Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000)
2 posters
Nieznajomy
Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:38
Ból przeszywał drobną sylwetkę przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru.
Trondheim było obecne.
Obce tak samo jakWestberg Rønneberg w Midgardzie.
Ucieczka zdawała się być jedynym słusznym rozwiązaniem dla iluzji absurdu, który kiełkował w drobnym ciele rudowłosej. Pytali, dociekali do prawdy - jak to możliwe, że on umarł? Dlaczego sama chciałaś dać się pochłonąć wodzie? Zginął, bo ratował ciebie, Lailo, zgadza się?
Nikt jednak nie potrafił usłyszeć niemego krzyku, który malował się w orzechowych tęczówkach. Tliło się w nich bowiem w s z y s t k o co czynił mąż, dręcząc młodociany umysł pretensjami o mrzonce romansu, który runął w otchłań odległych wspomnień. Pamięć o Halvorsenie była jedynym, co utrzymywało ją na powierzchni, choć i ten zdawał się być odległy w perspektywie kolejnych miesięcy.
Nieobecny i pochłonięty przez sztukę, którą jej odebrano.
- Możesz tu zostać, ile tylko zechcesz, dziecko - głos Ellen dotarł do otumanionego ziołowymi herbatkami umysłu bratanicy. Wzrok Laili mimowolnie osiadł na twarzy kobiety, a słowo - dziękuję - zostało wypowiedziane ledwie słyszalnym szeptem. Nadal nie zdołała wytłumaczyć, z jakiego powodu zjawiła się w odległym mieście, w którym spokój igrał z niestabilnością, tak jak wizje, od których stroniła niemalże za każdym razem, gdy powracała do feralnego popołudnia sprzed kilku miesięcy. Potrzebowała poukładać sobie wszystko, nim wróci do szarawej codzienności, w której stanie się panią Westberg; damą na salonach i uległą wobec słów przyszłego mężczyzny.
Nie.
Nie zamierzała dopuszczać po raz drugi do poczucia niewoli. Przyjęcia roli popychadła, tak jak stało się to w nieodległej przeszłości, gdzie zastraszona - mie miała siły do walki, choć niewinność i wyzbycie z grzechu towarzyszyło jej od początku małżeńskiej farsy.
(Ufnie pogrążała się w pragnieniu odpoczynku. Raz po raz sięgając po miękkość puszystego koca, by oddalić się w krainę snu, jednakże w imaginacjach i wizjach pojawiał się on. Człowiek, którego nie znała;
dopasowanie do kogokolwiek jawiło się jako mrzonka, dlatego pragnęła odnaleźć go wbrew wszelkim zasadom.)
Wolnym krokiem przemierzała nieznane uliczki Trondheim. Przyglądała się ludziom, dochodząc do wniosku, iż to może być jej nowy dom, w którym odnajdzie szansę do zaspokojenia emocjonalnej brei w jakiej tonęła.
Serce zabiło donośniej, kiedy wreszcie na jej drodze pojawił się on. Człowiek, którego starała się odnaleźć, choć nie posiadała dostatecznej pewności, by to jego postać nawiedzała ją niemal nieustannie, gdy tylko starała się wyswobodzić z objęć kolejnych widzeń.
- Przepraszam, to chyba należy do pana - niewielka moneta, która być może wypadła z kieszeni (nie)znajomego, a może była jedynie zrządzaniem losu? Spierzchnięte wargi Westberg rozchyliły się w nieznacznym zdziwieniu, kiedy spojrzenie w sposób niemal natrętny taksowało męskie oblicze.
Łudziła się, że nie spławi jej nader szybko, bo czy jakkolwiek zdoła rozwiązać sekret snów rozdzierających namiastkę spokoju?
Trondheim było obecne.
Obce tak samo jak
Ucieczka zdawała się być jedynym słusznym rozwiązaniem dla iluzji absurdu, który kiełkował w drobnym ciele rudowłosej. Pytali, dociekali do prawdy - jak to możliwe, że on umarł? Dlaczego sama chciałaś dać się pochłonąć wodzie? Zginął, bo ratował ciebie, Lailo, zgadza się?
Nikt jednak nie potrafił usłyszeć niemego krzyku, który malował się w orzechowych tęczówkach. Tliło się w nich bowiem w s z y s t k o co czynił mąż, dręcząc młodociany umysł pretensjami o mrzonce romansu, który runął w otchłań odległych wspomnień. Pamięć o Halvorsenie była jedynym, co utrzymywało ją na powierzchni, choć i ten zdawał się być odległy w perspektywie kolejnych miesięcy.
Nieobecny i pochłonięty przez sztukę, którą jej odebrano.
- Możesz tu zostać, ile tylko zechcesz, dziecko - głos Ellen dotarł do otumanionego ziołowymi herbatkami umysłu bratanicy. Wzrok Laili mimowolnie osiadł na twarzy kobiety, a słowo - dziękuję - zostało wypowiedziane ledwie słyszalnym szeptem. Nadal nie zdołała wytłumaczyć, z jakiego powodu zjawiła się w odległym mieście, w którym spokój igrał z niestabilnością, tak jak wizje, od których stroniła niemalże za każdym razem, gdy powracała do feralnego popołudnia sprzed kilku miesięcy. Potrzebowała poukładać sobie wszystko, nim wróci do szarawej codzienności, w której stanie się panią Westberg; damą na salonach i uległą wobec słów przyszłego mężczyzny.
Nie.
Nie zamierzała dopuszczać po raz drugi do poczucia niewoli. Przyjęcia roli popychadła, tak jak stało się to w nieodległej przeszłości, gdzie zastraszona - mie miała siły do walki, choć niewinność i wyzbycie z grzechu towarzyszyło jej od początku małżeńskiej farsy.
(Ufnie pogrążała się w pragnieniu odpoczynku. Raz po raz sięgając po miękkość puszystego koca, by oddalić się w krainę snu, jednakże w imaginacjach i wizjach pojawiał się on. Człowiek, którego nie znała;
dopasowanie do kogokolwiek jawiło się jako mrzonka, dlatego pragnęła odnaleźć go wbrew wszelkim zasadom.)
Wolnym krokiem przemierzała nieznane uliczki Trondheim. Przyglądała się ludziom, dochodząc do wniosku, iż to może być jej nowy dom, w którym odnajdzie szansę do zaspokojenia emocjonalnej brei w jakiej tonęła.
Serce zabiło donośniej, kiedy wreszcie na jej drodze pojawił się on. Człowiek, którego starała się odnaleźć, choć nie posiadała dostatecznej pewności, by to jego postać nawiedzała ją niemal nieustannie, gdy tylko starała się wyswobodzić z objęć kolejnych widzeń.
- Przepraszam, to chyba należy do pana - niewielka moneta, która być może wypadła z kieszeni (nie)znajomego, a może była jedynie zrządzaniem losu? Spierzchnięte wargi Westberg rozchyliły się w nieznacznym zdziwieniu, kiedy spojrzenie w sposób niemal natrętny taksowało męskie oblicze.
Łudziła się, że nie spławi jej nader szybko, bo czy jakkolwiek zdoła rozwiązać sekret snów rozdzierających namiastkę spokoju?
Bezimienny
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:38
Wściekłość i bezsilność, jak dwa wężowe cielska splatają się w jedno, miażdżąc między sobą jego płuca, kiedy bezradne słowa protestu, jak fale, rozbijają się o brzegi cudzego uporu, tego niemożliwego do sforsowania muru zaślepienia własnym, genialnym pomysłem. Bertold, jak nikt inny, potrafi uświadomić Loara o jego własnej mierności, nieświadomie pielęgnowanej, prozaicznie chronionej przed oczami wścibskiego świata. I jak nikt inny potrafi tej świadomości nadać formę odpowiadającą jego zachciance. W chwilach takich jak ta, kiedy wtłoczony zostaje siłą w stworzony dla niego scenariusz, do pewnej granicy prowadzony w nim za rękę, jak dziecko we mgle, dodatkowo nieznośną staje się myśl, że może to jeden z tak wielu odebranych mu przez chimeryczne Norny aspektów magii; że bertoldowa, niezwykła lekkość w naginaniu rzeczywistości pod własne dyktando to któraś z tajemnych, ukrytych przed nim galdryjskich umiejętności, której z takim wyrachowaniem poskąpił mu los. I tylko w takich chwilach szpilki żalu wbijają się miękko w tę najgłębszą część duszy, w której ukrywa pragnienie, by przebudzić się z pętającego go koszmaru.
Słońce gubi się gdzieś za chmurami (myśli, uparcie, nie idą w jego ślad, orbitując nieprzerwanie wokół niespodziewanych popołudniowych planów), kiedy gwałtownie skręca tuż przed przejściem dla pieszych, decydując się nadłożyć drogi do teatru. Podświadomie wie, że przebycie dłuższego dystansu niczego nie zmieni – wciśnięte w wewnętrzną kieszeń płaszcza bilety wciąż z każdym krokiem stają się coraz cięższe, obrastając w ogrom winy trawiących go wątpliwości; Tiril niezłomnie będzie oczekiwała go przed wejściem, choćby się spóźnił, ufnie pokładając nadzieję w jego przyzwoitości, która nie pozwoliłaby mu zrejterować; i tak tam pójdzie, Sancthansnatten Henrika Ibsena na teatralnych deskach zobaczyć chciał już od dawna, niefrasobliwie napomykając o tym niewłaściwym osobom. Potrzeba przetrawienia kolejnej negocjacyjnej porażki jest jednak silniejsza, jak paproch gnając go w trzewia Trondheim, poprzez tętniące wczesnym popołudniem ożywczą energią miejskie arterie; przepychając go między ludzkimi, bezmyślnymi wyspami samotności.
Ze wzrokiem stanowczo skupiającym się na nieokreślonym punkcie przed nim – gdzieś poza tu i teraz, próbującym przedrzeć się przez kotarę przyszłości – wcale jej nie zauważa; taktycznie omija twarz każdego przechodnia, w tym momencie chcąc być tylko dla siebie. Wszechświat jednak kurczy się, zwęża do tego konkretnego fragmentu chodnika, do tych kilku chwil przed i po.
Niektóre spojrzenia zwyczajnie się czuje – wypalają na ciele widmowe stygmaty oczekiwania i zainteresowania.
- Nie sądzę – odpowiada krótko, szybko, jedynie kątem oka zerkając na zmatowiały krążek odcinający się od jasnej skóry nieznajomej. – Nie noszę przy sobie gotówki – wyjaśnia. Niepotrzebnie; niepotrzebnie czując konieczność zmycia nieprzyjemnego wrażenia pierwszych słów. – Więc jeśli pani potrzebuje, proszę to zabrać. Na szczęście. Albo zrobić dobry uczynek i rzucić któremuś żebrakowi.
Słońce gubi się gdzieś za chmurami (myśli, uparcie, nie idą w jego ślad, orbitując nieprzerwanie wokół niespodziewanych popołudniowych planów), kiedy gwałtownie skręca tuż przed przejściem dla pieszych, decydując się nadłożyć drogi do teatru. Podświadomie wie, że przebycie dłuższego dystansu niczego nie zmieni – wciśnięte w wewnętrzną kieszeń płaszcza bilety wciąż z każdym krokiem stają się coraz cięższe, obrastając w ogrom winy trawiących go wątpliwości; Tiril niezłomnie będzie oczekiwała go przed wejściem, choćby się spóźnił, ufnie pokładając nadzieję w jego przyzwoitości, która nie pozwoliłaby mu zrejterować; i tak tam pójdzie, Sancthansnatten Henrika Ibsena na teatralnych deskach zobaczyć chciał już od dawna, niefrasobliwie napomykając o tym niewłaściwym osobom. Potrzeba przetrawienia kolejnej negocjacyjnej porażki jest jednak silniejsza, jak paproch gnając go w trzewia Trondheim, poprzez tętniące wczesnym popołudniem ożywczą energią miejskie arterie; przepychając go między ludzkimi, bezmyślnymi wyspami samotności.
Ze wzrokiem stanowczo skupiającym się na nieokreślonym punkcie przed nim – gdzieś poza tu i teraz, próbującym przedrzeć się przez kotarę przyszłości – wcale jej nie zauważa; taktycznie omija twarz każdego przechodnia, w tym momencie chcąc być tylko dla siebie. Wszechświat jednak kurczy się, zwęża do tego konkretnego fragmentu chodnika, do tych kilku chwil przed i po.
Niektóre spojrzenia zwyczajnie się czuje – wypalają na ciele widmowe stygmaty oczekiwania i zainteresowania.
- Nie sądzę – odpowiada krótko, szybko, jedynie kątem oka zerkając na zmatowiały krążek odcinający się od jasnej skóry nieznajomej. – Nie noszę przy sobie gotówki – wyjaśnia. Niepotrzebnie; niepotrzebnie czując konieczność zmycia nieprzyjemnego wrażenia pierwszych słów. – Więc jeśli pani potrzebuje, proszę to zabrać. Na szczęście. Albo zrobić dobry uczynek i rzucić któremuś żebrakowi.
Nieznajomy
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:38
Zmysły były wyostrzone jak nigdy wcześniej. Wzrok dostrzegał więcej; tafle rozlanych ulic malowały się chropowatością, której nie skąpiła szarość. Budynki o zaostrzonych liniach i okiennicach, w których kobiety dopatrywały się kolejnych możliwości do plotek, jakimi karmiły swe podstarzałe umysły. Nawet ludzie wydawali się być bardziej wyraźni niż w Midgardzie, choć pod fasadą mgły wciąż nie mieli znaczenia;
nie obchodzili ich tak jak mężczyzna z powtarzających się regularnie snów. Kruczoczarne włosy powlekały niewyraźną wstęgą obrazy, podobnie jak twarz, która raz po raz odbijała się w zwierciadle imaginacji. Zdrętwiałe ciało rudowłosej przeszywały ostre, prawie jak żyletki, odczucia; nie raniły jednak skóry, pozostawiając ją w poczuciu parszywego letargu. Kolejne wizje były coraz wyraźniejsze, a obszar wydawał się być pogrążony w historycznych mrzonkach. Podświadomość skazana była na wiodącą porażkę, jakby obsesyjność odnalezienia go nabierała nieokreślonego wymiaru. Nie wiedziała – d l a c z e g o tego pragnie (d o p r a w d y?), każdy krok stawiając wolno, by żaden niuans nie uleciał w eter, wyzbywając ją z szansy poznania prawdy.
Gdyby tylko wiedziała, że poszukiwany człowiek wyzbyty jest z magicznego pierwiastka, że w żyłach nie pulsuje dziedzictwo galdrów – podeszłaby do wszystkiego ostrożnej, ale elementy układanki były nader skomplikowane, nie pasując do siebie i oscylując wokół niezrozumienia.
(Kurwa – huczało w myślach;
nie wykorzystywała swegoprzeklętego daru względem siebie, ale nadwyrężała umysł, kiedy chodziło o innych.
Naiwna.)
Gbur – pierwszy wniosek.
- Zawsze bywa pan taki prostacki? – skrzywiła się na zuchwałość słów, które padły spomiędzy spierzchniętych warg. Nie znała świata śniących zbyt dobrze, mimo iż ciotka starała się nauczyć ją naturalności, w której winna lawirować, by nie zdradzić swego pochodzenia. - Na pańskim miejscu doceniłabym uczciwość – pewność wibrowała w głosie Westberg. Z niedowierzaniem przypatrywała się (nie)znajomemu, nie chcąc ufać przeczuciu, że to on jest nierozerwalnym ogniwem jej codzienności. Moneta znalazła jednak nowego właściciela, gdy spostrzegła starszego człowieka, który prosił o litość.
Już miała się odwrócić. Odejść. Zostawić go samego sobie, ale dawna, jakże niewinna złośliwość przyćmiła na moment rozsądek Laili, która zapragnęła utrzeć mu nosa.
- Fakt, tego co mogłoby pomóc panu, czyli kultura osobista, nie da się przekazać… – rzuciła z dozą uprzejmości. Nie chciała być bowiem odebrana jako roszczeniowa i bezczelna, gdyż jedynie oczekiwała przychylności losu, który pozwoli jej rozwiązać tajemnicę snów, jakie od przybycia do Trondheim budziły w zeń poczucie niepewności. Wypuściła jeszcze powietrze ze świstem, by ostatecznie odejść, mimo iż trzymana nierealną siła, oczekiwała od niego pozoru kurtuazji.
Och, to właśnie przed takimi mężczyznami ostrzegała ją Ellen.
nie obchodzili ich tak jak mężczyzna z powtarzających się regularnie snów. Kruczoczarne włosy powlekały niewyraźną wstęgą obrazy, podobnie jak twarz, która raz po raz odbijała się w zwierciadle imaginacji. Zdrętwiałe ciało rudowłosej przeszywały ostre, prawie jak żyletki, odczucia; nie raniły jednak skóry, pozostawiając ją w poczuciu parszywego letargu. Kolejne wizje były coraz wyraźniejsze, a obszar wydawał się być pogrążony w historycznych mrzonkach. Podświadomość skazana była na wiodącą porażkę, jakby obsesyjność odnalezienia go nabierała nieokreślonego wymiaru. Nie wiedziała – d l a c z e g o tego pragnie (d o p r a w d y?), każdy krok stawiając wolno, by żaden niuans nie uleciał w eter, wyzbywając ją z szansy poznania prawdy.
Gdyby tylko wiedziała, że poszukiwany człowiek wyzbyty jest z magicznego pierwiastka, że w żyłach nie pulsuje dziedzictwo galdrów – podeszłaby do wszystkiego ostrożnej, ale elementy układanki były nader skomplikowane, nie pasując do siebie i oscylując wokół niezrozumienia.
(Kurwa – huczało w myślach;
nie wykorzystywała swego
Naiwna.)
Gbur – pierwszy wniosek.
- Zawsze bywa pan taki prostacki? – skrzywiła się na zuchwałość słów, które padły spomiędzy spierzchniętych warg. Nie znała świata śniących zbyt dobrze, mimo iż ciotka starała się nauczyć ją naturalności, w której winna lawirować, by nie zdradzić swego pochodzenia. - Na pańskim miejscu doceniłabym uczciwość – pewność wibrowała w głosie Westberg. Z niedowierzaniem przypatrywała się (nie)znajomemu, nie chcąc ufać przeczuciu, że to on jest nierozerwalnym ogniwem jej codzienności. Moneta znalazła jednak nowego właściciela, gdy spostrzegła starszego człowieka, który prosił o litość.
Już miała się odwrócić. Odejść. Zostawić go samego sobie, ale dawna, jakże niewinna złośliwość przyćmiła na moment rozsądek Laili, która zapragnęła utrzeć mu nosa.
- Fakt, tego co mogłoby pomóc panu, czyli kultura osobista, nie da się przekazać… – rzuciła z dozą uprzejmości. Nie chciała być bowiem odebrana jako roszczeniowa i bezczelna, gdyż jedynie oczekiwała przychylności losu, który pozwoli jej rozwiązać tajemnicę snów, jakie od przybycia do Trondheim budziły w zeń poczucie niepewności. Wypuściła jeszcze powietrze ze świstem, by ostatecznie odejść, mimo iż trzymana nierealną siła, oczekiwała od niego pozoru kurtuazji.
Och, to właśnie przed takimi mężczyznami ostrzegała ją Ellen.
Bezimienny
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:38
Podszepty podświadomości mącą mu myśli, nie pozwalając skupić się na aktualnej sytuacji. Wybiegają nieznośnie, swawolnie do przodu, jakby w obawie przed konfrontacją przed jeszcze jednym, jeszcze bardziej przypadkowym epizodem (tak łatwiej mu o nich, kobietach bardziej i mniej pożądanych, myśleć, łatwiej nie pozwolić sobie na zaproszenie wraz z nimi do życia obłudnej nadziei), do miodowych pukli wypełzających spod turkusowej, wełnianej czapki, do duszącej kwiatowej woni taniego odświeżacza do powietrza zawisłej w hallu teatru jak lep na niesforne myśli, do bertoldowego, jednoznacznego spojrzenia rzucanego śmiało z drugiej strony ulicy zaraz po tym, gdy wraz z Tiril wyjdzie ze spektaklu. Pędzą na złamanie karku, byleby tylko znaleźć się dalej, jak najdalej od tego miejsca, od rujnującej (nie)skupienie rozmowy; znów wypłynąć na spokojny, niewzruszony ocean ludzkiej znieczulicy.
- Nie. Dzisiaj specjalnie dla pani robię wyjątek. – W wypowiadanych słowach nie pobrzmiewa choćby cień rozbawienia, twarzy nie kazi ślad wesołości; powaga i jakiś niesprecyzowany odłam złości skrzą się na nieskalanym żadnymi innymi emocjami obliczu, zastygając w oczekiwaniu na zwyczajowe przepraszam, które winno jednoznacznie, ostatecznie ukrócić łeb podstępnej żmii ulicznego nagabywania.
Wzgarda zakrada się ku kącikowi jego ust, tańcząc na nim przez krótką chwilę, unosząc go w imitacji uśmiechu – przez ten ułamek sekundy wydaje się być młodszy, zwyczajny, jak niepokorny chłopiec, któremu wydaje się, że cały świat spoczywa u jego stóp; sam czuje się tak przez ten odprysk w linii czasu, dopóki usta znów nie zaczynają tworzyć niewzruszonej, prostej kreski zaciętości. Wydaje się, jakby cień uśmiechu majaczący przez chwilę na płótnie jego twarzy był niczym więcej niż fatamorganą, złudnym ułożeniem lichych promieni słońca igrającego z miejską zabudową.
- Jest pani jedną z nich? – pyta nieoczekiwanie, pozostawiając jej dziecięce uwagi bez komentarza, choć język świerzbi go, by zakląć, by ostrzec – że pochopne życzenia zamiany miejscami mogą być bardziej szkodliwe w skutkach, niż mogłaby to sobie wyobrazić – uwagi te zostawia jednak wyłącznie sobie, na przyszłość, na kolejną wymianę zdań. – Na pani miejscu uważałbym na język i propozycje. Nie każdy jest skłonny zmienić swój sposób bycia. Nie do każdego trafiają te wasze wzniosłe morały o wrażliwości na drugiego człowieka – rzuca z przekąsem i niezadowoleniem. – A inni zwyczajnie nie mają czasu, żeby wdawać się w jałowe dyskusje – dodaje, już nie kryjąc rozdrażnienia zaistniałą sytuacją i bezceremonialnie spogląda na zegarek. Pół godziny. W dwadzieścia minut dotrze pod gmach teatru. Dziesięć minut będzie miał na podjęcie decyzji, czy zostać, czy nie dać sobie spokoju; czy dać sobie szansę, czy spróbować raz na zawsze wykreślić pojęcie szczęśliwego zakończenia ze słownika kiedykolwiek używanych zwrotów. – Ma pani coś jeszcze do dodania w temacie, co można, a czego nie można mi przekazać? Prawdopodobnie w przeciwieństwie do pani, ja już mam plany i dość napięty plan dnia.
- Nie. Dzisiaj specjalnie dla pani robię wyjątek. – W wypowiadanych słowach nie pobrzmiewa choćby cień rozbawienia, twarzy nie kazi ślad wesołości; powaga i jakiś niesprecyzowany odłam złości skrzą się na nieskalanym żadnymi innymi emocjami obliczu, zastygając w oczekiwaniu na zwyczajowe przepraszam, które winno jednoznacznie, ostatecznie ukrócić łeb podstępnej żmii ulicznego nagabywania.
Wzgarda zakrada się ku kącikowi jego ust, tańcząc na nim przez krótką chwilę, unosząc go w imitacji uśmiechu – przez ten ułamek sekundy wydaje się być młodszy, zwyczajny, jak niepokorny chłopiec, któremu wydaje się, że cały świat spoczywa u jego stóp; sam czuje się tak przez ten odprysk w linii czasu, dopóki usta znów nie zaczynają tworzyć niewzruszonej, prostej kreski zaciętości. Wydaje się, jakby cień uśmiechu majaczący przez chwilę na płótnie jego twarzy był niczym więcej niż fatamorganą, złudnym ułożeniem lichych promieni słońca igrającego z miejską zabudową.
- Jest pani jedną z nich? – pyta nieoczekiwanie, pozostawiając jej dziecięce uwagi bez komentarza, choć język świerzbi go, by zakląć, by ostrzec – że pochopne życzenia zamiany miejscami mogą być bardziej szkodliwe w skutkach, niż mogłaby to sobie wyobrazić – uwagi te zostawia jednak wyłącznie sobie, na przyszłość, na kolejną wymianę zdań. – Na pani miejscu uważałbym na język i propozycje. Nie każdy jest skłonny zmienić swój sposób bycia. Nie do każdego trafiają te wasze wzniosłe morały o wrażliwości na drugiego człowieka – rzuca z przekąsem i niezadowoleniem. – A inni zwyczajnie nie mają czasu, żeby wdawać się w jałowe dyskusje – dodaje, już nie kryjąc rozdrażnienia zaistniałą sytuacją i bezceremonialnie spogląda na zegarek. Pół godziny. W dwadzieścia minut dotrze pod gmach teatru. Dziesięć minut będzie miał na podjęcie decyzji, czy zostać, czy nie dać sobie spokoju; czy dać sobie szansę, czy spróbować raz na zawsze wykreślić pojęcie szczęśliwego zakończenia ze słownika kiedykolwiek używanych zwrotów. – Ma pani coś jeszcze do dodania w temacie, co można, a czego nie można mi przekazać? Prawdopodobnie w przeciwieństwie do pani, ja już mam plany i dość napięty plan dnia.
Nieznajomy
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:38
Złość pęczniała w meandrach żył rudowłosej.
W wyobrażeniach wydawał się być zupełnie innym mężczyzną, dlatego tak skrupulatnie starała się odszukać sylwetkę, która nawiedzała ich w najgorszych odmętach snów. Wizje osnute były wieloma scenariuszami, lecz żaden nie podlegał jakiejkolwiek interpretacji. Drżała pod naporem cudacznych emocji, które kojarzyły się z postacią nieznajomego, ale im dłużej trwała w rozmowie z nim – tym bardziej żałowała, że dopuściła się zuchwałości i przekroczyła granice, do jakich wcześniej nawet nie planowała dotrzeć.
Wiatr przyjemnie otulił blade lico kobiety, która spojrzała na Loara w sposób oskarżycielski. Podejrzewała go o przeróżne zachowania, ale z pewnością te nie były oscylujące wokół gburstwa i braku choć nut empatii.
Wywróciła nawet oczami, kiedy wreszcie udało jej się wbić spojrzenie orzechowych oczu w twarz śniącego. Cóż, ci których zdołała poznać wcześniej wydawali się być bardziej urokliwi, a nawet jeśli nie żywili wobec niej życzliwości – doskonale udawali.
Wypuściła powietrze ze świstem, gdy zasłyszała pierwsze pytanie.
- Jedną z nich? – powtórzyła po nim, nie będąc pewną o co w rzeczywistości chodzi. Mógł myśleć o gardlach, a nawet wrednych, jakże złośliwych stworzeniach, które nie zważają na czas ludzi sobie obcych, łaknąc zagarnąć go jak najwięcej.
Laila Westberg pragnęła jedynie przekonać się, jaki jest. Gdy doświadczała widzeń, czuła go całą sobą. Wypełniał ją, mimo że nie łączyło ich nic. Była pewna jedynie, że coś przyciągało ją ku mężczyźnie, którego mogłaby rozszyfrować, ale on był konstruktem nieoczywistym, pełnym sprzeczności, przez które doświadczała ogromu frustracji.
- A może to kwestia przyzwoitości i wychowania, czego panu ewidentnie brakuje… Żałuję, że mój umysł zaprzątała pańska osoba… – burknęła z całkowitą rezygnacją. Odnosiła nieodparte wrażenie, że nie pojmował aspektu okraszonego wyrzutem kobiety, która chciała mu zwrócić uwagę na usposobienie, jakim epatował, a przecież nie uczyniła mu nic złego.
- Miałam nadzieję, że przekonam się, czy na żywo jest pan taki sam jak w wizjach, ale te bywają zwodnicze – powiedziała w końcu donośnie, a ton głosu artystki ociekał irytacją.
Odwróciła się nawet na pięcie, by odejść i zapomnieć o niespodziewanym zetknięciu dwóch ścieżek, bo była to przeszłość, do której nie zamierzała wracać. Nad darem od Bogów nie umiała panować, tak jak pragnęłaby tego całą sobą, toteż musiała zaakceptować wszelkie niedogodności – łudząc się, że on nigdy więcej nie pojawi się w odległych korytarzach młodziutkiego umysłu.
W wyobrażeniach wydawał się być zupełnie innym mężczyzną, dlatego tak skrupulatnie starała się odszukać sylwetkę, która nawiedzała ich w najgorszych odmętach snów. Wizje osnute były wieloma scenariuszami, lecz żaden nie podlegał jakiejkolwiek interpretacji. Drżała pod naporem cudacznych emocji, które kojarzyły się z postacią nieznajomego, ale im dłużej trwała w rozmowie z nim – tym bardziej żałowała, że dopuściła się zuchwałości i przekroczyła granice, do jakich wcześniej nawet nie planowała dotrzeć.
Wiatr przyjemnie otulił blade lico kobiety, która spojrzała na Loara w sposób oskarżycielski. Podejrzewała go o przeróżne zachowania, ale z pewnością te nie były oscylujące wokół gburstwa i braku choć nut empatii.
Wywróciła nawet oczami, kiedy wreszcie udało jej się wbić spojrzenie orzechowych oczu w twarz śniącego. Cóż, ci których zdołała poznać wcześniej wydawali się być bardziej urokliwi, a nawet jeśli nie żywili wobec niej życzliwości – doskonale udawali.
Wypuściła powietrze ze świstem, gdy zasłyszała pierwsze pytanie.
- Jedną z nich? – powtórzyła po nim, nie będąc pewną o co w rzeczywistości chodzi. Mógł myśleć o gardlach, a nawet wrednych, jakże złośliwych stworzeniach, które nie zważają na czas ludzi sobie obcych, łaknąc zagarnąć go jak najwięcej.
Laila Westberg pragnęła jedynie przekonać się, jaki jest. Gdy doświadczała widzeń, czuła go całą sobą. Wypełniał ją, mimo że nie łączyło ich nic. Była pewna jedynie, że coś przyciągało ją ku mężczyźnie, którego mogłaby rozszyfrować, ale on był konstruktem nieoczywistym, pełnym sprzeczności, przez które doświadczała ogromu frustracji.
- A może to kwestia przyzwoitości i wychowania, czego panu ewidentnie brakuje… Żałuję, że mój umysł zaprzątała pańska osoba… – burknęła z całkowitą rezygnacją. Odnosiła nieodparte wrażenie, że nie pojmował aspektu okraszonego wyrzutem kobiety, która chciała mu zwrócić uwagę na usposobienie, jakim epatował, a przecież nie uczyniła mu nic złego.
- Miałam nadzieję, że przekonam się, czy na żywo jest pan taki sam jak w wizjach, ale te bywają zwodnicze – powiedziała w końcu donośnie, a ton głosu artystki ociekał irytacją.
Odwróciła się nawet na pięcie, by odejść i zapomnieć o niespodziewanym zetknięciu dwóch ścieżek, bo była to przeszłość, do której nie zamierzała wracać. Nad darem od Bogów nie umiała panować, tak jak pragnęłaby tego całą sobą, toteż musiała zaakceptować wszelkie niedogodności – łudząc się, że on nigdy więcej nie pojawi się w odległych korytarzach młodziutkiego umysłu.
Bezimienny
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:38
Koszmarne rozczarowanie – nie jest niczym więcej niż tylko tym. Zawsze, wyłącznie koszmarnym, bolesnym w swojej dosadności rozczarowaniem, które, jak nieelegancki kleks, odcina się wyraźnie na kartach historii Lindahlów. Najpierw, bezwiednie, z boskiego przykazania, rozczarował rodziców i dziadków chowając głęboko w sobie magiczny pierwiastek niewzruszony na wszelkie, najwymyślniejsze próby przebudzenia go, wyciągnięcia – choćby siłą, wbrew naturalnym prawom – na wierzch, na powierzchnię ku silnie bijącemu sercu samej magii.
Następni byli nauczyciele, których ziarna wiedzy hojnie zasypywały Loara, nie mogąc jednak trafić na podatny grunt, na którym mogłyby wzrosnąć, wydając oczekiwane owoce – informacje zdawały się odbijać od jego nieprzejednanego umysłu jak od ściany. Filtrował je i przetwarzał w sposób zrozumiały wyłącznie dla siebie, nigdy nie roniąc ani jednego słowa, całą wiedzę chowając na potem, dla własnych celów, byleby nie wychylać się poza szereg.
Kolejne rozczarowanie przyszło wraz ze spontaniczną, nieprzemyślaną decyzją o szalonej rejteradzie w nieznane; bez pożegnań i zapowiedzenia powrotu; bez przepraszam, które wciąż, nawet po tylu latach, wydaje się pojęciem abstrakcyjnym, zupełnie nie na miejscu, nie potrafiącym przejść mu przez ściśnięte żalem i wzgardą gardło.
Rozczarowaniami brukuje przecierany wciąż i wciąż szlak, którym niestrudzenie podążą do przodu. Kolejną kostkę zostawi też dzisiaj, w tym miejscu, w połowie drogi między strachem, a nadzieją, w jakiejś obcej duszy, w obcym, nienazwanym sercu.
- Jedną z nich – potwierdza bez mrugnięcia okiem, poirytowany faktem, że nie rozumie, o kogo mu chodzi. – Jedną z tych nakręconych wybawicielek świata, aktywistek narzucających innym swój punkt widzenia i, o proszę, wypominających domniemany brak ogłady – dodaje natychmiast, gdy tylko kwestia ta wypływa w rozmowie, jakby czekał na właściwy moment, by przejść do kolejnego etapu słownej utarczki.
Słowa jednak rozpływają mu się na języku, jak cukrowy cukierek, gdy sens nieprzerwanej wypowiedzi rudowłosej kobiety dociera się, zakleszcza we właściwych miejscach umysłu Loara, wytrącając go z równowagi jeszcze bardziej. Kwintesencja wyrzucanych przez nią informacji przetacza się gwałtownie, jak huragan, burząc całą linię obrony, jaką gotów był przedstawić – jak robi to zawsze w bliźniaczo podobnych sytuacjach. Tym razem jednak kapituluje, skłonny poddać się bez walki, bo wie, że ta nie przyniesie żadnych korzyści. Wszelkie argumenty odbijać będą się jak groch od ściany, z impetem, z przedrzeźnieniem sypiąc mu się pod nogi.
- Powinna pani zważać na słowa, by ktoś przypadkiem nie uznał panią za pomyloną albo odurzoną. Tutaj nikt nie bierze wizji na poważnie. – Nie zmienia tonu głosu, nie pozwala irytacji czmychnąć w popłochu wywołanym nieoczekiwanym zwrotem w przebiegu konwersacji; mimo to barwa wypowiedzi ulega przepoczwarzeniu, by obok rozedrganego poirytowania znalazło się w niej miejsce również na ostrą przestrogę, której najwyraźniej zapomniano kobiecie udzielić.
Następni byli nauczyciele, których ziarna wiedzy hojnie zasypywały Loara, nie mogąc jednak trafić na podatny grunt, na którym mogłyby wzrosnąć, wydając oczekiwane owoce – informacje zdawały się odbijać od jego nieprzejednanego umysłu jak od ściany. Filtrował je i przetwarzał w sposób zrozumiały wyłącznie dla siebie, nigdy nie roniąc ani jednego słowa, całą wiedzę chowając na potem, dla własnych celów, byleby nie wychylać się poza szereg.
Kolejne rozczarowanie przyszło wraz ze spontaniczną, nieprzemyślaną decyzją o szalonej rejteradzie w nieznane; bez pożegnań i zapowiedzenia powrotu; bez przepraszam, które wciąż, nawet po tylu latach, wydaje się pojęciem abstrakcyjnym, zupełnie nie na miejscu, nie potrafiącym przejść mu przez ściśnięte żalem i wzgardą gardło.
Rozczarowaniami brukuje przecierany wciąż i wciąż szlak, którym niestrudzenie podążą do przodu. Kolejną kostkę zostawi też dzisiaj, w tym miejscu, w połowie drogi między strachem, a nadzieją, w jakiejś obcej duszy, w obcym, nienazwanym sercu.
- Jedną z nich – potwierdza bez mrugnięcia okiem, poirytowany faktem, że nie rozumie, o kogo mu chodzi. – Jedną z tych nakręconych wybawicielek świata, aktywistek narzucających innym swój punkt widzenia i, o proszę, wypominających domniemany brak ogłady – dodaje natychmiast, gdy tylko kwestia ta wypływa w rozmowie, jakby czekał na właściwy moment, by przejść do kolejnego etapu słownej utarczki.
Słowa jednak rozpływają mu się na języku, jak cukrowy cukierek, gdy sens nieprzerwanej wypowiedzi rudowłosej kobiety dociera się, zakleszcza we właściwych miejscach umysłu Loara, wytrącając go z równowagi jeszcze bardziej. Kwintesencja wyrzucanych przez nią informacji przetacza się gwałtownie, jak huragan, burząc całą linię obrony, jaką gotów był przedstawić – jak robi to zawsze w bliźniaczo podobnych sytuacjach. Tym razem jednak kapituluje, skłonny poddać się bez walki, bo wie, że ta nie przyniesie żadnych korzyści. Wszelkie argumenty odbijać będą się jak groch od ściany, z impetem, z przedrzeźnieniem sypiąc mu się pod nogi.
- Powinna pani zważać na słowa, by ktoś przypadkiem nie uznał panią za pomyloną albo odurzoną. Tutaj nikt nie bierze wizji na poważnie. – Nie zmienia tonu głosu, nie pozwala irytacji czmychnąć w popłochu wywołanym nieoczekiwanym zwrotem w przebiegu konwersacji; mimo to barwa wypowiedzi ulega przepoczwarzeniu, by obok rozedrganego poirytowania znalazło się w niej miejsce również na ostrą przestrogę, której najwyraźniej zapomniano kobiecie udzielić.
Nieznajomy
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:38
Targana emocjami – przestała z zeń walczyć. Uległa wszystkiemu, co zdawało się być nieco nieprawdopodobnie, dlatego z taką skrupulatnością podążała za bezkresem świata, by poznać jego struktury. Sny nawiedzały dziewczęcy umysł, dewastując go podsyłanymi obrazami raz za razem, jednocześnie przymuszając do tego, by ich codzienność usłana była przez proste komunikaty.
Musiała jednak łgać i dopuszczać się zdradzieckich kłamstw,
wszakże to on – we własnej osobie – nie pojmował istoty, która otwierała przed nim powłoki warg.
Ulatywały spomiędzy nich niezrozumiałe słowa. Nieco absurdalne, jakże fikcyjne, w pełni natomiast prawdziwe, bowiem niezwykła mataczyć dla własnych korzyści.
Zmarszczyła nos, słysząc jego absurdalne wyrzuty. Nie dowierzała własnym uszom, chcąc jak najszybciej wymierzyć cios sprawiedliwości, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Zadrżała pod naporem kolorowej, niejednostajnej feerii uczuć, kiedy to gniew mieszał się z irytacją.
Głuchy śmiech wypełnił ich najbliższą przestrzeń, zaś Laila Westberg uczyniła krok w przód, z dozą wyzwania przyglądając się osobie Lindhala.
- Pana nie da się wybawić, a już tym bardziej – gdybym była jakąkolwiek wybawicielką, nie marnowałabym swoje czasu na bezczelnego jegomościa – burknęła niezadowolona z zuchwałości wypowiedzianych przez niego słów. Patrzyła z jawną złością, bo cóż zdołała mu uczynić w ciągu tych kilkunastu minut? - Zresztą, nie narzucam żadnego punktu widzenia, a już tym bardziej bez podparcia nie sugeruję braku ogłady… Jest pan arogancki i nieuprzejmy, ot co! – wzruszyła ramionami, robiąc krok w tył.
Nie chciała zabierać mu więcej minut, które wydawały się nader odległe. Pragnęła powrócić między ściany domostwa, dlatego z taką ambicją cofnęła się bardziej. Wzrok przemykał po twarzy nieznajomego, aż wreszcie stanęła w pół ruchu, by otaksować go po raz ostatni.
- Nie wiem, czy w pańskim towarzystwie, ktokolwiek może uchodzić za większego pomyleńca odurzonego jakimiś środkami – wzruszyła nieco ramionami. Mogłaby wyszeptać teraz inkantacje, która ośmieszyłaby mężczyznę wśród wątpliwego tłumu, lecz nie uczyniła nic, rzucając mu ostatnie, nieco bardziej pobłażliwe spojrzenie niż wszystkie poprzednie. - Uważałabym następnym razem, kto staje na pańskiej drodze… – nie było to groźbą, ale i nie ostrzeżeniem.
Ufała, że (nie)znajomy posiada odrobinę rozsądku, przez który zaprzepaścić mógłby szansę na własny spokój.
Musiała jednak łgać i dopuszczać się zdradzieckich kłamstw,
wszakże to on – we własnej osobie – nie pojmował istoty, która otwierała przed nim powłoki warg.
Ulatywały spomiędzy nich niezrozumiałe słowa. Nieco absurdalne, jakże fikcyjne, w pełni natomiast prawdziwe, bowiem niezwykła mataczyć dla własnych korzyści.
Zmarszczyła nos, słysząc jego absurdalne wyrzuty. Nie dowierzała własnym uszom, chcąc jak najszybciej wymierzyć cios sprawiedliwości, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Zadrżała pod naporem kolorowej, niejednostajnej feerii uczuć, kiedy to gniew mieszał się z irytacją.
Głuchy śmiech wypełnił ich najbliższą przestrzeń, zaś Laila Westberg uczyniła krok w przód, z dozą wyzwania przyglądając się osobie Lindhala.
- Pana nie da się wybawić, a już tym bardziej – gdybym była jakąkolwiek wybawicielką, nie marnowałabym swoje czasu na bezczelnego jegomościa – burknęła niezadowolona z zuchwałości wypowiedzianych przez niego słów. Patrzyła z jawną złością, bo cóż zdołała mu uczynić w ciągu tych kilkunastu minut? - Zresztą, nie narzucam żadnego punktu widzenia, a już tym bardziej bez podparcia nie sugeruję braku ogłady… Jest pan arogancki i nieuprzejmy, ot co! – wzruszyła ramionami, robiąc krok w tył.
Nie chciała zabierać mu więcej minut, które wydawały się nader odległe. Pragnęła powrócić między ściany domostwa, dlatego z taką ambicją cofnęła się bardziej. Wzrok przemykał po twarzy nieznajomego, aż wreszcie stanęła w pół ruchu, by otaksować go po raz ostatni.
- Nie wiem, czy w pańskim towarzystwie, ktokolwiek może uchodzić za większego pomyleńca odurzonego jakimiś środkami – wzruszyła nieco ramionami. Mogłaby wyszeptać teraz inkantacje, która ośmieszyłaby mężczyznę wśród wątpliwego tłumu, lecz nie uczyniła nic, rzucając mu ostatnie, nieco bardziej pobłażliwe spojrzenie niż wszystkie poprzednie. - Uważałabym następnym razem, kto staje na pańskiej drodze… – nie było to groźbą, ale i nie ostrzeżeniem.
Ufała, że (nie)znajomy posiada odrobinę rozsądku, przez który zaprzepaścić mógłby szansę na własny spokój.
Bezimienny
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:39
Pełne pogardy prychnięcie jest jak postawienie kropki na końcu zdania całego tego zdarzenia – absurdalnej sytuacji będącej jak szpetna fałda, nieprzystojne zagięcie gładkiej, niezmąconej bzdurnymi sensacjami linii czasu. Zdarzenia, które – gdyby był tak bezczelny i nietaktowny, za jakiego go bierze, jaki odmalowuje się w jej ograniczonym społecznymi kanonami umyśle, bez krztyny wyrzutów sięgnąłby wzrokiem ku zegarkowi, sprawdzając, dokładnie rozliczając ją z każdej minuty, jak wiele czasu mu zabrała – nie trwa więcej niż pięć minut rozciągających się paskudnie między kolejnymi jałowymi zdaniami, napędzanymi wzajemnymi oskarżeniami. Na krótką chwilę uczepia się go niesforna myśl – że jest za stary, żeby zrozumieć motywy, jakimi kieruje się stojąca przed nim dziewczyna; że jest zbyt ograniczony (na własne życzenie!), by pojąć specyfikę myślenia młodych galdrów. Refleksja ta umyka przed nim jednak tak szybko, jak szybko się pojawia, pozostawiając wyłącznie przeświadczenie, ze cokolwiek jest nie w porządku, bierze swój początek od jego niechcianej rozmówczyni.
Usta mimowolnie ściągają mu się w kwaśnym, nieprzyjemnym uśmiechu, kiedy kolejna, wymierzona weń marna szpila afrontu odbija się od niego z głuchym dźwiękiem obojętności.
- Słuchaj, dziewczyno. – W głos wreszcie wkrada się ostrzejsza, zniecierpliwiona nuta – pierwsza oznaka ostatecznego zakończenia niezrozumiale przeciągającej się farsy; nieporozumienia, które powinno zostać przez rudowłosą w ogóle zignorowane, podsumowane wzajemną, ostrożną wymianą zakłopotanych uśmiechów, nie zaś jątrzyć się jak stara, zaniedbana rana. – Nie wnikam w to, kto i w jaki sposób cię wychowywał, ale w cywilizowanym świecie, w Trondheim, nie możesz tak po prostu podchodzić do obcych ludzi, zagadywać ich na zgubione rzeczy, a potem oburzać się i zarzucać komukolwiek prostactwo, tylko dlatego, że twierdzi, że przedmiot nie należy do niego. – Słowa sączą się szybko, ciężkie i ciche. Gdzieś z tyłu głowy majaczy ostrzegawcza myśl przypomnienia, by zachować dyskrecję – bez względu na obraną ścieżkę to wciąż świat, na straży którego musicie stać, głupia, niezrozumiała wówczas reguła, podkreślana corocznie na zajęciach galdryjskiej historii wybija się teraz zupełnie przypadkowo, choć Loar z niesmakiem uświadamia sobie, że utkwiła w nim jak grudka żwiru pod skórą kolana, z roku na rok coraz mniej widoczna, coraz bledsza, nieustannie jednak przywodząca wspomnienia powinności wobec rodziny.
Gorycz ostatniej myśli na chwilę sprawia, że cierpnie mu skóra; że język wydaje się puchnąć do niewyobrażalnych rozmiarów, jakby potraktowany został zjadliwą inkantacją. Rodzina, mimo upływu lat, nadal staje mu jak ość w gardle, wywołując krótkie, zupełnie niekomfortowe paraliże.
- Nudzi się pani w wielkim świecie, że znalazła sobie tak mało przystające kobiecie hobby? Zdradzę pani pewien sekret, skoro tak bardzo nie w smak są pani prowokowane przez panią konfrontacje – ciągnie, jakby wcale niezrażony jej nagłą decyzją o rejteradzie. – Spotka pani jeszcze na swojej drodze dużo gorsze osobistości, jeśli nie będzie wiedziała, kiedy należy trzymać język za zębami. – Ostrzeżenie nie brzmi przyjemnie, posiada niemal wydźwięk groźby, a nie przyjacielskiej przestrogi.
Usta mimowolnie ściągają mu się w kwaśnym, nieprzyjemnym uśmiechu, kiedy kolejna, wymierzona weń marna szpila afrontu odbija się od niego z głuchym dźwiękiem obojętności.
- Słuchaj, dziewczyno. – W głos wreszcie wkrada się ostrzejsza, zniecierpliwiona nuta – pierwsza oznaka ostatecznego zakończenia niezrozumiale przeciągającej się farsy; nieporozumienia, które powinno zostać przez rudowłosą w ogóle zignorowane, podsumowane wzajemną, ostrożną wymianą zakłopotanych uśmiechów, nie zaś jątrzyć się jak stara, zaniedbana rana. – Nie wnikam w to, kto i w jaki sposób cię wychowywał, ale w cywilizowanym świecie, w Trondheim, nie możesz tak po prostu podchodzić do obcych ludzi, zagadywać ich na zgubione rzeczy, a potem oburzać się i zarzucać komukolwiek prostactwo, tylko dlatego, że twierdzi, że przedmiot nie należy do niego. – Słowa sączą się szybko, ciężkie i ciche. Gdzieś z tyłu głowy majaczy ostrzegawcza myśl przypomnienia, by zachować dyskrecję – bez względu na obraną ścieżkę to wciąż świat, na straży którego musicie stać, głupia, niezrozumiała wówczas reguła, podkreślana corocznie na zajęciach galdryjskiej historii wybija się teraz zupełnie przypadkowo, choć Loar z niesmakiem uświadamia sobie, że utkwiła w nim jak grudka żwiru pod skórą kolana, z roku na rok coraz mniej widoczna, coraz bledsza, nieustannie jednak przywodząca wspomnienia powinności wobec rodziny.
Gorycz ostatniej myśli na chwilę sprawia, że cierpnie mu skóra; że język wydaje się puchnąć do niewyobrażalnych rozmiarów, jakby potraktowany został zjadliwą inkantacją. Rodzina, mimo upływu lat, nadal staje mu jak ość w gardle, wywołując krótkie, zupełnie niekomfortowe paraliże.
- Nudzi się pani w wielkim świecie, że znalazła sobie tak mało przystające kobiecie hobby? Zdradzę pani pewien sekret, skoro tak bardzo nie w smak są pani prowokowane przez panią konfrontacje – ciągnie, jakby wcale niezrażony jej nagłą decyzją o rejteradzie. – Spotka pani jeszcze na swojej drodze dużo gorsze osobistości, jeśli nie będzie wiedziała, kiedy należy trzymać język za zębami. – Ostrzeżenie nie brzmi przyjemnie, posiada niemal wydźwięk groźby, a nie przyjacielskiej przestrogi.
Nieznajomy
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:39
Pierwsze dni parszywego pobytu w Trondheim minęły pozornie szczęśliwie. Dopiero z biegiem czasu przyjmowały niezrozumiały kształt dysonansu pomiędzy innością. Midgard różnił się bowiem od świata, w którym egzystowała do tej pory, a im dłużej trwała w rozdarciu pomiędzy zróżnicowanymi miejscami, tym mocniej nie umiała odnaleźć samej siebie.
Spotkanie z (nie)znajomym było więc swoistego rodzaju katharsis. Błagała o nie, kiedy raz po raz dostrzegała męską sylwetkę w swoich pokracznych, dość niezrozumiałych wizjach. Próbowała je przyoblec z rzeczywistość, lecz z każdym kolejnym tchnieniem wydawało się to absurdalne odległe, pozbawione wszelkiego sensu.
Musiała zakosztować niemal wszystkiego na bladej skórze, by pojąć, że wiele rzeczy nie miało najmniejszego sensu.
Spoglądała więc na Loara, który był odmienny od mężczyzny, jakiego dostrzegała w wizjach. Słuchała gorzkich słów, a twarz przybierała wymiar pełen politowania dla jego zuchwałości. Sentencje przenikały na wskroś dziewczęcej duszy, a rozważania zaczęła znacznie szybciej niż ten zdołał cokolwiek wydukać.
Nie przypuszczała, że z początkowo mrukliwego typa spod ciemnej gwiazdy - jak też jej się wydawało - okażę się niezwykle wygadany. W niektórych twierdzeniach aż za bardzo.
- Słuchaj, mężczyzno - zaczęła w sposób typowy dla jego wypowiedzi, po czym obdarzyła go słodkim, jakże życzliwym uśmiechem. - To nie moment o nienależącą do ciebie rzecz pozwolił mi stwierdzić, że jesteś gburem, a to jak zachowałeś się kilka sekund później. W cywilizowanym świecie, ludzie doskonale wiedzą, jak należy postępować, gdy ktoś chce dla nich dobrze - była pewna siebie, stanowcza i nie chowała głowy w piasek, tak jak robiła to przez całe małżeństwo z Otto. Stłamszona i sponiewierana, przyozdobiona w satyny i koronki, byle tylko milczała.
Rozsznurowane usta stały się atrakcyjniejsze.
Kolejny raz ofiarowała mu nikłe wygięcie warg. Kąciki poszybowały ku górze, a ciemniejące tęczówki osiadły na niebie, po którym krążyły cienie czarnych jak smoła skrzydeł. Bawiła ja tą sytuacja, jednocześnie frustrując, wszakże rzadko kiedy na swej drodze spotykała tak opornych rozmówców.
W onirycznych wyobrażeniach - mogłaby przysiąc - był bardziej porywający, aniżeli w brutalności dnia codziennego.
A może to tylko jej spragnione serce łaknie większej rozwagi?
- Gdyby to była nuda, nie spędziłabym ostatniego czasu na poszukiwania pańskiej osoby - odparła bezczelnie, wzruszając przy tym od niechcenia ramionami. - Czy się to, panu, podoba czy też nie… Został pan na mnie skazany z woli istot wyższych, aniżeli tych, które pan z pewnością poznał w swym krótkim żywocie - sekrety przyozdobione woalem mistyfikacji. Pełnia troska zawibrowała w delikatnym, kobiecym głosie, ale zniknęła równie szybko. Wolała zastygnąć w bezkresie niedomówień, niż opowiadać utajone obrazy malowane światłocieniem.
- Nie tacy jak, pan, mnie ostrzegali, ale to niemal rozkosznie brzmi, gdy te słowa mówi ktoś taki, jak ty… - mogłaby dopowiedzieć więcej, chowając się za kurtyną obłudnej prawdy, ale im dalej w to brnęli, tym Laila mocniej decydowała się na chłodny dystans.
Ten zapewne kosztował mniej od przebrzydłości gróźb.
Spotkanie z (nie)znajomym było więc swoistego rodzaju katharsis. Błagała o nie, kiedy raz po raz dostrzegała męską sylwetkę w swoich pokracznych, dość niezrozumiałych wizjach. Próbowała je przyoblec z rzeczywistość, lecz z każdym kolejnym tchnieniem wydawało się to absurdalne odległe, pozbawione wszelkiego sensu.
Musiała zakosztować niemal wszystkiego na bladej skórze, by pojąć, że wiele rzeczy nie miało najmniejszego sensu.
Spoglądała więc na Loara, który był odmienny od mężczyzny, jakiego dostrzegała w wizjach. Słuchała gorzkich słów, a twarz przybierała wymiar pełen politowania dla jego zuchwałości. Sentencje przenikały na wskroś dziewczęcej duszy, a rozważania zaczęła znacznie szybciej niż ten zdołał cokolwiek wydukać.
Nie przypuszczała, że z początkowo mrukliwego typa spod ciemnej gwiazdy - jak też jej się wydawało - okażę się niezwykle wygadany. W niektórych twierdzeniach aż za bardzo.
- Słuchaj, mężczyzno - zaczęła w sposób typowy dla jego wypowiedzi, po czym obdarzyła go słodkim, jakże życzliwym uśmiechem. - To nie moment o nienależącą do ciebie rzecz pozwolił mi stwierdzić, że jesteś gburem, a to jak zachowałeś się kilka sekund później. W cywilizowanym świecie, ludzie doskonale wiedzą, jak należy postępować, gdy ktoś chce dla nich dobrze - była pewna siebie, stanowcza i nie chowała głowy w piasek, tak jak robiła to przez całe małżeństwo z Otto. Stłamszona i sponiewierana, przyozdobiona w satyny i koronki, byle tylko milczała.
Rozsznurowane usta stały się atrakcyjniejsze.
Kolejny raz ofiarowała mu nikłe wygięcie warg. Kąciki poszybowały ku górze, a ciemniejące tęczówki osiadły na niebie, po którym krążyły cienie czarnych jak smoła skrzydeł. Bawiła ja tą sytuacja, jednocześnie frustrując, wszakże rzadko kiedy na swej drodze spotykała tak opornych rozmówców.
W onirycznych wyobrażeniach - mogłaby przysiąc - był bardziej porywający, aniżeli w brutalności dnia codziennego.
A może to tylko jej spragnione serce łaknie większej rozwagi?
- Gdyby to była nuda, nie spędziłabym ostatniego czasu na poszukiwania pańskiej osoby - odparła bezczelnie, wzruszając przy tym od niechcenia ramionami. - Czy się to, panu, podoba czy też nie… Został pan na mnie skazany z woli istot wyższych, aniżeli tych, które pan z pewnością poznał w swym krótkim żywocie - sekrety przyozdobione woalem mistyfikacji. Pełnia troska zawibrowała w delikatnym, kobiecym głosie, ale zniknęła równie szybko. Wolała zastygnąć w bezkresie niedomówień, niż opowiadać utajone obrazy malowane światłocieniem.
- Nie tacy jak, pan, mnie ostrzegali, ale to niemal rozkosznie brzmi, gdy te słowa mówi ktoś taki, jak ty… - mogłaby dopowiedzieć więcej, chowając się za kurtyną obłudnej prawdy, ale im dalej w to brnęli, tym Laila mocniej decydowała się na chłodny dystans.
Ten zapewne kosztował mniej od przebrzydłości gróźb.
Bezimienny
Re: Witaj w Trondheim (L. Lindahl & L Westberg, luty 2000) Nie 10 Gru - 1:39
Każda kolejna chwila – każde następne, wyrywające się spiesznie do przodu uderzenie serca – trwania w oku cyklonu spowodowanego rozgorzałą, bzdurną dyskusją, zdaje mu się być niczym innym niż marnotrawieniem czasu, a rzeczywisty powód wybrania dłuższej i, o zgrozo, przedłużającej się jeszcze bardziej trasy rozmywa się pośród coraz to bardziej gniewnych myśli.
Męczy go. Męczy go ta sytuacja, zupełnie niedorzeczna, nie mająca prawa bytu – gdyby nie prześlizgujące się po nich co jakiś czas ukradkowe, przepełnione zdziwieniem spojrzenia przechodniów, poważnie zastanawiałby się, czy nie jest wkręcany, czy to nie jeden z kolejnych durnych żartów Håkona lub Bertolda; męczy go ta rozmowa, od początku przybierająca coraz to bardziej groteskowy ton, będąca pierwszorzędnym przykładem rzucania słowami, jak grochem o ścianę, rozłożona jakby na dwa całkowicie odmienne tory, po których ze swobodą, coraz bardziej graniczącą z monotonią, porusza się wraz ze swoją rozmówczynią, jedynie bezwiednie się mijając; męczy go ta dziewczyna, zagubiona w wielkim, nie stworzonym dla niej świecie smarkula, potrafiąca dostrzec wyłącznie czubek własnego nosa, zupełnie pozbawiona wyczucia i jakiejkolwiek samokontroli.
Może gdyby nie jej przepełniony nieuzasadnionymi niczym pretensjami ton, gdyby nie usilne próby wmówienia mu, że postępuje co najmniej nietaktownie, przede wszystkim jednak gdyby nie zasnuwające mu widnokrąg ciemnymi chmurami plany, z których coraz mniej ma ochotę się wycofać, które w tym momencie jawią się wyłącznie jako bezpieczna przystań, azyl od zupełnie przypadkiem, jakby na siłę tworzących się problemów – może gdyby nie to wszystko, przez odgradzającą ich taflę ogólnie fatalnego pierwszego wrażenia (i każdego następnego, utwierdzającego go jedynie w słuszności początkowej oceny) skłonna byłaby się przebić chęć dokładnego wskazania jej popełnianych co rusz niezręczności. Tymczasem wyraźnie odcinający się na loarowej twarzy wyraz znużenia nie pozostawia jakichkolwiek wątpliwości, co do wrzących w nim zamiarów.
- Słyszała pani o powiedzeniu, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane? – Pozornie błahe pytanie, zabarwione jest mentorskim wydźwiękiem, na który decyduje się w ostatniej chwili, przeżuwając w ustach cisnące się na język inwektywy. – To, co pani uważa za dobre dla innych, niekoniecznie jest takie dla nich samych. – Nie przerywa moralizatorskiego tonu, z nikłą nadzieją, że może w ten sposób, decydując się na odwoływanie do typowych dla śniących zwrotów, wreszcie uda mu się sprowadzić ją z idyllicznego Folkvangu na ziemię wprost w brud i zgiełk Trondheim. Złudne okazują się jednak jego nadzieje, a wargi zaczynają drżeć, kiedy powstrzymuje się od modelowo grubiańskiego wybuchu śmiechu. – Pani raczy wybaczyć, ale nie interesuje mnie ani wola pani, ani tym bardziej jakichkolwiek istot wyższych. Nie mam czasu na dalsze prowadzenie takich dywagacji. – Ostentacyjne spoglądnięcie na zegarek jest ostatecznością, po którą sięga bez wyrzutów sumienia; przedłużająca się dyskusja zachłannie pochłonęła cenny czas przeznaczony na spokojne dotarcie do teatru; teraz, by pojawić się punktualnie na miejscu, pozostały odcinek trasy będzie zmuszony pokonać biegiem. Rzuciwszy szorstkie do widzenia, odwraca się więc na pięcie, odchodząc raźnym krokiem.
Loar i Laila z tematu
Męczy go. Męczy go ta sytuacja, zupełnie niedorzeczna, nie mająca prawa bytu – gdyby nie prześlizgujące się po nich co jakiś czas ukradkowe, przepełnione zdziwieniem spojrzenia przechodniów, poważnie zastanawiałby się, czy nie jest wkręcany, czy to nie jeden z kolejnych durnych żartów Håkona lub Bertolda; męczy go ta rozmowa, od początku przybierająca coraz to bardziej groteskowy ton, będąca pierwszorzędnym przykładem rzucania słowami, jak grochem o ścianę, rozłożona jakby na dwa całkowicie odmienne tory, po których ze swobodą, coraz bardziej graniczącą z monotonią, porusza się wraz ze swoją rozmówczynią, jedynie bezwiednie się mijając; męczy go ta dziewczyna, zagubiona w wielkim, nie stworzonym dla niej świecie smarkula, potrafiąca dostrzec wyłącznie czubek własnego nosa, zupełnie pozbawiona wyczucia i jakiejkolwiek samokontroli.
Może gdyby nie jej przepełniony nieuzasadnionymi niczym pretensjami ton, gdyby nie usilne próby wmówienia mu, że postępuje co najmniej nietaktownie, przede wszystkim jednak gdyby nie zasnuwające mu widnokrąg ciemnymi chmurami plany, z których coraz mniej ma ochotę się wycofać, które w tym momencie jawią się wyłącznie jako bezpieczna przystań, azyl od zupełnie przypadkiem, jakby na siłę tworzących się problemów – może gdyby nie to wszystko, przez odgradzającą ich taflę ogólnie fatalnego pierwszego wrażenia (i każdego następnego, utwierdzającego go jedynie w słuszności początkowej oceny) skłonna byłaby się przebić chęć dokładnego wskazania jej popełnianych co rusz niezręczności. Tymczasem wyraźnie odcinający się na loarowej twarzy wyraz znużenia nie pozostawia jakichkolwiek wątpliwości, co do wrzących w nim zamiarów.
- Słyszała pani o powiedzeniu, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane? – Pozornie błahe pytanie, zabarwione jest mentorskim wydźwiękiem, na który decyduje się w ostatniej chwili, przeżuwając w ustach cisnące się na język inwektywy. – To, co pani uważa za dobre dla innych, niekoniecznie jest takie dla nich samych. – Nie przerywa moralizatorskiego tonu, z nikłą nadzieją, że może w ten sposób, decydując się na odwoływanie do typowych dla śniących zwrotów, wreszcie uda mu się sprowadzić ją z idyllicznego Folkvangu na ziemię wprost w brud i zgiełk Trondheim. Złudne okazują się jednak jego nadzieje, a wargi zaczynają drżeć, kiedy powstrzymuje się od modelowo grubiańskiego wybuchu śmiechu. – Pani raczy wybaczyć, ale nie interesuje mnie ani wola pani, ani tym bardziej jakichkolwiek istot wyższych. Nie mam czasu na dalsze prowadzenie takich dywagacji. – Ostentacyjne spoglądnięcie na zegarek jest ostatecznością, po którą sięga bez wyrzutów sumienia; przedłużająca się dyskusja zachłannie pochłonęła cenny czas przeznaczony na spokojne dotarcie do teatru; teraz, by pojawić się punktualnie na miejscu, pozostały odcinek trasy będzie zmuszony pokonać biegiem. Rzuciwszy szorstkie do widzenia, odwraca się więc na pięcie, odchodząc raźnym krokiem.
Loar i Laila z tematu