Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998)
2 posters
Nieznajomy
Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:34
Zuchwałe podrygi północnego wiatru targały połami płaszcza, tańczyły w gęstwinie kruczoczarnych włosów, podrygując je do ruchu, czasem nieoczekiwanego, ba niesubordynowanego nawet, te jednak niedogodności nie odmalowały się wyraźnym grymasem, cieniem zarysu na obliczu pogrążonym w myślach, wpatrzony w rosnący zarys lądu przed oczami stawały wizje i pragnienia, co spijały sen z powiek w bezksiężycowe noce, usilnie zabiegał o spełnienie swych często nonszalanckich zachcianek, walcząc o to co, bywało stracone, nie rezygnował z raz obranego celu, który na przestrzeni lat ewoluował, naturalnie zmieniał się, albowiem umysł noszący ziarno zemsty rozwijał się, poddawany nowemu i często nieznanemu, dopiero raczkował w meandrach magii, dla której poświęcił swe imię, samego siebie wiedząc wszak, że powrót do normalności, był niemożliwy, zmuszony do opuszczenia sceny, by nie stać na świeczniku, przez ostatnie lata pielęgnował ów moment, aby w końcu zrobić to tak, naturalnie, tak zwinnie i niepostrzeżenie, iż postronnym zdawać by się mogło obserwatorom, scena ta była logicznym rezultatem, przyczynowo-skutkowym. Wbrew temu, co świat, w jakim dotychczas żył oferował, wszystkim tym przywilejom i zaszczytom, blasku kandelabrów podczas uroczystych przyjęć i zabaw śmietanki towarzyskiej, musiał przyznać z ręką na sercu, iż odcięcie się od tego towarzystwa, należało do jakże słusznej i logicznej w całym swym całokształcie decyzji. Wolał pracować w cichości, gdy nikt nie sterczy nad głową, kiedy obowiązek samego bycia swą osobą w jakimś miejscu nie zakłóca codzienności, którą spędzał na rozwijaniu i poszerzaniu horyzontów, ten zbędny bagaż bez większych wyrzutów sumienia wyrzucił za burtę, czując się wolny, od smrodu tej na wskroś toksycznej grupy ludzi. Zejść do podziemi, ukryć się, tak by jednocześnie pozostać na widoku, bo wszak to pod latarnią, bywa najciemniej, żyć swoim życiem, a dodatkowo spełniać swą z dawna obraną drogę, krok po kroku, sukcesywnie realizować obrany cel, którego prawdziwego oblicza świadom był tylko on, oraz co tu ukrywać, kiedy nie było sensu, się tegoż wypierać wtajemniczając go, siłą rzeczy stał się mu bliższy i tym samym bardziej zaufany. W nierozwadze dawnych, błędnych decyzji, widział zaletę z perspektywy czasu, i nie mógł sobie odpuścić kwaśnego uśmiechu politowania, dla własnej głupoty. Szczęściem w nieszczęściu, był charakter dobrodusznego olbrzyma, co chowaniem jakiejkolwiek urazy, nie absorbował myśli, a raczej postawił na nić porozumienia i późniejszego zaufania, czym zyskiwał na wartości, jako takiej, jeśli można te uczucia, to co ich łączyło, tak sfinalizować, to i waga łowcy w złocie, byłaby zbyt niska, aby należycie zwizualizować uczucia francuza.
Ostatni papieros zgasł pod naciskiem dłoni w czarnej skórzanej rękawiczce, nim pet został porwany przez nagły podmuch wiatru, dostrzegł główki portu majaczące już całkiem niedaleko, byli tak blisko nowego rozdziału, zalążek uśmiechu nie schodził z twarzy, nawet w momencie, kiedy schodził z chwiejnego pokładu łajby na stały ląd. Rozglądając się z rosnącym zaciekawieniem po fasadach budynków w dzielnicy portowej, szukając w niewielkich grupkach ludzi przewijających się przez doki właściciela czupryny muśniętej językiem ognia, jakby jego sam wzrost, nie był wcale jawnym drogowskazem i punktem orientacyjnym. W tym świecie na dalekiej północy wszyscy nawet kobiety zdawali się, być potomkami olbrzymów, a przynajmniej większość z nich. Ze swego stanowiska patrzył na świat z dołu, od czasu do czasu, jeno zadzierał głowę, ku górze.
Ostatni papieros zgasł pod naciskiem dłoni w czarnej skórzanej rękawiczce, nim pet został porwany przez nagły podmuch wiatru, dostrzegł główki portu majaczące już całkiem niedaleko, byli tak blisko nowego rozdziału, zalążek uśmiechu nie schodził z twarzy, nawet w momencie, kiedy schodził z chwiejnego pokładu łajby na stały ląd. Rozglądając się z rosnącym zaciekawieniem po fasadach budynków w dzielnicy portowej, szukając w niewielkich grupkach ludzi przewijających się przez doki właściciela czupryny muśniętej językiem ognia, jakby jego sam wzrost, nie był wcale jawnym drogowskazem i punktem orientacyjnym. W tym świecie na dalekiej północy wszyscy nawet kobiety zdawali się, być potomkami olbrzymów, a przynajmniej większość z nich. Ze swego stanowiska patrzył na świat z dołu, od czasu do czasu, jeno zadzierał głowę, ku górze.
Bezimienny
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:34
Nie potrafił powstrzymać się przed okazywaniem ekscytacji wypływającej z głębi szerokiej klatki piersiowej. Należał do osób niezwykle cierpliwych, nie poganiał naturalnego biegu wydarzeń sądząc raczej, że każda rzecz ma określony czas i wyznaczone miejsce. Dziś jednak był wyjątkowo poruszony, podczas nawet najprostszych czynności zieleń oczu uciekała w kierunku horyzontu okrytego gęstą, miejską zabudową. Rano jeszcze potrafił się skupić, lecz z każdą kolejną godziną wątki wymykały się mu niepostrzeżenie przysparzając kłopotów. Około południa postanowił, że ruszy w kierunku portu i tam zajmie pozostały czas bezsensownym spacerowaniem po okolicy. Z tęsknotą spoglądał przez witryny sklepowe, lecz pieniądze, które trzymał zaciśnięte w dłoni wysuniętej do kieszeni, miał przeznaczyć na posiłek i alkohol w jednym z szynków, gdzie zamierzał zabrać przyjaciela wyczekiwanego od kilku miesięcy. Nie sądził aby ten wymagał od niego takiego przyjęcia i poświęcenia, lecz olbrzym czuł się w obowiązku, aby zaoszczędzić przynajmniej połowę swojego wynagrodzenia w celu goszczenia mężczyzny tym, co było najlepsze w Midgardzie. W prostoduszność swej nie zważył zupełnie na drobny, drobniuteńki szczegół – Montmorency nie był kimś, komu brakowało czegokolwiek, a majątek jaki posiadał pozwalał, by wykupić wszystkie możliwe dania i alkohole z portowego baru bez większego uszczerbku na rodzinnym funduszu. Molander wcale nie zaprzątał sobie tym głowy, dlatego też od przeszło dwóch tygodni pilnował każdego wydatku, nie pozwalał sobie na więcej, niż było to konieczne. Drobne talary brzęczały więc w swej obfitości upuszczone na dno mieszka układającego się pomiędzy szczupłymi palcami olbrzyma i czekały na moment, w którym towarzysz wreszcie dotrze do portu i postawi stopę na suchości lądu.
Wyłaniający się zza ostrej linii horyzontu punkcik statku wpierw zdawał mu się jedynie mirażem, gdy jednak powiększył się już znacznie, Gert uśmiechnął się promiennie i oparł o barierki, które sięgały mu ledwo ud. Musiał uważać, by w swym roztargnieniu nie przekoziołkować ponad nimi wprost w lodowatą toń pieniącą się wyraźnie przy samej linii brzegowej. Sina woda nie pozwalała, by zajrzeć w jej odmęty, a wiatr smagał po twarzy, powodując, że kolejne oddechy stawały się płytsze i bardziej uciążliwe. Stał jednak wytrwale, spoglądając na punkt, który rósł z minuty na minutę i zwiastował, że wkrótce będzie mógł powitać nowego mieszkańca miasta; z ogromną dozą sentymentu i odpowiednią czułością, której nie zamierzał ukrywać, zwłaszcza że powierzchnia zielonych oczu porywała się już wyraźną szklistością na samą myśl o rozpoczęciu (w pewnym sensie) nowego rozdziału.
Do tej pory widywali się dość rzadko, raczej komunikując listownie, a do korespondencji łowca nigdy nie miał głowy. Stawianie mocno ściśniętych, nieproporcjonalnych liter zawsze kłopotało go i przyprawiało o zażenowanie ilekroć myślał o tym, iż ktoś po drugiej stronie ma zapewne ogromne trudności z rozczytaniem myśli sączących się na poplamioną tuszem kartę (choć zawsze starannie złożoną i zaopatrzoną w wysuszone łodyżki ziół lub znalezione podczas wędrówek rzadkie okazów kwiatów). Pochłonięty wspomnieniami, choć tak bardzo starał się, by nic nie umknęło jego uwadze, zupełnie przeoczył moment cumowania statku. Ocknął się w chwili podniesienia się wrzawy na brzegu, gdy po pomoście zeszło kilka obcych mu postaci, dbających o bezpieczeństwo rejsu. Większość przechodniów snujących się po porcie nie zrobiło nawet przystanku, zbyt oswojeni z tym, że łajby to przypływały, to odpływały we względnie stałych ilościach w ciągu dnia. Wychylił się nieco i wspiął odruchowo na palce, choć wcale nie musiał wysilać się, by widzieć ponad głowami zgromadzonych. Górował wyraźnie z chmurą rozczapierzonych, rudych włosów podrygujących na wietrze. Zmrużył oczy, by widzieć lepiej i poderwał się na samo tylko wspomnienie znajomej osoby, której obecność w końcu stała się namacalna, nie zaś jedynie snująca się w pamięci.
– Ezra! – zawołał, zupełnie nie zwracając uwagi na obcych. – Tutaj! – zamachał ręką, choć był niemal niemożliwy do przeoczenia. Począł wytrwale przeciskać się ku drewnianemu pomostowi, przed samym celem potrącił kogoś i słysząc przekleństwo zaśmiał się tylko. W oczach igrały ogniki szczerego zachwytu. Stał przez moment jak wryty, przyglądając się mu od stóp do głów, chłonąc obecność wciąż jawiącą się niczym najśmielszy sen. Uśmiech stężał na piegowatej twarzy, zmienił się w speszenie, gdyż krzyk, który podniósł zapewne wszystkich zaalarmował. Nie miał jednak na tyle determinacji, by trzymać emocje na wodzy, pochwycił go więc w ramiona, przysłaniając tym samym cały świat, który najwyraźniej ten obserwował i przycisnął mocno, choć uważając, by nie wydusić z obcokrajowca ostatniego tchnienia. – Dobrze cię widzieć – mruknął, pochylając się nad drobną postacią, zahaczając palcami o hebanowe, ułożone jeszcze przed chwilą w nienaganne fale, kosmyki. Oderwał się wreszcie i klepnął w ramię zaczepnie. – Witaj w Midgardzie… – uśmiech złagodniał, a sam olbrzym odwrócił się i wskazał dłonią na szpaler budynków portowych.
Wyłaniający się zza ostrej linii horyzontu punkcik statku wpierw zdawał mu się jedynie mirażem, gdy jednak powiększył się już znacznie, Gert uśmiechnął się promiennie i oparł o barierki, które sięgały mu ledwo ud. Musiał uważać, by w swym roztargnieniu nie przekoziołkować ponad nimi wprost w lodowatą toń pieniącą się wyraźnie przy samej linii brzegowej. Sina woda nie pozwalała, by zajrzeć w jej odmęty, a wiatr smagał po twarzy, powodując, że kolejne oddechy stawały się płytsze i bardziej uciążliwe. Stał jednak wytrwale, spoglądając na punkt, który rósł z minuty na minutę i zwiastował, że wkrótce będzie mógł powitać nowego mieszkańca miasta; z ogromną dozą sentymentu i odpowiednią czułością, której nie zamierzał ukrywać, zwłaszcza że powierzchnia zielonych oczu porywała się już wyraźną szklistością na samą myśl o rozpoczęciu (w pewnym sensie) nowego rozdziału.
Do tej pory widywali się dość rzadko, raczej komunikując listownie, a do korespondencji łowca nigdy nie miał głowy. Stawianie mocno ściśniętych, nieproporcjonalnych liter zawsze kłopotało go i przyprawiało o zażenowanie ilekroć myślał o tym, iż ktoś po drugiej stronie ma zapewne ogromne trudności z rozczytaniem myśli sączących się na poplamioną tuszem kartę (choć zawsze starannie złożoną i zaopatrzoną w wysuszone łodyżki ziół lub znalezione podczas wędrówek rzadkie okazów kwiatów). Pochłonięty wspomnieniami, choć tak bardzo starał się, by nic nie umknęło jego uwadze, zupełnie przeoczył moment cumowania statku. Ocknął się w chwili podniesienia się wrzawy na brzegu, gdy po pomoście zeszło kilka obcych mu postaci, dbających o bezpieczeństwo rejsu. Większość przechodniów snujących się po porcie nie zrobiło nawet przystanku, zbyt oswojeni z tym, że łajby to przypływały, to odpływały we względnie stałych ilościach w ciągu dnia. Wychylił się nieco i wspiął odruchowo na palce, choć wcale nie musiał wysilać się, by widzieć ponad głowami zgromadzonych. Górował wyraźnie z chmurą rozczapierzonych, rudych włosów podrygujących na wietrze. Zmrużył oczy, by widzieć lepiej i poderwał się na samo tylko wspomnienie znajomej osoby, której obecność w końcu stała się namacalna, nie zaś jedynie snująca się w pamięci.
– Ezra! – zawołał, zupełnie nie zwracając uwagi na obcych. – Tutaj! – zamachał ręką, choć był niemal niemożliwy do przeoczenia. Począł wytrwale przeciskać się ku drewnianemu pomostowi, przed samym celem potrącił kogoś i słysząc przekleństwo zaśmiał się tylko. W oczach igrały ogniki szczerego zachwytu. Stał przez moment jak wryty, przyglądając się mu od stóp do głów, chłonąc obecność wciąż jawiącą się niczym najśmielszy sen. Uśmiech stężał na piegowatej twarzy, zmienił się w speszenie, gdyż krzyk, który podniósł zapewne wszystkich zaalarmował. Nie miał jednak na tyle determinacji, by trzymać emocje na wodzy, pochwycił go więc w ramiona, przysłaniając tym samym cały świat, który najwyraźniej ten obserwował i przycisnął mocno, choć uważając, by nie wydusić z obcokrajowca ostatniego tchnienia. – Dobrze cię widzieć – mruknął, pochylając się nad drobną postacią, zahaczając palcami o hebanowe, ułożone jeszcze przed chwilą w nienaganne fale, kosmyki. Oderwał się wreszcie i klepnął w ramię zaczepnie. – Witaj w Midgardzie… – uśmiech złagodniał, a sam olbrzym odwrócił się i wskazał dłonią na szpaler budynków portowych.
Nieznajomy
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:34
W korespondencyjnej grze to on brylował, częstokroć w amoku skrywanych emocji przelewając na papier znacznie więcej, niżeli mógłby powiedzieć, gdyby faktycznie stał twarzą w twarz z odbiorcą tej korespondencji, wcale nie pesząc się podobną wylewnością, czy brakiem ozdobników w otrzymywanych listach, a każdy z nich otwierał oraz czytał z należnym im szacunkiem i ciekawością godną dziecka, które pragnęło dowiedzieć się, jakie tajemnice skrywa list w kopercie, każdy przejaw indywidualnej wyjątkowości olbrzyma, w postaci jego wyjątkowej wrażliwości i uwielbienia do natury, jaki odkrywał w tych wyjątkowych paczuszkach, sprawiał, iż serce radowało się w piersi silniej, niżeli na widok złota, czy innych klejnotów. Tak miłe mu były te drobne gesty, stąd częstokroć zasypywał biednego przyjaciela kilkoma stronami opowieści, bynajmniej nie bezbarwnych i pozbawionych komentarza, naturalnym była jego ingerencja w opowieść, złośliwości, czy podkreślenie sytuacji, aby łowca zwrócił na dany fakt większą uwagę, być może niejednokrotnie przesadzał, tak otwarcie opowiadając swoje życie, niemal zdradzając tajemnice, jakich i najdroższemu pamiętnikowi rozsądny człek, by nie zwierzył, lecz naturalnym i całkiem zrozumiałym, było to „otwarcie” w relacji, jaka ich łączyła i nie wyobrażał sobie, aby zataić coś oczywistego, mającego znaczny wpływ na wydarzenia, owszem czasem lawirując słowem tak, by tylko odbiorca rozumiał kontekst, a czasem obiecując, że przy sposobności następnego spotkania rozwinie dany wątek. W tym listownym dialogu, co często przybierał formę monologu, zabijali tęsknotę, jaka rodziła się w sercach. Jednakże teraz wszystko miało się odmienić.
Gdy statek przybił do portu, kiedy kotwica zanurkowała w szarej lodowatej wodzie, a cumy splątały chwiejną łajbę ze stałym cyplem kamiennego lądu, mógł odetchnąć z ulgą. Podróże uwielbiał, te mniejsze, jak i większe, lecz cel wizyty, ta nowa droga, były ekscytujące, jak i napawały z lekka obawą w przypadku niepowodzenia. Na pierwszy ogień jednak schodziła wizja, jakże urocza i miła, spotkania z przyjacielem. Tego dostrzegł jeszcze z pokładu statku, gdyż jego czupryna wyróżniała się na tle innych, a w akompaniamencie wzrostu stanowił istny filar i podporę, prawdziwą latarnię moralną, ale i fizyczną w swej skromnej postaci olbrzym, był dla francuza swego rodzaju sumieniem.
Chociaż wzrostem wyróżniał się w tłumie, to swym głosem skupił dodatkowo uwagę francuza, który ledwie zdążył poczuć pachołków, gdzie mają odnieść bagaże, nim całkiem przepadł w myślach o rudowłosym łowcy. Heban oczu, bez trudu zlokalizował twarz przyjaciela, a krok momentalnie przyspieszył, uchybiając nieco etykiecie i pewnej elegancji, na którą w chwili obecnej gwizdał. Słodkie zatonięcie, już niemal zapomniał jak cudownie miło, było zatopić się w sylwetce Gerta, przyjemna mgiełka zapachów ziół i skóry zwierzyny łownej łechtała nozdrza, a cytrusowa woń perfum ślepca wkomponowała się idealnie w leśną woń. Ciepło bijące od chudego, acz muskularnego ciała sprawiało, iż człowiek nie miał ochoty opuszczać tego bezpiecznego schronienia, istnego bunkra, w jakim można przeczekać szalejącą nawałnicę. – Jeśli tęsknotę można opisać, to doprawdy brak mi słów, na tę chwilę – bynajmniej nie z powodu niemal zmiażdżenia w ramionach olbrzyma, a zwyczajnie i całkiem normalnie umysł francuza, był oszołomiony, ot jakby ciut za dużo wypił brandy. – Midgard… perła północy, ostatnie miejsce, w którym chciałbym się znaleźć i jedyne, do którego przeznaczenie mnie tak silnie ciągnęło, ot paradoks. Cieszę się, że cię widzę – Dodał po krótkiej przerwie i niepewnie wyswobodził się z objęć. – Czeka nas sporo pracy, ale na chwilę obecną chodźmy coś zjeść. – iskierki w hebanowych oczach zatańczyły wesoło, a dłonie w skórzanych rękawicach pomknęły z ochotą do głębokich kieszeni płaszcza.
Gdy statek przybił do portu, kiedy kotwica zanurkowała w szarej lodowatej wodzie, a cumy splątały chwiejną łajbę ze stałym cyplem kamiennego lądu, mógł odetchnąć z ulgą. Podróże uwielbiał, te mniejsze, jak i większe, lecz cel wizyty, ta nowa droga, były ekscytujące, jak i napawały z lekka obawą w przypadku niepowodzenia. Na pierwszy ogień jednak schodziła wizja, jakże urocza i miła, spotkania z przyjacielem. Tego dostrzegł jeszcze z pokładu statku, gdyż jego czupryna wyróżniała się na tle innych, a w akompaniamencie wzrostu stanowił istny filar i podporę, prawdziwą latarnię moralną, ale i fizyczną w swej skromnej postaci olbrzym, był dla francuza swego rodzaju sumieniem.
Chociaż wzrostem wyróżniał się w tłumie, to swym głosem skupił dodatkowo uwagę francuza, który ledwie zdążył poczuć pachołków, gdzie mają odnieść bagaże, nim całkiem przepadł w myślach o rudowłosym łowcy. Heban oczu, bez trudu zlokalizował twarz przyjaciela, a krok momentalnie przyspieszył, uchybiając nieco etykiecie i pewnej elegancji, na którą w chwili obecnej gwizdał. Słodkie zatonięcie, już niemal zapomniał jak cudownie miło, było zatopić się w sylwetce Gerta, przyjemna mgiełka zapachów ziół i skóry zwierzyny łownej łechtała nozdrza, a cytrusowa woń perfum ślepca wkomponowała się idealnie w leśną woń. Ciepło bijące od chudego, acz muskularnego ciała sprawiało, iż człowiek nie miał ochoty opuszczać tego bezpiecznego schronienia, istnego bunkra, w jakim można przeczekać szalejącą nawałnicę. – Jeśli tęsknotę można opisać, to doprawdy brak mi słów, na tę chwilę – bynajmniej nie z powodu niemal zmiażdżenia w ramionach olbrzyma, a zwyczajnie i całkiem normalnie umysł francuza, był oszołomiony, ot jakby ciut za dużo wypił brandy. – Midgard… perła północy, ostatnie miejsce, w którym chciałbym się znaleźć i jedyne, do którego przeznaczenie mnie tak silnie ciągnęło, ot paradoks. Cieszę się, że cię widzę – Dodał po krótkiej przerwie i niepewnie wyswobodził się z objęć. – Czeka nas sporo pracy, ale na chwilę obecną chodźmy coś zjeść. – iskierki w hebanowych oczach zatańczyły wesoło, a dłonie w skórzanych rękawicach pomknęły z ochotą do głębokich kieszeni płaszcza.
Bezimienny
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:34
Nieszczególnie znał się na etykiecie, nie rozumiał jej wręcz wcale, dlatego nie zaprzątał sobie głowy tym, czy wypadało w taki, a nie inny sposób witać druha, którego z tęsknotą wypatrywał od kilku ostatnich dni. Choć znał datę, to jednak nie potrafił, gdy tylko przechodził przez port, oprzeć się pragnieniu zerkania w stronę ostrej linii horyzontu, jakby to już dziś, zaraz, miała pojawić się na tafli nieba ciemna plamka statku. A on by wiedział, nie widząc jego żagli i barw, pod którymi płynął, lecz jeno tylko przez wzgląd na własny podryg serca, że to właśnie ON stoi na pokładzie i przechyla się ponad falszburtą, zerkając w mieniącą się toń wody i czeka, podobnie jak olbrzym, aż cumy przytwierdzą cielsko drewnianego kolosa do brzegu. Tak mu się właśnie zdawało i tak czuł, każdym zakończeniem nerwowym i uważał to za fakt, nie zaś wymysł wybujałej fantazji. Teraz jednak wszystko stało się prawdą, stali na twardym bruku Midgardzkiej ulicy, pogrążeni w ciżbie postaci portowych gości. Zaciskał wciąż ramiona, okalając nimi drobną sylwetkę, kontrastującą z jego potężnym cielskiem, które nabrało dodatkowej objętości za sprawą grubego, wełnianego płaszcza i zielonego szala owiniętego dookoła szyi. Zesztywniałe od mrozu palce nadal zaciskały się lekko na czarnych pasemkach, przyjemnych i podobnych w swej fakturze do indyjskiego aksamitu (z takiego miał raz uszytą chustkę, którą nosił pod szyją jako małe dziecko i kochał ją okropnie, więc nigdy nie rozstawał się z tym skrawkiem szczęścia). Rozbawiony porównaniem, zaśmiał się cicho, rozkładając palce na niewielkiej główce mężczyzny i pomyślał, że w gruncie rzeczy, z nim też mógłby się więcej nie rozstawać. Nie powiedział mu jednak ani słowa, zrobił zaś przestrzeń, by ten mógł spokojnie odpowiedzieć na powitanie. Nie chciał go przytłaczać słowotokiem, który przecież był dlań naturalnym zachowaniem, zwłaszcza gdy był wyraźnie podekscytowany. Nie potrzebował dokładnego, barwnego opisu jego przeżyć, na pewno nie w tym momencie, gdy spragniony obecności pokrewnej duszy starał się nasycić samą obecnością, która już stanowiła wiele, tak wiele, że też poproszony o wyjaśnienie, nie umiałby opisać całej kotłującej się w ciele mieszaniny bodźców.
Potrząsnął rudawą grzywą, wyswobodził Ezrę, lecz dał mu jedynie moment na złapanie oddechu, gdy wskazywał na zabudowę miasta. Skrzywił się z udawaną niechęcią i westchnął, przewracając oczami teatralnie.
– Wcale nie jest tu tak źle, z resztą, zobaczysz – mówił to tak, jakby z Midgardem wiązał same dobre wspomnienia i jakby w żadnym innym miejscu nie mogli się w rzeczywistości spotkać. Sądził, że choć w części rozumie jego motywy, stąd też wziął poprawkę na przekąs wyraźnie wybrzmiewający w słowach kształtowanych z charakterystycznym akcentem, zbył go machnięciem ręki i przestąpił z nogi na nogę. – Masz rację, musisz być zmęczony i głodny. Zaraz się z tym uporam – stwierdził i poklepał go po plecach, wciąż entuzjastycznie lepiąc się do sylwetki Montmorency’ego. Wskazał mu drogę wzdłuż kamienic, gdzie miała czekać na nich obietnica ciepłego schronienia i pysznego jadła, którym mogli wypełnić przywierające do pleców żołądki. Już dawno wybrał lokal, który uważał za najlepszy w okolicy. Chciał się postarać, by pierwsze wrażenia z pobytu w mieście były dla przyjaciela dobrym materiałem na wspomnienia, których należało strzec przez resztę życia. Sam był bardzo szczęśliwy, więc raźnym krokiem pomaszerował w wąską uliczkę, gdzie wiatr nieco zelżał i w spokoju można było prowadzić rozmowę.
– Dzisiaj jemy i pijemy na mój koszt – zarządził i poklepał się po kieszeni, w której trzymał sakiewkę z pieniędzmi. Krążki zabrzęczały wesoło. – Nim jednak dotrzemy na miejsce, opowiedz mi, jak minęła ci podróż. – Błysnął zielenią oczu, zdradzając żywe zainteresowanie opowieściami Ezry. Liczył, że uraczy go czymś ciekawym i z chęcią podzieli się szczegółami morskiej podróży. Uważał go za człowieka światowego, obytego i bogatego nie tylko w rodzinną fortunę, ale i doświadczenia, o które ciężko było spędzając większość życia w niewielkiej wiosce, a później wśród lasów i jezior Skandynawii. Nie było tam tylu ludzi i ciekawych zdarzeń, więc łaknął historii opisujących inne życie, może nieco lepsze? Z pewnością zaś takie, do którego nigdy nie będzie miał dostępu.
Potrząsnął rudawą grzywą, wyswobodził Ezrę, lecz dał mu jedynie moment na złapanie oddechu, gdy wskazywał na zabudowę miasta. Skrzywił się z udawaną niechęcią i westchnął, przewracając oczami teatralnie.
– Wcale nie jest tu tak źle, z resztą, zobaczysz – mówił to tak, jakby z Midgardem wiązał same dobre wspomnienia i jakby w żadnym innym miejscu nie mogli się w rzeczywistości spotkać. Sądził, że choć w części rozumie jego motywy, stąd też wziął poprawkę na przekąs wyraźnie wybrzmiewający w słowach kształtowanych z charakterystycznym akcentem, zbył go machnięciem ręki i przestąpił z nogi na nogę. – Masz rację, musisz być zmęczony i głodny. Zaraz się z tym uporam – stwierdził i poklepał go po plecach, wciąż entuzjastycznie lepiąc się do sylwetki Montmorency’ego. Wskazał mu drogę wzdłuż kamienic, gdzie miała czekać na nich obietnica ciepłego schronienia i pysznego jadła, którym mogli wypełnić przywierające do pleców żołądki. Już dawno wybrał lokal, który uważał za najlepszy w okolicy. Chciał się postarać, by pierwsze wrażenia z pobytu w mieście były dla przyjaciela dobrym materiałem na wspomnienia, których należało strzec przez resztę życia. Sam był bardzo szczęśliwy, więc raźnym krokiem pomaszerował w wąską uliczkę, gdzie wiatr nieco zelżał i w spokoju można było prowadzić rozmowę.
– Dzisiaj jemy i pijemy na mój koszt – zarządził i poklepał się po kieszeni, w której trzymał sakiewkę z pieniędzmi. Krążki zabrzęczały wesoło. – Nim jednak dotrzemy na miejsce, opowiedz mi, jak minęła ci podróż. – Błysnął zielenią oczu, zdradzając żywe zainteresowanie opowieściami Ezry. Liczył, że uraczy go czymś ciekawym i z chęcią podzieli się szczegółami morskiej podróży. Uważał go za człowieka światowego, obytego i bogatego nie tylko w rodzinną fortunę, ale i doświadczenia, o które ciężko było spędzając większość życia w niewielkiej wiosce, a później wśród lasów i jezior Skandynawii. Nie było tam tylu ludzi i ciekawych zdarzeń, więc łaknął historii opisujących inne życie, może nieco lepsze? Z pewnością zaś takie, do którego nigdy nie będzie miał dostępu.
Nieznajomy
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:35
Wyobcowany wśród społeczności, wyczulony na chłód i surowość natury drzemiącej w piersi ludów północy, czuł wewnętrzny dysonans, bo chociaż wiele w swym życiu podróżował, to jednak Skandynawia klasyfikowała się w jego prywatnym odczuciu, jako kraina nieprzychylna i wymagająca, oziębła i zaskakująca swym pięknem. Musiał przywyknąć tak do klimatu, jak i ludzi, kraj ten zamieszkujących. Sądził jakże rozsądnie, że na chwilę obecną, gdy umysł zaprzątają kwestie znacznie poważniejsze, niżeli chwilowy dyskomfort fizyczny, z tytułu zimna, które tak pieczołowicie było przeganiane, przez czułe ramiona przyjaciela, musiał zaakceptować fakt, jakim była dłuższa egzystencja w tym miejscu. Nie twierdził, bynajmniej, że za południem i temperamentem wiecznie pogodnych i optymistycznych ludzi prędko zatęskni, a być może to właśnie Skandynawia i Midgard zagwarantują mu swoje skrycie i możliwość wyzbycia się maski i przedstawienia światu swego prawdziwego oblicza. Miał na uwadze kwestie prawne i wszelkie zakazy, jakie były narzucane na magiczną społeczność, musiał zaakceptować fakt swojej odmiennej natury i niekoniecznie przyjaznej magii, jaką się parał, zataić przed opinią, fakt bycia ślepcem, gdyż z góry skazany byłby na pieczęć i obserwację, tego pragnął uniknąć. Żyć tak, aby nie przykuwać uwagi, a jednocześnie mieć sposobność do realizacji powziętych planów.
W duchu wdzięczny był łowcy za przybycie i tak życzliwe i ciepłe powitanie, nosiło ono w sobie westchnięcie ostatnich promieni riwiery francuskiej, a cichy śmiech i pogoda ducha, jakże dobitnie przedstawiały wyjątek od reguły w szarym i smętnym świecie potomków wikingów. Naznaczony przez swych bogów iskrą, co ubarwiła włos, dając mu barwę pocałowanego przez ogień, wyróżniał się na tle morza jasnych i głów.
– Mhm, – mruknął do siebie z żalem wystawiony ponownie na podrywy wiatru ciągnącego od fiordu, najchętniej utonąłby pod płaszczem towarzysza, a tak drobnej budowy i dodatkowo naznaczony niewielkim wzrostem, mógłby swobodnie schować się, bez budzenia sensacji w przechodniach. Pomysł, jakże przyjemny został storpedowany przez rozsądek i dumę mężczyzny, był zwyczajnie zmęczony podróżą.
Narzucone przez Gerta tempo marszu dla francuza, było zbyt raźne, o czym nie omieszkał zakomunikować, lecz nie chrząknięciem, a stanowczym chwytem dłoni o przedramię. Posyłając mu przepraszający i tłumaczący zarazem uśmiech. Przyznanie do słabości w obliczu wyrozumiałej natury przyjaciela, nie była powodem do wstydu, raczej uwidaczniała zażyłość relacji swobodę wypowiadanych myśli i odczuć.
– Jesteś, zbyt szczodry – nie komentował, jednak jego gestu i wyrazu sympatii, nie chciał spierać się z nim, czując podświadomie, że uczyniłby mu tym despekt, odbierając możliwość przywitania go. Widział po nim radość, jaką emanowała, niby chodzący wulkan szczęścia, i chciał w egoistycznym pragnieniu, aby radości tej nigdy nie zabrakło na jego twarzy. – Męcząco, ale zaskakująco szybko, tymi lepiej zdradź, jakie przygody ostatni mi czasy miałeś? – nie było tajemnicą, iż francuz był żywo zaciekawiony i zafascynowany profesją przyjaciela, to dzięki niej się poznali, lecz profesjonalizm i umiejętności, jakimi ten dysponował, już wówczas zrobiły na ślepcu ogromne wrażenie.
W duchu wdzięczny był łowcy za przybycie i tak życzliwe i ciepłe powitanie, nosiło ono w sobie westchnięcie ostatnich promieni riwiery francuskiej, a cichy śmiech i pogoda ducha, jakże dobitnie przedstawiały wyjątek od reguły w szarym i smętnym świecie potomków wikingów. Naznaczony przez swych bogów iskrą, co ubarwiła włos, dając mu barwę pocałowanego przez ogień, wyróżniał się na tle morza jasnych i głów.
– Mhm, – mruknął do siebie z żalem wystawiony ponownie na podrywy wiatru ciągnącego od fiordu, najchętniej utonąłby pod płaszczem towarzysza, a tak drobnej budowy i dodatkowo naznaczony niewielkim wzrostem, mógłby swobodnie schować się, bez budzenia sensacji w przechodniach. Pomysł, jakże przyjemny został storpedowany przez rozsądek i dumę mężczyzny, był zwyczajnie zmęczony podróżą.
Narzucone przez Gerta tempo marszu dla francuza, było zbyt raźne, o czym nie omieszkał zakomunikować, lecz nie chrząknięciem, a stanowczym chwytem dłoni o przedramię. Posyłając mu przepraszający i tłumaczący zarazem uśmiech. Przyznanie do słabości w obliczu wyrozumiałej natury przyjaciela, nie była powodem do wstydu, raczej uwidaczniała zażyłość relacji swobodę wypowiadanych myśli i odczuć.
– Jesteś, zbyt szczodry – nie komentował, jednak jego gestu i wyrazu sympatii, nie chciał spierać się z nim, czując podświadomie, że uczyniłby mu tym despekt, odbierając możliwość przywitania go. Widział po nim radość, jaką emanowała, niby chodzący wulkan szczęścia, i chciał w egoistycznym pragnieniu, aby radości tej nigdy nie zabrakło na jego twarzy. – Męcząco, ale zaskakująco szybko, tymi lepiej zdradź, jakie przygody ostatni mi czasy miałeś? – nie było tajemnicą, iż francuz był żywo zaciekawiony i zafascynowany profesją przyjaciela, to dzięki niej się poznali, lecz profesjonalizm i umiejętności, jakimi ten dysponował, już wówczas zrobiły na ślepcu ogromne wrażenie.
Bezimienny
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:35
Niekoniecznie chętnie hamował się w swych zapędach. Entuzjazm pojawiający się wraz z wizytą Ezry nie zdołał stopnieć pomimo chwytu mężczyzny. Pozwolił, by jego ręka zawiesiła się na przedramieniu i pozostała tam na dłuższą chwilę. Nieco zwolnił, dostosowując się do towarzysza. Uśmiechnął się radośnie, gdy skomentował jego gest w postaci konieczności zadbania o dzisiejszy posiłek. Stawiał sobie za punkt honoru, by ugościć przyjaciela jak najlepiej potrafił, tym, co w Midgardzie zdawało się najlepsze. Przywarł do boku mężczyzny dodatkowo osłaniając go przed resztkami podmuchów na tyle silnych, by wedrzeć się w dalekie zakątki gardzieli wąskiej uliczki. Opuścił niego głowę, chcąc przyjrzeć się mimice Montmorency’ego, kierowany ciekawością jego odczuć względem przebiegu podróży. Ten zdawał się jednak jak zwykle bardzo oszczędny w słowach. Właśnie takim go zapamiętał, dlatego nie gorączkował się zbytnio małomównością, wiedząc dokładnie jakie ma usposobienie. Cmoknął głośno i pokiwał głową.
– Czyli standardowo, jak to na statkach bywa. Wiesz, sam średnio przepadam za podróżami morskimi. Nie, żebym ich unikał, choć kiedy mam inne rozwiązanie do wyboru, to nie ukrywam, że wolę wszelakie alternatywy – przyznał i zaśmiał się krótko, zupełnie nie kryjąc się ze swoją kiepską relacją z pełnym morzem. Lata przebywania głównie wśród lasów nauczyły go, że najbezpieczniej kryć się w gąszczu drzew, bądź między występami skalnymi. To wśród jezior i srebrzystych pasm strumieni czuł się najlepiej.
Zmarszczył wyraźnie czoło zastanawiając się, jaką historię wybrać, gdyż zawsze miał ich ogrom, a każda zdawała się równie wartościowa, by ją opowiedzieć. Nie chodziło tu jedynie o wyjątkowo szalone przygody, ale i o radości dnia codziennego, gdyż Molander potrafił wyłuskiwać nawet z najbardziej prozaicznych czynności elementy, które zdawały się godne uwagi. Sądził jednak, że Montmorency wolałby posłuchać raczej czegoś z tej pierwszej grupy historii. Ułożył dłoń na brodzie, wciąż rozmyślając intensywnie. Zmęczenie na obliczu Ezry przyprawiało go o wyjątkowe zatroskanie oraz wzmagało poczucie obowiązku, by postarać się ze wszystkich sił umilić mu czas.
– Cóż. Jakieś dwa tygodnie temu zaszyliśmy się z moją drużyną na skraju gór Bardal. Swoją drogą, na pewno cię tam zabiorę, jak już trochę okrzepniesz w mieście – dodał zaraz, planując nad wyrost to, co chciał zrobić przez najbliższe dni pobytu przyjaciela w Midgardzie. – Wyobraź sobie, że gdzieś z głębin pasma przyplątał się troll. Zwęszył złoto, z którego obrabiał nieszczęsnych pasjonatów świeżego powietrza. Był tak szkaradny, że sam nieco się wzdrygnąłem na jego widok i miał obrzydliwy nawyk smarkania zielonym glutem na prawo i lewo. Wystrzelił w Tuomasa tak pokaźną grudą, że biedny ledwo się pozbierał. Początkowo było nam nawet do śmiechu, potem zrobiło się już gorzej – skrzywił się wyraźnie i sposępniał jak na komendę. Trolle nigdy nie powinny być lekceważone, gdyż potrafiły wyrządzić wiele szkód, a niektóre miały niezwykłą celność, gdy miotały głazami w kierunku swych przeciwników. I pewnie, gdyby na smarkach się skończyło historia mogłaby zaliczać się raczej do tych wesołych przypowiastek, nic jednak bardziej mylnego. Olbrzym westchnął i potarł czoło wielką rękawicą, spoglądając ku poszarzałemu niebu. – Przyparł nas trochę do muru, ale było nas znacznie więcej, no i jednak człowiek inteligentniejszy od takiego skurczybyka o nosie przypominającym purchawę – mówiąc to gestem pokazał jakiej wielkości nos miał na myśli i pozwolił sobie na uczynienie głupiej miny. Po tym zdarzeniu jeden z jego towarzyszy dorobił się pokaźnej szramy na czerepie i ledwo go odratowali, lecz tego szczegółu oszczędził przyjacielowi. Powiódł spojrzeniem po fasadzie mijanej kamienicy i przerywając ciąg opowieści wskazał gestem szyld. – O! O tu wejdziemy! – zakomunikował i przygarnął Ezrę do siebie, zaciągając pod wielkie drewniane drzwi, po których uchyleniu z wnętrza wydostał się zapach pieczonego mięsa i alkoholu zawieszonego w ciężkim, zadymionym powietrzu. Knajpa prezentowała się dobrze: była czysta i gwarna, lecz z łatwością można było wyłapać kilka pustych stolików. Jeden z nich kusił najbardziej, gdyż znajdował się w pobliżu wielkich okien wychodzących na wewnętrzny dziedziniec kamienicy oświetlony ciepłymi lampkami pozostałymi jeszcze po okresie Jul, choć każdy niemal zdołał już zapomnieć o świętach. – Śmiało, zaraz dokończę historię, tylko się rozgośćmy. Podaj mi płaszcz, zajmę się wszystkim – stwierdził i wyciągnął przed siebie ręce w geście oczekiwania.
– Czyli standardowo, jak to na statkach bywa. Wiesz, sam średnio przepadam za podróżami morskimi. Nie, żebym ich unikał, choć kiedy mam inne rozwiązanie do wyboru, to nie ukrywam, że wolę wszelakie alternatywy – przyznał i zaśmiał się krótko, zupełnie nie kryjąc się ze swoją kiepską relacją z pełnym morzem. Lata przebywania głównie wśród lasów nauczyły go, że najbezpieczniej kryć się w gąszczu drzew, bądź między występami skalnymi. To wśród jezior i srebrzystych pasm strumieni czuł się najlepiej.
Zmarszczył wyraźnie czoło zastanawiając się, jaką historię wybrać, gdyż zawsze miał ich ogrom, a każda zdawała się równie wartościowa, by ją opowiedzieć. Nie chodziło tu jedynie o wyjątkowo szalone przygody, ale i o radości dnia codziennego, gdyż Molander potrafił wyłuskiwać nawet z najbardziej prozaicznych czynności elementy, które zdawały się godne uwagi. Sądził jednak, że Montmorency wolałby posłuchać raczej czegoś z tej pierwszej grupy historii. Ułożył dłoń na brodzie, wciąż rozmyślając intensywnie. Zmęczenie na obliczu Ezry przyprawiało go o wyjątkowe zatroskanie oraz wzmagało poczucie obowiązku, by postarać się ze wszystkich sił umilić mu czas.
– Cóż. Jakieś dwa tygodnie temu zaszyliśmy się z moją drużyną na skraju gór Bardal. Swoją drogą, na pewno cię tam zabiorę, jak już trochę okrzepniesz w mieście – dodał zaraz, planując nad wyrost to, co chciał zrobić przez najbliższe dni pobytu przyjaciela w Midgardzie. – Wyobraź sobie, że gdzieś z głębin pasma przyplątał się troll. Zwęszył złoto, z którego obrabiał nieszczęsnych pasjonatów świeżego powietrza. Był tak szkaradny, że sam nieco się wzdrygnąłem na jego widok i miał obrzydliwy nawyk smarkania zielonym glutem na prawo i lewo. Wystrzelił w Tuomasa tak pokaźną grudą, że biedny ledwo się pozbierał. Początkowo było nam nawet do śmiechu, potem zrobiło się już gorzej – skrzywił się wyraźnie i sposępniał jak na komendę. Trolle nigdy nie powinny być lekceważone, gdyż potrafiły wyrządzić wiele szkód, a niektóre miały niezwykłą celność, gdy miotały głazami w kierunku swych przeciwników. I pewnie, gdyby na smarkach się skończyło historia mogłaby zaliczać się raczej do tych wesołych przypowiastek, nic jednak bardziej mylnego. Olbrzym westchnął i potarł czoło wielką rękawicą, spoglądając ku poszarzałemu niebu. – Przyparł nas trochę do muru, ale było nas znacznie więcej, no i jednak człowiek inteligentniejszy od takiego skurczybyka o nosie przypominającym purchawę – mówiąc to gestem pokazał jakiej wielkości nos miał na myśli i pozwolił sobie na uczynienie głupiej miny. Po tym zdarzeniu jeden z jego towarzyszy dorobił się pokaźnej szramy na czerepie i ledwo go odratowali, lecz tego szczegółu oszczędził przyjacielowi. Powiódł spojrzeniem po fasadzie mijanej kamienicy i przerywając ciąg opowieści wskazał gestem szyld. – O! O tu wejdziemy! – zakomunikował i przygarnął Ezrę do siebie, zaciągając pod wielkie drewniane drzwi, po których uchyleniu z wnętrza wydostał się zapach pieczonego mięsa i alkoholu zawieszonego w ciężkim, zadymionym powietrzu. Knajpa prezentowała się dobrze: była czysta i gwarna, lecz z łatwością można było wyłapać kilka pustych stolików. Jeden z nich kusił najbardziej, gdyż znajdował się w pobliżu wielkich okien wychodzących na wewnętrzny dziedziniec kamienicy oświetlony ciepłymi lampkami pozostałymi jeszcze po okresie Jul, choć każdy niemal zdołał już zapomnieć o świętach. – Śmiało, zaraz dokończę historię, tylko się rozgośćmy. Podaj mi płaszcz, zajmę się wszystkim – stwierdził i wyciągnął przed siebie ręce w geście oczekiwania.
Nieznajomy
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:35
Obecność rudowłosego towarzysza niejednej przygody, była niezwykle ceniona przez francuza, czasem w zdawkowych słowach przekazywał, jak ważną osobą był dla niego. W sposób oczywisty złączeni dziwnym kaprysem losu ich drogi raz połączone tworzyły wspólną historię, ta obfitowała we wszelakie nieprzyjemne wydarzenia naznaczona piętnem mściwości i upartości w świadomości młodego człowieka wykuta obietnica, co jak mantra orze bruzdy mózgu zaślepiając i skupiając się niemal wyłącznie na zadaniu, wręcz misji, jaka przyświeca jestestwu, samej obecności w świecie żywych. W tym bagnie, rozpadlinie, bez dna, gdzie na każdym kroku trupy i gnijące ciała, gdzie jęki agonii potęgują uczucie samotności, tej okrutnej dojmującej beznadziei, która niczym czyściec jest jedynie przystankiem, spotkał jego, tak nieoczekiwanie i zaskakująco, wręcz zuchwale, że w pierwszym odruchu go wykorzystał, skrzywdził, a jednak mocą zdecydowanie niepodszytą przebiegłością, a raczej wyrazem skruchy zyskał – nie wroga, a przyjaciela. Świadomość tego, iż jest na świecie ktoś, kto jak rudowłosy olbrzym, tak niezdarny w obyciu, w etykiecie, potrafi jednocześnie być delikatniejszy od motyla, a wykształciwszy w sobie ogrom empatii i niesiony silnym instynktem obronnym, nawet i przed nieprzyjemnym, mroźnym, kłującym jak pnącza dzikiej róży wiatrem północnym – osłoni.
Uśmiech, trudno oszacować kaprysy i emocje w nim wymalowane pojawił się i zniknął, tak nagle. Wiedział o niechęci do statków, mógł podejrzewać przyczynę, ale nie zamierzał walczyć z tym problemem, było to niepotrzebne, a w świecie, gdzie można bez przeszkód przemieszczać się między krajami za pomocą magii, mogli sobie darować ten rodzaj transportu. Kiedyś zapewne go ku niemu przekona, ale jeszcze nie dziś.
– Troll… – westchnął, to nie była jego bezpieczna oaza nad lazurem morza, tu była Skandynawia, dzika i nieokrzesana, gotowa zabić, gdy poczuje się zagrożona. Kraina piękna, lecz równie mroczna. Mimo to poczuł się odrobinę lepiej, gdy Gert wspomniał o oddaleniu się od miasta, niemal namacalna ulga odmalowała się na obliczu ślepca. Chciał spacerować po okolicy ścieżkami, które zna łowca, by poznać teren i zadomowić się. Może nie na stałe, ale jednak na dość długo.
Jak bezwładna lalka pod naciskiem ludzkiej ręki, tak i on zachwiał się na nogach, gdy barczysty mężczyzna go pociągnął za sobą. Tak zasłuchany w przytaczaną historię, że niemal odpłynął oczami wyobraźni, dostrzegając wszystko to, o czym ten opowiadał. Momentalnie wybity z rytmu stracił, ów obraz i powrócił do rzeczywistości, a konkretnie do wnętrza lokalu, schludnego i przyjemnego, sielskiego można rzec. Podobało mu się. Wybór stolika również należał do kluczowych i tutaj olbrzym dokonał najlepszego z możliwych. Bez zastanowienia oddał mu swój płaszcz, dziękując skinieniem głowy i rozsiadł się wygodniej.
– Byłeś tu już kiedyś? – W hebanowych oczach mignęła iskierka zaciekawienia. Pozwalając gospodarzowi czynić honory, był ciekaw tutejszych specjałów.
Uśmiech, trudno oszacować kaprysy i emocje w nim wymalowane pojawił się i zniknął, tak nagle. Wiedział o niechęci do statków, mógł podejrzewać przyczynę, ale nie zamierzał walczyć z tym problemem, było to niepotrzebne, a w świecie, gdzie można bez przeszkód przemieszczać się między krajami za pomocą magii, mogli sobie darować ten rodzaj transportu. Kiedyś zapewne go ku niemu przekona, ale jeszcze nie dziś.
– Troll… – westchnął, to nie była jego bezpieczna oaza nad lazurem morza, tu była Skandynawia, dzika i nieokrzesana, gotowa zabić, gdy poczuje się zagrożona. Kraina piękna, lecz równie mroczna. Mimo to poczuł się odrobinę lepiej, gdy Gert wspomniał o oddaleniu się od miasta, niemal namacalna ulga odmalowała się na obliczu ślepca. Chciał spacerować po okolicy ścieżkami, które zna łowca, by poznać teren i zadomowić się. Może nie na stałe, ale jednak na dość długo.
Jak bezwładna lalka pod naciskiem ludzkiej ręki, tak i on zachwiał się na nogach, gdy barczysty mężczyzna go pociągnął za sobą. Tak zasłuchany w przytaczaną historię, że niemal odpłynął oczami wyobraźni, dostrzegając wszystko to, o czym ten opowiadał. Momentalnie wybity z rytmu stracił, ów obraz i powrócił do rzeczywistości, a konkretnie do wnętrza lokalu, schludnego i przyjemnego, sielskiego można rzec. Podobało mu się. Wybór stolika również należał do kluczowych i tutaj olbrzym dokonał najlepszego z możliwych. Bez zastanowienia oddał mu swój płaszcz, dziękując skinieniem głowy i rozsiadł się wygodniej.
– Byłeś tu już kiedyś? – W hebanowych oczach mignęła iskierka zaciekawienia. Pozwalając gospodarzowi czynić honory, był ciekaw tutejszych specjałów.
Bezimienny
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:35
Oszczędność w słowach, z której słynął Montmorency początkowo zdawała mu się dziwna i niepokojąca, choć szybko zapomniał o pierwotnych wrażeniach, gdyż wrodzona dobroduszność, a także pobłażliwość, którą zaczął żywić względem mężczyzny, skutecznie mu te niedogodności usuwały sprzed oczu. Teraz, po latach znajomości, byłby gotów się przerazić, gdyby Ezra przyjechał do Midgardu z niepasującą wylewnością i ogromną ochotą do opowiadania przygód z podróży nawet z najmniejszymi szczegółami. Musiał przyznać, że w pewnym momencie zaczął tę jego cichość traktować jako ogromną zaletę pozostawiającą niekończącą się przestrzeń dla jego własnej paplaniny bez obaw, że ktoś go przegada. Ponadto zdawało się, że dzięki przeciwieństwom charakteru uzupełniali się doskonale i niemal natychmiast pojawiła się pomiędzy nimi specyficzna więź, o którą nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby ich posądzić. Dla otoczenia musieli wyglądać jak dość komiczny duet, lecz Gert przecież nigdy wyjątkowo nie przejmował się opiniami obcych mu ludzi, a przynajmniej starał się zawsze wzbudzać takie właśnie wrażenie. Korzystając więc ze skupienia Ezry, olbrzym pozwolił sobie na snucie historii o trollu. Emocjonował się przy tym niezwykle, zupełnie tak, jakby wszystko przeżywał na nowo, a zdarzenie miało miejsce ledwie kilka minut przed przypłynięciem statku kompana. Powietrze zdawało się jeszcze wiborwać od smrodu stworzenia, a w uszach chrzęścił mu ryk skołowanego Tuomasa. Owszem, sytuacja była bardzo niebezpieczna, lecz chyba zwyczajnie przywykł do podobnych, dlatego zareagował na westchnienie przyjaciela gromkim śmiechem.
— No. Troll. Normalka! — machnął ręką, jakby spotkanie olbrzymiej paskudy było czymś pokroju zetknięcia z bezpańskim psem na ulicy. Statystycznie możesz przewidywać, że z całą pewnością takiego spotkasz przynajmniej raz podczas spaceru.
Stonował już nieco, gdy znaleźli się w lokalu i gdy odebrał płaszcz odwieszając go wraz ze swoim na pobliski haczyk. Rozczesał palcami wilgotne włosy i wygładził beżową koszulę, którą ubrał dziś wyjątkowo po to, aby wyglądać na nieco bardziej “okrzesanego”. Naciągnął czarne struny szelek pieczołowicie przytwierdzonych do przydużych spodni i podszedł do stolika zamaszyście odsuwając krzesło, na którym zaraz spoczął. Opierając brodę na palcach zaplecionych w koszyczek, przyglądał się przyjacielowi wpierw bez słowa, gdyż dopiero teraz miał prawdziwą sposobność do pochwycenia czerni jego oczu w pułapkę własnego spojrzenia, które przedłużał nieprzyzwoicie, jakby bał się, że jeszcze moment i wszystko okaże się jedynie jakimś pokrętnym snem.
— Wciąż nie wierzę, że zdecydowałeś się tu przyjechać… — stwierdził z rozrzewnieniem, konstatując dopiero po czasie, że nie odpowiedział na zadane pytanie. Czerwona smuga opadła na wzniesienia policzków i spadzistość jego nosa zdradzając zmieszanie. Odchrząknął i kiwnął głową. — Tak, tak, bywałem. Znają mnie w tej knajpie, dlatego nie podnoszą larum, jak nagle pojawiam się z progu — przyznał i pomachał właścicielowi krzątającemu się za barem. Ten faktycznie musiał znać olbrzyma, gdyż uśmiechnął się ciepło i odpowiedział skinieniem głowy. — Kiedyś pomogłem mu, gdy jednego z zaopatrzeniowców niemal rozszarpał warg — wyjaśnił zaraz i pochylił się, by zajrzeć w rozpiskę dań. Tak naprawdę nie potrzebował jej zupełnie, ale uczynił to dla pozoru, by zachęcić swojego gościa do zapoznania się z ofertą. — Znajdziesz tu chyba cały przekrój skandynawskich dań, wszystko, z czego słynie półwysep. O, na przykład bidos z renifera, albo Janssons frestelse. Raczej proste rzeczy, ale te mają tu najlepsze. Jak znalazł na taką pluchę, którą dzisiaj mamy. — Zakończył swój wywód i wcisnął nos w kartę. W międzyczasie, bez słowa, podszedł do nich kelner i ustawił dwa kufle piwa. — Oho, Sven chyba dalej czuje się dłużny — stwierdził i zaśmiał się ponownie.
— No. Troll. Normalka! — machnął ręką, jakby spotkanie olbrzymiej paskudy było czymś pokroju zetknięcia z bezpańskim psem na ulicy. Statystycznie możesz przewidywać, że z całą pewnością takiego spotkasz przynajmniej raz podczas spaceru.
Stonował już nieco, gdy znaleźli się w lokalu i gdy odebrał płaszcz odwieszając go wraz ze swoim na pobliski haczyk. Rozczesał palcami wilgotne włosy i wygładził beżową koszulę, którą ubrał dziś wyjątkowo po to, aby wyglądać na nieco bardziej “okrzesanego”. Naciągnął czarne struny szelek pieczołowicie przytwierdzonych do przydużych spodni i podszedł do stolika zamaszyście odsuwając krzesło, na którym zaraz spoczął. Opierając brodę na palcach zaplecionych w koszyczek, przyglądał się przyjacielowi wpierw bez słowa, gdyż dopiero teraz miał prawdziwą sposobność do pochwycenia czerni jego oczu w pułapkę własnego spojrzenia, które przedłużał nieprzyzwoicie, jakby bał się, że jeszcze moment i wszystko okaże się jedynie jakimś pokrętnym snem.
— Wciąż nie wierzę, że zdecydowałeś się tu przyjechać… — stwierdził z rozrzewnieniem, konstatując dopiero po czasie, że nie odpowiedział na zadane pytanie. Czerwona smuga opadła na wzniesienia policzków i spadzistość jego nosa zdradzając zmieszanie. Odchrząknął i kiwnął głową. — Tak, tak, bywałem. Znają mnie w tej knajpie, dlatego nie podnoszą larum, jak nagle pojawiam się z progu — przyznał i pomachał właścicielowi krzątającemu się za barem. Ten faktycznie musiał znać olbrzyma, gdyż uśmiechnął się ciepło i odpowiedział skinieniem głowy. — Kiedyś pomogłem mu, gdy jednego z zaopatrzeniowców niemal rozszarpał warg — wyjaśnił zaraz i pochylił się, by zajrzeć w rozpiskę dań. Tak naprawdę nie potrzebował jej zupełnie, ale uczynił to dla pozoru, by zachęcić swojego gościa do zapoznania się z ofertą. — Znajdziesz tu chyba cały przekrój skandynawskich dań, wszystko, z czego słynie półwysep. O, na przykład bidos z renifera, albo Janssons frestelse. Raczej proste rzeczy, ale te mają tu najlepsze. Jak znalazł na taką pluchę, którą dzisiaj mamy. — Zakończył swój wywód i wcisnął nos w kartę. W międzyczasie, bez słowa, podszedł do nich kelner i ustawił dwa kufle piwa. — Oho, Sven chyba dalej czuje się dłużny — stwierdził i zaśmiał się ponownie.
Nieznajomy
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:35
Spokój w głosie towarzysza budził we francuzie najwyższy podziw, jego historia tak fantastyczna, mogła wszak skończyć się tragicznie, a przynajmniej dla znacznej większości ludzi, których znał. Na olbrzymie, jak widać byle troll, nie robił wrażenia, był niezwykle odważny. Podziw i świadomość gwarancji bezpieczeństwa przenikały się wzajem w jego towarzystwie, budziły uśpione i dziwnie znajome nuty lat dziecięcych, poruszały struny przeszłości, niezachwianej i niezmąconej żadnym złym losem, beztroski. Uśmiechnął się nagle, nieoczekiwanie. Spojrzeniem pełnym ufności obdarowując tego życzliwego człowieka, który był mu bliski, choć sam nie wiedział, jak bardzo.
– Wahałem się przed tą decyzją – przyznał uczciwie. – Możliwość spokojnego życia, gdzieś na południu kraju ojca, była, a raczej jest kusząca, lecz znaczyłoby to, że całe to poświęcenie, czas i nauka poszłyby na marne, że oddałem swoje najlepsze lata na zatracenie i owszem mógłbym poniechać tego, co zaplanowałem, jednakże co by to oznaczało, jakim byłbym człowiekiem? Słabym, marnym, kłamliwym, pozbawionym zasad. Nie, mój drogi historię naszego życia piszemy my sami i prawda, to że z niejakim trudem podjąłem decyzję o przeprowadzce tu, jednak mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócę do domu z poczuciem wypełnionego zadania. – Patrzył, nie na Gerta, a w przestrzeń nad jego ramieniem. W tylko sobie znany cel, a mówiąc wszystko to, był spokojny, opanowany, nie znać było w jego głosie, ni nutki złowrogiej zemsty, jaką poprzysiągł, tym którzy przed laty pozbawili go rodziny.
– Niechby tylko spróbowali podnosić alarm, co oni olbrzyma nigdy nie widzieli? – Nie oczekiwał, że w Skandynawii na każdym, bez mała kroku można natknąć się na kogoś z domieszką krwi olbrzymów, lecz w jego mniemaniu kraj ten był znacznie bardziej dziki i magiczny w swych korzeniach sięgający wieków mrocznych, niż jego Francja, która prezentowała się nieco nowocześniej. Stąd obawa o los przyjaciela, czy aby nietolerancja i zabobon były w tych ludziach, tak mocno zakorzenione, iż gotowi byli przepędzać go z miejsc publicznych?
Hebanowe oczy pilniej studiowały fizjonomię łowcy, próbując wyłapać zrozumienie i nuty zaszczucia, zaklasyfikowania jako chodzącej broni, czy bestii, na ludzkim łańcuchu, nagle poczuł się źle. Czując podświadomie, jak wiele zła musiał być świadkiem, ileż nienawiści przelano na niego i za co, za jakie grzechy? – Czy masz gdzie mieszkać, czy masz swój dom? – Zapytał nagle, nieco ignorując jego historię o znajomości z tutejszym właścicielem. Patrzył na niego długo, chcąc mieć pewność, że będzie z nim szczery, że wie, kiedy olbrzym kłamie lub mówi półprawdę. Gdy przed nosem pojawiły się kufle piwa, oderwał wzrok i uśmiechnął się, lekko, wymuszenie. – I tak cuchnę rybą, przez to morze czuje, że przez tydzień będzie mnie ten zapach prześladował jeszcze. Wezmę stek z łososia. – Upił łyk piwa, a mocny trunek momentalnie uderzył nikłą goryczą w podniebienie.
– Wahałem się przed tą decyzją – przyznał uczciwie. – Możliwość spokojnego życia, gdzieś na południu kraju ojca, była, a raczej jest kusząca, lecz znaczyłoby to, że całe to poświęcenie, czas i nauka poszłyby na marne, że oddałem swoje najlepsze lata na zatracenie i owszem mógłbym poniechać tego, co zaplanowałem, jednakże co by to oznaczało, jakim byłbym człowiekiem? Słabym, marnym, kłamliwym, pozbawionym zasad. Nie, mój drogi historię naszego życia piszemy my sami i prawda, to że z niejakim trudem podjąłem decyzję o przeprowadzce tu, jednak mam nadzieję, że jeszcze kiedyś wrócę do domu z poczuciem wypełnionego zadania. – Patrzył, nie na Gerta, a w przestrzeń nad jego ramieniem. W tylko sobie znany cel, a mówiąc wszystko to, był spokojny, opanowany, nie znać było w jego głosie, ni nutki złowrogiej zemsty, jaką poprzysiągł, tym którzy przed laty pozbawili go rodziny.
– Niechby tylko spróbowali podnosić alarm, co oni olbrzyma nigdy nie widzieli? – Nie oczekiwał, że w Skandynawii na każdym, bez mała kroku można natknąć się na kogoś z domieszką krwi olbrzymów, lecz w jego mniemaniu kraj ten był znacznie bardziej dziki i magiczny w swych korzeniach sięgający wieków mrocznych, niż jego Francja, która prezentowała się nieco nowocześniej. Stąd obawa o los przyjaciela, czy aby nietolerancja i zabobon były w tych ludziach, tak mocno zakorzenione, iż gotowi byli przepędzać go z miejsc publicznych?
Hebanowe oczy pilniej studiowały fizjonomię łowcy, próbując wyłapać zrozumienie i nuty zaszczucia, zaklasyfikowania jako chodzącej broni, czy bestii, na ludzkim łańcuchu, nagle poczuł się źle. Czując podświadomie, jak wiele zła musiał być świadkiem, ileż nienawiści przelano na niego i za co, za jakie grzechy? – Czy masz gdzie mieszkać, czy masz swój dom? – Zapytał nagle, nieco ignorując jego historię o znajomości z tutejszym właścicielem. Patrzył na niego długo, chcąc mieć pewność, że będzie z nim szczery, że wie, kiedy olbrzym kłamie lub mówi półprawdę. Gdy przed nosem pojawiły się kufle piwa, oderwał wzrok i uśmiechnął się, lekko, wymuszenie. – I tak cuchnę rybą, przez to morze czuje, że przez tydzień będzie mnie ten zapach prześladował jeszcze. Wezmę stek z łososia. – Upił łyk piwa, a mocny trunek momentalnie uderzył nikłą goryczą w podniebienie.
Bezimienny
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:35
Tym razem zastało go zdziwienie, gdy przyjaciel chętnie rozwinął wątek swej podróży do Midgardu. Cenił każde ze słów padających z jego ust – tym bardziej, że tyczyło się materii delikatnej, oscylującej w bolesnej przeszłości Montmorencyego. Szczerość, na którą się zdobył, łaskotała łase na otwartość serce. W takich momentach czuł prawdziwie, że przyjaciel ufa mu bezgranicznie, nawet jeśli nie mieli zbyt wielu możliwości, aby spotykać się na przestrzeni tych wszystkich lat. Starał się dać mu pełnię zrozumienia dla wahania względem podjęcia decyzji – Skandynawia różniła się znacznie od łagodnej Francji (choć swe domniemania opierał jedynie na przekazach ustnych i wyobrażeniach, gdyż nie wypuszcza się tak daleko w świat zważywszy na oczywiste niedogodności spowodowane jego osobliwą fizjonomią).
— Jestem dobrej myśli, przyjacielu — skwitował wywód, uśmiechając się czule, łagodnie przekrzywiając głowę, wciąż wpatrując się zielonymi talarami w śniadą twarz mężczyzny. — Obiecuję, że zadbam o to, by ten pobyt był dla ciebie choć odrobinę bardziej znośny. Wiesz przecież, że możesz na mnie liczyć, zawsze, o każdej porze dnia i nocy — dodał i przerzucił dłoń przez stół, by niedbale zahaczyć palcami o mankiet jego koszuli. Szarpnął delikatnie, zmuszając, by nieobecne, onyksowe spojrzenie zakotwiczyło choć na moment w pożądanym punkcie. Po chwili leniwie odwrócił się w kierunku kufla z piwem, by objąć zimno szkła smukłymi palcami. Pociągnął z zawartości, pozostając ze smugą białej piany tuż pod samym nosem. — Wspaniale… — rozmarzył się, zrzucając z ramion resztki napięcia i chłodu panującego na zewnątrz. Oburzenie Ezry przyjął z pobłażliwym kiwnięciem.
— Och, daj spokój. Nikt mi tu nie urąga, a jak urąga, to sobie z tym radzę. Taka już to moja dola. Każdy odbiegający od normy musi się czasami mierzyć z nieprzychylnymi spojrzeniami, ale co mi tam. Co to ja jestem, cukierek, żeby mnie każdy musiał lubić? — dodał żartobliwie, kryjąc gorycz faktycznego rozczarowania postawą spotykanych ludzi. Teraz jednak nie miał na co narzekać; Sven był naprawdę miłym karczmarzem i zawsze miał dla niego dobre słowo. Czasami poczęstował nawet darmowym talerzem zupy i witał w swej knajpie z otwartymi ramionami. Z całą pewnością właśnie takich mieszkańców potrzebował Midgard.
Kolejne pytanie zawisło bez odpowiedzi, wpierw zupełnie niezrozumiałe, następnie przyjęte z niewyraźnym uśmiechem zwiastującym, że dogłębnie zastanawia się nad doborem słów.
— No raczej, że mam. W Samotnej Wieży ma się rozumieć. Tam mam kąt, jako że przecież nie mam tu bliskiej rodziny. No i ładną pracownię alchemiczną nawet dostałem, choć dzielę ją z głównym alchemikiem i innymi łowcami o naszej specjalności. Jest Ahvo, Villum, Finn, Olga… — zaczął wymieniać skrzętnie wszystkich byłych i obecnych łowców, z którymi zdarzało mu się współpracować. — No więc mam kąt swój i siennik, bo za wiele wygód tam nie ma, ale nie narzekam — Gdy opowiadał widział, że przyjaciel przygląda mu się bacznie dokładnie analizując każde ze słów. — No, to ja biorę chyba ten bidos z renifera i świeże pieczywo i dolewkę piwa — stuknął donośnie pustym kuflem o blat. Nie wiedzieć kiedy wysączył cały trunek.
— Jestem dobrej myśli, przyjacielu — skwitował wywód, uśmiechając się czule, łagodnie przekrzywiając głowę, wciąż wpatrując się zielonymi talarami w śniadą twarz mężczyzny. — Obiecuję, że zadbam o to, by ten pobyt był dla ciebie choć odrobinę bardziej znośny. Wiesz przecież, że możesz na mnie liczyć, zawsze, o każdej porze dnia i nocy — dodał i przerzucił dłoń przez stół, by niedbale zahaczyć palcami o mankiet jego koszuli. Szarpnął delikatnie, zmuszając, by nieobecne, onyksowe spojrzenie zakotwiczyło choć na moment w pożądanym punkcie. Po chwili leniwie odwrócił się w kierunku kufla z piwem, by objąć zimno szkła smukłymi palcami. Pociągnął z zawartości, pozostając ze smugą białej piany tuż pod samym nosem. — Wspaniale… — rozmarzył się, zrzucając z ramion resztki napięcia i chłodu panującego na zewnątrz. Oburzenie Ezry przyjął z pobłażliwym kiwnięciem.
— Och, daj spokój. Nikt mi tu nie urąga, a jak urąga, to sobie z tym radzę. Taka już to moja dola. Każdy odbiegający od normy musi się czasami mierzyć z nieprzychylnymi spojrzeniami, ale co mi tam. Co to ja jestem, cukierek, żeby mnie każdy musiał lubić? — dodał żartobliwie, kryjąc gorycz faktycznego rozczarowania postawą spotykanych ludzi. Teraz jednak nie miał na co narzekać; Sven był naprawdę miłym karczmarzem i zawsze miał dla niego dobre słowo. Czasami poczęstował nawet darmowym talerzem zupy i witał w swej knajpie z otwartymi ramionami. Z całą pewnością właśnie takich mieszkańców potrzebował Midgard.
Kolejne pytanie zawisło bez odpowiedzi, wpierw zupełnie niezrozumiałe, następnie przyjęte z niewyraźnym uśmiechem zwiastującym, że dogłębnie zastanawia się nad doborem słów.
— No raczej, że mam. W Samotnej Wieży ma się rozumieć. Tam mam kąt, jako że przecież nie mam tu bliskiej rodziny. No i ładną pracownię alchemiczną nawet dostałem, choć dzielę ją z głównym alchemikiem i innymi łowcami o naszej specjalności. Jest Ahvo, Villum, Finn, Olga… — zaczął wymieniać skrzętnie wszystkich byłych i obecnych łowców, z którymi zdarzało mu się współpracować. — No więc mam kąt swój i siennik, bo za wiele wygód tam nie ma, ale nie narzekam — Gdy opowiadał widział, że przyjaciel przygląda mu się bacznie dokładnie analizując każde ze słów. — No, to ja biorę chyba ten bidos z renifera i świeże pieczywo i dolewkę piwa — stuknął donośnie pustym kuflem o blat. Nie wiedzieć kiedy wysączył cały trunek.
Nieznajomy
Re: Kun minä kotoani läksin niin pilvet ne varjoili (E. Montomrency & G. Molander, 1998) Nie 10 Gru - 1:36
Podejrzewał, że mógł na niego liczyć, miał tę nadzieję, lecz życie, te jakże brutalne i nieprzewidywalne uczyło i weryfikowało, by pełen obraz zaufania zbudować potrzeba czegoś więcej, nie przeczył, że byli na dobrej drodze, ku temu, był wszakże najbardziej zaufanym, z ludzi jakich miał, a teraz będąc tak blisko siebie, mogli autentycznie pozwolić sobie na znacznie większą swobodę w podejmowanej współpracy i podjęciu tropu, ale nie tylko otwarta postawa i życzliwość olbrzyma sprawiały, iż człowiek mimowolnie pragnął, aby mieć go u boku najczęściej, jak to tylko było możliwe. Przyjemność z konwersacji, które mogły, wiedział to doskonale, przedłużać się w późne godziny nocne i ciągnąć aż do bladego świtu, odmienność charakterów i kontrasty, to wszystko działało jak najlepszy z sosów do serwowanego dania, te pozbawione tej substancji, było i owszem dobre „zjadliwe” jednakże, gdy zanurzony kawałek potrawy zmoczyć w gęstniejącej konsystencji nabierał on charakteru, wyrazistości, stając się uzupełnieniem wprost idealną formą, do jakiej dążył kucharz. Tak odbierał ich relację, tacy byli osobno i w duecie. Uśmiech z lekka melancholijny wypłynął na usta, rozświetlił twarz całą, gdy czuły gest spoczął na nim, kiedy heban oczu złączył się z intensywną zielenią. Przeznaczenie, czy przypadek? Gdzie w tym odnaleźć prawdę o nich samych, o zawiłości tej dziwnej, a przecież tak szczerej znajomości. Dziwne, ale jednocześnie pociągające.
Skinął głową, rozumiał wszystko i akceptował postawę łowcy, w tym nie było niczego złego i chyba było to najrozsądniejsze wyjście z możliwych. Nie wiedzieć czemu, ale poczuł ulgę. Los przyjaciela, był mu niezwykle drogi i nie zamierzał bezczynnie przyglądać się jego cierpieniu na tle nietolerancji i nieuzasadnionej nienawiści, to było okrutne postępowanie, ale jak często stosowane przez ludzi. Nienawiść, skurwysyństwo i złość, przeżarły serca, zagnieździły się, niby larwy robactwa w ciałach i pozbawił, choć krzty przyzwoitości, tak zwanych „ludzkich odruchów” wyprani z nich, byli żywymi trupami. Na całe jednak szczęście nie wszyscy i nie wszędzie tacy byli, a dobro i prawość miały się jeszcze wystarczająco dobrze, by pamiętać o przysługach i dawnych długach wdzięczności.
– Zamierzam kupić kamienicę, chcę byś wiedział, że zawsze znajdzie się, tam miejsce dla ciebie – spoważniał, wysłuchawszy tego co mówił, nie chciał narzucać mu swojej woli, raczej przedstawić drugą opcję, możliwość, ot wystosować niewinną sugestię, że i jemu byłoby lepiej, gdyby olbrzym mieszkał z nim, miast gdzieś w zimnej i wilgotnej wieży. – Doskonale, mięso renifera jest podobno bardzo zdrowe, acz trzeba je odpowiednio przygotować, by nie było twarde i gumiaste – splótł palce i położył dłonie na stole. To był dobry początek.
Ezra i Gert z tematu
Skinął głową, rozumiał wszystko i akceptował postawę łowcy, w tym nie było niczego złego i chyba było to najrozsądniejsze wyjście z możliwych. Nie wiedzieć czemu, ale poczuł ulgę. Los przyjaciela, był mu niezwykle drogi i nie zamierzał bezczynnie przyglądać się jego cierpieniu na tle nietolerancji i nieuzasadnionej nienawiści, to było okrutne postępowanie, ale jak często stosowane przez ludzi. Nienawiść, skurwysyństwo i złość, przeżarły serca, zagnieździły się, niby larwy robactwa w ciałach i pozbawił, choć krzty przyzwoitości, tak zwanych „ludzkich odruchów” wyprani z nich, byli żywymi trupami. Na całe jednak szczęście nie wszyscy i nie wszędzie tacy byli, a dobro i prawość miały się jeszcze wystarczająco dobrze, by pamiętać o przysługach i dawnych długach wdzięczności.
– Zamierzam kupić kamienicę, chcę byś wiedział, że zawsze znajdzie się, tam miejsce dla ciebie – spoważniał, wysłuchawszy tego co mówił, nie chciał narzucać mu swojej woli, raczej przedstawić drugą opcję, możliwość, ot wystosować niewinną sugestię, że i jemu byłoby lepiej, gdyby olbrzym mieszkał z nim, miast gdzieś w zimnej i wilgotnej wieży. – Doskonale, mięso renifera jest podobno bardzo zdrowe, acz trzeba je odpowiednio przygotować, by nie było twarde i gumiaste – splótł palce i położył dłonie na stole. To był dobry początek.
Ezra i Gert z tematu