To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000)
2 posters
Nieznajomy
To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:27
Zgodnie z własnymi, głupimi ustaleniami – postanowił nie odzywać się do niej od miesiąca. Oczywiście ustalenia te poczynił wyłącznie sam ze sobą, nie dbając o opinię dziewczyny, którą zaprosił na nieco nowy poziom wspólnej znajomości. Zachowanie to na raz mogło wydawać się niedziwne (w końcu to facet, od urodzenia idiota), jak i zagadkowe – w końcu wcześniej nie wydawał się niezadowolony.
Cały czas nie wiedział co dla niego lepsze. Myślał, że wie, kiedy to wyrzucał pamięci wspólne wspomnienia i zrzucał z poduszki jakiś zagubiony włos, który zaklęciem wyrzucił za uchylone w południe okno. Wtedy cierpiał, ale cierpienie było spowodowane nie niczyim brakiem, a naturalną przypadłością wilczego organizmu. Nieświadomy był wtedy jeszcze tego, jak bardzo umysłowo przyswoił sobie połączenie Sagi z objawami poprzedzającymi pełnię. Słabość w nogach kojarzyła mu się z momentem, w którym był w stanie usadzić ją na swoim kolanie i przycisnąć do siebie w zupełnie eleganckim uścisku. Kiedy wyciągał z szuflady kolejną fiolkę, myślał o tym, że mógłby po raz kolejny doprowadzić się do tak fatalnego stanu, by znowu musieć polegać na jej dobroci i dotyku jej delikatnych dłoni. Idealizował wspomnienia, byle poczuć się lepiej w trudnym dla siebie czasie. Mógłby żyć tak do końca w swojej wilczej niedoli, czyli właściwie – do końca życia, byle tylko liczyć na pomoc bezinteresownego sanitariusza. Dopóki jednak odgradzał się od niej, nie mógł liczyć na żadne ze szczęśliwych zakończeń, a jedynie karmić się wspomnieniami.
Przez to wszystko zaniechał nawet swoich postanowień i kiedy tylko poczuł się gorzej, nie szukał pomocy ani u innego medyka, ani tym bardziej u swojej wyklętej siostry czy u któregoś z mniej lub bardziej idealnych braci. Wiedział gdzie jej szukać, w końcu wydusił z niej te informacje zaraz po tym, jak dowiedział się, że rodzice nie skrzywdzili jej tak dziwnym imieniem, którym wcześniej się do niej zwracał. Teraz, kiedy przypomniał sobie po czterdziestu pięciu latach, że żadna z pań do towarzystwa nie jest bezimienna i bezdomna, mógł nawet stwierdzić, że spędza pojedyncze dni czy godziny poza Galerią. Ba, mógł nawet zaszczycić ją swoją obecnością.
Jakby nigdy nic, jakby wcale nie ignorował jej przez ostatnie ile… Prawie trzydzieści dni?
Nieostrożny i nierozważny, znajdujący się na swoim comiesięcznym chorobowym, ledwo wspiął się po schodach na ostatnie piętro, przeklinając fatalny gust do doboru nieruchomości. To nie wystarczyło jednak, by go zniechęcić, szczególnie wtedy kiedy świadomy był, że samo schodzenie dostarczyłoby mu jeszcze więcej frustracji i zmęczenia.
Oby nigdy nie popadł w przysługę i nie musiał znosić stąd mebli. Oby nie dopuścił do sytuacji, w której zostanie w pomieszczeniu dłużej niż to mile widziane. Byle tylko nie doczekał przemiany na ostatnim piętrze wąskiej kamienicy, inaczej w wilczej formie spadnie pewnie po schodach, a potem zostanie zastrzelony przez któregoś z wychodzących z byle dziury łowców. Nie zdziwiłby się w końcu gdyby teść zaczajał się za nim każdej pełni, byle tylko odstrzelić go po tym gdy stworzy „zagrożenie dla ogółu”.
Pukanie dotrzeć mogło od uszu Sagi, kiedy tylko dotarł do jej drzwi. Popatrzył na zegarek, wskazujący raptem godzinę 9:44. Poranna pora sugerowała, że ta albo jeszcze nie wyszła do pracy, albo dopiero z niej wróciła. Przynajmniej to podpowiadał mu jego niezawodny (często) chłopski rozum. Przyszedł tu bez niczego, wychodząc z założenia, że sama jego obecność była już największym z możliwych skarbów, jakie mógł jej zaoferować. Spodziewał się oczywiście utęsknionego spojrzenia i otwartych ramion, tak bardzo zatopiony w swojej dzielnej naiwności.
Strącając niewidzialny paproch z grubego, ozdobionego futrzanym kołnierzem płaszcza, został przyłapany przez otwierające się wrota. Najpierw jednak te należące do sąsiada drzwi obok, który otworzył drzwi na szerokość łańcucha, byle tylko widzieć obcego mężczyznę lepiej niż jedynie przez skromny judasz. Tveter spojrzał w kierunku ciemnej szpary, w której krył się stary alchemik, by ze zmieszaną nieco miną i przygarbioną z niezadowolenia sylwetką, machnąć mu dłonią. Jakby sugerował, że wolałby nie znajdować się pod niczyją obserwacją.
- Cicho - zasugerował mężczyźnie. Jeżeli ten chciałby zawołać Kruczą Straż, dlatego, że jakiś ubrany na czarno i wyglądający nieprzyjemnie mężczyzna przyszedł napastować jego sąsiadkę… Byłby naprawdę niepocieszony.
Cały czas nie wiedział co dla niego lepsze. Myślał, że wie, kiedy to wyrzucał pamięci wspólne wspomnienia i zrzucał z poduszki jakiś zagubiony włos, który zaklęciem wyrzucił za uchylone w południe okno. Wtedy cierpiał, ale cierpienie było spowodowane nie niczyim brakiem, a naturalną przypadłością wilczego organizmu. Nieświadomy był wtedy jeszcze tego, jak bardzo umysłowo przyswoił sobie połączenie Sagi z objawami poprzedzającymi pełnię. Słabość w nogach kojarzyła mu się z momentem, w którym był w stanie usadzić ją na swoim kolanie i przycisnąć do siebie w zupełnie eleganckim uścisku. Kiedy wyciągał z szuflady kolejną fiolkę, myślał o tym, że mógłby po raz kolejny doprowadzić się do tak fatalnego stanu, by znowu musieć polegać na jej dobroci i dotyku jej delikatnych dłoni. Idealizował wspomnienia, byle poczuć się lepiej w trudnym dla siebie czasie. Mógłby żyć tak do końca w swojej wilczej niedoli, czyli właściwie – do końca życia, byle tylko liczyć na pomoc bezinteresownego sanitariusza. Dopóki jednak odgradzał się od niej, nie mógł liczyć na żadne ze szczęśliwych zakończeń, a jedynie karmić się wspomnieniami.
Przez to wszystko zaniechał nawet swoich postanowień i kiedy tylko poczuł się gorzej, nie szukał pomocy ani u innego medyka, ani tym bardziej u swojej wyklętej siostry czy u któregoś z mniej lub bardziej idealnych braci. Wiedział gdzie jej szukać, w końcu wydusił z niej te informacje zaraz po tym, jak dowiedział się, że rodzice nie skrzywdzili jej tak dziwnym imieniem, którym wcześniej się do niej zwracał. Teraz, kiedy przypomniał sobie po czterdziestu pięciu latach, że żadna z pań do towarzystwa nie jest bezimienna i bezdomna, mógł nawet stwierdzić, że spędza pojedyncze dni czy godziny poza Galerią. Ba, mógł nawet zaszczycić ją swoją obecnością.
Jakby nigdy nic, jakby wcale nie ignorował jej przez ostatnie ile… Prawie trzydzieści dni?
Nieostrożny i nierozważny, znajdujący się na swoim comiesięcznym chorobowym, ledwo wspiął się po schodach na ostatnie piętro, przeklinając fatalny gust do doboru nieruchomości. To nie wystarczyło jednak, by go zniechęcić, szczególnie wtedy kiedy świadomy był, że samo schodzenie dostarczyłoby mu jeszcze więcej frustracji i zmęczenia.
Oby nigdy nie popadł w przysługę i nie musiał znosić stąd mebli. Oby nie dopuścił do sytuacji, w której zostanie w pomieszczeniu dłużej niż to mile widziane. Byle tylko nie doczekał przemiany na ostatnim piętrze wąskiej kamienicy, inaczej w wilczej formie spadnie pewnie po schodach, a potem zostanie zastrzelony przez któregoś z wychodzących z byle dziury łowców. Nie zdziwiłby się w końcu gdyby teść zaczajał się za nim każdej pełni, byle tylko odstrzelić go po tym gdy stworzy „zagrożenie dla ogółu”.
Pukanie dotrzeć mogło od uszu Sagi, kiedy tylko dotarł do jej drzwi. Popatrzył na zegarek, wskazujący raptem godzinę 9:44. Poranna pora sugerowała, że ta albo jeszcze nie wyszła do pracy, albo dopiero z niej wróciła. Przynajmniej to podpowiadał mu jego niezawodny (często) chłopski rozum. Przyszedł tu bez niczego, wychodząc z założenia, że sama jego obecność była już największym z możliwych skarbów, jakie mógł jej zaoferować. Spodziewał się oczywiście utęsknionego spojrzenia i otwartych ramion, tak bardzo zatopiony w swojej dzielnej naiwności.
Strącając niewidzialny paproch z grubego, ozdobionego futrzanym kołnierzem płaszcza, został przyłapany przez otwierające się wrota. Najpierw jednak te należące do sąsiada drzwi obok, który otworzył drzwi na szerokość łańcucha, byle tylko widzieć obcego mężczyznę lepiej niż jedynie przez skromny judasz. Tveter spojrzał w kierunku ciemnej szpary, w której krył się stary alchemik, by ze zmieszaną nieco miną i przygarbioną z niezadowolenia sylwetką, machnąć mu dłonią. Jakby sugerował, że wolałby nie znajdować się pod niczyją obserwacją.
- Cicho - zasugerował mężczyźnie. Jeżeli ten chciałby zawołać Kruczą Straż, dlatego, że jakiś ubrany na czarno i wyglądający nieprzyjemnie mężczyzna przyszedł napastować jego sąsiadkę… Byłby naprawdę niepocieszony.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:28
Galdr o długiej, siwej brodzie i półokrągłych okularach wychylił nos za odgradzający go od korytarza łańcuch, dając upust ciekawości kłębiącej się pod krzaczastymi brwiami. Nie można było go winić, przecież czasem zjawiały się tu sylwetki tak kuriozalne, tak abstrakcyjne, że w pewnym momencie urządził sobie z korytarza istny spektakl, oceniając następnych barwnych bohaterów. Nie zniechęcił go szorstki głos, choć być może powinien - przecież teraz w Midgardzie było tak niebezpiecznie.
- Pan się nie trudzi - wymamrotał, zanim cofnął się o krok w głąb własnego mieszkania, jeszcze mocniej narzucając na ramiona całun widocznej tam ciemności. Nie przepadał za słońcem; okna pokrywały grube, czarne zasłony, jedynie gdzieś z boku migotało przyjemne światło rozpalonego pod kociołkiem ognia, sugerujące, że Tveter zastał go przy pracy. - Wróciła nad ranem, pewnie śpi. Idź pan stąd - dodał i zamknął drzwi, zanim nieznajomy zdążyłby jakkolwiek odpowiedzieć. Łańcuch zatrzepotał o fakturę leciwego drewna, zasunięty jeszcze szczelniej, jakby na wszelki wypadek, gdyby jegomość mimo wszystko okazał się podłym padalcem.
Z takimi to nigdy nie wiadomo.
Przez dłuższą chwilę z mieszkania dochodziła jedynie cisza. Senna, opieszała, sugerująca być może, że sąsiad się pomylił - że wcale nie wróciła, a została do teraz w pokojach galerii, gdzie zmęczone rozpustą kurtyzany mogły zwyczajnie wypocząć; właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego, wolała bowiem tętniące życiem Besettelse niż lód zalegający pomiędzy ścianami zaciskającymi się wokół myśli jak kraty więzienia, z jakiego nie dało się uciec.
A potem rozległ się gwar.
Potknięcie stopy zamotanej w miękki materiał lejącego się, sięgającego ziemi szlafroka, słodkie ziewnięcie, klucz przekręcany w zamku i wreszcie skrzypnięcie uchylanych drzwi. Nie została w galerii - stała przed nim w progu, zmęczona i prawdziwa, o zmierzwionych snem miodowych lokach, nie dość przytomnych błękitnych tęczówkach, w kremowej koszuli nocnej znaczonej wymiętym nieładem. Myśląca, że to, co zobaczyła przed sobą za wrotami prowadzącymi do prywatnego świata, było zaledwie kolejnym snem.
Milszym, a jednocześnie koszmarnym. Wślizgującym się między mięśnie, oplatającym kości lodowatym szponem niezrozumiałej tęsknoty, na której miejscu powinna chyba pojawić się złość. Mężczyźni zdradzali - swoje żony z nią, ją ze swoją egoistyczną potrzebą, od zawsze, na zawsze, królowie życia przeklęci przez bogów trefnym genotypem nakazującym im krzywdzić. Najpierw ktoś zniknął, potem ktoś powstał, by jeszcze później miażdżyć ją jak miażdżyło się płatki kwiatów, by wycisnąć z nich idealną esencję.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, z głową w ptasim geście pochyloną lekko do boku, ale nie rzuciła się w męskie objęcia - nie zrobiła tego, czego oczekiwał, zamiast tego uniosłszy ku górze jedną dłoń, by palec wskazujący przycisnąć do piersi Tvetera. Odnalazła tam płaszcz noszący ślady październikowego chłodu, niby realne, ale realną potrafiła być też narkotyczna ułuda - i co?
- Nie tym razem - zapowiedziała zwyczajowym aksamitem, odganiając od siebie demony. A mimo to nie zamknęła mu drzwi przed nosem, nie, odsunęła się tylko o kilka płynnych kroków w tył, obróciwszy do niego plecami, ze zwiewnym szlafrokiem falującym przy piruecie dawnej baletnicy, niby tanecznym, choć przy tym zwyczajnie żałosnym. Zmęczonym.
Miesiąc. Nie odezwał się do niej przez miesiąc, odkąd wyznała, że - jak to powiedział? Lubiła go mocniej od innych, że kierowała nią sympatia silna na tyle, by wyznała mu swoje prawdziwe imię, podała adres, naiwnie licząc, że pewnego bliskiego dnia odwiedzi ją choćby po to, by znów dostać to, co ofiarowała mu w domu rodzinnym za darmo. Ale nie przyszedł. Zignorował ją, odtrącił, odrzucił, porzucił, złamał, znowu, znowu, jak zawsze, znowu. A ona była na tyle głupia, by łasić się do ognia, wiedząc, że spłonie w nim bezpowrotnie.
- Nie przyjmuję nowych pacjentów - zapewniła melodyjnie, wciąż przekonana, że to sen - by w końcu przeciągnąć się raz jeszcze, a potem spojrzeć przez ramię… I krew momentalnie odpłynęła z twarzy. Nie zniknął. Zazwyczaj znikał, gdy zbyt mocno odrzucała od siebie oniryczne iluzje, ale nie tym razem - dlaczego? Błękit błysnął popłochem, dłonie porwały poły szlafroka i zacisnęły je na ciele, które posiadł zbyt wiele razy, by mogła to zliczyć, a potem pomknęły do nieułożonych loków, by choć odrobinę je przygładzić. - Co ty tu robisz? - przecież brakiem znaku życia zarzekał się, że już nie wróci. Że nie miała na co liczyć. Teraz przypomniał sobie o jej istnieniu? Jeśli dopadła go żądza, mógł zarezerwować ją przez Besettelse - nie zjawiać się osobiście w sanktuarium ledwo zamieszkałego, przestronnego salonu, wpuszczony do środka wyłącznie jej własną nieuwagą. Znów obróciła się w kierunku Hansa, podeszła do niego ostrożnie, wolno, wyraźnie niepewna - a ręka drgnęła delikatnie w pragnieniu dotknięcia go jak ostatnio, przesunięcia opuszkami palców po twarzy, jednak powstrzymała się w ostatnim momencie. - Mogę? - bliźniacze pytanie do tego, które wypowiedziała miesiąc temu. Miesiąc. Przez pryzmat upływającego czasu jedynie Odyn raczył wiedzieć, czy pytała o możliwość pogłaskania jego policzka, czy dania mu w twarz.
- Pan się nie trudzi - wymamrotał, zanim cofnął się o krok w głąb własnego mieszkania, jeszcze mocniej narzucając na ramiona całun widocznej tam ciemności. Nie przepadał za słońcem; okna pokrywały grube, czarne zasłony, jedynie gdzieś z boku migotało przyjemne światło rozpalonego pod kociołkiem ognia, sugerujące, że Tveter zastał go przy pracy. - Wróciła nad ranem, pewnie śpi. Idź pan stąd - dodał i zamknął drzwi, zanim nieznajomy zdążyłby jakkolwiek odpowiedzieć. Łańcuch zatrzepotał o fakturę leciwego drewna, zasunięty jeszcze szczelniej, jakby na wszelki wypadek, gdyby jegomość mimo wszystko okazał się podłym padalcem.
Z takimi to nigdy nie wiadomo.
Przez dłuższą chwilę z mieszkania dochodziła jedynie cisza. Senna, opieszała, sugerująca być może, że sąsiad się pomylił - że wcale nie wróciła, a została do teraz w pokojach galerii, gdzie zmęczone rozpustą kurtyzany mogły zwyczajnie wypocząć; właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego, wolała bowiem tętniące życiem Besettelse niż lód zalegający pomiędzy ścianami zaciskającymi się wokół myśli jak kraty więzienia, z jakiego nie dało się uciec.
A potem rozległ się gwar.
Potknięcie stopy zamotanej w miękki materiał lejącego się, sięgającego ziemi szlafroka, słodkie ziewnięcie, klucz przekręcany w zamku i wreszcie skrzypnięcie uchylanych drzwi. Nie została w galerii - stała przed nim w progu, zmęczona i prawdziwa, o zmierzwionych snem miodowych lokach, nie dość przytomnych błękitnych tęczówkach, w kremowej koszuli nocnej znaczonej wymiętym nieładem. Myśląca, że to, co zobaczyła przed sobą za wrotami prowadzącymi do prywatnego świata, było zaledwie kolejnym snem.
Milszym, a jednocześnie koszmarnym. Wślizgującym się między mięśnie, oplatającym kości lodowatym szponem niezrozumiałej tęsknoty, na której miejscu powinna chyba pojawić się złość. Mężczyźni zdradzali - swoje żony z nią, ją ze swoją egoistyczną potrzebą, od zawsze, na zawsze, królowie życia przeklęci przez bogów trefnym genotypem nakazującym im krzywdzić. Najpierw ktoś zniknął, potem ktoś powstał, by jeszcze później miażdżyć ją jak miażdżyło się płatki kwiatów, by wycisnąć z nich idealną esencję.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, z głową w ptasim geście pochyloną lekko do boku, ale nie rzuciła się w męskie objęcia - nie zrobiła tego, czego oczekiwał, zamiast tego uniosłszy ku górze jedną dłoń, by palec wskazujący przycisnąć do piersi Tvetera. Odnalazła tam płaszcz noszący ślady październikowego chłodu, niby realne, ale realną potrafiła być też narkotyczna ułuda - i co?
- Nie tym razem - zapowiedziała zwyczajowym aksamitem, odganiając od siebie demony. A mimo to nie zamknęła mu drzwi przed nosem, nie, odsunęła się tylko o kilka płynnych kroków w tył, obróciwszy do niego plecami, ze zwiewnym szlafrokiem falującym przy piruecie dawnej baletnicy, niby tanecznym, choć przy tym zwyczajnie żałosnym. Zmęczonym.
Miesiąc. Nie odezwał się do niej przez miesiąc, odkąd wyznała, że - jak to powiedział? Lubiła go mocniej od innych, że kierowała nią sympatia silna na tyle, by wyznała mu swoje prawdziwe imię, podała adres, naiwnie licząc, że pewnego bliskiego dnia odwiedzi ją choćby po to, by znów dostać to, co ofiarowała mu w domu rodzinnym za darmo. Ale nie przyszedł. Zignorował ją, odtrącił, odrzucił, porzucił, złamał, znowu, znowu, jak zawsze, znowu. A ona była na tyle głupia, by łasić się do ognia, wiedząc, że spłonie w nim bezpowrotnie.
- Nie przyjmuję nowych pacjentów - zapewniła melodyjnie, wciąż przekonana, że to sen - by w końcu przeciągnąć się raz jeszcze, a potem spojrzeć przez ramię… I krew momentalnie odpłynęła z twarzy. Nie zniknął. Zazwyczaj znikał, gdy zbyt mocno odrzucała od siebie oniryczne iluzje, ale nie tym razem - dlaczego? Błękit błysnął popłochem, dłonie porwały poły szlafroka i zacisnęły je na ciele, które posiadł zbyt wiele razy, by mogła to zliczyć, a potem pomknęły do nieułożonych loków, by choć odrobinę je przygładzić. - Co ty tu robisz? - przecież brakiem znaku życia zarzekał się, że już nie wróci. Że nie miała na co liczyć. Teraz przypomniał sobie o jej istnieniu? Jeśli dopadła go żądza, mógł zarezerwować ją przez Besettelse - nie zjawiać się osobiście w sanktuarium ledwo zamieszkałego, przestronnego salonu, wpuszczony do środka wyłącznie jej własną nieuwagą. Znów obróciła się w kierunku Hansa, podeszła do niego ostrożnie, wolno, wyraźnie niepewna - a ręka drgnęła delikatnie w pragnieniu dotknięcia go jak ostatnio, przesunięcia opuszkami palców po twarzy, jednak powstrzymała się w ostatnim momencie. - Mogę? - bliźniacze pytanie do tego, które wypowiedziała miesiąc temu. Miesiąc. Przez pryzmat upływającego czasu jedynie Odyn raczył wiedzieć, czy pytała o możliwość pogłaskania jego policzka, czy dania mu w twarz.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:28
Byłby gotowy ryknąć na sąsiada, gdyby ten nadal próbował utrzymać z nim jakikolwiek kontakt. Nie pytał go w końcu o zdanie, a słysząc tylko odganiające go komentarze, poczuł się jakby sprowokowany do wejścia do mieszkania z impetem, nawet, gdyby zamki okazały się zamknięte, a kobieta nieobecna. Użyłby jakiegoś zaklęcia. Tak, na pewno w świecie istniało jakieś pozwalające otworzyć nawet te zamknięte kluczem, nie magią. Potem wszedłby do pomieszczenia, zajął któreś z wygodnych miejsc i pozwolił sobie na oczekiwanie. Może nawet zdrzemnąłby się na chwilę, korzystając ze skłonności do przewlekłego zmęczenia, byle tylko zrobić na złość temu staremu pierdzielowi i dostać się do pomieszczenia nawet wbrew woli właścicielki.
Właściwie, rozważył nawet dostanie się tam oknem, jednak zbyt zuchwałe myśli zweryfikowałaby za pewne siła jego mięśni. Może nieco podkręcona przez postępujące przemiany, jednak wciąż niewielka, w końcu co jak co, ale Hans nie pozostawał osiłkiem, a prędzej tęgim łbem z predyspozycjami do mądrzenia się i to nie bez powodu – autentycznie posiadał w końcu wiedzę w swojej dziedzinie. Szkoda, że zapominał czasami, że nie wszystko w tym świecie pozostawało jego dziedziną.
Kiedy już zdjął kapelusz, by poprawić jeszcze swoje włosy, korzystając z ostatków cierpliwości która pozostała mu na znoszenie uporczywego czekania, które traktował właściwie jako możliwy odpoczynek przed ponownym użytkowaniem schodów… Zamek zabrzmiał, a drzwi otwarły się w niezwykle leniwym tempie. W tym stanie Saga wyglądała bardziej jak poduszeczkowa wróżka. Nie zapamiętał jej takiej, wtedy gdy w końcu kładli się razem spać, ta i tak robiła to w bardziej uczesanych włosach i makijażu, którego pewnie nie chciało się jej zmywać. W Galerii jednak się nie spało, stąd wspomnienia które posiadał pozostawały niezwykle spaczone.
Teraz kiedy patrzył na nią, przypominała mu starszą córkę, która w przeciwieństwie do Moen – nigdy nie wychodziła ze stanu uśpienie i zmęczenia. Wiedział jak bardzo wspomnienie to było niewłaściwie, przynajmniej w ich dziwacznej sytuacji. W końcu nigdy nie miałby zamiaru dotknąć swojej ukochanej, pokaranej chorobą córki. Nigdy.
Widząc Fjaril, cieszył się, że ta dotknęła go nawet koniuszkiem palca.
- Majaczysz – spróbował wybudzić ją ze snu, kiedy załapał, że ta dopiero co podniosła swoją głowę od poduszki i potrzebowała urealnienia. Gdy odwróciła się, przechylił się nieco do przodu, wtargnąwszy samą głową do salonu, którego skromne progi przywitały go ciepłem i zapachem drewna mieszającym się z typową, szablonową wręcz wonią starych kamienic. – Moja rodzina ma mnie dosyć, zostałem bez niczego i muszę gdzieś mieszkać. – Ironia płynęła mu z ust, a drżące od zimna ciało wyprostowało się. Teraz mógł obserwować ją z góry, oczekując dalszych reakcji, które chociaż nie do końca poukładały się po jego myśli, były w jakiś sposób… Satysfakcjonujące. Były czymś świeżym i wcześniej niepoznanym.
Może popełniała błąd, od razu nie drąc mu się w twarz i zatrzaskując drzwi przed nosem. Może przez to wszystko niczego się nie nauczy. Ale z drugiej strony – czy inaczej nauczyłby się czegokolwiek? Sama w końcu wiedziała jak podłym gatunkiem potrafił być mężczyzna.
- Nie, nie pozwalam – zaprzeczył, w tym samym momencie wtargnąwszy do jej pomieszczenia, zaraz po tym, jak żwawym krokiem wyminął ją w progu. Jedną dłonią już rzucał kapeluszem niby frisbee w kierunku jednej z jej kanap, a jakkolwiek powstrzymywany, nie ustąpiłby, bo gdyby tylko znalazł do tego okazję, spróbowałby zajść ją od boku i pewnym ruchem złapać w pasie, byle tylko móc pociągnąć ją za sobą ku strefie wytyczonej dywanem. Nie dbał o szarpanie, kopanie, piski czy krzyki. Chciał zwyczajnie usadzić ją na jednym z foteli, by sam mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu bez konieczności przekonywania właścicielki do możliwości odbycia wycieczki po jej skromnych włościach.
- Myślałam, że lepiej ci płacą. Nie chcę wiedzieć jaki procent z tego wszystkiego pobiera Wahlberg, ale chyba się domyślam.
Duży, ale bycie biznesmenem wymagało w końcu chciwości, braku szacunku dla pracownika i wynajdowania mu nadgodzin odbieralnych w dniach wolnych, a nie gotówce. Po chwili zrzucił z siebie płaszcz i palnąwszy nim zaraz obok kapelusza, teraz nieco ostrożniej, byle tylko nie zagnieść go solidniej, zacmokał na swoja nieostrożność. W końcu nie miał już kobiety, która mogłaby prasować jego rzeczy z obowiązku.
Właściwie, rozważył nawet dostanie się tam oknem, jednak zbyt zuchwałe myśli zweryfikowałaby za pewne siła jego mięśni. Może nieco podkręcona przez postępujące przemiany, jednak wciąż niewielka, w końcu co jak co, ale Hans nie pozostawał osiłkiem, a prędzej tęgim łbem z predyspozycjami do mądrzenia się i to nie bez powodu – autentycznie posiadał w końcu wiedzę w swojej dziedzinie. Szkoda, że zapominał czasami, że nie wszystko w tym świecie pozostawało jego dziedziną.
Kiedy już zdjął kapelusz, by poprawić jeszcze swoje włosy, korzystając z ostatków cierpliwości która pozostała mu na znoszenie uporczywego czekania, które traktował właściwie jako możliwy odpoczynek przed ponownym użytkowaniem schodów… Zamek zabrzmiał, a drzwi otwarły się w niezwykle leniwym tempie. W tym stanie Saga wyglądała bardziej jak poduszeczkowa wróżka. Nie zapamiętał jej takiej, wtedy gdy w końcu kładli się razem spać, ta i tak robiła to w bardziej uczesanych włosach i makijażu, którego pewnie nie chciało się jej zmywać. W Galerii jednak się nie spało, stąd wspomnienia które posiadał pozostawały niezwykle spaczone.
Teraz kiedy patrzył na nią, przypominała mu starszą córkę, która w przeciwieństwie do Moen – nigdy nie wychodziła ze stanu uśpienie i zmęczenia. Wiedział jak bardzo wspomnienie to było niewłaściwie, przynajmniej w ich dziwacznej sytuacji. W końcu nigdy nie miałby zamiaru dotknąć swojej ukochanej, pokaranej chorobą córki. Nigdy.
Widząc Fjaril, cieszył się, że ta dotknęła go nawet koniuszkiem palca.
- Majaczysz – spróbował wybudzić ją ze snu, kiedy załapał, że ta dopiero co podniosła swoją głowę od poduszki i potrzebowała urealnienia. Gdy odwróciła się, przechylił się nieco do przodu, wtargnąwszy samą głową do salonu, którego skromne progi przywitały go ciepłem i zapachem drewna mieszającym się z typową, szablonową wręcz wonią starych kamienic. – Moja rodzina ma mnie dosyć, zostałem bez niczego i muszę gdzieś mieszkać. – Ironia płynęła mu z ust, a drżące od zimna ciało wyprostowało się. Teraz mógł obserwować ją z góry, oczekując dalszych reakcji, które chociaż nie do końca poukładały się po jego myśli, były w jakiś sposób… Satysfakcjonujące. Były czymś świeżym i wcześniej niepoznanym.
Może popełniała błąd, od razu nie drąc mu się w twarz i zatrzaskując drzwi przed nosem. Może przez to wszystko niczego się nie nauczy. Ale z drugiej strony – czy inaczej nauczyłby się czegokolwiek? Sama w końcu wiedziała jak podłym gatunkiem potrafił być mężczyzna.
- Nie, nie pozwalam – zaprzeczył, w tym samym momencie wtargnąwszy do jej pomieszczenia, zaraz po tym, jak żwawym krokiem wyminął ją w progu. Jedną dłonią już rzucał kapeluszem niby frisbee w kierunku jednej z jej kanap, a jakkolwiek powstrzymywany, nie ustąpiłby, bo gdyby tylko znalazł do tego okazję, spróbowałby zajść ją od boku i pewnym ruchem złapać w pasie, byle tylko móc pociągnąć ją za sobą ku strefie wytyczonej dywanem. Nie dbał o szarpanie, kopanie, piski czy krzyki. Chciał zwyczajnie usadzić ją na jednym z foteli, by sam mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu bez konieczności przekonywania właścicielki do możliwości odbycia wycieczki po jej skromnych włościach.
- Myślałam, że lepiej ci płacą. Nie chcę wiedzieć jaki procent z tego wszystkiego pobiera Wahlberg, ale chyba się domyślam.
Duży, ale bycie biznesmenem wymagało w końcu chciwości, braku szacunku dla pracownika i wynajdowania mu nadgodzin odbieralnych w dniach wolnych, a nie gotówce. Po chwili zrzucił z siebie płaszcz i palnąwszy nim zaraz obok kapelusza, teraz nieco ostrożniej, byle tylko nie zagnieść go solidniej, zacmokał na swoja nieostrożność. W końcu nie miał już kobiety, która mogłaby prasować jego rzeczy z obowiązku.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:28
Podły, okropny, niewarty, zdradliwy, nikczemny… Parsknęła, robiąc to jednak bez uśmiechu, nazbyt pozbawiona gruntu pod nogami, by w pełni rozumieć co działo się wokół niej.
- W to jestem w stanie uwierzyć - słowa miększe od jedwabiu zderzone z ironią męskiego charakteru, spojrzenie śledzące go spod niewyczesanych tuszem rzęs, postać emanująca absolutnym nieprzygotowaniem; nigdy nie widział jej takiej - prywatnej, świeższej niż wiosna, a jednocześnie dziwnie realnej, wydartej spod maski przywdziewanej w Besettelse. Tam chowała się za makijażem, drogą kreacją i jeszcze droższą biżuterią, tworząc własną tożsamość zgodnie z chwilowym widzimisię, wplatająca do niej szczątkowe elementy prawdziwej osobowości; nawet kiedy wymykała się z jego sypialni nad ranem po wernisażu wyglądała inaczej, wtedy jeszcze naiwnie wierząca, że udowodniona sympatia stanie się odwzajemniona. Nie stała. Głupia ćma, znów podleciała zbyt blisko, a przecież powinna już lepiej znać męską naturę, wśród której obracała się niemal co noc. Wszyscy byli tacy sami - przez ostatni miesiąc wierzyła w to szczerze, zatracona chociaż w fizyczności, by czuć cokolwiek.
Wszystko, byle nie rozczarowanie, nie znowu.
Nie pozwalam. Oddech na moment zmroził się w piersi, wyciągnęłaby dłoń dalej, byle tylko złamać ten absurdalny zakaz - ale wtedy wyminął ją jak gościa we własnym mieszkaniu, pozostawiając w stanie jeszcze głębszego otumanienia. Nie powinna być przyzwyczajona? Nie, na Odyna, przecież z wilgocią na podeszwach paradował po jej niewielkiej oazie jak pan na włościach; Saga cofnęła się, zbita z tropu, opierająca się o zamknięte teraz drzwi, podczas gdy kiełkujące w podbrzuszu wzburzenie starło się w nierównej walce z dojmującą potrzebą uległości względem Tvetera, wpojonej do krwiobiegu miesiącami powoli budującego się przywiązania. Och, powinna wyrzucić go nawet przez okno. Pokazać, że tutaj nie była oczekującą jego łaskawości dziwką, że naruszał panujące w tym domu zasady - jakie? nigdy dotąd nie sądziła, że jakiekolwiek posiadała -, a właściwie to wcale nie życzyła sobie tu jego obecności.
Kłamałaby. Wprawnie, lecz wciąż kłamała.
- Nie zaprosiłam cię do ś… - urwała, podniesiona do góry jak piórko, które przestawił z miejsca na miejsce, z kąta w kąt, jak jeden ze skądinąd ślicznych, ale pozbawionych zaopiekowanej osobowości mebli w przestronnym salonie. Pisnęła odruchowo, otumaniona październikowym chłodem i bijącym spod niego ciepłem, - Puść - wypadało, by brzmiała wścieklej, ale do ostatnich nut wypowiadanego - czego? prośby, polecenia? - słowa wkradła się zdradliwa, bezwolna melodia zupełnie innej orkiestry. Cieszę się, że jesteś. I puścił. Opadła na fotel z głuchym sapnięciem, choć nie wytrwała na nim zbyt długo, zaraz sięgając po porzucony na pobliskiej kanapie płaszcz, żeby wyprostować go lepiej, niż zrobił to Tveter, i razem z całym wierzchnim odzieniem podnieść się do wieszaka umieszczonego przy drzwiach. Minął go, mógł zrobić to sam, ale po co? Typowe. Ona tymczasem machinalnie powracała do przyjmowanej w jego towarzystwie roli, tej, którą od ostatniej wspólnej nocy chciała przyjmować bez galeryjnego reżimu, ponad własnym komfortem stawiająca jego przyjemność, jego wygodę, jego spokój.
- Płaci mi wystarczająco - by przeżyć, by usamodzielnić się tak, jak tego potrzebowała po porzuceniu studiów i ucieczce od zbyt natrętnego ojczyma. Głupia ćma i głupi wilk. - Po prostu nie przewidywałam, że wylądujesz pod mostem i nagle zdecydujesz się zostać moim utrzymankiem. Od dzisiaj będziesz zmywał naczy… - i wtedy to do niej dotarło. Oczy rozwarły się szerzej, strzepując z rzęs resztki odprawionego w zapomnienie snu, źrenice odnalazły wędrującego po pomieszczeniu Hansa, a serce zadudniło w piersi, rozbijając się o alabastrową klatkę żeber, zupełnie jakby próbowało wyrwać się na powierzchnię. - Zaraz pełnia - szepnęła prawie bezdźwięcznie. Jednak nie było w niej strachu, nie było obrzydzenia, którym powinien odpowiedzieć każdy zdrowo myślący galdr, każda kobieta dbająca o własne dobro, gotowa natychmiast wyrzucić go za drzwi; jak mogłaby to zrobić? Nawet jeśli kazał jej umierać przez trzydzieści zbyt długich dni, ona nie kazałaby mu tego robić nawet przez jeden. - Powiedz to - nie otwarła przed nim ramion, nie zbliżyła się ani na krok, choć nagle czuła palącą w stopach konieczność; że mnie potrzebujesz, że cały świat zrozumie, że nie chcesz przechodzić tego sam. A potem zniknij na kolejny miesiąc, do następnej pełni księżyca. - Powiedz, po co przyszedłeś. Głośno - poruszyła się - ale nie w jego kierunku. Nie. Wróciła na ten przeklęty fotel, moszcząc się na nim na własnych zasadach, z głową odchyloną do tyłu i wzrokiem utkwionym w czystym suficie, z kaskadą włosów tęsknie sięgającą w stronę podłogi za oparciem. - I przypomnij mi, czemu właściwie miałabym nie kazać ci wyjść. To nie Besettelse; swoją drogą, powinna ucieszyć cię wiadomość, że biznes nie upadł przez brak twojego ostatniego patronatu - przypomnij mi, choć przecież doskonale to wiem. Nie wychodź.
- W to jestem w stanie uwierzyć - słowa miększe od jedwabiu zderzone z ironią męskiego charakteru, spojrzenie śledzące go spod niewyczesanych tuszem rzęs, postać emanująca absolutnym nieprzygotowaniem; nigdy nie widział jej takiej - prywatnej, świeższej niż wiosna, a jednocześnie dziwnie realnej, wydartej spod maski przywdziewanej w Besettelse. Tam chowała się za makijażem, drogą kreacją i jeszcze droższą biżuterią, tworząc własną tożsamość zgodnie z chwilowym widzimisię, wplatająca do niej szczątkowe elementy prawdziwej osobowości; nawet kiedy wymykała się z jego sypialni nad ranem po wernisażu wyglądała inaczej, wtedy jeszcze naiwnie wierząca, że udowodniona sympatia stanie się odwzajemniona. Nie stała. Głupia ćma, znów podleciała zbyt blisko, a przecież powinna już lepiej znać męską naturę, wśród której obracała się niemal co noc. Wszyscy byli tacy sami - przez ostatni miesiąc wierzyła w to szczerze, zatracona chociaż w fizyczności, by czuć cokolwiek.
Wszystko, byle nie rozczarowanie, nie znowu.
Nie pozwalam. Oddech na moment zmroził się w piersi, wyciągnęłaby dłoń dalej, byle tylko złamać ten absurdalny zakaz - ale wtedy wyminął ją jak gościa we własnym mieszkaniu, pozostawiając w stanie jeszcze głębszego otumanienia. Nie powinna być przyzwyczajona? Nie, na Odyna, przecież z wilgocią na podeszwach paradował po jej niewielkiej oazie jak pan na włościach; Saga cofnęła się, zbita z tropu, opierająca się o zamknięte teraz drzwi, podczas gdy kiełkujące w podbrzuszu wzburzenie starło się w nierównej walce z dojmującą potrzebą uległości względem Tvetera, wpojonej do krwiobiegu miesiącami powoli budującego się przywiązania. Och, powinna wyrzucić go nawet przez okno. Pokazać, że tutaj nie była oczekującą jego łaskawości dziwką, że naruszał panujące w tym domu zasady - jakie? nigdy dotąd nie sądziła, że jakiekolwiek posiadała -, a właściwie to wcale nie życzyła sobie tu jego obecności.
Kłamałaby. Wprawnie, lecz wciąż kłamała.
- Nie zaprosiłam cię do ś… - urwała, podniesiona do góry jak piórko, które przestawił z miejsca na miejsce, z kąta w kąt, jak jeden ze skądinąd ślicznych, ale pozbawionych zaopiekowanej osobowości mebli w przestronnym salonie. Pisnęła odruchowo, otumaniona październikowym chłodem i bijącym spod niego ciepłem, - Puść - wypadało, by brzmiała wścieklej, ale do ostatnich nut wypowiadanego - czego? prośby, polecenia? - słowa wkradła się zdradliwa, bezwolna melodia zupełnie innej orkiestry. Cieszę się, że jesteś. I puścił. Opadła na fotel z głuchym sapnięciem, choć nie wytrwała na nim zbyt długo, zaraz sięgając po porzucony na pobliskiej kanapie płaszcz, żeby wyprostować go lepiej, niż zrobił to Tveter, i razem z całym wierzchnim odzieniem podnieść się do wieszaka umieszczonego przy drzwiach. Minął go, mógł zrobić to sam, ale po co? Typowe. Ona tymczasem machinalnie powracała do przyjmowanej w jego towarzystwie roli, tej, którą od ostatniej wspólnej nocy chciała przyjmować bez galeryjnego reżimu, ponad własnym komfortem stawiająca jego przyjemność, jego wygodę, jego spokój.
- Płaci mi wystarczająco - by przeżyć, by usamodzielnić się tak, jak tego potrzebowała po porzuceniu studiów i ucieczce od zbyt natrętnego ojczyma. Głupia ćma i głupi wilk. - Po prostu nie przewidywałam, że wylądujesz pod mostem i nagle zdecydujesz się zostać moim utrzymankiem. Od dzisiaj będziesz zmywał naczy… - i wtedy to do niej dotarło. Oczy rozwarły się szerzej, strzepując z rzęs resztki odprawionego w zapomnienie snu, źrenice odnalazły wędrującego po pomieszczeniu Hansa, a serce zadudniło w piersi, rozbijając się o alabastrową klatkę żeber, zupełnie jakby próbowało wyrwać się na powierzchnię. - Zaraz pełnia - szepnęła prawie bezdźwięcznie. Jednak nie było w niej strachu, nie było obrzydzenia, którym powinien odpowiedzieć każdy zdrowo myślący galdr, każda kobieta dbająca o własne dobro, gotowa natychmiast wyrzucić go za drzwi; jak mogłaby to zrobić? Nawet jeśli kazał jej umierać przez trzydzieści zbyt długich dni, ona nie kazałaby mu tego robić nawet przez jeden. - Powiedz to - nie otwarła przed nim ramion, nie zbliżyła się ani na krok, choć nagle czuła palącą w stopach konieczność; że mnie potrzebujesz, że cały świat zrozumie, że nie chcesz przechodzić tego sam. A potem zniknij na kolejny miesiąc, do następnej pełni księżyca. - Powiedz, po co przyszedłeś. Głośno - poruszyła się - ale nie w jego kierunku. Nie. Wróciła na ten przeklęty fotel, moszcząc się na nim na własnych zasadach, z głową odchyloną do tyłu i wzrokiem utkwionym w czystym suficie, z kaskadą włosów tęsknie sięgającą w stronę podłogi za oparciem. - I przypomnij mi, czemu właściwie miałabym nie kazać ci wyjść. To nie Besettelse; swoją drogą, powinna ucieszyć cię wiadomość, że biznes nie upadł przez brak twojego ostatniego patronatu - przypomnij mi, choć przecież doskonale to wiem. Nie wychodź.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:28
Chyba powinien udawać, że jest tu ze względu na jej przyjemny charakter i wielowątkową osobowość. Tak byłoby pewnie najlepiej, jeżeli faktycznie chciałby zatrzymać ją przy sobie na dłużej, w końcu każda z nich, przedstawicielek słabej płci na dłuższą metę pragnęła tego samego – stateczności i bezpieczeństwa. Niektóre po prostu szukały tego w miejscach gorszych od innych, sięgając po wywrotowców.
Dlatego nie słuchał jej odmowy, błagań czy wystosowanych żądań.
Pomimo tego, że umysł podpowiadał mu dżentelmeńskie zachowania, mogące ją ugłaskać i skłonić do zachowania równie uprzejmego, serce wpychało się przed szereg ze swoimi durnymi, często czynionymi na złość pomysłami. Teraz, kiedy zażywał substancje regularnie i z troską o swoje zdrowie, nieco lepiej radził sobie ze skutkami nadchodzącej przemiany. Tak, wciąż czuł się przewlekle zmęczony, żył w uporczywym lęki i co jakiś czas zachowywał inaczej – jednak myślał klarowniej. Wiedział, że przybył tutaj tylko dla ukojenia swojej duszy. Wiedział, że nie miało to nic wspólnego z chęcią ulżenia jej w tęsknocie.
- Co chcesz usłyszeć?
Liczyła na to, że po raz kolejny obnaży się przed nią z tych samych, bzdurnych słabości, które wtedy wzięły górę nad rozumem? Że to ona będzie w stanie chociaż raz poczuć się ważniejsza, niezbędna i niezastąpiona? Że podbuduje jej pewnie konające w kałuży łez ego porzuconej na dłuższy czas kobiety? Tak to sobie wyobrażał, patrząc na nią teraz z politowaniem.
Może i miała rację, może i widział przed oczami mroczki, kiedy dłuższy czas znajdował się w pozycji stojącej, zerkając na nią z góry. Może i błędnik właśnie skakał z okna, dając mu złudne wrażenie wirowania otaczającego świata. Może i czasami słuchał jej jak przez szybę lub z głową uwiązaną pod wodą. Wszystkie te elementy składały się jednak na jeden, powoli rodzący się rytuał. Proces, który w swojej samolubnej ochocie uwikłał głupią Fjaril, która zjawiła się jakby w złym miejscu o złym czasie. Pewnie gdyby wernisaż jego siostry wydarzył się innego dnia, a on sam nie okazywał żadnej słabości – przełknąłby gorzką pigułkę obecności Palmgrena u jej boku i przez cały wieczór unikał jej widoku, rozumiejąc w końcu naturę podłego zawodu. Nie spotkaliby się w gabinecie, a on nie połączyłby jej z miłym wspomnieniem, wciąż traktując tylko jak lalkę na każde zawołanie.
Teraz zresztą, przynajmniej z boku patrząc, wciąż traktował ją jak wiecznie oczekującą na uwagę laleczkę, z tą różnicą, że przynajmniej wiedział jak się nazywa i gdzie mieszka, by ominąć kolejki czy pośrednika.
- Że mamy mało czasu i jeżeli się nie uwiniemy, wyrośnie mi sierść, a ja pogryzę ci kapcie i meble? – mówiąc to zbliżył się do niej i przysiadł na podłokietniku zajmowanego przez nią fotela. Przemoczonymi od październikowej wilgoci butami oparł się i jej czyściutki dywan, znacząc na nim ślady. Widząc czego się dopuścił, wyobraził sobie tylko jak próbuje najpierw domyć je zaklęciem, dopiero potem sięgając po klasyczne środki czystości. – Czy że przyszedłem sobie ulżyć do twojego mieszkania, a nie do burdelu, bo sama chyba w chwili złudnej nadziei podałaś mi swoje nazwisko i swój adres?
Miał zamiar jasno podkreślić, kto w tej znajomości pozostawał gospodarzem, a kto tylko gościem. I może powiedziałby więcej, gdyby nie standardowe, comiesięczne, nagłe obniżenie ciśnienia i podwyższenie pulsu. Ucisk z tyłu głowy, rozchodzący się po kręgosłupie i napływająca fala nieuzasadnionego osłabienia.
- Możesz nakazać mi wypierdalać, ale zastanawiam się, jak zareagujesz na opór… – wymamrotał, pochylając się nad jej odchyloną do tyłu głową. Mroczki przed jego oczami sprawiały, że twarz Sagi wyglądała nieco upiorniej. Byle nie psuć sobie wspomnień jej słodkich ust, prześlizgnął się spojrzeniem w inne partie jej ciała. Zainteresował się obojczykami, na których skóra w tej pozycji ciała napinała się do nieludzkiej bladości. Dotknąłby ich, jednak brawurowo założywszy, że właśnie tego oczekiwała, guzdrał się w bliskości najbardziej jak tylko mógł. – Wyrzucisz mnie zaklęciem przez okno? Tylko wiesz, ciężko rzuca się zaklęcia z zasłoniętymi ustami.
Gotowy był złapać ją za ramię, gdyby spróbowała nagle wstać z fotela. Niezbyt mocnym chwytem, będącym raczej ostrzeżeniem, a nie groźbą.
Dlatego nie słuchał jej odmowy, błagań czy wystosowanych żądań.
Pomimo tego, że umysł podpowiadał mu dżentelmeńskie zachowania, mogące ją ugłaskać i skłonić do zachowania równie uprzejmego, serce wpychało się przed szereg ze swoimi durnymi, często czynionymi na złość pomysłami. Teraz, kiedy zażywał substancje regularnie i z troską o swoje zdrowie, nieco lepiej radził sobie ze skutkami nadchodzącej przemiany. Tak, wciąż czuł się przewlekle zmęczony, żył w uporczywym lęki i co jakiś czas zachowywał inaczej – jednak myślał klarowniej. Wiedział, że przybył tutaj tylko dla ukojenia swojej duszy. Wiedział, że nie miało to nic wspólnego z chęcią ulżenia jej w tęsknocie.
- Co chcesz usłyszeć?
Liczyła na to, że po raz kolejny obnaży się przed nią z tych samych, bzdurnych słabości, które wtedy wzięły górę nad rozumem? Że to ona będzie w stanie chociaż raz poczuć się ważniejsza, niezbędna i niezastąpiona? Że podbuduje jej pewnie konające w kałuży łez ego porzuconej na dłuższy czas kobiety? Tak to sobie wyobrażał, patrząc na nią teraz z politowaniem.
Może i miała rację, może i widział przed oczami mroczki, kiedy dłuższy czas znajdował się w pozycji stojącej, zerkając na nią z góry. Może i błędnik właśnie skakał z okna, dając mu złudne wrażenie wirowania otaczającego świata. Może i czasami słuchał jej jak przez szybę lub z głową uwiązaną pod wodą. Wszystkie te elementy składały się jednak na jeden, powoli rodzący się rytuał. Proces, który w swojej samolubnej ochocie uwikłał głupią Fjaril, która zjawiła się jakby w złym miejscu o złym czasie. Pewnie gdyby wernisaż jego siostry wydarzył się innego dnia, a on sam nie okazywał żadnej słabości – przełknąłby gorzką pigułkę obecności Palmgrena u jej boku i przez cały wieczór unikał jej widoku, rozumiejąc w końcu naturę podłego zawodu. Nie spotkaliby się w gabinecie, a on nie połączyłby jej z miłym wspomnieniem, wciąż traktując tylko jak lalkę na każde zawołanie.
Teraz zresztą, przynajmniej z boku patrząc, wciąż traktował ją jak wiecznie oczekującą na uwagę laleczkę, z tą różnicą, że przynajmniej wiedział jak się nazywa i gdzie mieszka, by ominąć kolejki czy pośrednika.
- Że mamy mało czasu i jeżeli się nie uwiniemy, wyrośnie mi sierść, a ja pogryzę ci kapcie i meble? – mówiąc to zbliżył się do niej i przysiadł na podłokietniku zajmowanego przez nią fotela. Przemoczonymi od październikowej wilgoci butami oparł się i jej czyściutki dywan, znacząc na nim ślady. Widząc czego się dopuścił, wyobraził sobie tylko jak próbuje najpierw domyć je zaklęciem, dopiero potem sięgając po klasyczne środki czystości. – Czy że przyszedłem sobie ulżyć do twojego mieszkania, a nie do burdelu, bo sama chyba w chwili złudnej nadziei podałaś mi swoje nazwisko i swój adres?
Miał zamiar jasno podkreślić, kto w tej znajomości pozostawał gospodarzem, a kto tylko gościem. I może powiedziałby więcej, gdyby nie standardowe, comiesięczne, nagłe obniżenie ciśnienia i podwyższenie pulsu. Ucisk z tyłu głowy, rozchodzący się po kręgosłupie i napływająca fala nieuzasadnionego osłabienia.
- Możesz nakazać mi wypierdalać, ale zastanawiam się, jak zareagujesz na opór… – wymamrotał, pochylając się nad jej odchyloną do tyłu głową. Mroczki przed jego oczami sprawiały, że twarz Sagi wyglądała nieco upiorniej. Byle nie psuć sobie wspomnień jej słodkich ust, prześlizgnął się spojrzeniem w inne partie jej ciała. Zainteresował się obojczykami, na których skóra w tej pozycji ciała napinała się do nieludzkiej bladości. Dotknąłby ich, jednak brawurowo założywszy, że właśnie tego oczekiwała, guzdrał się w bliskości najbardziej jak tylko mógł. – Wyrzucisz mnie zaklęciem przez okno? Tylko wiesz, ciężko rzuca się zaklęcia z zasłoniętymi ustami.
Gotowy był złapać ją za ramię, gdyby spróbowała nagle wstać z fotela. Niezbyt mocnym chwytem, będącym raczej ostrzeżeniem, a nie groźbą.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:28
Złudnej nadziei. Dwa słowa, dwa koszmarne słowa zdolne pieczętować to, czego w całej swej naiwności nie śmiała do siebie dopuścić przez ostatni miesiąc. Przemówiła wtedy przez niego chorowita potrzeba zatrzymania u swojego boku byle jakiego towarzystwa, przypadkowego ciepła, które pojawiło się obok zrządzeniem losu i wyrokiem prześmiewczych Norn, jakie już dawno temu obrały sobie za cel torturę zbyt wrażliwej duszy.
Wiszące nad jego głową fatum powinno natychmiast, na dźwięk ironicznej deklaracji, przestać ją obchodzić; pełnia stanowiła przecież tylko i wyłącznie problem Tvetera, a ten jak małe dziecko decydował się nagle przylgnąć do spódnicy matki, prosząc o to, by choć na moment odebrała cierpienie. Odegnała nieuniknione, uspokoiła kłębiące się w tkankach poddenerwowanie, ucałowała czoło i obiecała, że jutro będzie lepiej. Że niczemu i nikomu nie pozwoli go skrzywdzić. Zasłużył na to, na ból - więc dlaczego nie potrafiła tak po prostu zrezygnować z tlącej się w podbrzuszu potrzeby ponownego sprostania zadaniu? Dlaczego dalej pamiętała ciepło jego dłoni, dźwięk próśb? Potrzebuję cię. Złudnej nadziei. Co za bzdury.
- Przykro mi, promocje obowiązują wyłącznie stałych klientów - wymruczała beznamiętnie, na tyle beznamiętnie, na ile tylko potrafiła, kłamstwem biegle kontrolująca swoje reakcje. Mimikę, gesty, czułe, słodkie szczebiotania - byle żadnemu, nawet najbardziej odpychającemu z patronów nie dać do zrozumienia, że nieszczęśliwie znajdował się daleko poza marginesem jej pożądań czy zainteresowań. - Ale możesz poprosić mojego sąsiada, na pewno będzie tobą na tyle oczarowany, że od razu rozłoży nogi - znaczone niewidoczną desperacją spojrzenie wciąż odmawiało pozostawienia sufitu w samotności, ten bowiem wydawał się jej okrutnie interesującym obiektem oględzin - nawet gdy poczuła ciężar ciała osiadającego na podłokietniku. Gdy poczuła emanujący od niego zapach, znajomy, utęskniony, jednocześnie nie do końca jeszcze tak realny, jak powinien być. Wilgoć przesiąkała przez dywan. Zalegająca dookoła cisza boleśnie wwiercała się w umysł plądrowany jednocześnie przez wspomnienia wspólnego wieczoru, a potem wspólnej nocy, podczas której nie potrafili z siebie zrezygnować.
Złudnej nadziei. Pamiętaj o tym, głupiutka ćmo.
Powietrze ze świstem opuściło płuca gdy tylko pochylił się w jej kierunku, dłonie natomiast zacisnęły na połach koszuli nocnej, ale kremowy materiał, lekki i przyjemny, nie był w stanie ukoić… Czego? Złości? Rozjątrzonej jak zainfekowana rana tęsknoty? Irytacji? Zapewne wszystkiego po trochu, nigdy przecież nie była tak biegła w rozpoznawaniu własnych emocji.
- Nie. Po prostu cię spalę - obiecała miękko, jakby do ucha szeptała mu najsłodszą przysięgę, jednocześnie próbując podnieść się z fotela, byle tylko czmychnąć od nieproszonej bliskości - ale wtedy na ramieniu poczuła znajomą dłoń, zaciskające się na skórze palce przytrzymujące ją w miejscu. Zabraniające poruszyć się dalej. Ulatujący z piersi oddech nosił w sobie znamiona niezadowolenia; plecy znów opadły na oparcie - poruszyły się za to nogi, stopami opierając się o krawędź pobliskiego stolika. - Mogę też zacząć krzyczeć. Powiem Kruczej Straży, że mnie zaatakowałeś. Podobałoby ci się to? Nikt nie miałby mi za złe twojego złamanego nosa, podrapanej twarzy i powyrywanej sierści - sierści, nie włosów. - Może nawet przyznaliby mi jakiś obywatelski order - dopiero wtedy przeniosła wzrok na Tvetera, dłonią sięgnąwszy do jego torsu - ale nie dotknęła go, nie musiała. Choć chciała. - Slungnir - szepnęła. On przytrzymał ją w miejscu, ona jego chciała od siebie odrzucić, sprawić, by spadł z tego przeklętego podłokietnika. Zasłużył na to, we własnej podświadomości musiał zdawać sobie z tego sprawę - nawet on, rozkochany w sobie egoista, przypalający ćmie skrzydła nad ogniskiem dla własnej przyjemności.
A ona była zbyt głupia, by wytrwać w swoim postanowieniu.
Głuche huknięcie o podłogę zmusiło do tego, by drgnęła na fotelu, klękając na siedzisku i obracając się w jego stronę, z dłońmi zaciśniętymi na tym samym podłokietniku, z którego koncertowo zleciał dosłownie moment wcześniej. I patrzyła. - Żyjesz? - spytała cicho, niepewnie, przecież mógł rozbić sobie głowę. Głupia, głupia ćmo.
Wiszące nad jego głową fatum powinno natychmiast, na dźwięk ironicznej deklaracji, przestać ją obchodzić; pełnia stanowiła przecież tylko i wyłącznie problem Tvetera, a ten jak małe dziecko decydował się nagle przylgnąć do spódnicy matki, prosząc o to, by choć na moment odebrała cierpienie. Odegnała nieuniknione, uspokoiła kłębiące się w tkankach poddenerwowanie, ucałowała czoło i obiecała, że jutro będzie lepiej. Że niczemu i nikomu nie pozwoli go skrzywdzić. Zasłużył na to, na ból - więc dlaczego nie potrafiła tak po prostu zrezygnować z tlącej się w podbrzuszu potrzeby ponownego sprostania zadaniu? Dlaczego dalej pamiętała ciepło jego dłoni, dźwięk próśb? Potrzebuję cię. Złudnej nadziei. Co za bzdury.
- Przykro mi, promocje obowiązują wyłącznie stałych klientów - wymruczała beznamiętnie, na tyle beznamiętnie, na ile tylko potrafiła, kłamstwem biegle kontrolująca swoje reakcje. Mimikę, gesty, czułe, słodkie szczebiotania - byle żadnemu, nawet najbardziej odpychającemu z patronów nie dać do zrozumienia, że nieszczęśliwie znajdował się daleko poza marginesem jej pożądań czy zainteresowań. - Ale możesz poprosić mojego sąsiada, na pewno będzie tobą na tyle oczarowany, że od razu rozłoży nogi - znaczone niewidoczną desperacją spojrzenie wciąż odmawiało pozostawienia sufitu w samotności, ten bowiem wydawał się jej okrutnie interesującym obiektem oględzin - nawet gdy poczuła ciężar ciała osiadającego na podłokietniku. Gdy poczuła emanujący od niego zapach, znajomy, utęskniony, jednocześnie nie do końca jeszcze tak realny, jak powinien być. Wilgoć przesiąkała przez dywan. Zalegająca dookoła cisza boleśnie wwiercała się w umysł plądrowany jednocześnie przez wspomnienia wspólnego wieczoru, a potem wspólnej nocy, podczas której nie potrafili z siebie zrezygnować.
Złudnej nadziei. Pamiętaj o tym, głupiutka ćmo.
Powietrze ze świstem opuściło płuca gdy tylko pochylił się w jej kierunku, dłonie natomiast zacisnęły na połach koszuli nocnej, ale kremowy materiał, lekki i przyjemny, nie był w stanie ukoić… Czego? Złości? Rozjątrzonej jak zainfekowana rana tęsknoty? Irytacji? Zapewne wszystkiego po trochu, nigdy przecież nie była tak biegła w rozpoznawaniu własnych emocji.
- Nie. Po prostu cię spalę - obiecała miękko, jakby do ucha szeptała mu najsłodszą przysięgę, jednocześnie próbując podnieść się z fotela, byle tylko czmychnąć od nieproszonej bliskości - ale wtedy na ramieniu poczuła znajomą dłoń, zaciskające się na skórze palce przytrzymujące ją w miejscu. Zabraniające poruszyć się dalej. Ulatujący z piersi oddech nosił w sobie znamiona niezadowolenia; plecy znów opadły na oparcie - poruszyły się za to nogi, stopami opierając się o krawędź pobliskiego stolika. - Mogę też zacząć krzyczeć. Powiem Kruczej Straży, że mnie zaatakowałeś. Podobałoby ci się to? Nikt nie miałby mi za złe twojego złamanego nosa, podrapanej twarzy i powyrywanej sierści - sierści, nie włosów. - Może nawet przyznaliby mi jakiś obywatelski order - dopiero wtedy przeniosła wzrok na Tvetera, dłonią sięgnąwszy do jego torsu - ale nie dotknęła go, nie musiała. Choć chciała. - Slungnir - szepnęła. On przytrzymał ją w miejscu, ona jego chciała od siebie odrzucić, sprawić, by spadł z tego przeklętego podłokietnika. Zasłużył na to, we własnej podświadomości musiał zdawać sobie z tego sprawę - nawet on, rozkochany w sobie egoista, przypalający ćmie skrzydła nad ogniskiem dla własnej przyjemności.
A ona była zbyt głupia, by wytrwać w swoim postanowieniu.
Głuche huknięcie o podłogę zmusiło do tego, by drgnęła na fotelu, klękając na siedzisku i obracając się w jego stronę, z dłońmi zaciśniętymi na tym samym podłokietniku, z którego koncertowo zleciał dosłownie moment wcześniej. I patrzyła. - Żyjesz? - spytała cicho, niepewnie, przecież mógł rozbić sobie głowę. Głupia, głupia ćmo.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:28
Gdy tylko przyszło mu posłyszeć zaklęcie, nie był w stanie nawet odtworzyć sobie w głowie jego potencjalnego działania. Całe szczęście jednak nie musiał długo myśleć, a Saga z łatwością pokazała mu swoje magiczne możliwości, rozwiewając wątpliwości co do jej absolutnego braku ikry. W życiu pewnie zdarzało jej się nawet utknąć w gorszych okolicznościach – mniej we własnej przestrzeni, w mniej bezpiecznym miejscu, z mniejszym polem do popisu…
Właściwie, lecąc nie myślał już o niczym. Dopiero gdy zderzył się z impetem żebrami o stolik i poczuł przeszywający go ból, warknął za razem z bólu i niezadowolenia.
Połamał się? Kurwa, bardziej niż możliwe. Na ten moment jednak nic nie ograniczało jego ruchów aż tak, by zaczynał to rozważać. I chociaż z łatwością mógł sam pozbierać się po takiej usterce, używając trochę czarów i trochę anatomicznej wiedzy, tak w tym momencie, kiedy łzy zebrały mu się w wypełnionych bólem oczach, ledwo mógł nabrać oddech.
Mimo wszystko wycedził:
- Kurwa, jesteś popierdolona – zmieścił między ciężkimi oddechami, szczerząc do niej zęby. Zaszczekałby, gdyby tylko mógł, ale słysząc pytanie poczuł się jednak zobligowany do spojrzenia jej prosto w oczy. Żyjesz? Głupia dziwka! Sama w końcu zamiast sięgnąć po któreś z paraliżujących lub lekko odstraszających zaklęć, sięgnęła po te którym z łatwością można było człowieka zabić lub chociażby solidnie poturbować. Nie chciał myśleć o tym w jakim stanie znalazłby się uderzając czaszką o rant stolika. Nie chciał myśleć o tym co powiedziałby rodzina na jego pogrzebie, po tym jak znaleźliby go martwego w pokoju jakiejś kurwy. I raczej wolałby, żeby Saga spaliła jego zwłoki lub schowała gdzieś, gdzie nie znajdzie ich nikt. Mimo wszystko więzienie nie było miejscem dla dziewczyn z jej urodą.
- Reip – rzucił ku niej, ledwo odginając się od miejsca, z którym przed chwilą się zderzył. Pozwolił by niewidzialne liny związały jej nadgarstki i podciągnęły do góry tak, by dziewczyna była w stanie ledwo klęczeć na siedzeniu swojego fotela. Czuł się dobrodziejem, nie traktując jej dosłownie tym samym czarem, którym sam został potraktowany. Nie czerpał największej przyjemności ze sprawianie ludziom fizycznego bólu – był w końcu tym, który cielesny ból powinien uśmierzać.
Dyskomfort stawów ramion i łokci powinien wystarczyć jej jako chwilowa kara za porywczość. Kiedy jednak tylko udało mu się podnieść, podpierając dłonią na stoliku, z bólem wymalowanym na twarzy podszedł z powrotem do niej, byle tylko kopnąć fotel w – jak mniemał – punkt nad jego środkiem ciężkości, przewracając go z hukiem i tym samym pozbawiając Sagę jakiejkolwiek podpory.
Był fatalny w obchodzeniu się z kobietami.
To w końcu nie on w tych wszystkich małżeństwach miał cholernego pecha. Teraz w głowie przemyślał nawet to, że być może lekko się zagalopował.
Ale ona? Zdaniem Tvetera Sadze totalnie odbiło.
- Ulżyło ci trochę? Czy nadal będziesz zachowywała się jak totalna furiatka? – zbliżył się do niej, byle dłonią złapać ją za twarz i zmusić do patrzenia na niego. Kiedy adrenalina powoli odpływała z jego ciała, na miejscu pulsującego niezadowolenia pojawił się nagły skok pulsu serca. I jego rwący ból, na który nie pomagał nawet głęboko złapany oddech. To wszystko pewnie na tle nerwowym – tłumaczył sobie, a jako źródło problemów tych upatrywał Moen. Pozostając wciąż w zasięgu kopniaków dziewczyny, wycedził jeszcze: – Myślisz że przyszedłbym tutaj tylko po to żeby cię wkurwić? – zapytał, ale potem z bólem złapał się za bok, w którym widocznie coś wcześniej chrupnęło. Na szczęście dźwięk wcześniej nie rozszedł się po pomieszczeniu, ustępując ogólnemu gruchnięciu Hansa o drewno. – Może się nie mylisz, ale przynajmniej mi się udało…
Sam postanowił pozostawić ją powiązaną, póki jeszcze zaklęcie działało. Wiedział, że minie kilka minut nim ta się spod niego uwolni, a wtedy pewnie sam będzie mógł podejść do niej i złapać ją, nim nabije sobie siniaki spadając na zakurzony, wcześniej ukryty pod fotelem parkiet.
Nieważne czy skopany czy nie – potem usiadł na wciąż stojącej tuż obok kanapie, byle ulżyć swoim zmęczonym od walki kościom. Oparł się plecami o oparcie, jednak nie po to, by poczuć się lepiej, a po to, by spróbować wyciągnąć ze spodni paczkę papierosów. Obraz przed oczami rozmywał się, jakby zmuszany do tego pączkującym bólem i nagłym odpływem krwi od twarzy. Dolne kończyny drętwiały mu, powoli zarażając skłonnością tą te górne, jednak zdolne palce wydobyły z paczki jedną tytoniową tutkę. Nie zapalił, bo widocznie nie miał siły. Zamiast tego po prostu patrzył na Sagę, puszczając mimo uszu jej możliwe słowa.
Właściwie, lecąc nie myślał już o niczym. Dopiero gdy zderzył się z impetem żebrami o stolik i poczuł przeszywający go ból, warknął za razem z bólu i niezadowolenia.
Połamał się? Kurwa, bardziej niż możliwe. Na ten moment jednak nic nie ograniczało jego ruchów aż tak, by zaczynał to rozważać. I chociaż z łatwością mógł sam pozbierać się po takiej usterce, używając trochę czarów i trochę anatomicznej wiedzy, tak w tym momencie, kiedy łzy zebrały mu się w wypełnionych bólem oczach, ledwo mógł nabrać oddech.
Mimo wszystko wycedził:
- Kurwa, jesteś popierdolona – zmieścił między ciężkimi oddechami, szczerząc do niej zęby. Zaszczekałby, gdyby tylko mógł, ale słysząc pytanie poczuł się jednak zobligowany do spojrzenia jej prosto w oczy. Żyjesz? Głupia dziwka! Sama w końcu zamiast sięgnąć po któreś z paraliżujących lub lekko odstraszających zaklęć, sięgnęła po te którym z łatwością można było człowieka zabić lub chociażby solidnie poturbować. Nie chciał myśleć o tym w jakim stanie znalazłby się uderzając czaszką o rant stolika. Nie chciał myśleć o tym co powiedziałby rodzina na jego pogrzebie, po tym jak znaleźliby go martwego w pokoju jakiejś kurwy. I raczej wolałby, żeby Saga spaliła jego zwłoki lub schowała gdzieś, gdzie nie znajdzie ich nikt. Mimo wszystko więzienie nie było miejscem dla dziewczyn z jej urodą.
- Reip – rzucił ku niej, ledwo odginając się od miejsca, z którym przed chwilą się zderzył. Pozwolił by niewidzialne liny związały jej nadgarstki i podciągnęły do góry tak, by dziewczyna była w stanie ledwo klęczeć na siedzeniu swojego fotela. Czuł się dobrodziejem, nie traktując jej dosłownie tym samym czarem, którym sam został potraktowany. Nie czerpał największej przyjemności ze sprawianie ludziom fizycznego bólu – był w końcu tym, który cielesny ból powinien uśmierzać.
Dyskomfort stawów ramion i łokci powinien wystarczyć jej jako chwilowa kara za porywczość. Kiedy jednak tylko udało mu się podnieść, podpierając dłonią na stoliku, z bólem wymalowanym na twarzy podszedł z powrotem do niej, byle tylko kopnąć fotel w – jak mniemał – punkt nad jego środkiem ciężkości, przewracając go z hukiem i tym samym pozbawiając Sagę jakiejkolwiek podpory.
Był fatalny w obchodzeniu się z kobietami.
To w końcu nie on w tych wszystkich małżeństwach miał cholernego pecha. Teraz w głowie przemyślał nawet to, że być może lekko się zagalopował.
Ale ona? Zdaniem Tvetera Sadze totalnie odbiło.
- Ulżyło ci trochę? Czy nadal będziesz zachowywała się jak totalna furiatka? – zbliżył się do niej, byle dłonią złapać ją za twarz i zmusić do patrzenia na niego. Kiedy adrenalina powoli odpływała z jego ciała, na miejscu pulsującego niezadowolenia pojawił się nagły skok pulsu serca. I jego rwący ból, na który nie pomagał nawet głęboko złapany oddech. To wszystko pewnie na tle nerwowym – tłumaczył sobie, a jako źródło problemów tych upatrywał Moen. Pozostając wciąż w zasięgu kopniaków dziewczyny, wycedził jeszcze: – Myślisz że przyszedłbym tutaj tylko po to żeby cię wkurwić? – zapytał, ale potem z bólem złapał się za bok, w którym widocznie coś wcześniej chrupnęło. Na szczęście dźwięk wcześniej nie rozszedł się po pomieszczeniu, ustępując ogólnemu gruchnięciu Hansa o drewno. – Może się nie mylisz, ale przynajmniej mi się udało…
Sam postanowił pozostawić ją powiązaną, póki jeszcze zaklęcie działało. Wiedział, że minie kilka minut nim ta się spod niego uwolni, a wtedy pewnie sam będzie mógł podejść do niej i złapać ją, nim nabije sobie siniaki spadając na zakurzony, wcześniej ukryty pod fotelem parkiet.
Nieważne czy skopany czy nie – potem usiadł na wciąż stojącej tuż obok kanapie, byle ulżyć swoim zmęczonym od walki kościom. Oparł się plecami o oparcie, jednak nie po to, by poczuć się lepiej, a po to, by spróbować wyciągnąć ze spodni paczkę papierosów. Obraz przed oczami rozmywał się, jakby zmuszany do tego pączkującym bólem i nagłym odpływem krwi od twarzy. Dolne kończyny drętwiały mu, powoli zarażając skłonnością tą te górne, jednak zdolne palce wydobyły z paczki jedną tytoniową tutkę. Nie zapalił, bo widocznie nie miał siły. Zamiast tego po prostu patrzył na Sagę, puszczając mimo uszu jej możliwe słowa.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:29
Ciasne więzy spętały nadgarstki. Kolana ledwo dotykały do siedzenia. Zamroził ją w pozycji, w której często, wręcz zbyt często przychodziło jej trwać w Besettelse; unieruchomienie kobiecego ciała gwarantowało klientom dominację nad jego dalszym losem, byli przecież tymi, którzy poruszali się swobodnie, a więc i wytyczali granice. Królowie życia. Kurwa mogła jedynie czekać, drżąca w udawanym podnieceniu na wszystko, co pan i władca zechciał jej dać.
Potem fotel z dudniącym stukotem przekoziołkował do tyłu i liny podciągnęły ją jeszcze wyżej, kiedy pomyślała, że będzie w stanie dosięgnąć stopami ziemi. Nie była. Palce ledwo musnęły zawilgoconego dywanu, wokół rąk, w miejscach, gdzie oplatały ją liny, tworząc plamy brudnej czerwieni; kto tu był popierdolony? Bojaźliwy Hans nie był nawet zdolny podjąć rzuconej rękawicy, unieszkodliwił zagrożenie w zarodku, dlaczego? Bał się, że bardziej go poobija? Że będzie musiał rodzinie tłumaczyć rozciętą wargę, naciągnięte ścięgna, zerwaną z ciała skórę? Od środka zalał ją parzący gorąc, sprzeciw graniczący z rozczarowaniem.
- Mogę być. Za to ty jesteś tchórzem - sapnęła w żałosnej próbie uspokojenia oddechu, nadgarstkiem pocierając o nadgarstek. To bez znaczenia, zaczarowane kajdany, niematerialne i nie do spopielenia, nie pozostawiały jej pola do wyswobodzenia się tak długo, jak trwało wypowiedziane przez niego zaklęcie - zatrute strachem i niemocą, niczym innym -, podtrzymując ją pod sufitem z bestialską precyzją. Chłodząc rwące w ogniu myśli. Powoli, ale stanowczo. Na tyle, by zrozumiała, że w gruncie rzeczy faktycznie mogła go dziś zabić. I co wtedy? Przyszłaby na jego pogrzeb w posępnej, kuszącej czerni, upatrując sobie na następny cel kolejnego z braci Tveter, byle tylko zapełnić pustkę?
Kopnęła go tylko raz, w ostatnim podrygu oślepiającej ją złości, która przejęła kontrolę nad chudym ciałem - a jednak zrobiła to na tyle nieudolnie, że jeśli tylko chciał, mógł uchronić się przed stopą mknącą w jego kierunku, czy nawet przytrzymać ją w pół ruchu. Zamknięty w surowych palcach podbródek uniosła ku górze, próbowała odwrócić głowę, odsunąć się jak najdalej. Idź sobie. Ale nie wychodź.
Uwadze nie mogła umknąć jednak ręka sięgająca do boku, którym uderzył w stolik; spojrzała na nią krótko, jakby od niechęci, podczas gdy w głowie czerwienią zagrała natychmiastowa panika. Złamał żebro? Przed pełnią? Głupi wilku, po co ci to było?
- Ulżyłoby mi bardziej, gdybyś w ogóle tu nie przychodził - odgryzła się machinalnie - wiesz, że kłamię -, by potem trwać w impasie, w tragikomicznej pozie przywodzącej na myśl dziwkarskie sanktuarium, za które Hans nawet nie zamierzał zapłacić. Bo już nie musiał. Niewidoczne okowy boleśnie wciskały się w skórę, lizały wystające spod niej kości nadgarstków, dopóki magia nie przeistoczyła się jedynie we wspomnienie, a mocne ramię nie przytrzymało jej przed zdradą zdrętwiałych kończyn, które tylko czyhały na to, by uderzyła kolanami o podłogę; może należała jej się taka nauczka, zadośćuczynienie za to, jak potraktowała rozjuszającego ją Tvetera - choć dalej wierzyła, że zasłużył. Za te trzydzieści dni każących jej egzystować w półśnie.
Ze zdławionym oddechem rozmasowała karminowe ślady pozostawione wokół jej dłoni jak bransoletki, a potem spojrzała przez ramię na rozsiadającego się na kanapie mężczyznę, z lśnieniem w bladoniebieskiej tęczówce, sugerującym, że jeszcze nie skończyli. Że miała w swoim arsenale o wiele silniejsze czary przeznaczone do wywoływania krzywdy za sprawą zjednoczenia z naturalną potęgą żywiołów - i że jeszcze tego wszystkiego pożałuje. Mogła przeszyć jego ciało piorunem, nauczyć szacunku za pomocą ognia, w którym w zamierzchłych czasach palono czarownice, uderzyć w bolący bok strumieniem wody pod wysokim ciśnieniem, byle tylko wykrzesać z jego ekspresji kolejne skrzywienie.
I już szykowała się do kontrataku, w pamięci przywołując wszystkie poznane dotychczas inkantacje. Pożałujesz, że tu przyszedłeś. Pożałujesz, że mnie zostawiłeś.
Kiedy i dlaczego znalazła się zatem na jego kolanach? W jakich okolicznościach przywarła do jego korpusu, ułożona na nim jak moszczące się wygodnie kocię, nosem dotykając znajomego policzka? Kiedy i dlaczego obiecana ofensywa zamieniła się w leniwie uniesioną do góry dłoń wciąż znaczoną pierścieniem szkarłatu?
- Kyndill - wymruczała, pozwoliwszy, by wykrzesany z magicznej esencji płomień zatańczył nieopodal krańca papierosa, którego Hans nie chciał lub nie mógł odpalić samodzielnie. Głupia ćma. - Zajmę się tobą - szeptała, nachylona już do jego ucha, - jeżeli obiecasz, że więcej nie znikniesz na tak długo. Nie jesteś na tyle miękki, żeby nie dotrzymać słowa - nawet ty nie jesteś, pragnęła dodać, ale ugryzła się w język dosłownie w ostatnim momencie - a dłoń, którą zaoferowała mu ogień, zamknęła potem i ułożyła na ramieniu mężczyzny. Bez płomienia. Jednak nie planowała go spalić, przynajmniej jeszcze nie. - Zajmę się tobą teraz i po pełni - snuła, żeby potem wsunąć jego papierosa między dwa własne palce i odsunąć go od ust Tvetera, by ten mógł wyrzucić z siebie kłąb szarego dymu. - Ale to zależy od ciebie.
Potem fotel z dudniącym stukotem przekoziołkował do tyłu i liny podciągnęły ją jeszcze wyżej, kiedy pomyślała, że będzie w stanie dosięgnąć stopami ziemi. Nie była. Palce ledwo musnęły zawilgoconego dywanu, wokół rąk, w miejscach, gdzie oplatały ją liny, tworząc plamy brudnej czerwieni; kto tu był popierdolony? Bojaźliwy Hans nie był nawet zdolny podjąć rzuconej rękawicy, unieszkodliwił zagrożenie w zarodku, dlaczego? Bał się, że bardziej go poobija? Że będzie musiał rodzinie tłumaczyć rozciętą wargę, naciągnięte ścięgna, zerwaną z ciała skórę? Od środka zalał ją parzący gorąc, sprzeciw graniczący z rozczarowaniem.
- Mogę być. Za to ty jesteś tchórzem - sapnęła w żałosnej próbie uspokojenia oddechu, nadgarstkiem pocierając o nadgarstek. To bez znaczenia, zaczarowane kajdany, niematerialne i nie do spopielenia, nie pozostawiały jej pola do wyswobodzenia się tak długo, jak trwało wypowiedziane przez niego zaklęcie - zatrute strachem i niemocą, niczym innym -, podtrzymując ją pod sufitem z bestialską precyzją. Chłodząc rwące w ogniu myśli. Powoli, ale stanowczo. Na tyle, by zrozumiała, że w gruncie rzeczy faktycznie mogła go dziś zabić. I co wtedy? Przyszłaby na jego pogrzeb w posępnej, kuszącej czerni, upatrując sobie na następny cel kolejnego z braci Tveter, byle tylko zapełnić pustkę?
Kopnęła go tylko raz, w ostatnim podrygu oślepiającej ją złości, która przejęła kontrolę nad chudym ciałem - a jednak zrobiła to na tyle nieudolnie, że jeśli tylko chciał, mógł uchronić się przed stopą mknącą w jego kierunku, czy nawet przytrzymać ją w pół ruchu. Zamknięty w surowych palcach podbródek uniosła ku górze, próbowała odwrócić głowę, odsunąć się jak najdalej. Idź sobie. Ale nie wychodź.
Uwadze nie mogła umknąć jednak ręka sięgająca do boku, którym uderzył w stolik; spojrzała na nią krótko, jakby od niechęci, podczas gdy w głowie czerwienią zagrała natychmiastowa panika. Złamał żebro? Przed pełnią? Głupi wilku, po co ci to było?
- Ulżyłoby mi bardziej, gdybyś w ogóle tu nie przychodził - odgryzła się machinalnie - wiesz, że kłamię -, by potem trwać w impasie, w tragikomicznej pozie przywodzącej na myśl dziwkarskie sanktuarium, za które Hans nawet nie zamierzał zapłacić. Bo już nie musiał. Niewidoczne okowy boleśnie wciskały się w skórę, lizały wystające spod niej kości nadgarstków, dopóki magia nie przeistoczyła się jedynie we wspomnienie, a mocne ramię nie przytrzymało jej przed zdradą zdrętwiałych kończyn, które tylko czyhały na to, by uderzyła kolanami o podłogę; może należała jej się taka nauczka, zadośćuczynienie za to, jak potraktowała rozjuszającego ją Tvetera - choć dalej wierzyła, że zasłużył. Za te trzydzieści dni każących jej egzystować w półśnie.
Ze zdławionym oddechem rozmasowała karminowe ślady pozostawione wokół jej dłoni jak bransoletki, a potem spojrzała przez ramię na rozsiadającego się na kanapie mężczyznę, z lśnieniem w bladoniebieskiej tęczówce, sugerującym, że jeszcze nie skończyli. Że miała w swoim arsenale o wiele silniejsze czary przeznaczone do wywoływania krzywdy za sprawą zjednoczenia z naturalną potęgą żywiołów - i że jeszcze tego wszystkiego pożałuje. Mogła przeszyć jego ciało piorunem, nauczyć szacunku za pomocą ognia, w którym w zamierzchłych czasach palono czarownice, uderzyć w bolący bok strumieniem wody pod wysokim ciśnieniem, byle tylko wykrzesać z jego ekspresji kolejne skrzywienie.
I już szykowała się do kontrataku, w pamięci przywołując wszystkie poznane dotychczas inkantacje. Pożałujesz, że tu przyszedłeś. Pożałujesz, że mnie zostawiłeś.
Kiedy i dlaczego znalazła się zatem na jego kolanach? W jakich okolicznościach przywarła do jego korpusu, ułożona na nim jak moszczące się wygodnie kocię, nosem dotykając znajomego policzka? Kiedy i dlaczego obiecana ofensywa zamieniła się w leniwie uniesioną do góry dłoń wciąż znaczoną pierścieniem szkarłatu?
- Kyndill - wymruczała, pozwoliwszy, by wykrzesany z magicznej esencji płomień zatańczył nieopodal krańca papierosa, którego Hans nie chciał lub nie mógł odpalić samodzielnie. Głupia ćma. - Zajmę się tobą - szeptała, nachylona już do jego ucha, - jeżeli obiecasz, że więcej nie znikniesz na tak długo. Nie jesteś na tyle miękki, żeby nie dotrzymać słowa - nawet ty nie jesteś, pragnęła dodać, ale ugryzła się w język dosłownie w ostatnim momencie - a dłoń, którą zaoferowała mu ogień, zamknęła potem i ułożyła na ramieniu mężczyzny. Bez płomienia. Jednak nie planowała go spalić, przynajmniej jeszcze nie. - Zajmę się tobą teraz i po pełni - snuła, żeby potem wsunąć jego papierosa między dwa własne palce i odsunąć go od ust Tvetera, by ten mógł wyrzucić z siebie kłąb szarego dymu. - Ale to zależy od ciebie.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:29
Prychnął tylko na jej kłamstwa. Czegoś podobnego nie spodziewałby się wcale z jej ust zanim jeszcze postanowili zamienić pomieszczenie w powojenne pobojowisko, jednak teraz, kiedy obydwoje zadali sobie już odpowiednia dawkę fizycznego bólu, wyobrażał sobie, że ta mogła chcieć go wyprosić. Teraz rozumiał to bardziej niż wtedy, kiedy obrażał ją bezmyślnymi tekstami. Właściwie, gdyby miał siłę, sam uciekłby jak ten tchórz.
Tak, był tchórzem. I co z tego? Nie nawykł do otwartych walk, przecież to oczywiste. Medycyna była właśnie zawodem dla takich jak on, tchórzy, którzy odwagi potrzebowali jedynie w momencie rzucania ludziom w twarz przykrej diagnozy.
Pierwszy raz od momentu ugryzienia czuł się tak fatalnie. Wiedział, że z pewnością złamał chociaż jedno żebro. Wiedział, że w trakcie przemiany, popychany w otchłań szaleństwa kolejnymi dawkami bólu pulsującego w jego żyłach, pewnie omdleje. Obudzi się w wilczej postaci i niczym ten pies z kulawą łapą będzie próbował przeczekać gdzieś w oddali od reszty wargów, byle nie paść ofiarą ich chęci pokazania jego pozycji w stadzie. Ranny był osobnikiem omega jeszcze bardziej niż zwykle – wciąż świeży, wciąż słaby, wciąż mniej pasujący do jakiejkolwiek z Midgardzkich grup. Mimo wszystko czuł jednak, że nawet próbując żyć w pojedynkę, pozostawał nieusatysfakcjonowany, jakby tak obca do niedawna chęć przynależności nie dawała mu spokoju w tą jedną noc w miesiącu.
Przeklinał w głowie to, że w ogóle postanowił się tu pojawić. Miło co prawda było poczuć chociaż odrobinę adrenaliny w trakcie tych dni uciekających pod sztandarem zmęczenia, jednak myśląc o długofalowych konsekwencjach dla ich obojga – pozostawał sfrustrowany. Dał się w końcu pokonać niczym dzieciak, obnażając przed nią swoją słabość i tym samym podkreślając wręcz dobitnie, że w niektórych kwestiach pozostawał wobec niej bezbronny. Kumaty, wyszczekany i wbijający szpilki tak trafnie jak nikt inny – fizycznie jednak ograniczony.
Szczególnie teraz, kiedy dziewczyna wbrew swoim wcześniejszym słowom i działaniom zmaterializowała się na jego kolanach, raczej niechcący dociskając jego nadłamane kości do obolałych od zgromadzonych wokół, opuchniętych mięśni. Nie wiedział czy ta robiła to specjalnie. Mimo woli jęknął jednak czując jej nacisk, prawie upuszczając papierosa z ust.
Rozważał, że zrobiła to tylko po to by ten nie mógł się ruszyć. By mogła się nim zajmować i na nowo czuć się potrzebna. Hans nie był jednak uległym gnojem, nawet w fatalnie przegranej pozycji próbował pokazywać zęby i próbować straszyć samym spojrzeniem.
- Co mam w sobie takiego, że po wszystkim tym co ci powiedziałem nadal chcesz się mną zająć? – zapytał i chociaż mogła być gotowa na kpinę – ciężko było doszukać się jej w tonie jakim wystosował pytanie. Prędzej starał się nie zdradzić ogromnego bólu pod wpływem jakiego znajdował się z nią naciskającą na jego biedne ciało w średnim wieku. – Że jestem tchórzem? Znajdziesz tuziny bardziej tchórzliwych niż ja. Nie jestem też młody, jestem żonaty i mam dzieci. Jesteś masochistką czy… Kurwa! – nie wytrzymał kolejnego spazmu bólu i jęknąwszy zwrócił ku niej swoje szczenięce, nie wilcze spojrzenie błagające o trochę litości, nawet pomimo niedawno cedzonych, zbyt brawurowych słów. – Proszę, bardzo cię proszę. Usiądź obok, ale nie opieraj się o te cholerne żebra. Najlepiej zajmiesz się mną pomagając mi dostać się do medyka. Innego medyka niż ja. Serio, nie żartuję, pierdolnęłaś mną niczym dzieciaki cegłą w okno.
Czuł jednak, że na dłuższą metę nawet wizyta w gabinecie nie pomoże uśmierzyć jego bólu. Modlił się w duchu by złamanie to okazało się tylko nadłamaniem i by dało się je (boleśnie, bo boleśnie), ale sklecić zaklęciem. Byle nie musiał paradować po lasach i polanach jako ranny, łatwy do schwytania warg. A tak w ogóle, to chętnie cofnąłby czas.
Wspomnienia związane z Sagą mieszały się – była słodko-gorzka, a dodatkowo wyjątkowo bolesna. Psychicznie i fizycznie. Nie uderzył jej jednak, mój Odynie, nawet nie w amoku.
Faktycznie, nie wystosował jej nawet policzka.
Może to już był zły znak? Może nie uwolni się od niej na zawsze?
- Powiem że spadłem z drabiny na stolik kiedy pomagałem ci zmieniać firany… – zaproponował, nawet nie próbując podnieść się z miejsca. Widocznie olał fakt przebywania na poddaszu, na którym do nieistniejących firan nie trzeba było się nawet wspinać.
Tak, był tchórzem. I co z tego? Nie nawykł do otwartych walk, przecież to oczywiste. Medycyna była właśnie zawodem dla takich jak on, tchórzy, którzy odwagi potrzebowali jedynie w momencie rzucania ludziom w twarz przykrej diagnozy.
Pierwszy raz od momentu ugryzienia czuł się tak fatalnie. Wiedział, że z pewnością złamał chociaż jedno żebro. Wiedział, że w trakcie przemiany, popychany w otchłań szaleństwa kolejnymi dawkami bólu pulsującego w jego żyłach, pewnie omdleje. Obudzi się w wilczej postaci i niczym ten pies z kulawą łapą będzie próbował przeczekać gdzieś w oddali od reszty wargów, byle nie paść ofiarą ich chęci pokazania jego pozycji w stadzie. Ranny był osobnikiem omega jeszcze bardziej niż zwykle – wciąż świeży, wciąż słaby, wciąż mniej pasujący do jakiejkolwiek z Midgardzkich grup. Mimo wszystko czuł jednak, że nawet próbując żyć w pojedynkę, pozostawał nieusatysfakcjonowany, jakby tak obca do niedawna chęć przynależności nie dawała mu spokoju w tą jedną noc w miesiącu.
Przeklinał w głowie to, że w ogóle postanowił się tu pojawić. Miło co prawda było poczuć chociaż odrobinę adrenaliny w trakcie tych dni uciekających pod sztandarem zmęczenia, jednak myśląc o długofalowych konsekwencjach dla ich obojga – pozostawał sfrustrowany. Dał się w końcu pokonać niczym dzieciak, obnażając przed nią swoją słabość i tym samym podkreślając wręcz dobitnie, że w niektórych kwestiach pozostawał wobec niej bezbronny. Kumaty, wyszczekany i wbijający szpilki tak trafnie jak nikt inny – fizycznie jednak ograniczony.
Szczególnie teraz, kiedy dziewczyna wbrew swoim wcześniejszym słowom i działaniom zmaterializowała się na jego kolanach, raczej niechcący dociskając jego nadłamane kości do obolałych od zgromadzonych wokół, opuchniętych mięśni. Nie wiedział czy ta robiła to specjalnie. Mimo woli jęknął jednak czując jej nacisk, prawie upuszczając papierosa z ust.
Rozważał, że zrobiła to tylko po to by ten nie mógł się ruszyć. By mogła się nim zajmować i na nowo czuć się potrzebna. Hans nie był jednak uległym gnojem, nawet w fatalnie przegranej pozycji próbował pokazywać zęby i próbować straszyć samym spojrzeniem.
- Co mam w sobie takiego, że po wszystkim tym co ci powiedziałem nadal chcesz się mną zająć? – zapytał i chociaż mogła być gotowa na kpinę – ciężko było doszukać się jej w tonie jakim wystosował pytanie. Prędzej starał się nie zdradzić ogromnego bólu pod wpływem jakiego znajdował się z nią naciskającą na jego biedne ciało w średnim wieku. – Że jestem tchórzem? Znajdziesz tuziny bardziej tchórzliwych niż ja. Nie jestem też młody, jestem żonaty i mam dzieci. Jesteś masochistką czy… Kurwa! – nie wytrzymał kolejnego spazmu bólu i jęknąwszy zwrócił ku niej swoje szczenięce, nie wilcze spojrzenie błagające o trochę litości, nawet pomimo niedawno cedzonych, zbyt brawurowych słów. – Proszę, bardzo cię proszę. Usiądź obok, ale nie opieraj się o te cholerne żebra. Najlepiej zajmiesz się mną pomagając mi dostać się do medyka. Innego medyka niż ja. Serio, nie żartuję, pierdolnęłaś mną niczym dzieciaki cegłą w okno.
Czuł jednak, że na dłuższą metę nawet wizyta w gabinecie nie pomoże uśmierzyć jego bólu. Modlił się w duchu by złamanie to okazało się tylko nadłamaniem i by dało się je (boleśnie, bo boleśnie), ale sklecić zaklęciem. Byle nie musiał paradować po lasach i polanach jako ranny, łatwy do schwytania warg. A tak w ogóle, to chętnie cofnąłby czas.
Wspomnienia związane z Sagą mieszały się – była słodko-gorzka, a dodatkowo wyjątkowo bolesna. Psychicznie i fizycznie. Nie uderzył jej jednak, mój Odynie, nawet nie w amoku.
Faktycznie, nie wystosował jej nawet policzka.
Może to już był zły znak? Może nie uwolni się od niej na zawsze?
- Powiem że spadłem z drabiny na stolik kiedy pomagałem ci zmieniać firany… – zaproponował, nawet nie próbując podnieść się z miejsca. Widocznie olał fakt przebywania na poddaszu, na którym do nieistniejących firan nie trzeba było się nawet wspinać.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:29
To kuriozalne jak niewielką wytrzymałością fizyczną cechowali się mężczyźni. Raz grzmotnął w stolik i wielką robił z tego tragedię, jakby co najmniej zesłała na niego wszystkie dziesięć z egipskich plag - jednocześnie.
- Nie płacz - poleciła, na moment przykładając usta do policzka Tvetera, żeby potem ześlizgnąć się z niego z identyczną gracją, z jaką pojawiła się na jego kolanach, tym samym nieświadomie implementując w jego ciele kolejną falę bólu. Przecież w gruncie rzeczy nic złego się nie stało - a pulsujący bok był ledwie dowodem jej tęsknoty, urzeczywistnieniem, namacalnym i palącym na wzór tortury, na którą Hans nie tak wspaniałomyślnie skazał ją w ostatnim czasie swoim milczeniem. Nic złego, a jednak mogłam go zabić. Co by zrobiła, co czuła, ze świadomością, że skrzywdziła go zbyt mocno? - Mogę zostawić cię samego? Nie pogryziesz mi kapci? - przywołała do rozmowy jego wcześniejsze deklaracje, w tym samym czasie płynnym krokiem kierując się do sypialni, gdzie odnalazła pierwsze lepsze rajstopy. Do ich grubszego niż zwykle materiału zaraz potem dołączyła sięgająca ponad kolana sukienka i lawendowy sweter. Nic, co zwykle nosiłaby w Besettelse. Nic, czym planowałaby rozpalać wygłodzoną wyobraźnię.
Proście o medyka, a medyk zostanie wam dany.
Ułożone teraz w prozaicznej, prostej kaskadzie włosy poddały się grzebieniowi, kiedy w przygotowaniach zmierzała do drzwi, chyba wdzięczna za to, że nie musiała już odpowiadać na jego pytania. Co mam w sobie? Nie jestem młody, jestem żonaty, mam dzieci, charakterystyka pasująca do zdecydowanej większości klientów poszukujących odrobiny swobodnej rozpusty w prywatnych komnatach galerii sztuki, właściwie nie różnił się niczym, nawet ciętym językiem czy kipiącym spod skóry egoizmem, taki sam, identyczny, a jednak z niezrozumiałego powodu wywyższony ponad innych.
- Zaraz wrócę - obiecała, nasuwając na ramiona rękawy beżowego płaszcza, potem - na stopy buty o średniej wysokości obcasach, a potem nie było już nic oprócz skrzypnięcia zamykanych za plecami drzwi i ciszy, która zaległa w ścianach tak mocno, jak miała w zwyczaju.
Trwało to może pół godziny. Pół godziny samotności, pół godziny tlącego się pod powierzchnią skóry bólu, gdy wreszcie z korytarza zaczęły dobiegać dźwięki kroków stawianych na leciwym drewnie schodów i pogrążone w niezrozumiałej rozmowie głosy. Inwigilujące oko sąsiada zamarło w judaszu, ale nie próbował ingerować w obecność prowadzonego do mieszkania Sagi doktora stacjonującego w niedużej klinice na tej samej ulicy, którego znali chyba wszyscy okoliczni mieszkańcy. Towarzyszył jej Magnus Nordquist, galdr w kwiecie wieku, w szarej marynarce, z ekstrawagancko podkręconym na żel wąsem, zarzekając się, że właśnie w tym czasie powinien był odwiedzać innego pacjenta.
- To zajmie tylko chwilę - obiecała z kokieteryjną słodyczą, tuż przed tym, jak otworzyła drzwi i pojawiła się w środku u boku medyka nieustannie emanującego aurą niepocieszenia, nieprzekonania i niepewności. Tyle słów na nie. Ale kiedy tylko jego oczy odnalazły sylwetkę mężczyzny potrzebującego pomocy…
- Doktor Tveter! Czemu nie mówiła pani od razu, przecież to zaszczyt - stwierdził o wiele żwawiej, pozwoliwszy, by Saga odebrała od niego płaszcz i odłożyła go na wieszak, poniżej tego, który należał do Hansa. Symboliczny gest, niedostrzegalny dla nikogo poza nią, jednak w zakrzywionej percepcji umysłu okrutnie ważny. - Teraz już rozumiem, dlaczego nawet nie mogłem dokończyć precla. Moje uszanowanie, jak mogę pomóc?
- Doktor spadł z drabiny zmieniając firany - wytłumaczyła za nich oboje, nie chcąc ofiarować mu ni cienia szansy, jeśli zdecydowałby nagle stchórzyć ponad wszelką akceptację i przyznać, że w istocie to ona… Jak to określił? Pierdolnęła nim niczym dzieciaki cegłą w okno.
- Doprawdy? Nie wyglądają na zmieniane - zastanowił się galdr, marszcząc nieco brwi - lecz, nawet gdyby chciał, nie mógł równać się z jej własnymi, smuklejszymi, uniesionymi ku górze w ponaglającej intencji. - Naturalnie, tak, z drabiny. Gdzie boli? Proszę zdjąć koszulę, zaraz coś na to zaradzimy i będę mógł wrócić - do precla - do pacjenta, którego kolejkę pani zajęła - zwrócił spojrzenie na Sagę, jednak szybko powrócił nim do samego Hansa, jakby mitygując samego siebie, zanim powiedziałby o dwa słowa za dużo.
Oględziny były precyzyjne, pozbawione być może profesjonalnego sprzętu, ale reakcje płynące z ciała skuteczną iluminacją określały położenie i wagę uszczerbku na zdrowiu. Nadłamane żebro odnalezione za pomocą nie tyle palców, co o wiele bardziej wiarygodnego syna bein, szczęśliwie jedno, nie więcej - i nadprogramowy wykład o tym, jak bardzo w zimowych miesiącach należało uważać na szczeblach drabin, szczególnie stając nań w butach, które przecież tak łatwo asymilowały wilgoć. Prosił się - nawet w tej wyimaginowanej historii.
- Policzę do trzech. Wystarczy jedno zaklęcie, żeby żebro się zrosło. Odwagi, panie kolego - zapowiedział. - Raz, bein - klasyczna sztuczka stosowana choćby na dzieciach, by zaskoczenie zminimalizowało ból; zaklęcie spłynęło z dłoni z impetem, uderzyło w niesprawną kość i przywróciło ją do pierwotnej formy. - Beiskr letta - dodał niemal natychmiast, chcąc przynajmniej częściowo uśmierzyć ból, jaki przetoczył się przez ciało Tvetera. Następnie uśmiechnął się promiennie i wstał na równe nogi, dłoń pocierając o dłoń. - Wcale nie było tak źle, prawda?
Nie powinien był zadawać tego pytania, och, nie powinien. Saga zmrużyła powieki, wzrokiem śledząc reakcje Hansa, by zaraz potem powrócić do doktora Nordquista, w duchu modląc się do Norn o to, by Tveter miał więcej klasy niż zwykle i nie wyrzucił mężczyzny za drzwi rzuconym w rozjuszonych emocjach zaklęciem.
- Bardzo panu dziękuję, jest pan niezastąpiony - wtrąciła więc miękką dyplomacją, niezależnie od reakcji świeżo wyleczonego pacjenta.
- Nie płacz - poleciła, na moment przykładając usta do policzka Tvetera, żeby potem ześlizgnąć się z niego z identyczną gracją, z jaką pojawiła się na jego kolanach, tym samym nieświadomie implementując w jego ciele kolejną falę bólu. Przecież w gruncie rzeczy nic złego się nie stało - a pulsujący bok był ledwie dowodem jej tęsknoty, urzeczywistnieniem, namacalnym i palącym na wzór tortury, na którą Hans nie tak wspaniałomyślnie skazał ją w ostatnim czasie swoim milczeniem. Nic złego, a jednak mogłam go zabić. Co by zrobiła, co czuła, ze świadomością, że skrzywdziła go zbyt mocno? - Mogę zostawić cię samego? Nie pogryziesz mi kapci? - przywołała do rozmowy jego wcześniejsze deklaracje, w tym samym czasie płynnym krokiem kierując się do sypialni, gdzie odnalazła pierwsze lepsze rajstopy. Do ich grubszego niż zwykle materiału zaraz potem dołączyła sięgająca ponad kolana sukienka i lawendowy sweter. Nic, co zwykle nosiłaby w Besettelse. Nic, czym planowałaby rozpalać wygłodzoną wyobraźnię.
Proście o medyka, a medyk zostanie wam dany.
Ułożone teraz w prozaicznej, prostej kaskadzie włosy poddały się grzebieniowi, kiedy w przygotowaniach zmierzała do drzwi, chyba wdzięczna za to, że nie musiała już odpowiadać na jego pytania. Co mam w sobie? Nie jestem młody, jestem żonaty, mam dzieci, charakterystyka pasująca do zdecydowanej większości klientów poszukujących odrobiny swobodnej rozpusty w prywatnych komnatach galerii sztuki, właściwie nie różnił się niczym, nawet ciętym językiem czy kipiącym spod skóry egoizmem, taki sam, identyczny, a jednak z niezrozumiałego powodu wywyższony ponad innych.
- Zaraz wrócę - obiecała, nasuwając na ramiona rękawy beżowego płaszcza, potem - na stopy buty o średniej wysokości obcasach, a potem nie było już nic oprócz skrzypnięcia zamykanych za plecami drzwi i ciszy, która zaległa w ścianach tak mocno, jak miała w zwyczaju.
Trwało to może pół godziny. Pół godziny samotności, pół godziny tlącego się pod powierzchnią skóry bólu, gdy wreszcie z korytarza zaczęły dobiegać dźwięki kroków stawianych na leciwym drewnie schodów i pogrążone w niezrozumiałej rozmowie głosy. Inwigilujące oko sąsiada zamarło w judaszu, ale nie próbował ingerować w obecność prowadzonego do mieszkania Sagi doktora stacjonującego w niedużej klinice na tej samej ulicy, którego znali chyba wszyscy okoliczni mieszkańcy. Towarzyszył jej Magnus Nordquist, galdr w kwiecie wieku, w szarej marynarce, z ekstrawagancko podkręconym na żel wąsem, zarzekając się, że właśnie w tym czasie powinien był odwiedzać innego pacjenta.
- To zajmie tylko chwilę - obiecała z kokieteryjną słodyczą, tuż przed tym, jak otworzyła drzwi i pojawiła się w środku u boku medyka nieustannie emanującego aurą niepocieszenia, nieprzekonania i niepewności. Tyle słów na nie. Ale kiedy tylko jego oczy odnalazły sylwetkę mężczyzny potrzebującego pomocy…
- Doktor Tveter! Czemu nie mówiła pani od razu, przecież to zaszczyt - stwierdził o wiele żwawiej, pozwoliwszy, by Saga odebrała od niego płaszcz i odłożyła go na wieszak, poniżej tego, który należał do Hansa. Symboliczny gest, niedostrzegalny dla nikogo poza nią, jednak w zakrzywionej percepcji umysłu okrutnie ważny. - Teraz już rozumiem, dlaczego nawet nie mogłem dokończyć precla. Moje uszanowanie, jak mogę pomóc?
- Doktor spadł z drabiny zmieniając firany - wytłumaczyła za nich oboje, nie chcąc ofiarować mu ni cienia szansy, jeśli zdecydowałby nagle stchórzyć ponad wszelką akceptację i przyznać, że w istocie to ona… Jak to określił? Pierdolnęła nim niczym dzieciaki cegłą w okno.
- Doprawdy? Nie wyglądają na zmieniane - zastanowił się galdr, marszcząc nieco brwi - lecz, nawet gdyby chciał, nie mógł równać się z jej własnymi, smuklejszymi, uniesionymi ku górze w ponaglającej intencji. - Naturalnie, tak, z drabiny. Gdzie boli? Proszę zdjąć koszulę, zaraz coś na to zaradzimy i będę mógł wrócić - do precla - do pacjenta, którego kolejkę pani zajęła - zwrócił spojrzenie na Sagę, jednak szybko powrócił nim do samego Hansa, jakby mitygując samego siebie, zanim powiedziałby o dwa słowa za dużo.
Oględziny były precyzyjne, pozbawione być może profesjonalnego sprzętu, ale reakcje płynące z ciała skuteczną iluminacją określały położenie i wagę uszczerbku na zdrowiu. Nadłamane żebro odnalezione za pomocą nie tyle palców, co o wiele bardziej wiarygodnego syna bein, szczęśliwie jedno, nie więcej - i nadprogramowy wykład o tym, jak bardzo w zimowych miesiącach należało uważać na szczeblach drabin, szczególnie stając nań w butach, które przecież tak łatwo asymilowały wilgoć. Prosił się - nawet w tej wyimaginowanej historii.
- Policzę do trzech. Wystarczy jedno zaklęcie, żeby żebro się zrosło. Odwagi, panie kolego - zapowiedział. - Raz, bein - klasyczna sztuczka stosowana choćby na dzieciach, by zaskoczenie zminimalizowało ból; zaklęcie spłynęło z dłoni z impetem, uderzyło w niesprawną kość i przywróciło ją do pierwotnej formy. - Beiskr letta - dodał niemal natychmiast, chcąc przynajmniej częściowo uśmierzyć ból, jaki przetoczył się przez ciało Tvetera. Następnie uśmiechnął się promiennie i wstał na równe nogi, dłoń pocierając o dłoń. - Wcale nie było tak źle, prawda?
Nie powinien był zadawać tego pytania, och, nie powinien. Saga zmrużyła powieki, wzrokiem śledząc reakcje Hansa, by zaraz potem powrócić do doktora Nordquista, w duchu modląc się do Norn o to, by Tveter miał więcej klasy niż zwykle i nie wyrzucił mężczyzny za drzwi rzuconym w rozjuszonych emocjach zaklęciem.
- Bardzo panu dziękuję, jest pan niezastąpiony - wtrąciła więc miękką dyplomacją, niezależnie od reakcji świeżo wyleczonego pacjenta.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:29
- Spróbuj tylko nie wrócić - groził jeszcze, ale na nic to wszystko było. W końcu to on pozostawał w przegranej pozycji.
Nie miał czasu – przecież to mówił. A mimo wszystko ta kazała mu czekać.
W obcych murach, porzuconego, rannego i obolałego. Przełknął jednak gorzką pigułkę wyjątkowo po męsku, krzywiąc się i marudząc w duchu. Bo skoro on sam miał skłonności do gderania zasadniczo zawsze kiedy nie spał (a i czasami we śnie, jeżeli akurat miał lepszy dzień lub większe zmęczenie), skłonność tą można było uznać za męską. Był mężczyzną, nikt nie mógł mu tego odmówić. Nie trzeba było rozbierać go by wiedzieć, w końcu ten nie zawsze potrafił odczytać wszystkie emocje w sposób właściwy, podchodził do kobiet w sposób typowy dla jego spaczonego gatunku i rozpoznawał mniejszą ilość kolorów.
Miał ochotę rzucić kolejne zaklęcie, byle tylko nabrudzić jej w mieszkaniu jeszcze bardziej i wyobrażać sobie jak sprząta po nim cały ten nieporządek. Wyobrażał sobie jak zrywa firanki z jej okna, tym samym zmuszając ją do stawania na taborecie, byle tylko sięgnąć do karnisza. Wyobrażał sobie, jak zrzuca filiżanki i obserwuje niezadowolenie kiełkujące na twarzy Sagi, kiedy ta stwierdza, że to jedyna pamiątka po jej nieżyjącej od dawna babce. Wyobrażał sobie jak wylewa czarną kawę na dywan. Jak gniecie jej pościel. Jak wypełnia wannę wodą po kurek, aż ta przelewa się na podłogę i zaczyna przeciekać do sąsiadów z dołu. Jak zupełnym przypadkiem przypala petem poszycie jej poduszki.
Zniszczenie komuś życia to wielka rzecz, a Hans na ten moment nie odczuwał do Sagi tak wyraźnej niechęci, by pozwolić sobie na rozważanie czegoś więcej od działań mogących uchodzić za “psoty”. Co prawda samych wyobrażeń nie mógł przelać na życie chociażby dlatego, że ledwo chciał ruszać się w trosce o swoje poobijane ciało. Zdecydował się jedynie na lekkie poprawienie się na kanapie, kładąc się na niej zdrowym bokiem. Wolną ręką dostawiał i odstawiał papierosa od ust, strzepując popiół w nieschludności na podłogę. Tylko tyle w końcu mógł zrobić, by chociaż trochę odgryźć się za ból i rany.
Kiedy jednak zamek zazgrzytał, Hans spróbował podnieść się ponownie do pozycji siedzącej, warcząc w niezadowoleniu przy każdym większym ruchu. Pierwsza do pomieszczenia weszła Saga, którą obrzucił karcącym spojrzeniem. Druga sylwetka za to wydawała się raczej nieznajoma. Raczej, bo słysząc reakcję zwiastującą jego własne rozpoznanie, zaczął rozpoznany pocić się w duchu z niezręczności. Nie zapytał go jednak o imię, w końcu gdyby poznali się już kiedyś, a on sam nie posiadał wspomnienia w pamięci, musiałby obnieść się wstydem. Wstydem. Hans.
Nierealne.
- Zanim zdążyłem ich dopaść, już upadłem, straszny to pech… - zawtórował dziewczynie, gdy ta zaczęła tłumaczyć jego obolałą pozycję. Przy okazji cały czas patrzył ku niej ze zrezygnowaniem, za razem jakby bojąc się mówić cokolwiek bez skonsultowania tego spojrzeniem z młodą towarzyszką. - Nie umiem wyczuć czy jest złamane, a ciężko rzucić mi czar na własne plecy… Gdyby nie to, nigdy byśmy cię nie fatygowali… - musiał to powiedzieć, inaczej pewnie by wykitował. Nie mógł w końcu wyjść na na tyle słabego, by przyznać się do małej elastyczności spowodowanej nadchodzącą za raptem kilka godzin przemianą. I chociaż informacja o jego włochatej przypadłości była dość jawna, nie mógł przecież spodziewać się, że każdy analogicznie do niego śledzić będzie cykl księżycowy z taką dbałością o szczegóły.
Ból był jednak niczym - Hans zgodziłby się nawet na wykonanie zabiegu bez znieczulenia. Najważniejsze było w końcu to, że medyk zlokalizował ujmę i pozwolił sobie na natychmiastowe jej załatanie. Cieszyć musiał na pewno fakt, że doktor radził sobie z zaklęciami dość sprawnie, przez co Hans martwił się o powikłania chociaż odrobinę mniej. Odrobinę, w końcu sam nie miał czasu na wypoczynek i rekonwalescencję. Za chwilę musiał w końcu wychodzić i pędzić straszyć głupie dziewki po lasach.
Kiedy jednak ból minął, a znieczulenie objęło również tkanki przylegające do miejsca jego uszkodzenia, tylko spojrzał na wyrażającą wdzięczność Sagę. Dziękuję. Bardzo Panu Dziękuję. Wciąż nie mógł zrozumieć jak ta mogła mówić te słowa z taką lekkością, gdy sama doprowadziła go do takiego stanu.
Może powinien zmądrzeć. Może to jednak on sam to spowodował, w końcu za każdą akcją podąża jego równoważna akcja o przeciwnym zwrocie. Może sobie zasłużył.
A może nie i ta nie powinna się tak unosić? Wątpliwe, ale Hans w końcu zrozumie to pewnie dopiero kiedy po pełni znowu zacznie kulić się niczym zlane pasem dziecko. Kiedy ta może potencjalnie odmówi mu spotkania po tym jak paskudny był dla niej, testując granice terenów w jej życiu, do którychś w jakiś sposób mógł rościć prawa.
- Jestem twoim dłużnikiem, doktorze. W płaszczu mam jakieś pieniądze, Saga wyjmij i daj doktorowi tyle ile będzie chciał, tylko że z dodatkiem - zaśmiał się nawet, całkiem fałszywie, teraz już poprawiając na kanapie. Zrobi to, w końcu jak mogłaby mu odmówić i robić sceny? Liczył, że zrobi to bo tak jej kazał. Że wciąż nie zatraciła jeszcze swojej skrupulatności w wykonywaniu poleceń. Że ta nie była tak dobra tylko za pieniądze. - A ja może podniosę ten cholerny fotel…
Zaproponował, a potem sam wstał z kanapy. Czuł się wciąż nieco obolały, ale raczej z przyzwyczajenia do bólu który drażnił go w trakcie uporczywego oczekiwania kilka chwil temu. Schylił się jakby z obawą, jednak dochodząc do wniosku, że czar zasklepił to co zasklepić miał, był już pewniejszy w swoich działaniach. Złapał za oparcie fotela, postawił go na nogi i już za jego oparciem oczekiwał tylko momentu, aż doktor postanowi się stąd oddelegować. W końcu za moment ma kolejnego pacjenta.
Nie miał czasu – przecież to mówił. A mimo wszystko ta kazała mu czekać.
W obcych murach, porzuconego, rannego i obolałego. Przełknął jednak gorzką pigułkę wyjątkowo po męsku, krzywiąc się i marudząc w duchu. Bo skoro on sam miał skłonności do gderania zasadniczo zawsze kiedy nie spał (a i czasami we śnie, jeżeli akurat miał lepszy dzień lub większe zmęczenie), skłonność tą można było uznać za męską. Był mężczyzną, nikt nie mógł mu tego odmówić. Nie trzeba było rozbierać go by wiedzieć, w końcu ten nie zawsze potrafił odczytać wszystkie emocje w sposób właściwy, podchodził do kobiet w sposób typowy dla jego spaczonego gatunku i rozpoznawał mniejszą ilość kolorów.
Miał ochotę rzucić kolejne zaklęcie, byle tylko nabrudzić jej w mieszkaniu jeszcze bardziej i wyobrażać sobie jak sprząta po nim cały ten nieporządek. Wyobrażał sobie jak zrywa firanki z jej okna, tym samym zmuszając ją do stawania na taborecie, byle tylko sięgnąć do karnisza. Wyobrażał sobie, jak zrzuca filiżanki i obserwuje niezadowolenie kiełkujące na twarzy Sagi, kiedy ta stwierdza, że to jedyna pamiątka po jej nieżyjącej od dawna babce. Wyobrażał sobie jak wylewa czarną kawę na dywan. Jak gniecie jej pościel. Jak wypełnia wannę wodą po kurek, aż ta przelewa się na podłogę i zaczyna przeciekać do sąsiadów z dołu. Jak zupełnym przypadkiem przypala petem poszycie jej poduszki.
Zniszczenie komuś życia to wielka rzecz, a Hans na ten moment nie odczuwał do Sagi tak wyraźnej niechęci, by pozwolić sobie na rozważanie czegoś więcej od działań mogących uchodzić za “psoty”. Co prawda samych wyobrażeń nie mógł przelać na życie chociażby dlatego, że ledwo chciał ruszać się w trosce o swoje poobijane ciało. Zdecydował się jedynie na lekkie poprawienie się na kanapie, kładąc się na niej zdrowym bokiem. Wolną ręką dostawiał i odstawiał papierosa od ust, strzepując popiół w nieschludności na podłogę. Tylko tyle w końcu mógł zrobić, by chociaż trochę odgryźć się za ból i rany.
Kiedy jednak zamek zazgrzytał, Hans spróbował podnieść się ponownie do pozycji siedzącej, warcząc w niezadowoleniu przy każdym większym ruchu. Pierwsza do pomieszczenia weszła Saga, którą obrzucił karcącym spojrzeniem. Druga sylwetka za to wydawała się raczej nieznajoma. Raczej, bo słysząc reakcję zwiastującą jego własne rozpoznanie, zaczął rozpoznany pocić się w duchu z niezręczności. Nie zapytał go jednak o imię, w końcu gdyby poznali się już kiedyś, a on sam nie posiadał wspomnienia w pamięci, musiałby obnieść się wstydem. Wstydem. Hans.
Nierealne.
- Zanim zdążyłem ich dopaść, już upadłem, straszny to pech… - zawtórował dziewczynie, gdy ta zaczęła tłumaczyć jego obolałą pozycję. Przy okazji cały czas patrzył ku niej ze zrezygnowaniem, za razem jakby bojąc się mówić cokolwiek bez skonsultowania tego spojrzeniem z młodą towarzyszką. - Nie umiem wyczuć czy jest złamane, a ciężko rzucić mi czar na własne plecy… Gdyby nie to, nigdy byśmy cię nie fatygowali… - musiał to powiedzieć, inaczej pewnie by wykitował. Nie mógł w końcu wyjść na na tyle słabego, by przyznać się do małej elastyczności spowodowanej nadchodzącą za raptem kilka godzin przemianą. I chociaż informacja o jego włochatej przypadłości była dość jawna, nie mógł przecież spodziewać się, że każdy analogicznie do niego śledzić będzie cykl księżycowy z taką dbałością o szczegóły.
Ból był jednak niczym - Hans zgodziłby się nawet na wykonanie zabiegu bez znieczulenia. Najważniejsze było w końcu to, że medyk zlokalizował ujmę i pozwolił sobie na natychmiastowe jej załatanie. Cieszyć musiał na pewno fakt, że doktor radził sobie z zaklęciami dość sprawnie, przez co Hans martwił się o powikłania chociaż odrobinę mniej. Odrobinę, w końcu sam nie miał czasu na wypoczynek i rekonwalescencję. Za chwilę musiał w końcu wychodzić i pędzić straszyć głupie dziewki po lasach.
Kiedy jednak ból minął, a znieczulenie objęło również tkanki przylegające do miejsca jego uszkodzenia, tylko spojrzał na wyrażającą wdzięczność Sagę. Dziękuję. Bardzo Panu Dziękuję. Wciąż nie mógł zrozumieć jak ta mogła mówić te słowa z taką lekkością, gdy sama doprowadziła go do takiego stanu.
Może powinien zmądrzeć. Może to jednak on sam to spowodował, w końcu za każdą akcją podąża jego równoważna akcja o przeciwnym zwrocie. Może sobie zasłużył.
A może nie i ta nie powinna się tak unosić? Wątpliwe, ale Hans w końcu zrozumie to pewnie dopiero kiedy po pełni znowu zacznie kulić się niczym zlane pasem dziecko. Kiedy ta może potencjalnie odmówi mu spotkania po tym jak paskudny był dla niej, testując granice terenów w jej życiu, do którychś w jakiś sposób mógł rościć prawa.
- Jestem twoim dłużnikiem, doktorze. W płaszczu mam jakieś pieniądze, Saga wyjmij i daj doktorowi tyle ile będzie chciał, tylko że z dodatkiem - zaśmiał się nawet, całkiem fałszywie, teraz już poprawiając na kanapie. Zrobi to, w końcu jak mogłaby mu odmówić i robić sceny? Liczył, że zrobi to bo tak jej kazał. Że wciąż nie zatraciła jeszcze swojej skrupulatności w wykonywaniu poleceń. Że ta nie była tak dobra tylko za pieniądze. - A ja może podniosę ten cholerny fotel…
Zaproponował, a potem sam wstał z kanapy. Czuł się wciąż nieco obolały, ale raczej z przyzwyczajenia do bólu który drażnił go w trakcie uporczywego oczekiwania kilka chwil temu. Schylił się jakby z obawą, jednak dochodząc do wniosku, że czar zasklepił to co zasklepić miał, był już pewniejszy w swoich działaniach. Złapał za oparcie fotela, postawił go na nogi i już za jego oparciem oczekiwał tylko momentu, aż doktor postanowi się stąd oddelegować. W końcu za moment ma kolejnego pacjenta.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:29
Oczekiwał, że to zrobi - i zrobiła, wiedziona najpewniej wyrzutami sumienia, które zaczęły kłębić się w tkankach wraz z głuchym dźwiękiem kości przywoływanej do zdrowia. Dopiero wtedy dotarło do niej - w pełni i z otępiającą wręcz mocą - co zrobiła. Do czego prowadziła pozornie bzdurna złość zalewająca wizję szkarłatem; zasłużył, on, głupi wilk o zbyt wyszczekanym języku, gryzący dla samego faktu gryzienia, byle tylko zafundować przedłużającą się niemiłosiernie torturę. I ona, głupia ćma, która zamiast wytrwać w dumnym postanowieniu wyrzucenia go za drzwi, z niemym skinieniem powróciła do płaszcza Tvetera, wiedziona poleceniem, by z kieszeni wydobyć monety i wręczyć ich stosowną liczbę szykującemu się do wyjścia doktorowi Nordquistowi. Nieświadomy - choć może i doskonale tego świadomy? - zatuszowanej prawdy mężczyzna uprzejmie skomentował hojność pacjenta, zalecił także zaniechanie dalszego zmieniania firan, które jego zdaniem były zupełnie pasującym do wnętrza elementem, po czym skinął głową i zniknął za powoli zamkniętymi drzwiami.
Zostali sami. Na placu boju, w niewyjaśnionej toksynie niedomówienia i chwilowo stłumionej agresji - i coś w tej świadomości sprawiało, że momentalnie przeszedł ją dreszcz.
Nie odwróciła się od razu. Dłoń zamarła na klamce, głowa pochyliła do boku, jakby w kontemplacji, czy mimo wszystko nie powinna ruszyć za doktorem i zadeklarować, że do końca dnia będzie nosić za nim teczkę i spisywać recepty czytelniejszym pismem, byle tylko nie musieć konfrontować się z własnym przewinieniem, zasłużonym czy nie - to nieistotne. A mimo to wiedziała jednocześnie, że pragnęła nawet wiszącej w powietrzu chmury gradowej. Kłótni, wymówek, kolejnych zarzutów o własnym niezrównoważeniu, nieustannie pogrążona w absurdalnej tęsknocie za destrukcją, jaką uosabiał genetyk. Zawsze miała tendencję do tego, by lgnąć do zguby. Nawet teraz.
- Hans - imię wypowiedziane jej głosem brzmiało jak jedwab, słodko, miękko. Przepraszająco? Niewykluczone, choć bardziej prawdopodobnym było to, że zamierzała jedynie ukoić gorycz świeżych wspomnień. Zastąpić ją powrotem do czasów, kiedy ani jedno, ani drugie nie pomyślałoby o tym, by wymierzać w siebie nawzajem jakiekolwiek zaklęcia. Saga obróciła się wreszcie w kierunku stojącego nieopodal medyka, powoli, z głową opuszczoną do dołu, patrząca na niego spod kaskady rzęs. Ulegała nawet mową ciała. - Przecież doskonale wiesz, że nie chciałam - jeden krok w jego kierunku, tylko jeden, a i tak za dużo. Nie chciała - a jednak umysł zdawał się wrzeszczeć w dzikości, że nie chciała tego tak bardzo, jak on nie życzył sobie zostawić jej na miesiąc bez słowa tuż po tym, jak wyznała mu - co? Sympatię? Przywiązanie? Wszelką bzdurę skwitowaną złudną nadzieją, jak sam to określił. - Ten stolik od zawsze stał w dziwnym miejscu - bo łatwiej było winą obarczać umeblowanie, niż samą siebie. Jedno i drugie tchórzyło na swój sposób, codziennie, usprawiedliwiając swoje grzechy przeciwnościami losu lub boską decyzją; nie mógł mieć jej tego za złe.
A raczej nie miałby, gdyby miał choć odrobinę oleju w głowie.
Drugi krok naprzód, a potem dwa w bok, jakby mimowolnie próbowała uchronić się przed trajektorią zaklęcia, którym mógł jej odpowiedzieć; spodziewała się, że właśnie tak się stanie. Nordquist zdążył opuścić kamienicę, jej nie poskłada nikt, co najwyżej alchemik zza ściany, jeśli usłyszy żałosne wołanie tuż po tym, jak Tveter ulotni się w lunarnej potrzebie tańczenia wraz z nocą; dłonie sięgnęły do dolnej krawędzi sukienki i zacisnęły się tam lekko, w oczekiwaniu na cokolwiek. Na wyrok. - Och, wiem. Zrobię ci... rosół. Wam rosół zawsze pomaga w chorobie - wam, mężczyznom; ale jak w ogóle gotowało się rosół? Galeria zaopatrywała ją w regularne posiłki, Saga niczego nie musiała przygotowywać sama, jednak teraz, dla tego niewartego głupka, nowym punktem honoru było sięgnięcie po jakąkolwiek z książek kucharskich i uwarzenie tej przedziwnej mikstury. Może nawet efektem nie stanie się trucizna? Nie uniosła wyżej głowy, profilaktycznie stając po drugiej stronie fotela, by postawiony na nowo mebel stanowił pewnego rodzaju fosę między nią a Hansem. - I o wszystkim zapomnimy - usta ułożone w niewinnym uśmiechu więcej miały niepewności niż słodyczy.
Zostali sami. Na placu boju, w niewyjaśnionej toksynie niedomówienia i chwilowo stłumionej agresji - i coś w tej świadomości sprawiało, że momentalnie przeszedł ją dreszcz.
Nie odwróciła się od razu. Dłoń zamarła na klamce, głowa pochyliła do boku, jakby w kontemplacji, czy mimo wszystko nie powinna ruszyć za doktorem i zadeklarować, że do końca dnia będzie nosić za nim teczkę i spisywać recepty czytelniejszym pismem, byle tylko nie musieć konfrontować się z własnym przewinieniem, zasłużonym czy nie - to nieistotne. A mimo to wiedziała jednocześnie, że pragnęła nawet wiszącej w powietrzu chmury gradowej. Kłótni, wymówek, kolejnych zarzutów o własnym niezrównoważeniu, nieustannie pogrążona w absurdalnej tęsknocie za destrukcją, jaką uosabiał genetyk. Zawsze miała tendencję do tego, by lgnąć do zguby. Nawet teraz.
- Hans - imię wypowiedziane jej głosem brzmiało jak jedwab, słodko, miękko. Przepraszająco? Niewykluczone, choć bardziej prawdopodobnym było to, że zamierzała jedynie ukoić gorycz świeżych wspomnień. Zastąpić ją powrotem do czasów, kiedy ani jedno, ani drugie nie pomyślałoby o tym, by wymierzać w siebie nawzajem jakiekolwiek zaklęcia. Saga obróciła się wreszcie w kierunku stojącego nieopodal medyka, powoli, z głową opuszczoną do dołu, patrząca na niego spod kaskady rzęs. Ulegała nawet mową ciała. - Przecież doskonale wiesz, że nie chciałam - jeden krok w jego kierunku, tylko jeden, a i tak za dużo. Nie chciała - a jednak umysł zdawał się wrzeszczeć w dzikości, że nie chciała tego tak bardzo, jak on nie życzył sobie zostawić jej na miesiąc bez słowa tuż po tym, jak wyznała mu - co? Sympatię? Przywiązanie? Wszelką bzdurę skwitowaną złudną nadzieją, jak sam to określił. - Ten stolik od zawsze stał w dziwnym miejscu - bo łatwiej było winą obarczać umeblowanie, niż samą siebie. Jedno i drugie tchórzyło na swój sposób, codziennie, usprawiedliwiając swoje grzechy przeciwnościami losu lub boską decyzją; nie mógł mieć jej tego za złe.
A raczej nie miałby, gdyby miał choć odrobinę oleju w głowie.
Drugi krok naprzód, a potem dwa w bok, jakby mimowolnie próbowała uchronić się przed trajektorią zaklęcia, którym mógł jej odpowiedzieć; spodziewała się, że właśnie tak się stanie. Nordquist zdążył opuścić kamienicę, jej nie poskłada nikt, co najwyżej alchemik zza ściany, jeśli usłyszy żałosne wołanie tuż po tym, jak Tveter ulotni się w lunarnej potrzebie tańczenia wraz z nocą; dłonie sięgnęły do dolnej krawędzi sukienki i zacisnęły się tam lekko, w oczekiwaniu na cokolwiek. Na wyrok. - Och, wiem. Zrobię ci... rosół. Wam rosół zawsze pomaga w chorobie - wam, mężczyznom; ale jak w ogóle gotowało się rosół? Galeria zaopatrywała ją w regularne posiłki, Saga niczego nie musiała przygotowywać sama, jednak teraz, dla tego niewartego głupka, nowym punktem honoru było sięgnięcie po jakąkolwiek z książek kucharskich i uwarzenie tej przedziwnej mikstury. Może nawet efektem nie stanie się trucizna? Nie uniosła wyżej głowy, profilaktycznie stając po drugiej stronie fotela, by postawiony na nowo mebel stanowił pewnego rodzaju fosę między nią a Hansem. - I o wszystkim zapomnimy - usta ułożone w niewinnym uśmiechu więcej miały niepewności niż słodyczy.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:29
Zaczesał włosy za uszy i ponownie powrócił do opierania się przedramionami o górę oparcia nieszczęsnego fotela. Śledził Sagę wzrokiem, a czując przesiąkającą przez jej każdy ruch niepewność, właściwie nawet poczuł się lepiej. W jakiś sposób wyczuł to, że wyrzuty sumienia musiały właśnie dobić do jej brzegu, skoro jej działaniami kierował zawieszony w nicości strach. Teraz ponownie znajdowali się w stanie początkowym – on w pełni sprawny, chociaż zmiękczony naturalną przypadłością, a ona wciąż tkwiąca w niewiedzy po jaką cholerę właściwie przyszedł tu po tak długim czasie.
Hans poza momentami w których przejawiał jawny brak hamulców i szczerą głupotę, miał momenty większej dojrzałości. Był co prawda tym typem człowieka który z ciekawości dotykał rozgrzanej blachy dopiero co wyjętej z piekarnika, jednak potem nigdy nie popełniał tego samego błędu drugi raz. Teraz chcąc odnieść określony skutek, będzie już pamiętał, że każdy galdr, nawet ten najbardziej niepozorny, posiadał siłę drzemiącą w jego dłoniach. Ich świat był chyba jedynym światem, w którym tak drobna dziewczyna mogła zmieść z planszy prawie dwumetrowego mężczyznę tylko jednym słowem. Jak w końcu mógł o tym zapomnieć…
Niemniej to, że stolik stał w dziwnym miejscu, na to że nie chciała… Trudno. Przyjął to do wiadomości. To, że nie chciała a i tak to zrobiła w końcu świadczyło o niej jeszcze gorzej niż o nim. On nie kierował się nagłymi emocjami w mówieniu do niej oszczerstw, a prędzej budowanymi od miesięcy przyzwyczajeniami, które niekiedy dławiły mu myśli przez długie godziny. Chciał odnieść jasny skutek, którego intencje mógłby i nawet miał za moment przedstawić, gdyby nie fakt, że Saga kontynuowała mówienie. Że próbowała przekupić go w tak dziecinny sposób, iż nawet nie mógł powstrzymać wpełzającego na twarz uśmiechu. Wciąż nieco ironicznego, ale bardziej dobrotliwego niż wcześniej.
- Przecież nie jestem chory, psia krew – warknął, a potem wyminął fotel, by podejść do niej ignorując nawet fakt, że ta ponownie mogła próbować dziabnąć go zaklęciem, gdy zbliży się mocniej. Przemieszczał się powoli i z dłońmi uniesionymi na wysokość ramion, byle na widoku Sagi. Dopiero gdy podszedł na odpowiednią odległość, złapał ją za dłoń i spróbował podprowadzić do fotela. - I nie hansuj mi tutaj, siadaj – dopowiedział momentalnie, wymijając miejsce które zajęła. Tym razem zawisnął nad oparciem, nie zasiadając już na podłokietniku jak chwilę temu. – Nie udawaj niewiniątka i nawet nie łudź się, że o czymkolwiek zapomnę. Przyszedłem tutaj żeby to wszystko zakończyć. Żebyś zaczęła mnie nienawidzić, wyrzuciła za drzwi i powiedziała, że już więcej nie mogę nawet na ciebie spojrzeć.
Kiedy to powiedział, powiódł palcami ku jej gładkim włosom i nieśmiało wyglądającej zza nich skórze szyi. Jedyne co zrobił to przeczesał je palcami na bok, by móc pochylić się nad jej uchem i dodać.
- Jesteś głupia – wystrzelił, a potem odchylił się od niej i wymijając fotel usiadł na krawędzi nieszczęsnego stolika ze szklanym blatem. Miał tylko nadzieję, że ten po raz kolejny nie postanowi wywinąć numeru i zemścić się na jego ciele np. pękając. – Głupia jesteś i mieszasz mi w głowie. Nie wiem co jest z tobą nie tak, ale masz w sobie coś co sprawia, że czasami łatwo jest tę głowę stracić.
A mówiąc to, pozapinał wszystkie guziki koszuli, o których wcześniej dziwnym trafem zapomniał. Pogłaskał się jeszcze automatycznie po chwile temu bolącym miejscu i dopiero wrócił spojrzeniem do Sagi.
- Ja nie lubię tracić kontroli, więc życie z tobą gdzieś tam w świadomości nie jest łatwe. Rozumiesz mnie czy masz zamiar znowu pierdolić coś o jakimś rosole byle tylko zmienić temat? Bo nie odpowiedziałaś na żadne z moich wcześniejszych pytań. Przecież możesz być szczera do bólu, już dziś pokazałaś, że nie umiesz się hamować – mówił tak, jakby do gardła podchodził mu kwas. Nie żołądkowy jednak, a ten prosto spod zgniłego serca. – A teraz nawet nie musisz. Po prostu powiedz co mam zrobić żebyś przestała mi chodzić po głowie i sobie pójdę. Dobrze? Proszę.
Nie było szczenięcego spojrzenia, była tylko udawana skutecznie determinacja. Od początku przyszedł tu po to by ją do siebie zniechęcić – pokazać się od najgorszej strony, traktować ją jak przedmiot, traktować ją jak śmiecia, oskarżyć ją o głupotę, której sam się dopuszczał. Wszystko to sprowadzało się jednak do tego, że ona sama chciała zakopać topór wojenny. Że ona sama chciała żeby został jeszcze dłużej i spędzał z nią czas. Robiąc prozaiczne, codzienne rzeczy.
Ostatnio jadł z kimś razem dla przyjemności prawie dwadzieścia lat temu. Odwykł i nie wiedział czy chciał na nowo się tego uczyć. Szczęśliwe wspomnienia w końcu zawsze kończyły na dnie lichego, stalowego kontenera.
Hans poza momentami w których przejawiał jawny brak hamulców i szczerą głupotę, miał momenty większej dojrzałości. Był co prawda tym typem człowieka który z ciekawości dotykał rozgrzanej blachy dopiero co wyjętej z piekarnika, jednak potem nigdy nie popełniał tego samego błędu drugi raz. Teraz chcąc odnieść określony skutek, będzie już pamiętał, że każdy galdr, nawet ten najbardziej niepozorny, posiadał siłę drzemiącą w jego dłoniach. Ich świat był chyba jedynym światem, w którym tak drobna dziewczyna mogła zmieść z planszy prawie dwumetrowego mężczyznę tylko jednym słowem. Jak w końcu mógł o tym zapomnieć…
Niemniej to, że stolik stał w dziwnym miejscu, na to że nie chciała… Trudno. Przyjął to do wiadomości. To, że nie chciała a i tak to zrobiła w końcu świadczyło o niej jeszcze gorzej niż o nim. On nie kierował się nagłymi emocjami w mówieniu do niej oszczerstw, a prędzej budowanymi od miesięcy przyzwyczajeniami, które niekiedy dławiły mu myśli przez długie godziny. Chciał odnieść jasny skutek, którego intencje mógłby i nawet miał za moment przedstawić, gdyby nie fakt, że Saga kontynuowała mówienie. Że próbowała przekupić go w tak dziecinny sposób, iż nawet nie mógł powstrzymać wpełzającego na twarz uśmiechu. Wciąż nieco ironicznego, ale bardziej dobrotliwego niż wcześniej.
- Przecież nie jestem chory, psia krew – warknął, a potem wyminął fotel, by podejść do niej ignorując nawet fakt, że ta ponownie mogła próbować dziabnąć go zaklęciem, gdy zbliży się mocniej. Przemieszczał się powoli i z dłońmi uniesionymi na wysokość ramion, byle na widoku Sagi. Dopiero gdy podszedł na odpowiednią odległość, złapał ją za dłoń i spróbował podprowadzić do fotela. - I nie hansuj mi tutaj, siadaj – dopowiedział momentalnie, wymijając miejsce które zajęła. Tym razem zawisnął nad oparciem, nie zasiadając już na podłokietniku jak chwilę temu. – Nie udawaj niewiniątka i nawet nie łudź się, że o czymkolwiek zapomnę. Przyszedłem tutaj żeby to wszystko zakończyć. Żebyś zaczęła mnie nienawidzić, wyrzuciła za drzwi i powiedziała, że już więcej nie mogę nawet na ciebie spojrzeć.
Kiedy to powiedział, powiódł palcami ku jej gładkim włosom i nieśmiało wyglądającej zza nich skórze szyi. Jedyne co zrobił to przeczesał je palcami na bok, by móc pochylić się nad jej uchem i dodać.
- Jesteś głupia – wystrzelił, a potem odchylił się od niej i wymijając fotel usiadł na krawędzi nieszczęsnego stolika ze szklanym blatem. Miał tylko nadzieję, że ten po raz kolejny nie postanowi wywinąć numeru i zemścić się na jego ciele np. pękając. – Głupia jesteś i mieszasz mi w głowie. Nie wiem co jest z tobą nie tak, ale masz w sobie coś co sprawia, że czasami łatwo jest tę głowę stracić.
A mówiąc to, pozapinał wszystkie guziki koszuli, o których wcześniej dziwnym trafem zapomniał. Pogłaskał się jeszcze automatycznie po chwile temu bolącym miejscu i dopiero wrócił spojrzeniem do Sagi.
- Ja nie lubię tracić kontroli, więc życie z tobą gdzieś tam w świadomości nie jest łatwe. Rozumiesz mnie czy masz zamiar znowu pierdolić coś o jakimś rosole byle tylko zmienić temat? Bo nie odpowiedziałaś na żadne z moich wcześniejszych pytań. Przecież możesz być szczera do bólu, już dziś pokazałaś, że nie umiesz się hamować – mówił tak, jakby do gardła podchodził mu kwas. Nie żołądkowy jednak, a ten prosto spod zgniłego serca. – A teraz nawet nie musisz. Po prostu powiedz co mam zrobić żebyś przestała mi chodzić po głowie i sobie pójdę. Dobrze? Proszę.
Nie było szczenięcego spojrzenia, była tylko udawana skutecznie determinacja. Od początku przyszedł tu po to by ją do siebie zniechęcić – pokazać się od najgorszej strony, traktować ją jak przedmiot, traktować ją jak śmiecia, oskarżyć ją o głupotę, której sam się dopuszczał. Wszystko to sprowadzało się jednak do tego, że ona sama chciała zakopać topór wojenny. Że ona sama chciała żeby został jeszcze dłużej i spędzał z nią czas. Robiąc prozaiczne, codzienne rzeczy.
Ostatnio jadł z kimś razem dla przyjemności prawie dwadzieścia lat temu. Odwykł i nie wiedział czy chciał na nowo się tego uczyć. Szczęśliwe wspomnienia w końcu zawsze kończyły na dnie lichego, stalowego kontenera.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:29
Przyszedłem tutaj żeby wszystko zakończyć. Tchnął w nią lód od wewnątrz mrożący wszystkie kości, zastygający krew toczoną przez żyły - a potem rozpalił na nowo. Wzniecił ogień, pożogę, która sprawiła, że świat na moment zawirował przed niewyspanymi oczyma; z premedytacją odbierał grunt pod nogami, by potem stwierdzić, że potrafiła przecież poruszać się w powietrzu, na łunie wiatru podobnego zaklęciu, jakim wcześniej ugodziła go prosto w pierś. Głupia, mieszasz mi w głowie, do tych wniosków dochodził przez trzydzieści dni? Trzydzieści zbyt długich, zbyt samotnych dni - czy może znów przemawiała przez niego miesięczna słabość związana z obciążeniem genetycznym wzdychającym do księżyca?
Nie zaufała od razu; patrzyła na niego spomiędzy lekko zmrużonych powiek, taksując wzrokiem każdy ruch mięśni męskiej twarzy, kiedy wypluwał z siebie potok przedziwnie szczerych słów, choć w gruncie rzeczy absolutnie dla niej abstrakcyjnych. Przez moment myślała, że żartował. Że kontynuował swoją ironiczną tyradę tylko po to, żeby zrobić jej na złość w ramach zadośćuczynienia za to, że poturbowała go na tyle boleśnie, by nadłamać kość - i dopiero później olśnienie uderzyło ją z niewymuszoną gwałtownością. Nadeszło zbyt szybko, zbyt boleśnie, pokracznie uwydatnione w żarliwości słów opuszczających jego gardło, na tyle niespodziewane, że odruchowo przechyliła głowę do drugiego boku, a odsłonięte przez jego dłoń włosy zakołysały się miękko, z powrotem opadając na ramię.
- Ty nie rozumiesz - stwierdziła głucho, jakby właśnie przed samą sobą przyznała najbardziej zaskakującą prawdę wszechświata. Być może zresztą właśnie tak było. W błękitnych oczach zamigotało - co dokładnie? Rozczarowanie? Bezkresne zdumienie? - Ty tego naprawdę nie rozumiesz. Jak to możliwe? Jakim cudem ktoś tak… inteligentny, oczytany, doświadczony, nie rozumie czegoś tak oczywistego? - parsknęła niekontrolowanym śmiechem jeszcze mocniej akcentującym jej własne zagubienie. Odwróciła wtedy wzrok; jedna z dłoni dotknęła podbródka, pozwoliła, by ten oparł się na jej wierzchu, podczas gdy Saga w ciszy zbierała porozrzucane w nagłym chaosie myśli. Jak mógł sądzić, że w ten sposób ją do siebie zniechęci? Że nie była do tego przyzwyczajona, a u jego boku była w stanie wytrzymać więcej, byle tylko łasić się potem do niego jak kot, któremu zatrzepotano saszetką smaczków przed oczyma? Czterdziestopięcioletni doskonale wykształcony medyk z historią dwóch żon i czwórki dzieci.
Nie rozumiał.
Kiedy cisza stała się wręcz zbyt okrutną torturą - dopiero wtedy powróciła do niego spojrzeniem. Odnalazła znajome tęczówki, ciemne jak noc, jak heban, do ostatniego momentu licząca, że i dla niego nadejdzie czas na iluminację, lecz znów przemawiała przez nią jedynie złudna nadzieja. Była głupia, tak jak twierdził.
- Hans, ja się nie całuję - przypomniała mu wniosek, do którego doszedł samodzielnie tuż po tym, jak w gabinecie medycznym w domu Tveterów ich usta spotkały się po raz pierwszy. Jedną, jedyną sferę swojego ciała zachowywała wyłącznie dla siebie; tworzyła z niej sanctum skroplone nutą dziewczęcego romantyzmu i sanctum to ofiarowała właśnie jemu. - Nie chodzę do łóżka dla własnej przyjemności, do tej pory nie byłam w stanie się przemóc, ale z jakiegoś powodu zostaliśmy razem do rana. A potem czekałam. Jak myślisz, doktorze, czego to symptom? Oprócz mojej głupoty? - usadził ją wcześniej, jednak Saga podniosła się teraz z fotela i zbliżyła do opierającego się o stolik Hansa, stojąca tuż przed nim, ze wzrokiem boleśnie utkwionym w oczach, które widziała wtedy zaraz po przebudzeniu. Serce dudniło w piersi. Grzechotało tam jak dzwon, sugerując, że zaraz i jej wyłamie kości żeber, byle tylko wyskoczyć przez okno i uciec, spętane strachem. Przecież od tego nie było odwrotu. Należało jedynie zbiec ile sił w nogach i uniknąć konfrontacji.
Ale zmęczeni wzajemnym koszmarem nawet nie drgnęli.
Nie dotknęła go, nie; pochyliła się jedynie do męskiego ucha, by więcej nie podsłuchiwały ich ściany. - Co sprawia, że ludzie wariują? Że robią coś wbrew sobie, że stają się uzależnieni? Że przestają słuchać logiki? Metaforycznie, to nie jest pytanie natury medycznej, wybacz - upomniała go szeptem tak cichym, że prawie nierealnym, a następnie cofnęła się tylko po to, by pochylić do jego drugiego ucha. W głowie słyszała szum własnej krwi; nozdrza wypełniał jej zapach tytoniu przylegający do ubrań, albo dochodzący z podłogi, gdzie widziała porzucony wcześniej pył, choć ten nie zrobił na niej wrażenia. Nie tutaj. Nie teraz. Oddech drżał, jakby z zimna. - Ożeń się ze mną, Hans - poprosiła, zaskoczona tym, że jej własny głos mógł stać się jeszcze cichszy. Jesteś głupia. Głupia ćma. - Nie dzisiaj i nie jutro, wiem przecież, że masz żonę. Ale kiedyś. Albo nie żeń, ale chociaż nie odrzucaj - raz jeszcze odsunęła się w tył, by móc spojrzeć na jego twarz, chociaż zmysły odbierało przerażenie; ożenić się z byle kurwą, kto by to wymyślił? Co gorsza: kto o zdrowych zmysłach by na to przystał? - Rozumiesz już, czy muszę mówić jeszcze jaśniej?
Nie zaufała od razu; patrzyła na niego spomiędzy lekko zmrużonych powiek, taksując wzrokiem każdy ruch mięśni męskiej twarzy, kiedy wypluwał z siebie potok przedziwnie szczerych słów, choć w gruncie rzeczy absolutnie dla niej abstrakcyjnych. Przez moment myślała, że żartował. Że kontynuował swoją ironiczną tyradę tylko po to, żeby zrobić jej na złość w ramach zadośćuczynienia za to, że poturbowała go na tyle boleśnie, by nadłamać kość - i dopiero później olśnienie uderzyło ją z niewymuszoną gwałtownością. Nadeszło zbyt szybko, zbyt boleśnie, pokracznie uwydatnione w żarliwości słów opuszczających jego gardło, na tyle niespodziewane, że odruchowo przechyliła głowę do drugiego boku, a odsłonięte przez jego dłoń włosy zakołysały się miękko, z powrotem opadając na ramię.
- Ty nie rozumiesz - stwierdziła głucho, jakby właśnie przed samą sobą przyznała najbardziej zaskakującą prawdę wszechświata. Być może zresztą właśnie tak było. W błękitnych oczach zamigotało - co dokładnie? Rozczarowanie? Bezkresne zdumienie? - Ty tego naprawdę nie rozumiesz. Jak to możliwe? Jakim cudem ktoś tak… inteligentny, oczytany, doświadczony, nie rozumie czegoś tak oczywistego? - parsknęła niekontrolowanym śmiechem jeszcze mocniej akcentującym jej własne zagubienie. Odwróciła wtedy wzrok; jedna z dłoni dotknęła podbródka, pozwoliła, by ten oparł się na jej wierzchu, podczas gdy Saga w ciszy zbierała porozrzucane w nagłym chaosie myśli. Jak mógł sądzić, że w ten sposób ją do siebie zniechęci? Że nie była do tego przyzwyczajona, a u jego boku była w stanie wytrzymać więcej, byle tylko łasić się potem do niego jak kot, któremu zatrzepotano saszetką smaczków przed oczyma? Czterdziestopięcioletni doskonale wykształcony medyk z historią dwóch żon i czwórki dzieci.
Nie rozumiał.
Kiedy cisza stała się wręcz zbyt okrutną torturą - dopiero wtedy powróciła do niego spojrzeniem. Odnalazła znajome tęczówki, ciemne jak noc, jak heban, do ostatniego momentu licząca, że i dla niego nadejdzie czas na iluminację, lecz znów przemawiała przez nią jedynie złudna nadzieja. Była głupia, tak jak twierdził.
- Hans, ja się nie całuję - przypomniała mu wniosek, do którego doszedł samodzielnie tuż po tym, jak w gabinecie medycznym w domu Tveterów ich usta spotkały się po raz pierwszy. Jedną, jedyną sferę swojego ciała zachowywała wyłącznie dla siebie; tworzyła z niej sanctum skroplone nutą dziewczęcego romantyzmu i sanctum to ofiarowała właśnie jemu. - Nie chodzę do łóżka dla własnej przyjemności, do tej pory nie byłam w stanie się przemóc, ale z jakiegoś powodu zostaliśmy razem do rana. A potem czekałam. Jak myślisz, doktorze, czego to symptom? Oprócz mojej głupoty? - usadził ją wcześniej, jednak Saga podniosła się teraz z fotela i zbliżyła do opierającego się o stolik Hansa, stojąca tuż przed nim, ze wzrokiem boleśnie utkwionym w oczach, które widziała wtedy zaraz po przebudzeniu. Serce dudniło w piersi. Grzechotało tam jak dzwon, sugerując, że zaraz i jej wyłamie kości żeber, byle tylko wyskoczyć przez okno i uciec, spętane strachem. Przecież od tego nie było odwrotu. Należało jedynie zbiec ile sił w nogach i uniknąć konfrontacji.
Ale zmęczeni wzajemnym koszmarem nawet nie drgnęli.
Nie dotknęła go, nie; pochyliła się jedynie do męskiego ucha, by więcej nie podsłuchiwały ich ściany. - Co sprawia, że ludzie wariują? Że robią coś wbrew sobie, że stają się uzależnieni? Że przestają słuchać logiki? Metaforycznie, to nie jest pytanie natury medycznej, wybacz - upomniała go szeptem tak cichym, że prawie nierealnym, a następnie cofnęła się tylko po to, by pochylić do jego drugiego ucha. W głowie słyszała szum własnej krwi; nozdrza wypełniał jej zapach tytoniu przylegający do ubrań, albo dochodzący z podłogi, gdzie widziała porzucony wcześniej pył, choć ten nie zrobił na niej wrażenia. Nie tutaj. Nie teraz. Oddech drżał, jakby z zimna. - Ożeń się ze mną, Hans - poprosiła, zaskoczona tym, że jej własny głos mógł stać się jeszcze cichszy. Jesteś głupia. Głupia ćma. - Nie dzisiaj i nie jutro, wiem przecież, że masz żonę. Ale kiedyś. Albo nie żeń, ale chociaż nie odrzucaj - raz jeszcze odsunęła się w tył, by móc spojrzeć na jego twarz, chociaż zmysły odbierało przerażenie; ożenić się z byle kurwą, kto by to wymyślił? Co gorsza: kto o zdrowych zmysłach by na to przystał? - Rozumiesz już, czy muszę mówić jeszcze jaśniej?
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:30
Kiedy odpowiedzi wybrzmiewały niczym wywiad lekarski, Hans ponownie poczuł piorunujący spadek ciśnienia. Znał go już na pamięć, z tą różnicą, że teraz jakby niespodziewanie do całej paczki typowych, wilczych symptomów dotarły jeszcze te spowodowane tak bardzo nielubianym uczuciem stresu – pocące się zimnym potem dłonie i spojrzenie kryjące w sobie cień dziwacznej niepewności. W głębi serca był w końcu ogromnie tchórzliwy. Martwił się o swoją opinię, o swoją rodzinę, o grunt osuwający się spod nóg… A teraz również o swoje zdrowie, kiedy przebywał w otoczeniu z waleczną dziwką. Każde niewłaściwe słowo mogło obrócić się przeciwko niemu. Wątpił w końcu, by doktor chciał przybyć tu drugi raz. I by tym razem Saga w ogóle chciała go wołać, chociaż gdyby wiedział co po chwili miał usłyszeć… Cóż, raczej wciąż próbowałaby go ratować.
Nie mógł powiedzieć, że nie spodziewał się podobnych odpowiedzi. Spodziewał się, a nawet właściwie gdzieś w głębi duszy obawiał się, że wszystko to było podbudowane czymś więcej niż głupią ciekawością. W końcu gdy w grę wchodziło przywiązanie, on sam miał do powiedzenia trochę więcej. Nawyk dostawiania dwóch palców do ust pozostawał w końcu nawet, kiedy nie miał między nimi papierosa. Nawyk zostawiania kluczy zawsze w tym samym miejscu i paranoicznego szukania ich w razie jakichkolwiek anomalii. Nawyk zostawiania jednego gryza obiadu na talerzu, nawet w przenikającym głodzie. Nawyk zamawiania tej samej dziewczyny do towarzystwa. Nawyk robienia sobie kawy w tym samym kubku. Nawyk używania tego samego zaklęcia na rozpoczęcie dnia co dzień, dzień w dzień. Zaglądanie do córek i podawanie im tych samych posiłków zależnych od dnia tygodnia. Zamykanie dnia tymi samymi myślami.
- Mylisz się, na pewno się mylisz. Czujesz coś innego – próbował chwytać się ostatecznych argumentów. Swego czasu sam spożywał zbyt wiele alkoholu, to w końcu doskonały przykład. Spożywał, a potem odstawił. Czasami wspomniał jego smak i drażniący błony śluzowe zapach. Czasami rozważał nad butelką, jednak już z niej nie pił. Tylko że on miał już prawie pięćdziesiąt lat i nie był dziewczyną z burzą hormonów wścieklejszą od burzy roztrzepanych jeszcze chwilę temu kudłów. – Zauroczyłaś się. Wiem jak to jest, też kiedyś byłem w twoim wieku, też kiedyś myślałem. Ale teraz nie jestem, więc potrafię spojrzeć na to z innej strony… – wstał, widocznie czując, że po tym co powie albo będzie musiał wybrać się za drzwi, albo ponownie odwiedzić szpital. W końcu skoro byli już ze sobą brutalnie szczerzy… Jednak wtedy bomba wypaliła. Nie musiał mówić nic więcej, bo sama Moen rewelacją zdecydowanie wyręczyła go w przywoływaniu do pomieszczenia jeszcze dziwniejszą atmosferę.
W pierwszej kolejności parsknął, nie odwracając od niej wzroku. Czekał być może na śmiech czy choćby zdradzające intencje drgnięcie powieki. Nadzieje pozostały jednak nienasycone, bo twarz dziewczyny wydawała się znajdować na granicy przeraźliwego lęku, chorej niepewności, ale i uderzającej powagi w tym co mu powiedziała. Była szczera, czuł to, w końcu nie rozmawiali po raz pierwszy. Sam struchlał nieco, a dłonie schował do kieszeni, byle tylko nie ukazać ich mimowolnego drżenia. Ze złości i zwyczajnej bezsilności. Chciałby mieć tyle odwagi by pytać chociażby o to czy chciałaby dzisiaj przyjść do niego na obiad czy poznać jego chowane skrzętnie przed oczami innych córki.
Nie chciał przerabiać tego znowu. Nie chciał po raz kolejny ulegać urokowi dziewczyny w podobnym do niej wieku, która z własnej, nieprzymuszonej woli chciała pchać się w szeregi jego rodziny. Wiedział, że zmuszony do kolejnego zaobrączkowania, po raz kolejny czułby się tylko jak cyrkowe zwierzę w ciasnej klatce. Za szybko, za wcześnie, nieszczerze.
Wiedział, że czasami mógł „spróbować”, jednak czas „próbowania” skończył się wtedy, kiedy Annika wyniosła się z dziećmi do swojego rodzinnego domu. Do swoich chorych, zepsutych łowczymi zasadami rodziców, którzy byli gotowi urżnąć mu głowę o każdej porze dnia i nocy, byle tylko powiesić ją sobie nad kominkiem niczym trofeum.
Plan był prosty – przedstawić sprawę tak, by to ona czuła się winna. By nie dopuszczała do wiadomości jakiejkolwiek wzajemności. Zachować klasyczny chłód i surowość. By jednak początkowo nie wziąć winy na siebie (która w sytuacji jego wahania była chyba bardziej niż oczywista), w swojej starej naturze, Tveter postanowił powbijać szpile i tak biednej już, uginającej się pod wpływem wyznań Sadze. Zanim to zrobił, nabrał powietrze i zamilkł na chwilę, byle tylko powiedzieć to w sposób jak najmniej wskazujący na jego tchórzostwo.
- Jak to sobie wyobrażasz? – zapytał, chociaż średnio zaczekał na jej odpowiedź. Subtelnie przechylił ku niej głowę, byle mogli poczuć się chociaż odrobinę na jednakowym poziomie. – Jak wyobrażasz sobie moje pożegnanie z żoną? Jak wyobrażasz sobie moją argumentację w sądzie? Że moja dziewczyna kurtyzana stwierdziła, że teraz ona zasłużyła na wakat żony. Że po całym miesiącu oczekiwania na mnie wciąż jednak coś do mnie czuje – mówił, teraz już nie powstrzymując się od drobnej dawki ironii. Drobnej, ociekającej jedynie po jego jadowych kiełkach, które wystawiał czasami niczym na pokaz. – No właśnie, moja nowa żona którą każdy wskaże palcem. Reputacja to nie wszystko, ale jej brak może odebrać… Wszystko. Masz zamiar rzucić pracę czy musiałbym codziennie nad ranem odbierać cię z Galerii? Umiesz robić coś poza dotrzymywaniem towarzystwa? I nie zrozum mnie źle, nie mam absolutnie nic do damek-utrzymanek, ale jak wyobrażasz sobie codzienne życie ludzi takich jak my? Kiedy ja powoli będę starzał się i zupełnie nie będę mógł znaleźć z tobą tematów?
Poza tym, skoro teraz zdradzam swoją żonę z tobą, to co powstrzyma mnie od zdradzania ciebie z inną? – chciał dodać, jednak pierwszy raz od dłuższego czasu – powstrzymał się od wypuszczenia z siebie bolesnych słów.
Wyjął dłonie z kieszeni i spróbował złapać nimi za nadgarstki dziewczyny, byle tylko powstrzymać ją od możliwego miotania to kolejnymi czarami w jego stronę. Starał się być głosem rozsądku. Bardziej swoim niż jej, jednak w swojej samolubności mógł przelać ku dziewczynie chociaż trochę swoich wątpliwości.
- Myliłem się. Zadurzyłaś się po uszy i to mnie zgubi. Nie jesteś głupia, po prostu młoda i nie potrafisz dysponować swoimi uczuciami, rozdając je jakimś starym, nie wartym tego chujkom – oskarżył ją po raz kolejny, chociaż o sobie mógł powiedzieć słowa odróżniające się tylko w niewielkim, nieznaczącym prawie stopniu. – Mam przecież za sobą bagaż, nie o wszystkim wiesz, może po prostu nie rozumiesz czemu do tej pory miałem tyle pecha. – nie mógł powstrzymać się od ostatecznego obwinienia siebie, pewnie to chwila słabości. – Cały czas jesteś moją ulubioną dziewczyną. Może nie powinienem był przychodzić, bo widzę, że tylko wszystko pogorszyłem.
Zakończył raczej oschłym tonem. Płaczliwe spojrzenie jakoś samo wpełzło mu na twarz, jednak potem od razu zmusiło go do spuszczenia wzroku i w dalszej kolejności przeniesienia go ku wieszakowi. Powinien wyjść. Lepiej byłoby gdyby wyszedł. Szkoda tylko, że rozdrapał rany ich obojga.
Nie mógł powiedzieć, że nie spodziewał się podobnych odpowiedzi. Spodziewał się, a nawet właściwie gdzieś w głębi duszy obawiał się, że wszystko to było podbudowane czymś więcej niż głupią ciekawością. W końcu gdy w grę wchodziło przywiązanie, on sam miał do powiedzenia trochę więcej. Nawyk dostawiania dwóch palców do ust pozostawał w końcu nawet, kiedy nie miał między nimi papierosa. Nawyk zostawiania kluczy zawsze w tym samym miejscu i paranoicznego szukania ich w razie jakichkolwiek anomalii. Nawyk zostawiania jednego gryza obiadu na talerzu, nawet w przenikającym głodzie. Nawyk zamawiania tej samej dziewczyny do towarzystwa. Nawyk robienia sobie kawy w tym samym kubku. Nawyk używania tego samego zaklęcia na rozpoczęcie dnia co dzień, dzień w dzień. Zaglądanie do córek i podawanie im tych samych posiłków zależnych od dnia tygodnia. Zamykanie dnia tymi samymi myślami.
- Mylisz się, na pewno się mylisz. Czujesz coś innego – próbował chwytać się ostatecznych argumentów. Swego czasu sam spożywał zbyt wiele alkoholu, to w końcu doskonały przykład. Spożywał, a potem odstawił. Czasami wspomniał jego smak i drażniący błony śluzowe zapach. Czasami rozważał nad butelką, jednak już z niej nie pił. Tylko że on miał już prawie pięćdziesiąt lat i nie był dziewczyną z burzą hormonów wścieklejszą od burzy roztrzepanych jeszcze chwilę temu kudłów. – Zauroczyłaś się. Wiem jak to jest, też kiedyś byłem w twoim wieku, też kiedyś myślałem. Ale teraz nie jestem, więc potrafię spojrzeć na to z innej strony… – wstał, widocznie czując, że po tym co powie albo będzie musiał wybrać się za drzwi, albo ponownie odwiedzić szpital. W końcu skoro byli już ze sobą brutalnie szczerzy… Jednak wtedy bomba wypaliła. Nie musiał mówić nic więcej, bo sama Moen rewelacją zdecydowanie wyręczyła go w przywoływaniu do pomieszczenia jeszcze dziwniejszą atmosferę.
W pierwszej kolejności parsknął, nie odwracając od niej wzroku. Czekał być może na śmiech czy choćby zdradzające intencje drgnięcie powieki. Nadzieje pozostały jednak nienasycone, bo twarz dziewczyny wydawała się znajdować na granicy przeraźliwego lęku, chorej niepewności, ale i uderzającej powagi w tym co mu powiedziała. Była szczera, czuł to, w końcu nie rozmawiali po raz pierwszy. Sam struchlał nieco, a dłonie schował do kieszeni, byle tylko nie ukazać ich mimowolnego drżenia. Ze złości i zwyczajnej bezsilności. Chciałby mieć tyle odwagi by pytać chociażby o to czy chciałaby dzisiaj przyjść do niego na obiad czy poznać jego chowane skrzętnie przed oczami innych córki.
Nie chciał przerabiać tego znowu. Nie chciał po raz kolejny ulegać urokowi dziewczyny w podobnym do niej wieku, która z własnej, nieprzymuszonej woli chciała pchać się w szeregi jego rodziny. Wiedział, że zmuszony do kolejnego zaobrączkowania, po raz kolejny czułby się tylko jak cyrkowe zwierzę w ciasnej klatce. Za szybko, za wcześnie, nieszczerze.
Wiedział, że czasami mógł „spróbować”, jednak czas „próbowania” skończył się wtedy, kiedy Annika wyniosła się z dziećmi do swojego rodzinnego domu. Do swoich chorych, zepsutych łowczymi zasadami rodziców, którzy byli gotowi urżnąć mu głowę o każdej porze dnia i nocy, byle tylko powiesić ją sobie nad kominkiem niczym trofeum.
Plan był prosty – przedstawić sprawę tak, by to ona czuła się winna. By nie dopuszczała do wiadomości jakiejkolwiek wzajemności. Zachować klasyczny chłód i surowość. By jednak początkowo nie wziąć winy na siebie (która w sytuacji jego wahania była chyba bardziej niż oczywista), w swojej starej naturze, Tveter postanowił powbijać szpile i tak biednej już, uginającej się pod wpływem wyznań Sadze. Zanim to zrobił, nabrał powietrze i zamilkł na chwilę, byle tylko powiedzieć to w sposób jak najmniej wskazujący na jego tchórzostwo.
- Jak to sobie wyobrażasz? – zapytał, chociaż średnio zaczekał na jej odpowiedź. Subtelnie przechylił ku niej głowę, byle mogli poczuć się chociaż odrobinę na jednakowym poziomie. – Jak wyobrażasz sobie moje pożegnanie z żoną? Jak wyobrażasz sobie moją argumentację w sądzie? Że moja dziewczyna kurtyzana stwierdziła, że teraz ona zasłużyła na wakat żony. Że po całym miesiącu oczekiwania na mnie wciąż jednak coś do mnie czuje – mówił, teraz już nie powstrzymując się od drobnej dawki ironii. Drobnej, ociekającej jedynie po jego jadowych kiełkach, które wystawiał czasami niczym na pokaz. – No właśnie, moja nowa żona którą każdy wskaże palcem. Reputacja to nie wszystko, ale jej brak może odebrać… Wszystko. Masz zamiar rzucić pracę czy musiałbym codziennie nad ranem odbierać cię z Galerii? Umiesz robić coś poza dotrzymywaniem towarzystwa? I nie zrozum mnie źle, nie mam absolutnie nic do damek-utrzymanek, ale jak wyobrażasz sobie codzienne życie ludzi takich jak my? Kiedy ja powoli będę starzał się i zupełnie nie będę mógł znaleźć z tobą tematów?
Poza tym, skoro teraz zdradzam swoją żonę z tobą, to co powstrzyma mnie od zdradzania ciebie z inną? – chciał dodać, jednak pierwszy raz od dłuższego czasu – powstrzymał się od wypuszczenia z siebie bolesnych słów.
Wyjął dłonie z kieszeni i spróbował złapać nimi za nadgarstki dziewczyny, byle tylko powstrzymać ją od możliwego miotania to kolejnymi czarami w jego stronę. Starał się być głosem rozsądku. Bardziej swoim niż jej, jednak w swojej samolubności mógł przelać ku dziewczynie chociaż trochę swoich wątpliwości.
- Myliłem się. Zadurzyłaś się po uszy i to mnie zgubi. Nie jesteś głupia, po prostu młoda i nie potrafisz dysponować swoimi uczuciami, rozdając je jakimś starym, nie wartym tego chujkom – oskarżył ją po raz kolejny, chociaż o sobie mógł powiedzieć słowa odróżniające się tylko w niewielkim, nieznaczącym prawie stopniu. – Mam przecież za sobą bagaż, nie o wszystkim wiesz, może po prostu nie rozumiesz czemu do tej pory miałem tyle pecha. – nie mógł powstrzymać się od ostatecznego obwinienia siebie, pewnie to chwila słabości. – Cały czas jesteś moją ulubioną dziewczyną. Może nie powinienem był przychodzić, bo widzę, że tylko wszystko pogorszyłem.
Zakończył raczej oschłym tonem. Płaczliwe spojrzenie jakoś samo wpełzło mu na twarz, jednak potem od razu zmusiło go do spuszczenia wzroku i w dalszej kolejności przeniesienia go ku wieszakowi. Powinien wyjść. Lepiej byłoby gdyby wyszedł. Szkoda tylko, że rozdrapał rany ich obojga.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:30
Zdławione jęknięcie przerwało panującą z jej strony ciszę, jaką pożytkowała na obserwowanie reakcji, na wsłuchiwanie się w odpowiedź - ale ta sprawiła, że znów zachłysnęła się bladą złością. Kiełkujące wcześniej ziarno rozkwitło dzięki kolejnemu nasłonecznieniu, wypuściło z siebie nowe pąki, z tą różnicą, że tym razem nie sięgnęła po zaklęcie. Nie próbowała go skrzywdzić, zbyt dotkliwie wspominająca gruchot nastawianej kości, a wcześniej łoskot ciała uderzający w ten przeklęty stolik.
- O nie - wydusiła z siebie ze zdumieniem, z obezwładniającą potrzebą zaznaczenia wrażliwego terytorium, na które ośmielił się wejść ze swoją ekspertyzą. To wystarczyło, by w oczach zatańczyła błyskawica, szczęśliwie jednak nie posiadająca swojego ujścia w magicznej intencji, bo dłonie miała zaciśnięte na swojej sukience. Materiał gniótł się między palcami, serce galopowało, jeszcze szybsze w swym biciu wbrew przekonaniu, że osiągnęło już szczyt spektrum swojego szaleństwa. A może tylko było jej pokrewne? Sam Tveter twierdził, że była popierdolona. - Możecie wszyscy płacić i mówić co mam robić, posłucham; możecie płacić i mówić co robić na was, też posłucham. Ale nie waż się patrzeć mi prosto w oczy i twierdzić co czuję, a czego nie - nawet jeśli lata doświadczenia wynosiły go na piedestał w temacie, miał za sobą dwukrotną historię nieszczęśliwych związków zwieńczonych burzliwymi rozstaniami i wzajemnymi oskarżeniami, ona z kolei tylko jeden - z ojczymem, którego wspomnienie powróciło do niej zbyt mocno. Nie rycz, nie boli cię. Wiem, że chcesz. Przez lata wmawiano jej istnienie pewnych emocji, uwrażliwiając na tyle, by w dorosłym, samodzielnym życiu zapragnęła chronić je ponad wszystko inne. - Te myśli są moje - oznajmiła dobitnie, bardziej poruszona tym, że Hans śmiał kwestionować jej uczucia, niż trzydziestodniową nieobecnością w swoim życiu po to, by powrócić i wyznawać pokrewną sympatię, przez którą tamtego dnia zerwał ich kontakt. - Nawet jeśli uważasz, że są złe, dziecinne czy głupie - nie mów mi, że wiesz lepiej czym są - poprosiła, mimo wszystko nawet teraz nie zamierzała niczego mu nakazywać. Nie dlatego, że był starszy, że miał żonę i dzieci. Nie dlatego, że kiedyś był w jej wieku i pozornie rozumiał, choć tak naprawdę nie rozumiał wcale. Mężczyźni zawsze wiedzieli lepiej.
Plan, takim jaki go stworzył - zadziałał. Obdarł ją ze zgniłych szczątek nadziei, z rozmarzonego romantyzmu i przystawił do czoła chłodną rzeczywistość; kurtyzana, dziwka, kurwa, nie była materiałem na żonę. Niewykluczone, że wielu kolegów po fachu Tvetera miało okazję odwiedzić szkarłatne pokoje w Besettelse, gdzie tańczyła przed nimi jako nocna kochanica; jako przyjemność okupiona runiczną monetą, za którą nie musieli się oglądać. Mamiła, nęciła, wodziła na pokuszenie, a oni, w większej mierze dojrzali i zamożni, powracali, wabieni swobodą nigdy niepowołanych do życia emocji i braku przywiązania. Ta wygoda przestała mieć rację bytu z Hansem. Jak sobie to wyobrażała? Zabrałby ją na uroczystą kolację w szpitalu z okazji oficjalnego uczczenia byle jakiego święta, a tam nawet nie musiałby jej przedstawiać? Ile zapłaciłeś, Tveter, żeby dziś tu z tobą była? Nie, panowie, to moja żona.
Racjonalizm zaklęty w jego tłumaczeniach musiał prędzej czy później przedrzeć się także i przez jej chwilowo zamroczony umysł. Nieważne, jak to bolało. Jak rozdzierało ją na strzępy, wbijało szpony w miękkie, ciepłe mięso i żywiło się goryczą, jaką przeszło w ostatniej chwili świadomości; parsknęła żałośnie, bo przecież tylko tyle mogła zrobić, podczas gdy on złapał jej nadgarstki, broniąc się przed czymś, co wcale nie nadeszło. I nie miało nadejść.
Może powinna odpowiedzieć mu ogniem, odepchnąć ponownie za pomocą wcześniej użytej inkantacji - ale zamiast tego obróciła jego dłonie ku sobie, do wierzchu każdej z nich po kolei przykładając lekko drżące usta. Odynie, jaką czuła w sobie agonię - jednocześnie nie będąca w stanie siebie samej postawić ponad nim.
- Przestań - poprosiła w końcu z cieniem zrezygnowania, kiedy znów stawiał diagnozę. Może i nie mylił się co do określenia, jakim należałoby go scharakteryzować - ale to nie znaczyło, że Sadze musiało się to podobać. Zasłużył, Odynie, oczywiście, że zasłużył, ale miało to mniej wymierny efekt, jeśli obrażał sam siebie, zamiast pozwolić jej czynić honory. - W takim razie zostanę ulubioną dziewczyną, ale nie oczekuj, że doradzę ci jak się mnie z ciebie pozbyć - tam, gdzie wcześniej spoczęły jej wargi, oparła teraz czoło, nie chcąc dłużej patrzeć Tveterowi w oczy. Zbyt dużo słów zostało zamkniętych w ścianach, które nie życzyły jej dobrze; zbyt wiele obrazów powróci tej nocy w koszmarach, opatrzonych dźwiękiem głosu ojczyma, który przecież tego jej życzył. Głupia z ciebie dziwka, powtarzał, gdy wypił za dużo, skończ czytać te swoje pierdolone książki o miłości, jakby jakiś pojeb miał z tobą wytrzymać. Chodź tu, lepiej się rozbierz. Ile mam kurwa na ciebie czekać? Próbowała od niego uciec, tymczasem z zatrważającą precyzją samą siebie zaklęła w przewidującej przyszłość pułapce, popełniając błędy, o które ją posądzał. Po chwili uniosła nieznacznie głowę, choć cały czas nie oderwała jej od męskich dłoni, zamiast tego odnajdująca go spojrzeniem. - Skoro już tam jestem, zostanę. Rozgoszczę się. Przecież oboje wiemy, że nie przyszedłeś usłyszeć, że masz tu nigdy więcej nie wracać, prawda? Liczyłeś, że powiem, żebyś przychodził częściej, a ja będę na ciebie czekać - wierna jak pies, jak warg wiernym był księżycowi sprawującemu dominium na atramentowym niebie; nie zapłakała, wbrew pozorom dziwnie spokojna, choć wszystko, jak zawsze, zweryfikować miała samotność. - Nadal chcesz to usłyszeć? - wyprostowała plecy i powolnym krokiem jeszcze bardziej odsunęła się od fotela, lecz zamiast pokarać go magią, w kolejnym przejawie absolutnej głupoty objęła chudymi rękoma jego ramiona, przyciągając go do siebie. Wcześniej niejednokrotnie jej ciepło działało na niego kojąco; działało dalej? - I nie myśl sobie, że teraz będę cię prześladować, przyjdę do sądu rozmówić się z twoją żoną, albo będę, och, nie wiem… Wyczekiwać pod szpitalem, aż pójdziesz na przerwę obiadową - przymknąwszy powieki wymruczała z kolejnym bladym parsknięciem zagubionym w ciemnych kosmykach, które wcześniej przeczesał swoimi palcami, a teraz to samo zrobiła i ona, mierzwiąc je czułym dotykiem. - Ty nie wyjdziesz ze mnie, ja z ciebie, trudno. To nie pierwszy raz, kiedy pobawimy się w tę grę, teraz tylko zrobimy to na innych zasadach - trudniejszych, głębszych. Powiedz, masz na to odwagę? Norny doprowadzały ludzi do o wiele gorszych impasów - do przerażonych nieplanowaną ciążą ledwie dorosłych dziewcząt, na przykład. Do konieczności proszenia starszych studentów o uwarzenie eliksirów poronnych, byle tylko wyrzucić z siebie potwora karzącego je za nieswoje grzechy. Wspomnienie tylko na chwilę mignęło w myślach, jednak Saga odrzuciła je za siebie, jak zawsze. - Wróć tu po pełni, jeśli chcesz. Drzwi będą otwarte - obiecała cicho, całując sam czubek jego głowy. Głupia ćma. I głupi wilk.
- O nie - wydusiła z siebie ze zdumieniem, z obezwładniającą potrzebą zaznaczenia wrażliwego terytorium, na które ośmielił się wejść ze swoją ekspertyzą. To wystarczyło, by w oczach zatańczyła błyskawica, szczęśliwie jednak nie posiadająca swojego ujścia w magicznej intencji, bo dłonie miała zaciśnięte na swojej sukience. Materiał gniótł się między palcami, serce galopowało, jeszcze szybsze w swym biciu wbrew przekonaniu, że osiągnęło już szczyt spektrum swojego szaleństwa. A może tylko było jej pokrewne? Sam Tveter twierdził, że była popierdolona. - Możecie wszyscy płacić i mówić co mam robić, posłucham; możecie płacić i mówić co robić na was, też posłucham. Ale nie waż się patrzeć mi prosto w oczy i twierdzić co czuję, a czego nie - nawet jeśli lata doświadczenia wynosiły go na piedestał w temacie, miał za sobą dwukrotną historię nieszczęśliwych związków zwieńczonych burzliwymi rozstaniami i wzajemnymi oskarżeniami, ona z kolei tylko jeden - z ojczymem, którego wspomnienie powróciło do niej zbyt mocno. Nie rycz, nie boli cię. Wiem, że chcesz. Przez lata wmawiano jej istnienie pewnych emocji, uwrażliwiając na tyle, by w dorosłym, samodzielnym życiu zapragnęła chronić je ponad wszystko inne. - Te myśli są moje - oznajmiła dobitnie, bardziej poruszona tym, że Hans śmiał kwestionować jej uczucia, niż trzydziestodniową nieobecnością w swoim życiu po to, by powrócić i wyznawać pokrewną sympatię, przez którą tamtego dnia zerwał ich kontakt. - Nawet jeśli uważasz, że są złe, dziecinne czy głupie - nie mów mi, że wiesz lepiej czym są - poprosiła, mimo wszystko nawet teraz nie zamierzała niczego mu nakazywać. Nie dlatego, że był starszy, że miał żonę i dzieci. Nie dlatego, że kiedyś był w jej wieku i pozornie rozumiał, choć tak naprawdę nie rozumiał wcale. Mężczyźni zawsze wiedzieli lepiej.
Plan, takim jaki go stworzył - zadziałał. Obdarł ją ze zgniłych szczątek nadziei, z rozmarzonego romantyzmu i przystawił do czoła chłodną rzeczywistość; kurtyzana, dziwka, kurwa, nie była materiałem na żonę. Niewykluczone, że wielu kolegów po fachu Tvetera miało okazję odwiedzić szkarłatne pokoje w Besettelse, gdzie tańczyła przed nimi jako nocna kochanica; jako przyjemność okupiona runiczną monetą, za którą nie musieli się oglądać. Mamiła, nęciła, wodziła na pokuszenie, a oni, w większej mierze dojrzali i zamożni, powracali, wabieni swobodą nigdy niepowołanych do życia emocji i braku przywiązania. Ta wygoda przestała mieć rację bytu z Hansem. Jak sobie to wyobrażała? Zabrałby ją na uroczystą kolację w szpitalu z okazji oficjalnego uczczenia byle jakiego święta, a tam nawet nie musiałby jej przedstawiać? Ile zapłaciłeś, Tveter, żeby dziś tu z tobą była? Nie, panowie, to moja żona.
Racjonalizm zaklęty w jego tłumaczeniach musiał prędzej czy później przedrzeć się także i przez jej chwilowo zamroczony umysł. Nieważne, jak to bolało. Jak rozdzierało ją na strzępy, wbijało szpony w miękkie, ciepłe mięso i żywiło się goryczą, jaką przeszło w ostatniej chwili świadomości; parsknęła żałośnie, bo przecież tylko tyle mogła zrobić, podczas gdy on złapał jej nadgarstki, broniąc się przed czymś, co wcale nie nadeszło. I nie miało nadejść.
Może powinna odpowiedzieć mu ogniem, odepchnąć ponownie za pomocą wcześniej użytej inkantacji - ale zamiast tego obróciła jego dłonie ku sobie, do wierzchu każdej z nich po kolei przykładając lekko drżące usta. Odynie, jaką czuła w sobie agonię - jednocześnie nie będąca w stanie siebie samej postawić ponad nim.
- Przestań - poprosiła w końcu z cieniem zrezygnowania, kiedy znów stawiał diagnozę. Może i nie mylił się co do określenia, jakim należałoby go scharakteryzować - ale to nie znaczyło, że Sadze musiało się to podobać. Zasłużył, Odynie, oczywiście, że zasłużył, ale miało to mniej wymierny efekt, jeśli obrażał sam siebie, zamiast pozwolić jej czynić honory. - W takim razie zostanę ulubioną dziewczyną, ale nie oczekuj, że doradzę ci jak się mnie z ciebie pozbyć - tam, gdzie wcześniej spoczęły jej wargi, oparła teraz czoło, nie chcąc dłużej patrzeć Tveterowi w oczy. Zbyt dużo słów zostało zamkniętych w ścianach, które nie życzyły jej dobrze; zbyt wiele obrazów powróci tej nocy w koszmarach, opatrzonych dźwiękiem głosu ojczyma, który przecież tego jej życzył. Głupia z ciebie dziwka, powtarzał, gdy wypił za dużo, skończ czytać te swoje pierdolone książki o miłości, jakby jakiś pojeb miał z tobą wytrzymać. Chodź tu, lepiej się rozbierz. Ile mam kurwa na ciebie czekać? Próbowała od niego uciec, tymczasem z zatrważającą precyzją samą siebie zaklęła w przewidującej przyszłość pułapce, popełniając błędy, o które ją posądzał. Po chwili uniosła nieznacznie głowę, choć cały czas nie oderwała jej od męskich dłoni, zamiast tego odnajdująca go spojrzeniem. - Skoro już tam jestem, zostanę. Rozgoszczę się. Przecież oboje wiemy, że nie przyszedłeś usłyszeć, że masz tu nigdy więcej nie wracać, prawda? Liczyłeś, że powiem, żebyś przychodził częściej, a ja będę na ciebie czekać - wierna jak pies, jak warg wiernym był księżycowi sprawującemu dominium na atramentowym niebie; nie zapłakała, wbrew pozorom dziwnie spokojna, choć wszystko, jak zawsze, zweryfikować miała samotność. - Nadal chcesz to usłyszeć? - wyprostowała plecy i powolnym krokiem jeszcze bardziej odsunęła się od fotela, lecz zamiast pokarać go magią, w kolejnym przejawie absolutnej głupoty objęła chudymi rękoma jego ramiona, przyciągając go do siebie. Wcześniej niejednokrotnie jej ciepło działało na niego kojąco; działało dalej? - I nie myśl sobie, że teraz będę cię prześladować, przyjdę do sądu rozmówić się z twoją żoną, albo będę, och, nie wiem… Wyczekiwać pod szpitalem, aż pójdziesz na przerwę obiadową - przymknąwszy powieki wymruczała z kolejnym bladym parsknięciem zagubionym w ciemnych kosmykach, które wcześniej przeczesał swoimi palcami, a teraz to samo zrobiła i ona, mierzwiąc je czułym dotykiem. - Ty nie wyjdziesz ze mnie, ja z ciebie, trudno. To nie pierwszy raz, kiedy pobawimy się w tę grę, teraz tylko zrobimy to na innych zasadach - trudniejszych, głębszych. Powiedz, masz na to odwagę? Norny doprowadzały ludzi do o wiele gorszych impasów - do przerażonych nieplanowaną ciążą ledwie dorosłych dziewcząt, na przykład. Do konieczności proszenia starszych studentów o uwarzenie eliksirów poronnych, byle tylko wyrzucić z siebie potwora karzącego je za nieswoje grzechy. Wspomnienie tylko na chwilę mignęło w myślach, jednak Saga odrzuciła je za siebie, jak zawsze. - Wróć tu po pełni, jeśli chcesz. Drzwi będą otwarte - obiecała cicho, całując sam czubek jego głowy. Głupia ćma. I głupi wilk.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:30
Oczywiście, że nie miał na to odwagi, stąd motał się w tej kałuży wściekłości i bezradności niczym pozbawiony zmysłów. W końcu co było złego w tym, że ktoś mógł zupełnie potencjalnie kochać się w tobie do tego stopnia, że wybaczał błędy? Trzeba było być prawdziwym głupcem by nie doceniać i odrzucać uczucia tak wyraźnie bezinteresowne, naiwne i czyste. Widocznie jednak nie każdy w tym towarzystwie dojrzał by to zrozumieć. Widocznie Hans nie potrafił jednak sięgać po wszystko co dla niego wygodne bez zawahania, tak jak lubił się przedstawiać, kreując się na zdeterminowanego, władczego i dominującego.
Być może był słabszy niż mu się wydawało. Zmieniał zdanie jak w kalejdoskopie, być może kierowany przewrotną naturą doświadczonego człowieka, a być może samą burzą hormonów, która przed pełnią niczym fala – cofała się i przybijała. Cofała… I przybijała.
- Właściwie chciałem to usłyszeć – zakomunikował ponownie. On sam czasami, raczej historycznie potrafił radzić sobie ze sowimi słabościami, potrafił odkochać się w przeciągu kilku lat, kiedy ustawicznie próbował upokarzać swoją żonę, byle tylko jak najbardziej oddalić ją od siebie. Właściwie, nawet teraz odrobinę wierzył, że Saga mogłaby wyrobić się do trzydziestki. Wtedy zupełnie dojrzale dobrać sobie partnera i zostać z nim do końca świata. Byłby pieruńsko zazdrosny, ale absolutne odcięcie się od informacji o jej życiu mogłoby okazać się wystarczające. W końcu tak samo zrobił z Julie, drżąc w duchu tylko na dźwięk słów córek, ukradkiem pytających o to czy wie może co słychać u ich mamy. – A teraz nie wiem czy nadal tego chcę, bo jeszcze bardziej pętlisz mi w głowie.
Był gorszy od rozkapryszonego dziecka, ono w końcu wiedziało chociaż którą zabawkę ze zbyt drogiej wystawy chciało dostać od zbyt biednych rodziców. On za razem chciał ją odrzucić, miarkować sobie jak i wziąć w całości. Z jednej strony rozważył co byłoby, gdyby faktycznie dopuścił ją do swojego życia całkowicie, gdy z drugiej wyobrażał sobie nawet jak zrzuca ją z okna, byle pozbyć się problemu bezpowrotnie. I chociaż uzależniony był od tego, by zawsze mieć w dyskusji ostatnie słowo, tym razem przychodziło mu to ciężko.
- Przemyśl to sobie – powiedział, chociaż powiedzieć to, to jak nie powiedzieć nic. Pozwolił się podotykać, pogłaskać i całować, jednak sam nie odwzajemnił żadnych gestów, obnosząc się jedynym tym, co pozostało obecnie po jego krnąbrności i stanowczości – emocjonalnym chłodem, do którego każdy z nich już chyba trochę przywykł.
Musiał ubierać się i zbierać. Nie, nie musiał, po prostu chciał.
W końcu nim słońce pochyli się na tyle nisko, by księżyc mógł rozświetlić niebo swoim ukrywającym się za chmurami blaskiem, minie jeszcze trochę czasu. Czasu, który spędzi na kopaniu śmietników, wypalaniu papierosa za papierosem, próbach obdgyzania paznokci za które się skarci i przerzucania widelcem jedzenia, które wyjątkowo wyląduje w śmietniku, zamiast przełyku.
Wiedział, że nie powinien dodatkowo osłabiać się we wręcz już zimową, mroźną porę, szczególnie będąc na chwilę przed odrzuceniem swojego typowego, ludzkiego ciała. Wiedział jednak, że stres nie wpływał dobrze na trawienie, które w połączeniu z zawrotami głowy mogło wzmagać niepożądane reakcje. Całość swojej przemiany spędził samotnie, wyjątkowo oddalając się od grupy która zwykle towarzyszyła w jego kierowanych długo nierozumianym, dzikim i wilczym instynktem wędrówkom. Podobno każdy wilk przemierzał każdego dnia średnio 23 km. Hans zarówno nie miał całego dnia, jak i zachowując zmysły, wolał chować się gdzieś w lasach sąsiadujących z jego rodzinnym domostwem. Tutaj w końcu nie powinien czaić się na niego żaden zabłąkany, żądny krwi łowca.
On sam był swoim największym wrogiem. Głód doprowadził do osłabienia, osłabienie do chęci zanurzenia się we śnie wśród iglastych zarośli i smutnych skał. Wilcza wersja Hansa uległa, a obudzona została dopiero wtedy, kiedy ponowna fala bólu wyrwała go ze snu i sprawiła, że zaczął zmarzniętymi wręcz na kość dłońmi wymacywać zimne podłoże.
Wrócił do swojego ciała, jednak ledwo je czuł. Potem jak zwykle wręcz na kolanach wrócić musiał do siebie, byle tylko otoczyć swoje ciało ciepłem płomienie uciekających z paleniska lub byle zaklęciem, kiedy dłonie będą wydawały się już mniej skostniałe.
Gdy wybiła dziesiąta, a on sam wybudził się z półsnu na kanapie. Obserwowany przez szkicującą w notatniku siostrę, momentalnie obniósł się gniewem, jednak podnosząc się do siadu, od razu poczuł przenikające, nieustępujące nawet po drzemkach zmęczenie.
Mijał już ponad dzień od tego, kiedy ostatni raz miał w ustach jakiekolwiek jedzenie. Zdrowy tryb życia nie był chyba mocną stroną medyka, który cierpiał na comiesięczne dni wyjęte z życia. Znalazł w sobie jednak tyle ochoty, by złapać za notes Liv, wyrwać kartkę z jego śpiącą podobizną i wrzucić ją prosto w czułe objęcia kominka, przy którym odpoczywali.
Dalej przemierzał drogę do garderoby, potem do drzwi, pobliskiego portalu i drzwi mieszkania, w którym dzień temu pojawił się o bardzo podobnej porze. Znowu zapukał drzwi, znowu starł się spojrzeniem z ciekawym świata sąsiadem i znowu nakazał mu się zamknąć i zająć swoimi sprawami. Teraz jednak, kiedy zamek nie zazgrzytał, a drzwi nie otworzyły się mu przed nosem, powoli zaczął odczuwać kiełkujące w nim niezadowolenie.
Po co mówiła, ze jej drzwi są otwarte, skoro łapiąc za klamkę czuł opór?
- Bregða – powiedział jakby od niechcenia, byle po chwili zmaterializować się po drugiej stronie drewnianych wrót obcego mieszkania. Pomieszczenie wypełnione było ciszą i półmrokiem nieodgarniętych do końca zasłon, które to były przyczyną pewnego złamania. Na samą myśl o tak głupiej wymówce i reakcje wczorajszego medyka, Hans parsknął śmiechem do samego siebie. Powiesił kurtkę i kapelusz na wieszaku obok wieszaka, który ona w myślach uznawała za „jego wieszak”, pewnie nawet nieumyślnie, a potem w brudnych buciorach zaczął podążać w głąb lokalu, w miejsca do których wczoraj nie dotarł. – Fjaril? – zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Zatrzymał się przy stoliku kuchennym by kontemplować niedojedzone śniadanie zostawione na talerzu. Sucha jajecznica sugerowała niewielkie zdolności kulinarne albo przyrządzanie jej w biegu, wykonując dwadzieścia tysięcy innych czynności, co było skłonnością typową dla kobiet z naturalna smykałką do podzielności uwagi. Chociaż świadomy był, że nikt nie znajdował się w środku mieszkania, to obejrzał się przez ramię nim nadział na (pozostawiony obok talerza, nie grzebał po szafkach!) widelec trochę potrawy. Tak tylko spróbował, żeby sprawdzić czy była zimna. I była, więc spodziewał się, że musiała wyjść już jakiś czas temu.
Dla nauki musiał dokończyć niedojedzone, niczym pies, któremu zrzucano ochłapy.
Być może był słabszy niż mu się wydawało. Zmieniał zdanie jak w kalejdoskopie, być może kierowany przewrotną naturą doświadczonego człowieka, a być może samą burzą hormonów, która przed pełnią niczym fala – cofała się i przybijała. Cofała… I przybijała.
- Właściwie chciałem to usłyszeć – zakomunikował ponownie. On sam czasami, raczej historycznie potrafił radzić sobie ze sowimi słabościami, potrafił odkochać się w przeciągu kilku lat, kiedy ustawicznie próbował upokarzać swoją żonę, byle tylko jak najbardziej oddalić ją od siebie. Właściwie, nawet teraz odrobinę wierzył, że Saga mogłaby wyrobić się do trzydziestki. Wtedy zupełnie dojrzale dobrać sobie partnera i zostać z nim do końca świata. Byłby pieruńsko zazdrosny, ale absolutne odcięcie się od informacji o jej życiu mogłoby okazać się wystarczające. W końcu tak samo zrobił z Julie, drżąc w duchu tylko na dźwięk słów córek, ukradkiem pytających o to czy wie może co słychać u ich mamy. – A teraz nie wiem czy nadal tego chcę, bo jeszcze bardziej pętlisz mi w głowie.
Był gorszy od rozkapryszonego dziecka, ono w końcu wiedziało chociaż którą zabawkę ze zbyt drogiej wystawy chciało dostać od zbyt biednych rodziców. On za razem chciał ją odrzucić, miarkować sobie jak i wziąć w całości. Z jednej strony rozważył co byłoby, gdyby faktycznie dopuścił ją do swojego życia całkowicie, gdy z drugiej wyobrażał sobie nawet jak zrzuca ją z okna, byle pozbyć się problemu bezpowrotnie. I chociaż uzależniony był od tego, by zawsze mieć w dyskusji ostatnie słowo, tym razem przychodziło mu to ciężko.
- Przemyśl to sobie – powiedział, chociaż powiedzieć to, to jak nie powiedzieć nic. Pozwolił się podotykać, pogłaskać i całować, jednak sam nie odwzajemnił żadnych gestów, obnosząc się jedynym tym, co pozostało obecnie po jego krnąbrności i stanowczości – emocjonalnym chłodem, do którego każdy z nich już chyba trochę przywykł.
Musiał ubierać się i zbierać. Nie, nie musiał, po prostu chciał.
W końcu nim słońce pochyli się na tyle nisko, by księżyc mógł rozświetlić niebo swoim ukrywającym się za chmurami blaskiem, minie jeszcze trochę czasu. Czasu, który spędzi na kopaniu śmietników, wypalaniu papierosa za papierosem, próbach obdgyzania paznokci za które się skarci i przerzucania widelcem jedzenia, które wyjątkowo wyląduje w śmietniku, zamiast przełyku.
Wiedział, że nie powinien dodatkowo osłabiać się we wręcz już zimową, mroźną porę, szczególnie będąc na chwilę przed odrzuceniem swojego typowego, ludzkiego ciała. Wiedział jednak, że stres nie wpływał dobrze na trawienie, które w połączeniu z zawrotami głowy mogło wzmagać niepożądane reakcje. Całość swojej przemiany spędził samotnie, wyjątkowo oddalając się od grupy która zwykle towarzyszyła w jego kierowanych długo nierozumianym, dzikim i wilczym instynktem wędrówkom. Podobno każdy wilk przemierzał każdego dnia średnio 23 km. Hans zarówno nie miał całego dnia, jak i zachowując zmysły, wolał chować się gdzieś w lasach sąsiadujących z jego rodzinnym domostwem. Tutaj w końcu nie powinien czaić się na niego żaden zabłąkany, żądny krwi łowca.
On sam był swoim największym wrogiem. Głód doprowadził do osłabienia, osłabienie do chęci zanurzenia się we śnie wśród iglastych zarośli i smutnych skał. Wilcza wersja Hansa uległa, a obudzona została dopiero wtedy, kiedy ponowna fala bólu wyrwała go ze snu i sprawiła, że zaczął zmarzniętymi wręcz na kość dłońmi wymacywać zimne podłoże.
Wrócił do swojego ciała, jednak ledwo je czuł. Potem jak zwykle wręcz na kolanach wrócić musiał do siebie, byle tylko otoczyć swoje ciało ciepłem płomienie uciekających z paleniska lub byle zaklęciem, kiedy dłonie będą wydawały się już mniej skostniałe.
Gdy wybiła dziesiąta, a on sam wybudził się z półsnu na kanapie. Obserwowany przez szkicującą w notatniku siostrę, momentalnie obniósł się gniewem, jednak podnosząc się do siadu, od razu poczuł przenikające, nieustępujące nawet po drzemkach zmęczenie.
Mijał już ponad dzień od tego, kiedy ostatni raz miał w ustach jakiekolwiek jedzenie. Zdrowy tryb życia nie był chyba mocną stroną medyka, który cierpiał na comiesięczne dni wyjęte z życia. Znalazł w sobie jednak tyle ochoty, by złapać za notes Liv, wyrwać kartkę z jego śpiącą podobizną i wrzucić ją prosto w czułe objęcia kominka, przy którym odpoczywali.
Dalej przemierzał drogę do garderoby, potem do drzwi, pobliskiego portalu i drzwi mieszkania, w którym dzień temu pojawił się o bardzo podobnej porze. Znowu zapukał drzwi, znowu starł się spojrzeniem z ciekawym świata sąsiadem i znowu nakazał mu się zamknąć i zająć swoimi sprawami. Teraz jednak, kiedy zamek nie zazgrzytał, a drzwi nie otworzyły się mu przed nosem, powoli zaczął odczuwać kiełkujące w nim niezadowolenie.
Po co mówiła, ze jej drzwi są otwarte, skoro łapiąc za klamkę czuł opór?
- Bregða – powiedział jakby od niechcenia, byle po chwili zmaterializować się po drugiej stronie drewnianych wrót obcego mieszkania. Pomieszczenie wypełnione było ciszą i półmrokiem nieodgarniętych do końca zasłon, które to były przyczyną pewnego złamania. Na samą myśl o tak głupiej wymówce i reakcje wczorajszego medyka, Hans parsknął śmiechem do samego siebie. Powiesił kurtkę i kapelusz na wieszaku obok wieszaka, który ona w myślach uznawała za „jego wieszak”, pewnie nawet nieumyślnie, a potem w brudnych buciorach zaczął podążać w głąb lokalu, w miejsca do których wczoraj nie dotarł. – Fjaril? – zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Zatrzymał się przy stoliku kuchennym by kontemplować niedojedzone śniadanie zostawione na talerzu. Sucha jajecznica sugerowała niewielkie zdolności kulinarne albo przyrządzanie jej w biegu, wykonując dwadzieścia tysięcy innych czynności, co było skłonnością typową dla kobiet z naturalna smykałką do podzielności uwagi. Chociaż świadomy był, że nikt nie znajdował się w środku mieszkania, to obejrzał się przez ramię nim nadział na (pozostawiony obok talerza, nie grzebał po szafkach!) widelec trochę potrawy. Tak tylko spróbował, żeby sprawdzić czy była zimna. I była, więc spodziewał się, że musiała wyjść już jakiś czas temu.
Dla nauki musiał dokończyć niedojedzone, niczym pies, któremu zrzucano ochłapy.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:30
Gotowała rosół. Ledwo kilkanaście minut po tym, jak Hans ulotnił się z mieszkania przesiąkniętego napiętą atmosferą, wybuchającymi niepewnościami i ciężarem niewygodnych wyznań, do drzwi sąsiada rozległo się błagalne pukanie, którego następstwem stała się prośba. Pan Jakobsen nie śmiał odmówić, to w końcu nie pierwszy raz, kiedy sąsiedzka nić porozumienia kwitła w przypływie niespodziewanych konieczności, więc z teatralnym przekąsem zgodził się udzielić jej lekcji, najpewniej dostrzegłszy determinację błyszczącą w oczach. Tylko że w gruncie rzeczy wcale nie błyszczała tam determinacja. Wystarczyło kilka pociągnięć nożem i przeszukiwania koszyczka z przyprawami, by w końcu rozpadła się na drobne kawałki; z oczu pociekła kaskada niezatrzymanych, bezsilnych łez, tak nagła, że zupę dokończył już sam, dziewczynie natomiast nakazując położyć się i odpocząć. Widocznie założył - lub zdecydował się zwyczajnie udawać dla większego dobra -, że załamał ją kulinarny brak biegłości, a serce skądinąd miał miękkie. Na dodatek wiedział, że spała mało. Że ten grubiański dżentelmen wyszedł zbyt późno, by miała szansę faktycznie odpocząć po pracy. Zasnęła więc na jego kanapie, niechcąca tak szybko konfrontować się z potworami mieszkającymi w cieniach jej własnego salonu; przyjdzie na nie czas, ale jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj.
O szóstej nad ranem odnalazła ją tresowana wiewiórka niosąca wiadomość. Wzywała praca - nadprogramowa lekcja choreografii planowanej na nadciągającą wielkimi krokami uroczystość w Besettelse, wieczór, podczas którego oko mogła cieszyć wygięta w tańcu sylwetka pełnych gracji dziewcząt. I choć stawy wciąż bolały po tym, jak Tveter zdecydował się podwiesić ją zaklęciem pod sufitem, nie mogła odmówić - a właściwie nawet nie chciała. Wierzyła przecież, że nie wróci. Że spędzi czas po pełni w bardziej komfortowych okolicznościach, że stchórzy, przytłoczony ciężarem słów, jakich domagał się w nakazie absolutnej szczerości; Saga bez namysłu spakowała swoje rzeczy i wyszła z domu, jeszcze raz dziękując Jakobsenowi, że dokończył za nią zupę i pozwolił odpocząć.
Kiedy po godzinie dziesiątej zamek poddał się pod wpływem przekręcanego w nim klucza, nie spodziewała się, że kogokolwiek zastanie w środku. Półmrok był jej milszy od słońca, zaciągnięte zasłony zachęciły zatem oczy do odpoczynku, gdy zamykała za sobą drzwi i opierała się o ich powierzchnię ze zmęczonym westchnieniem. Nie wrócił. Jakobsen nie raczył donieść, by ktokolwiek złożył wizytę na ich piętrze - najwyraźniej obrażony samym widokiem medyka, którego za nic w świecie nie zdołał polubić -, a to znaczyło, że nie pomyliła się w swoim przekonaniu - odrzuciwszy od siebie złudną nadzieję na to, że cokolwiek mogłoby się zmienić.
Że jednak jej chciał. Jej, nie Ćmy zamkniętej w Galerii.
Buty trzasnęły głucho o podłogę, zrzucone tam lekkim, choć niedbałym gestem, i zaraz dołączyły do nich bezdźwięcznie opadające rajstopy; potem wymruczanym zaklęciem w ruch wprawiła igłę gramofonu stojącego w kącie salonu, by cichym, łagodnym dźwiękiem klasycznej melodii wypełnić pomieszczenie. Nie chciała słyszeć tu ciszy. Niszczyła ją od środka, pożerała resztę niewinnej dobroci, infekując tysiącem niechcianych refleksji.
W końcu zapaliła światło - i zamarła.
- Hans - wykrztusiła; nie musiała nawet pytać jak dostał się do środka, przecież zdolny był do wszystkiego, jeśli tylko chciał. Powoli ruszyła w jego kierunku, od razu dostrzegając wycieńczenie malowane szarawą tintą na twarzy, purpurą pod oczyma; musiał mieć straszną noc. - Okropnie wyglądasz - oceniła łagodnie, by tylko na moment czmychnąć do łazienki, gdzie odkręciła kurek z ciepłą wodą, jaka natychmiast zaczęła wypełniać kołyskę wanny. W ostatniej chwili powstrzymała się przed dolaniem tam odrobiny cytrusowego olejku, który zazwyczaj stosowała na samą siebie; nie była psem, by znaczyć coś, co nie należało do niej. - Przepraszam, ściągnęli mnie do pracy, a nie mogłam zostawić otwartych drzwi. Ostatnio kręciło się tu sporo dziwnych ludzi - przyznała, zła na samą siebie, i wróciła do niego, choć nie wyciągnęła w kierunku mężczyzny rąk, nie otworzyła ramion. Tę decyzję, czy pragnął jej dotyku, czy wręcz przeciwnie, pozostawiła jemu. - Jesteś głodny - olśniło ją po chwili na widok opustoszałego talerza, który na blacie zostawiła w biegu tuż przed tym, jak wypadła z domu, prawie spóźniona - więc wyminęła medyka i podeszła do lodówki, żeby wyciągnąć z niej garnek gotowej zupy. Przed wyjściem wystygła na tyle, by można było schować ją tam bez strachu o zepsucie; Saga sięgnęła więc po miskę, do której ostrożnie, bez widocznej wprawy przelewała wywar, raz po raz wodząc wzrokiem do mężczyzny. - Nic ci się nie stało? Nie miałeś innych problemów niż sama pełnia? Nie... nie polowano na was? - coś w środku zapiekło nieprzyjemnie na samo tego wyobrażenie, podczas gdy chłodną zupę podgrzało zaklęcie, do miski wsunięta została łyżka i Saga odsunęła się na kilka kroków, pozwalając tym samym, by mógł dostać się do jedzenia bez jej pałętającego się obok towarzystwa. - Powinno być bardziej niż zjadliwe - oceniła; w końcu to Jakobsen wykonał większość pracy, nie ona - ze skłonnością do kulinarnego trucicielstwa.
O szóstej nad ranem odnalazła ją tresowana wiewiórka niosąca wiadomość. Wzywała praca - nadprogramowa lekcja choreografii planowanej na nadciągającą wielkimi krokami uroczystość w Besettelse, wieczór, podczas którego oko mogła cieszyć wygięta w tańcu sylwetka pełnych gracji dziewcząt. I choć stawy wciąż bolały po tym, jak Tveter zdecydował się podwiesić ją zaklęciem pod sufitem, nie mogła odmówić - a właściwie nawet nie chciała. Wierzyła przecież, że nie wróci. Że spędzi czas po pełni w bardziej komfortowych okolicznościach, że stchórzy, przytłoczony ciężarem słów, jakich domagał się w nakazie absolutnej szczerości; Saga bez namysłu spakowała swoje rzeczy i wyszła z domu, jeszcze raz dziękując Jakobsenowi, że dokończył za nią zupę i pozwolił odpocząć.
Kiedy po godzinie dziesiątej zamek poddał się pod wpływem przekręcanego w nim klucza, nie spodziewała się, że kogokolwiek zastanie w środku. Półmrok był jej milszy od słońca, zaciągnięte zasłony zachęciły zatem oczy do odpoczynku, gdy zamykała za sobą drzwi i opierała się o ich powierzchnię ze zmęczonym westchnieniem. Nie wrócił. Jakobsen nie raczył donieść, by ktokolwiek złożył wizytę na ich piętrze - najwyraźniej obrażony samym widokiem medyka, którego za nic w świecie nie zdołał polubić -, a to znaczyło, że nie pomyliła się w swoim przekonaniu - odrzuciwszy od siebie złudną nadzieję na to, że cokolwiek mogłoby się zmienić.
Że jednak jej chciał. Jej, nie Ćmy zamkniętej w Galerii.
Buty trzasnęły głucho o podłogę, zrzucone tam lekkim, choć niedbałym gestem, i zaraz dołączyły do nich bezdźwięcznie opadające rajstopy; potem wymruczanym zaklęciem w ruch wprawiła igłę gramofonu stojącego w kącie salonu, by cichym, łagodnym dźwiękiem klasycznej melodii wypełnić pomieszczenie. Nie chciała słyszeć tu ciszy. Niszczyła ją od środka, pożerała resztę niewinnej dobroci, infekując tysiącem niechcianych refleksji.
W końcu zapaliła światło - i zamarła.
- Hans - wykrztusiła; nie musiała nawet pytać jak dostał się do środka, przecież zdolny był do wszystkiego, jeśli tylko chciał. Powoli ruszyła w jego kierunku, od razu dostrzegając wycieńczenie malowane szarawą tintą na twarzy, purpurą pod oczyma; musiał mieć straszną noc. - Okropnie wyglądasz - oceniła łagodnie, by tylko na moment czmychnąć do łazienki, gdzie odkręciła kurek z ciepłą wodą, jaka natychmiast zaczęła wypełniać kołyskę wanny. W ostatniej chwili powstrzymała się przed dolaniem tam odrobiny cytrusowego olejku, który zazwyczaj stosowała na samą siebie; nie była psem, by znaczyć coś, co nie należało do niej. - Przepraszam, ściągnęli mnie do pracy, a nie mogłam zostawić otwartych drzwi. Ostatnio kręciło się tu sporo dziwnych ludzi - przyznała, zła na samą siebie, i wróciła do niego, choć nie wyciągnęła w kierunku mężczyzny rąk, nie otworzyła ramion. Tę decyzję, czy pragnął jej dotyku, czy wręcz przeciwnie, pozostawiła jemu. - Jesteś głodny - olśniło ją po chwili na widok opustoszałego talerza, który na blacie zostawiła w biegu tuż przed tym, jak wypadła z domu, prawie spóźniona - więc wyminęła medyka i podeszła do lodówki, żeby wyciągnąć z niej garnek gotowej zupy. Przed wyjściem wystygła na tyle, by można było schować ją tam bez strachu o zepsucie; Saga sięgnęła więc po miskę, do której ostrożnie, bez widocznej wprawy przelewała wywar, raz po raz wodząc wzrokiem do mężczyzny. - Nic ci się nie stało? Nie miałeś innych problemów niż sama pełnia? Nie... nie polowano na was? - coś w środku zapiekło nieprzyjemnie na samo tego wyobrażenie, podczas gdy chłodną zupę podgrzało zaklęcie, do miski wsunięta została łyżka i Saga odsunęła się na kilka kroków, pozwalając tym samym, by mógł dostać się do jedzenia bez jej pałętającego się obok towarzystwa. - Powinno być bardziej niż zjadliwe - oceniła; w końcu to Jakobsen wykonał większość pracy, nie ona - ze skłonnością do kulinarnego trucicielstwa.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:30
Kiedy drzwi otworzyły się z łoskotem zamka, kiedy buty upadały na ziemię z cichym stukotem i kiedy ona sama zapałała światła… Nie mówił jeszcze nic. Czuł tak przenikliwe zmęczeni, by nie chciało mu się nawet otwierać ust lub w jakikolwiek inny sposób dawać znać o swojej obecności w czterech ścianach ciasnego mieszkania. Melodia rozchodząca się po pomieszczeniach wprawiała go w drobną irytację, jednak usta wciąż pozostawały niechętne do wyrażania frustracji.
Dopóki nie ujrzał jej, zdziwionej widocznie jego obecnością, miał po prostu obawy, że nie przyjdzie tu sama. Już nawet nie w towarzystwie innego faceta, a po prostu z koleżanką, która zapyta ją nawet o głupią tożsamość nieproszonego gościa. Nie chciał pokazywać się w takim stanie nikomu poza ludźmi którzy i tak zdawali już sobie sprawę z jego utrapienia, a sama myśl o tym, że ktoś obcy mógłby zarzucić mu teraz bycie zapuszczonym lub co gorsza – pijanym lub skacowanym, przyprawiała go o kiełkującą pod czaszką wściekłość. Gdyby mógł, cofnąłby czas i nigdy nie zapuścił się do lasu, bo bycie wargiem było wystarczającą karą. Ostracyzm który dotykał po wyjawieniu swoich skłonności był czymś, co można byłoby nazwać podwójnym karaniem.
- Naprawdę? A specjalnie dla ciebie tak ładnie się ubrałem i umalowałem – zadrwił, odkładając widelec na opustoszały już talerzyk. Spojrzał ku niej faktycznie znużonym spojrzeniem i opierając się o blat zlustrował jej pozycję, gdy przemknęła w szybkim krokiem ku, jak teraz zauważył, toalecie. W końcu za otwieranymi drzwiami zauważył wannę, której nikt raczej nie starał się ustawiać w sypialni. Nie odpowiedział nic na kwestię własnego głodu, bo posiłek który przed chwilą spożył był na ten moment jedynym, co mogły pochłonąć jego odwykłe od jedzenia kiszki.
Ledwo nadążał wzrokiem za szybkimi działaniami Sagi, która uwijała się w kuchni tak, jakby była tu gospodarzem. Po raz kolejny Tveter przyłapał się na tym, że niedobrze czuł siew roli gościa i chciałby właściwie, by cała ta przestrzeń konstruowana była pod jego dyktando. Nie miał na to jednak siły, teraz właściwie zastanawiając się w jaki sposób zmusić Moen do zainteresowania się nim, ofiarowania mu odrobiny niewymuszonego ciepła czy chociażby przyłożenia swojej ciepłej dłoni do jego zmarzniętego ciała. Jej inicjatywa jednak nie nadeszła, stąd też po prostu spróbował ustalić co znajduje się wewnątrz wyciąganego przez nią garnka.
- Rosół, serio? – zapytał niewdzięcznie, a potem zanurzył palec w rozgrzewanej przez nią zawartości miseczki. Popchnął dryfującą po powierzchni marchewkę w kierunku ścianki naczynia. – Jestem wysokim mężczyzną który je swój pierwszy posiłek od całego dnia, kiedy przez ciebie nie mogłem przecisnąć nic przez gardło. Zmarzłem i ledwo stoję na nogach. Myślisz, że ten tłusty, śmieszny płyn z kilkoma nitkami makaronu i warzywkami zaspokoi mój wilczy apetyt? – powiedział, a właściwie na końcu już prawie wymruczał, widocznie nie chcąc marnować siły na głośne mówienie. Póki co nie zabierał się do konsumpcji, widocznie kontemplując jej smukłą osobę i możliwe emocje kiełkujące na jej twarzy. – Co robiłaś w pracy?
Czy był zazdrosny? Nie, skąd. Po prostu zapytał, zupełnie orientacyjnie, bez żadnego emocjonalnego związku. Obejrzał łyżkę zanim po nią sięgnął, a potem nabrał trochę płynu i podnosząc go drżącą ręka do ust, podmuchał na jego powierzchnię.
- Zmieniłaś już zdanie? – Odyn jeden wiedział, do czego obecnie pił Tveter, jednak połączenie tego pytania z poprzednim sugerowało, że zaraz po raz kolejny mógł obnieść się niegrzecznością.
Dopóki nie ujrzał jej, zdziwionej widocznie jego obecnością, miał po prostu obawy, że nie przyjdzie tu sama. Już nawet nie w towarzystwie innego faceta, a po prostu z koleżanką, która zapyta ją nawet o głupią tożsamość nieproszonego gościa. Nie chciał pokazywać się w takim stanie nikomu poza ludźmi którzy i tak zdawali już sobie sprawę z jego utrapienia, a sama myśl o tym, że ktoś obcy mógłby zarzucić mu teraz bycie zapuszczonym lub co gorsza – pijanym lub skacowanym, przyprawiała go o kiełkującą pod czaszką wściekłość. Gdyby mógł, cofnąłby czas i nigdy nie zapuścił się do lasu, bo bycie wargiem było wystarczającą karą. Ostracyzm który dotykał po wyjawieniu swoich skłonności był czymś, co można byłoby nazwać podwójnym karaniem.
- Naprawdę? A specjalnie dla ciebie tak ładnie się ubrałem i umalowałem – zadrwił, odkładając widelec na opustoszały już talerzyk. Spojrzał ku niej faktycznie znużonym spojrzeniem i opierając się o blat zlustrował jej pozycję, gdy przemknęła w szybkim krokiem ku, jak teraz zauważył, toalecie. W końcu za otwieranymi drzwiami zauważył wannę, której nikt raczej nie starał się ustawiać w sypialni. Nie odpowiedział nic na kwestię własnego głodu, bo posiłek który przed chwilą spożył był na ten moment jedynym, co mogły pochłonąć jego odwykłe od jedzenia kiszki.
Ledwo nadążał wzrokiem za szybkimi działaniami Sagi, która uwijała się w kuchni tak, jakby była tu gospodarzem. Po raz kolejny Tveter przyłapał się na tym, że niedobrze czuł siew roli gościa i chciałby właściwie, by cała ta przestrzeń konstruowana była pod jego dyktando. Nie miał na to jednak siły, teraz właściwie zastanawiając się w jaki sposób zmusić Moen do zainteresowania się nim, ofiarowania mu odrobiny niewymuszonego ciepła czy chociażby przyłożenia swojej ciepłej dłoni do jego zmarzniętego ciała. Jej inicjatywa jednak nie nadeszła, stąd też po prostu spróbował ustalić co znajduje się wewnątrz wyciąganego przez nią garnka.
- Rosół, serio? – zapytał niewdzięcznie, a potem zanurzył palec w rozgrzewanej przez nią zawartości miseczki. Popchnął dryfującą po powierzchni marchewkę w kierunku ścianki naczynia. – Jestem wysokim mężczyzną który je swój pierwszy posiłek od całego dnia, kiedy przez ciebie nie mogłem przecisnąć nic przez gardło. Zmarzłem i ledwo stoję na nogach. Myślisz, że ten tłusty, śmieszny płyn z kilkoma nitkami makaronu i warzywkami zaspokoi mój wilczy apetyt? – powiedział, a właściwie na końcu już prawie wymruczał, widocznie nie chcąc marnować siły na głośne mówienie. Póki co nie zabierał się do konsumpcji, widocznie kontemplując jej smukłą osobę i możliwe emocje kiełkujące na jej twarzy. – Co robiłaś w pracy?
Czy był zazdrosny? Nie, skąd. Po prostu zapytał, zupełnie orientacyjnie, bez żadnego emocjonalnego związku. Obejrzał łyżkę zanim po nią sięgnął, a potem nabrał trochę płynu i podnosząc go drżącą ręka do ust, podmuchał na jego powierzchnię.
- Zmieniłaś już zdanie? – Odyn jeden wiedział, do czego obecnie pił Tveter, jednak połączenie tego pytania z poprzednim sugerowało, że zaraz po raz kolejny mógł obnieść się niegrzecznością.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:30
- Wolę mniej upudrowanych pięknisiów - odgryzła się prowokacyjną kokieterią lukrowaną pewną nonszalancją, choć wnętrze drżało rozchwiane w niedowierzaniu, we wciąż przeciągającym się zdumieniu. Dotknęłaby go, Odyn świadkiem, że wpadłaby w jego ramiona w mgnieniu oka, gdyby nie chłód, z jakim pozostawił ją wcześniej; w myślach zagnieździło to przekonanie, że nie potrzebował czułości, nie dzisiaj. Że odnajdzie do niej drogę jeśli sobie tego zażyczy, nie wcześniej i nie później, nie na jej zasadach, a na swoich własnych. I uległa, znowu, uległa przeświadczeniom zrodzonym z jego zagubionych reakcji, przyzwyczajona do pozycji u jego stóp czy to w szkarłatach Besettelse, czy we własnym mieszkaniu.
Woda lejąca się do wanny mogłaby zagłuszyć jego niewdzięczność; zdusić w zarodku słowa poddające w wątpliwość dobrą wolę - ale Saga skórę miała grubszą, niż pokazywała to światu, znosząca jego piorunujące uwagi i wręcz karcące spojrzenie ze spokojem, nawykła do Tveterowskich zapędów. Najpewniej znów testował granicę jej wytrzymałości, próbując zniechęcić dziewczynę do siebie na tyle, by problem rozwiązał się sam, a on mógł na nowo upajać się niefortunną niesprawiedliwością losu - bo przecież był dla niej taki dobry, jak śmiała go odrzucić?
- Tak, tak właśnie myślę, bo nie mam dla ciebie trzydaniowego obiadu i deseru, więc ten tłusty, śmieszny płyn to wszystko, co dostaniesz. Nie udawaj, że jest taki okropny - odparła, absolutnie niewyprowadzona z równowagi; a jak będzie ci za mało, możesz zjeść nawet garnek, pomyślała, choć pragmatycznie nie zawarła sugestii melodią swojego głosu; nie zamierzała działać mu na nerwy, choć on robił to nagminnie, z beztroską śmiałością i wypraktykowaną precyzją, jedynie na moment sprowadzając na nią rozczarowanie. Kłuło, gryzło, moszcząc się pomiędzy mięśniami, więc dłonie pomknęły do własnych ramion, rozmasowały je lekko, przy okazji wyzbywając się wspomnień intensywności treningu. - A co mogłam robić w pracy, Hans? - patrzyła, jak w końcu sięgnął po łyżkę i przełamał się na tyle, by spróbować nieszczęsnego rosołu, na widok czego delikatnie zmrużyła powieki, w oczekiwaniu na wyrok. - Tańczyłam - sprecyzowała, zanim zdołałby wyłuszczyć każdą aktywność i każdy grzech płatnej przyjemności zachęcającej bankrutów do zapożyczania się u najbardziej szemranych jednostek, byle tylko spędzić z nią ostatnią, pożegnalną noc. - Sprowadzili nam rosyjskiego choreografa na Onyksową Noc. Nazwisko pewnie niewiele ci powie, ale rusza się jakby nie miał w ciele żadnej kości i nie obowiązywała go żadna fizyka. Magik, po prostu. Z tą wadą, że wstaje przed świtem i tego samego oczekuje od nas - wymruczała z wyczuwalnym w głosie niezadowoleniem, zanim ciszą odpowiedziała na jego następne pytanie. Wciąż w nią wątpił. Wciąż wyczekiwał, wciąż modlił się do bogów o to, by wyrzuciła go zaklęciem przez okno, wciąż uważał, że wiedział lepiej, co tliło się w zbyt naiwnym umyśle i jeszcze bardziej naiwnym sercu przeklętym onieśmielającą młodością. I wciąż się mylił.
Bez słowa wyminęła go w kuchni, by w przylegającym do niej, nieodgrodzonym ścianą salonie zbliżyć się do szafy, z której wyjęła świeży ręcznik.
- Wykąpiesz się? - na pytanie odpowiedziała własnym; już dwa razy widziała go w agonii przed pełnią, nigdy po niej, lecz wycieńczenie, którym emanował, dusiło ją samą. Nie zasługiwał na to, nieistotne, jak wulgarnym, grubiańskim człowiekiem bywał, nie zasługiwał na plagę nawiedzającą go w comiesięcznym interwale, odbierającą stabilność i poczucie bezpieczeństwa. - Nie znajdę ci żadnej piżamy, mogłeś przynieść własną. Bo mojej ci nie dam - parsknęła cicho, po czym podeszła do drzwi łazienki i oparła się o ich framugę w oczekiwaniu. Mógł odmówić, zawsze mógł jej odmówić. Tylko po co? Powolnym, leniwym ruchem rozespanego kocięcia wyciągnęła w jego kierunku rękę, oferując wreszcie swoją dłoń. - Chodź.
Woda lejąca się do wanny mogłaby zagłuszyć jego niewdzięczność; zdusić w zarodku słowa poddające w wątpliwość dobrą wolę - ale Saga skórę miała grubszą, niż pokazywała to światu, znosząca jego piorunujące uwagi i wręcz karcące spojrzenie ze spokojem, nawykła do Tveterowskich zapędów. Najpewniej znów testował granicę jej wytrzymałości, próbując zniechęcić dziewczynę do siebie na tyle, by problem rozwiązał się sam, a on mógł na nowo upajać się niefortunną niesprawiedliwością losu - bo przecież był dla niej taki dobry, jak śmiała go odrzucić?
- Tak, tak właśnie myślę, bo nie mam dla ciebie trzydaniowego obiadu i deseru, więc ten tłusty, śmieszny płyn to wszystko, co dostaniesz. Nie udawaj, że jest taki okropny - odparła, absolutnie niewyprowadzona z równowagi; a jak będzie ci za mało, możesz zjeść nawet garnek, pomyślała, choć pragmatycznie nie zawarła sugestii melodią swojego głosu; nie zamierzała działać mu na nerwy, choć on robił to nagminnie, z beztroską śmiałością i wypraktykowaną precyzją, jedynie na moment sprowadzając na nią rozczarowanie. Kłuło, gryzło, moszcząc się pomiędzy mięśniami, więc dłonie pomknęły do własnych ramion, rozmasowały je lekko, przy okazji wyzbywając się wspomnień intensywności treningu. - A co mogłam robić w pracy, Hans? - patrzyła, jak w końcu sięgnął po łyżkę i przełamał się na tyle, by spróbować nieszczęsnego rosołu, na widok czego delikatnie zmrużyła powieki, w oczekiwaniu na wyrok. - Tańczyłam - sprecyzowała, zanim zdołałby wyłuszczyć każdą aktywność i każdy grzech płatnej przyjemności zachęcającej bankrutów do zapożyczania się u najbardziej szemranych jednostek, byle tylko spędzić z nią ostatnią, pożegnalną noc. - Sprowadzili nam rosyjskiego choreografa na Onyksową Noc. Nazwisko pewnie niewiele ci powie, ale rusza się jakby nie miał w ciele żadnej kości i nie obowiązywała go żadna fizyka. Magik, po prostu. Z tą wadą, że wstaje przed świtem i tego samego oczekuje od nas - wymruczała z wyczuwalnym w głosie niezadowoleniem, zanim ciszą odpowiedziała na jego następne pytanie. Wciąż w nią wątpił. Wciąż wyczekiwał, wciąż modlił się do bogów o to, by wyrzuciła go zaklęciem przez okno, wciąż uważał, że wiedział lepiej, co tliło się w zbyt naiwnym umyśle i jeszcze bardziej naiwnym sercu przeklętym onieśmielającą młodością. I wciąż się mylił.
Bez słowa wyminęła go w kuchni, by w przylegającym do niej, nieodgrodzonym ścianą salonie zbliżyć się do szafy, z której wyjęła świeży ręcznik.
- Wykąpiesz się? - na pytanie odpowiedziała własnym; już dwa razy widziała go w agonii przed pełnią, nigdy po niej, lecz wycieńczenie, którym emanował, dusiło ją samą. Nie zasługiwał na to, nieistotne, jak wulgarnym, grubiańskim człowiekiem bywał, nie zasługiwał na plagę nawiedzającą go w comiesięcznym interwale, odbierającą stabilność i poczucie bezpieczeństwa. - Nie znajdę ci żadnej piżamy, mogłeś przynieść własną. Bo mojej ci nie dam - parsknęła cicho, po czym podeszła do drzwi łazienki i oparła się o ich framugę w oczekiwaniu. Mógł odmówić, zawsze mógł jej odmówić. Tylko po co? Powolnym, leniwym ruchem rozespanego kocięcia wyciągnęła w jego kierunku rękę, oferując wreszcie swoją dłoń. - Chodź.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:31
Pakując sobie do ust kolejne łyżki zupy, jakby wcale przed chwilą nie wzgardzał ją sromotnie, przyglądał się Sadze, gdy ta tłumaczyła mu tajniki swojej pracy. Słuchał jej z miną, która mogła sugerować, że albo jest oderwany od rzeczywistości, skoro już tępo wpatrywał się w jeden punkt, albo jakby pierwszy raz słyszał o podobnych zajęciach, stąd nie chciał jej przerywać. Obie te opcje nie wchodziły w grę, o ile ktokolwiek znał Tvetera chociaż trochę, stąd nietypowe zachowania można było zrzucić raczej na karb zmęczenia, które objawiało się w każdym, leniwym ruchu dłoni.
- Co to jest Onyksowa Noc? – zapytał tylko między kolejnymi machnięciami łyżką w mętnym płynie. Nie ocenił go głośno, nawet nie domyśliwszy się, że powinien wydać jakikolwiek werdykt. Właściwie – w obecnym stanie byłby gotów zjeść nawet gruz, byle tylko nie musieć znosić dalej zasysającego uczucia w żołądku. Dodatkowo ciepły płyn dobrze działał na całe jego ciało, które relaksowało się i przyjemnie ogrzewało. – Pokażesz mi jakieś kroki? – zapytał nagle, odstawiając niedokończony bulion znowu na stolik, byle tylko po chwili odgarniania z blatu kuchennego pojedynczej szmatki czy zagubionego okrucha, usiąść na nim niczym dziewczę – majtając nóżkami. Dopiero w tej pozycji wrócił do dalszego pałaszowania i wpatrywania się w omijającą pytania Moen. – Czy to może część tajemnicy zawodowej? Też musicie składać przysięgę, że nigdy nie splamicie swojego zawodu? – naigrywał się, bo poniekąd już miał do tego prawo. Traktując dziewczynę jako kogoś więcej poza miłym i drogim towarzystwem, kiedy to mógł wchodzić do jej domu jak do siebie, nie mógł już trafić na czarną listę lokalu.
Odłożył puste naczynie z cichym stuknięciem, a potem cicho zinkantowanym czarem wyczyścił je i przesunął ku zlewowi. Kiedy chciał, potrafił po sobie posprzątać. Kiedy chciał potrafił być nawet miły, co nie zmieniało faktu, że w znacznej mierze po prostu nie chciało mu się nad tym wysilać. Nie był z natury pieskiem kanapowym do przytulania. Taka już jego rola.
Na propozycję kąpieli tylko zaśmiał się i zeskoczył z blatu, byle podejść do Sagi kilka kroków i zmęczonym spojrzeniem zmierzyć ją z bliska i poczuć jej zapach. Gdyby był wyjątkowo złośliwy, mógłby nakazać by zrobiła to pierwsza, w końcu bardziej potrzebowała kąpieli… Był jednak po prostu facetem, który czasami gubił rozum na rzecz wysyłania dziwacznych, sprzecznych i zdrożnych sygnałów. Złapał ją za wyciągniętą ku niemu dłoń tak, jakby miał uścisnąć ją na przywitanie, być może tylko po to, by wprawić ją w stan irytacji tak wielkiej, by musiała zacząć krzyczeć.
- Mówisz, że wyglądam tak źle, że nic tylko przebrać mnie w piżamę i położyć do łóżka? – podszedł jeszcze bliżej do framugi czy raczej – do niej samej i nad jej ramieniem spojrzał na wannę wypełniającą się wodą. – Ale skoro nie masz przygotowanych dla mnie awaryjnych piżamek, jak to sobie wyobrażasz? Że będę chodził owinięty w prześcieradło niczym model z jakiejś zagranicznej antycznej rzeźby? Nie mam ciała Baldura… Chociaż czekaj. Oni przecież wszystko nosili na wierzchu?
Zaklęciem zakręcił kurek, a potem zaczął rozpinać guziki swojej koszuli. Tym razem już palcami, a nie to kolejnymi wychodzącymi z ust czarami. Nie chciał w końcu przemęczać swoich nadprzyrodzonych zdolności wtedy, kiedy w każdej chwili mógł odpłynąć ze zmęczenia.
- Na co czekasz, rozbieraj się – powiedział ponaglająco, ale zanim ta wydałaby z siebie jakikolwiek dźwięk, dodał jeszcze: - Chyba, że potrzebujesz pomocy, bo biedna ledwo możesz poruszać rękoma. Na pewno ci ruscy wymęczyli ci twoje biedne, chude ramionka.
Jednak zamiast pomóc Sadze, zwyczajnie miał zamiar złapać ją palcami za bok i uszczypnąć okryte materiałem okolice talii. Był gotowy nacierać na nią w swojej przekorności w taki sposób, by po chwili mogli obydwoje znaleźć się w ciasnym pomieszczeniu, do którego drzwi mógłby zamknąć, tłumacząc to tylko:
- Ciepło nam ucieka…
- Co to jest Onyksowa Noc? – zapytał tylko między kolejnymi machnięciami łyżką w mętnym płynie. Nie ocenił go głośno, nawet nie domyśliwszy się, że powinien wydać jakikolwiek werdykt. Właściwie – w obecnym stanie byłby gotów zjeść nawet gruz, byle tylko nie musieć znosić dalej zasysającego uczucia w żołądku. Dodatkowo ciepły płyn dobrze działał na całe jego ciało, które relaksowało się i przyjemnie ogrzewało. – Pokażesz mi jakieś kroki? – zapytał nagle, odstawiając niedokończony bulion znowu na stolik, byle tylko po chwili odgarniania z blatu kuchennego pojedynczej szmatki czy zagubionego okrucha, usiąść na nim niczym dziewczę – majtając nóżkami. Dopiero w tej pozycji wrócił do dalszego pałaszowania i wpatrywania się w omijającą pytania Moen. – Czy to może część tajemnicy zawodowej? Też musicie składać przysięgę, że nigdy nie splamicie swojego zawodu? – naigrywał się, bo poniekąd już miał do tego prawo. Traktując dziewczynę jako kogoś więcej poza miłym i drogim towarzystwem, kiedy to mógł wchodzić do jej domu jak do siebie, nie mógł już trafić na czarną listę lokalu.
Odłożył puste naczynie z cichym stuknięciem, a potem cicho zinkantowanym czarem wyczyścił je i przesunął ku zlewowi. Kiedy chciał, potrafił po sobie posprzątać. Kiedy chciał potrafił być nawet miły, co nie zmieniało faktu, że w znacznej mierze po prostu nie chciało mu się nad tym wysilać. Nie był z natury pieskiem kanapowym do przytulania. Taka już jego rola.
Na propozycję kąpieli tylko zaśmiał się i zeskoczył z blatu, byle podejść do Sagi kilka kroków i zmęczonym spojrzeniem zmierzyć ją z bliska i poczuć jej zapach. Gdyby był wyjątkowo złośliwy, mógłby nakazać by zrobiła to pierwsza, w końcu bardziej potrzebowała kąpieli… Był jednak po prostu facetem, który czasami gubił rozum na rzecz wysyłania dziwacznych, sprzecznych i zdrożnych sygnałów. Złapał ją za wyciągniętą ku niemu dłoń tak, jakby miał uścisnąć ją na przywitanie, być może tylko po to, by wprawić ją w stan irytacji tak wielkiej, by musiała zacząć krzyczeć.
- Mówisz, że wyglądam tak źle, że nic tylko przebrać mnie w piżamę i położyć do łóżka? – podszedł jeszcze bliżej do framugi czy raczej – do niej samej i nad jej ramieniem spojrzał na wannę wypełniającą się wodą. – Ale skoro nie masz przygotowanych dla mnie awaryjnych piżamek, jak to sobie wyobrażasz? Że będę chodził owinięty w prześcieradło niczym model z jakiejś zagranicznej antycznej rzeźby? Nie mam ciała Baldura… Chociaż czekaj. Oni przecież wszystko nosili na wierzchu?
Zaklęciem zakręcił kurek, a potem zaczął rozpinać guziki swojej koszuli. Tym razem już palcami, a nie to kolejnymi wychodzącymi z ust czarami. Nie chciał w końcu przemęczać swoich nadprzyrodzonych zdolności wtedy, kiedy w każdej chwili mógł odpłynąć ze zmęczenia.
- Na co czekasz, rozbieraj się – powiedział ponaglająco, ale zanim ta wydałaby z siebie jakikolwiek dźwięk, dodał jeszcze: - Chyba, że potrzebujesz pomocy, bo biedna ledwo możesz poruszać rękoma. Na pewno ci ruscy wymęczyli ci twoje biedne, chude ramionka.
Jednak zamiast pomóc Sadze, zwyczajnie miał zamiar złapać ją palcami za bok i uszczypnąć okryte materiałem okolice talii. Był gotowy nacierać na nią w swojej przekorności w taki sposób, by po chwili mogli obydwoje znaleźć się w ciasnym pomieszczeniu, do którego drzwi mógłby zamknąć, tłumacząc to tylko:
- Ciepło nam ucieka…
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:31
Wiedziałbyś co to, gdybyś nie zostawił mnie na miesiąc.
- Jednonocna odmiana dla zainteresowanych patronów - wyjaśniła z delikatnym wzruszeniem ramion. Dłużące się przygotowania, eleganckie, ale diabelnie intensywne, męczyły ją do tego stopnia, że najchętniej datę tę miałaby już za sobą. - Zamiast kupowania obrazów na płótnie kupujesz obrazy stworzone w tańcu, a każda dziewczyna ma swój własny, unikalny, najczęściej pochodzący z innych kultur - zatrudniony przez Galerię Rosjanin posiadał w sobie obszerne spektrum geograficznej świadomości, pochodzące nie tylko z mroźnej Syberii, ale i z zakątków świata, o jakich z różnych względów nigdy wcześniej nie musiała się uczyć. - Mi przypadł orient - dodała w akompaniamencie pochłanianego przez mężczyznę posiłku. Musiał być już zbyt głodny, zbyt zmęczony, by doszukiwać się skaz w konsystencji, siekaniu warzyw (czym niechlubnie zajęła się ona sama), stopniu ugotowania makaronu czy nawet ilości użytych przypraw w ramach zintensyfikowania smaku. - Gorzej, podpisujemy klauzulę, że nikomu nie powiemy o tym, co wyprawiają z nami klienci. Szczególnie ci, których nie lubimy. Wiesz, jak to czasem kusi? - w teatralnym dramatyzmie przewróciła oczyma, by po chwili cofnąć się do porzuconej przy drzwiach torby; na jej dnie, oprócz ćwiczebnego trykotu i butów na zmianę, znajdowała się płyta gramofonowa, a tuż obok niej drzemał sporych rozmiarów wachlarz zwieńczony płachtą aksamitnego materiału. Jego barwa miarowo przechodziła od czerni do bieli, sunąc za nią po podłodze podczas procesu zmiany melodii - a kiedy z tuby urządzenia wydobyły się miękkie dźwięki atypowej dla skandynawskiej kultury muzyki, Saga przeciągnęła się leniwie i odeszła od ustawionych w centrum pomieszczenia mebli, bliżej kuchni, żeby jej kochanek nie musiał przesadnie wytężać wzroku. - Zobaczysz tylko fragment i to nie dlatego, że mam do ciebie słabość, a dlatego, że jestem szalenie życzliwa - obiecała, bo w gruncie rzeczy nie powinien był widzieć go wcale. Przelotnie zrównała się z nim spojrzeniem, pozwoliła sobie na uśmiech - i popłynęła. Każde pociągnięcie wstęgi wachlarza, zaczarowanego przez specjalistów zatrudnionych w Besettelse, migotliwą magią tworzyło za nią smugi budzącego się do życia obrazu; z naturalnym wdziękiem wirowała w takt skrupulatnie praktykowanej choreografii noszącej w sobie wręcz baletowe namiastki, natomiast wachlarz był przedłużeniem jej ręki, podporządkowany każdemu gestowi, każdemu pragnieniu, każdej intencji, zupełnie jakby falował zgodnie z jej wyobraźnią; trwało to ledwie chwilę i kiedy skończyła, rozprysła się również magia, jaka za jej plecami zdążyła nakreślić fragment przedstawiający egzotyczne, chińskie pole bitewne. Gdzieś tam najpewniej kryła się kobieta - a może ta miała objawić się na koniec, sylwetką samej Fjaril? Hansowi nie dane było się tego dowiedzieć, kolejne machnięcie dłoni wyciszyło bowiem gramofon, a ona ukłoniła się przed nim zwinnie, zamknąwszy skrzydła wachlarza, jaki następnie wylądował na fotelu. - Zadowolony? Tylko nie zdradzaj nikomu tej części mojej tajemnicy zawodowej - przestrzegła w rozbawieniu, uspokoiwszy oddech.
Nie sądziła, że będzie oczekiwał wspólnej kąpieli; w pierwotnym założeniu zamierzała rozmasować jego kark, ramiona, podczas gdy mężczyzna relaksowałby się w ciepłej, wręcz graniczącej z gorącem wodzie - ale znów ją zaskoczył. Cofnęła się w głąb łazienki, zamknięta w niej z nim sam na sam, sięgnąwszy chudymi ramionkami tuż za Hansa, żeby na wieszakach przytroczonych do drzwi zawiesić przeznaczony dla niego ręcznik. Ale zamiast natychmiast wykonać jego polecenie, zamiast zadeklarować, że rzeczywiście potrzebowała pomocy z czystej przekory - osunęła się na kolana przed mężczyzną, z filuternym brakiem skrępowania sięgnąwszy do jego paska, który rozpięła kilkoma wprawnymi gestami, to samo robiąc potem z suwakiem, ani na moment nie uciekając spojrzeniem od jego oczu. Musiał wiedzieć, że sam się o to prosił. Że karała go na swój specyficzny, skrzywiony sposób, wstając tuż po tym i z samej siebie ściągając zbędne tkaniny; w wodzie zanurzyła się jako pierwsza, mrucząc w zadowoleniu, kiedy tylko naga skóra zetknęła się ze zbawienną temperaturą.
- Tak się mnie wstydzisz, że będziesz chodził w prześcieradle? - dopiero teraz podjęła poruszoną przez niego moment wcześniej kwestię, oparta o jedną ze ścian wanny, wodząca palcem wzdłuż jej krawędzi. - Nie martw się, nie zgorszysz mnie chodząc tu nago, a pod kołdrą - co za różnica? Tylko nie zaśnij w wannie, proszę. Inaczej będę musiała wynieść cię z niej zaklęciem, a to… Nie mamy do nich szczęścia - jeśli Tveter faktycznie nie stchórzył i dołączył do niej w kąpieli, bezceremonialnie, ale tylko na chwilę oparła stopę na jego torsie, jakby w ten sposób próbując odwdzięczyć się za wcześniejsze podszczypywanie talii. - Możesz być dumny, utrudniłeś mi życie tymi linami. Mój rosyjski maestro nie był zadowolony z bolących stawów i narzekał głośniej niż zwykle - westchnęła z przekąsem, uniosłszy się potem nieznacznie, by zmienić pozycję: chciała ułożyć się na nim, jak miała w zwyczaju to robić, głowę opierając na ramieniu Tvetera, podczas gdy drugie mogłaby masować własną dłonią, odsyłając w zapomnienie ból zbitych mięśni. - Jak to zniosłeś? - spytała ciszej; był bystry, musiał domyślić się, że chodziło jej o pełnię. - Opowiedz mi.
- Jednonocna odmiana dla zainteresowanych patronów - wyjaśniła z delikatnym wzruszeniem ramion. Dłużące się przygotowania, eleganckie, ale diabelnie intensywne, męczyły ją do tego stopnia, że najchętniej datę tę miałaby już za sobą. - Zamiast kupowania obrazów na płótnie kupujesz obrazy stworzone w tańcu, a każda dziewczyna ma swój własny, unikalny, najczęściej pochodzący z innych kultur - zatrudniony przez Galerię Rosjanin posiadał w sobie obszerne spektrum geograficznej świadomości, pochodzące nie tylko z mroźnej Syberii, ale i z zakątków świata, o jakich z różnych względów nigdy wcześniej nie musiała się uczyć. - Mi przypadł orient - dodała w akompaniamencie pochłanianego przez mężczyznę posiłku. Musiał być już zbyt głodny, zbyt zmęczony, by doszukiwać się skaz w konsystencji, siekaniu warzyw (czym niechlubnie zajęła się ona sama), stopniu ugotowania makaronu czy nawet ilości użytych przypraw w ramach zintensyfikowania smaku. - Gorzej, podpisujemy klauzulę, że nikomu nie powiemy o tym, co wyprawiają z nami klienci. Szczególnie ci, których nie lubimy. Wiesz, jak to czasem kusi? - w teatralnym dramatyzmie przewróciła oczyma, by po chwili cofnąć się do porzuconej przy drzwiach torby; na jej dnie, oprócz ćwiczebnego trykotu i butów na zmianę, znajdowała się płyta gramofonowa, a tuż obok niej drzemał sporych rozmiarów wachlarz zwieńczony płachtą aksamitnego materiału. Jego barwa miarowo przechodziła od czerni do bieli, sunąc za nią po podłodze podczas procesu zmiany melodii - a kiedy z tuby urządzenia wydobyły się miękkie dźwięki atypowej dla skandynawskiej kultury muzyki, Saga przeciągnęła się leniwie i odeszła od ustawionych w centrum pomieszczenia mebli, bliżej kuchni, żeby jej kochanek nie musiał przesadnie wytężać wzroku. - Zobaczysz tylko fragment i to nie dlatego, że mam do ciebie słabość, a dlatego, że jestem szalenie życzliwa - obiecała, bo w gruncie rzeczy nie powinien był widzieć go wcale. Przelotnie zrównała się z nim spojrzeniem, pozwoliła sobie na uśmiech - i popłynęła. Każde pociągnięcie wstęgi wachlarza, zaczarowanego przez specjalistów zatrudnionych w Besettelse, migotliwą magią tworzyło za nią smugi budzącego się do życia obrazu; z naturalnym wdziękiem wirowała w takt skrupulatnie praktykowanej choreografii noszącej w sobie wręcz baletowe namiastki, natomiast wachlarz był przedłużeniem jej ręki, podporządkowany każdemu gestowi, każdemu pragnieniu, każdej intencji, zupełnie jakby falował zgodnie z jej wyobraźnią; trwało to ledwie chwilę i kiedy skończyła, rozprysła się również magia, jaka za jej plecami zdążyła nakreślić fragment przedstawiający egzotyczne, chińskie pole bitewne. Gdzieś tam najpewniej kryła się kobieta - a może ta miała objawić się na koniec, sylwetką samej Fjaril? Hansowi nie dane było się tego dowiedzieć, kolejne machnięcie dłoni wyciszyło bowiem gramofon, a ona ukłoniła się przed nim zwinnie, zamknąwszy skrzydła wachlarza, jaki następnie wylądował na fotelu. - Zadowolony? Tylko nie zdradzaj nikomu tej części mojej tajemnicy zawodowej - przestrzegła w rozbawieniu, uspokoiwszy oddech.
Nie sądziła, że będzie oczekiwał wspólnej kąpieli; w pierwotnym założeniu zamierzała rozmasować jego kark, ramiona, podczas gdy mężczyzna relaksowałby się w ciepłej, wręcz graniczącej z gorącem wodzie - ale znów ją zaskoczył. Cofnęła się w głąb łazienki, zamknięta w niej z nim sam na sam, sięgnąwszy chudymi ramionkami tuż za Hansa, żeby na wieszakach przytroczonych do drzwi zawiesić przeznaczony dla niego ręcznik. Ale zamiast natychmiast wykonać jego polecenie, zamiast zadeklarować, że rzeczywiście potrzebowała pomocy z czystej przekory - osunęła się na kolana przed mężczyzną, z filuternym brakiem skrępowania sięgnąwszy do jego paska, który rozpięła kilkoma wprawnymi gestami, to samo robiąc potem z suwakiem, ani na moment nie uciekając spojrzeniem od jego oczu. Musiał wiedzieć, że sam się o to prosił. Że karała go na swój specyficzny, skrzywiony sposób, wstając tuż po tym i z samej siebie ściągając zbędne tkaniny; w wodzie zanurzyła się jako pierwsza, mrucząc w zadowoleniu, kiedy tylko naga skóra zetknęła się ze zbawienną temperaturą.
- Tak się mnie wstydzisz, że będziesz chodził w prześcieradle? - dopiero teraz podjęła poruszoną przez niego moment wcześniej kwestię, oparta o jedną ze ścian wanny, wodząca palcem wzdłuż jej krawędzi. - Nie martw się, nie zgorszysz mnie chodząc tu nago, a pod kołdrą - co za różnica? Tylko nie zaśnij w wannie, proszę. Inaczej będę musiała wynieść cię z niej zaklęciem, a to… Nie mamy do nich szczęścia - jeśli Tveter faktycznie nie stchórzył i dołączył do niej w kąpieli, bezceremonialnie, ale tylko na chwilę oparła stopę na jego torsie, jakby w ten sposób próbując odwdzięczyć się za wcześniejsze podszczypywanie talii. - Możesz być dumny, utrudniłeś mi życie tymi linami. Mój rosyjski maestro nie był zadowolony z bolących stawów i narzekał głośniej niż zwykle - westchnęła z przekąsem, uniosłszy się potem nieznacznie, by zmienić pozycję: chciała ułożyć się na nim, jak miała w zwyczaju to robić, głowę opierając na ramieniu Tvetera, podczas gdy drugie mogłaby masować własną dłonią, odsyłając w zapomnienie ból zbitych mięśni. - Jak to zniosłeś? - spytała ciszej; był bystry, musiał domyślić się, że chodziło jej o pełnię. - Opowiedz mi.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:31
Gdy dziewczyna zaczęła rozpinać mu pasek, zwyczajnie skrył twarz w dłoniach, byle tylko nie musieć znosić drażniącego się spojrzenia. Był tak fatalnie zmęczony, by nawet nie chcieć dopuścić do wiadomości, że za moment mógłby stać przed nią bez spodni. Właściwie był już nawet gotowy odmawiać dziewczynie, nawet wbrew swojej głupiej, męskiej naturze, odsunąć ją od siebie, odejść kilka kroków dalej, by spotkać się plecami z drewnem drzwi. Mógł jednak odetchnąć z ulgą, w końcu tam gdzie ona widziała złośliwość skierowaną w jego stronę, on widział tylko ulgę i zadowolenie, wiążące się z brakiem konieczności tłumaczenia się z tego czy aby na pewno mu się podobała. Sam bardziej cenił sobie czyny niż słowa, ale… Bez przesady.
Po chwili mógł jednak poczuć, że pomysł wspólnego kąpania był zarówno uciążliwy ze względu na zbyt gorącą wodę dla borykającego się z problemami „zdrowotnymi” warga, jak i zbyt dużą ciasnotę jak dla dwóch osób. Być może kiedy był młodszy i nie potrafiłby spokojnie usiedzieć obok rozebranej do rosołu dziewczyny, takie bzdury nie zaprzątałyby mu głowy. Teraz jednak, kiedy na skroniach wykwitały pierwsze, siwe włoski, Hans wolał zwyczajnie objąć Sagę ramionami i przymykając oczy, próbować ignorować jej gadanie do momentu, kiedy ta nie będzie wymagała od niego inicjatywy – odpowiedzi, gestu czy chociażby chrząknięcia.
- Nie chcę cię gorszyć – odpowiedział na jej pytanie, chociaż słowa te układały się w zdanie tak łagodnie, by z lekkością można było stwierdzić, że Hans powoli odpływa do krainy snu. Dopiero gdy jego opadająca w tył głowa uderzyła o szczyt krawędzi wanny opanował się nieco i zanurzając w wodzie głębiej, byle tylko cmoknąć dziewczynę w plecy, zaraz nad łopatką, dodać jeszcze kilka słów. – Optymistycznie zakładasz, że w ogóle położę się pod twoją kołdrą. Czułem, że z tą jajecznicą coś było nie tak, myślałem, że była niedosolona… – mruknął, by potem prosto do jej ucha powiedzieć coś niespodziewanie głośniejszym tonem. – Ale widocznie były tam jakieś… Prochy. Nie wiem jak inaczej wytłumaczyć w końcu taki wielki depozyt wiary…
Widocznie chciał jej dokuczyć. Dopuszczając do wiadomości, że ta może obrazić się w tym momencie śmiertelnie, mocniej zacisnął na niej ramiona, a dopiero teraz, kiedy wątek krępowania krnąbrnej i skłonnej do porywczości Sagi wrócił na języki, zauważył pewne anomalie na jej nadgarstkach. Umysł podsunął mu wiadomość, że nie powinien karać jej w ten sposób, skoro efekty było widać jeszcze kolejnego dnia. Być może powinien zwyczajnie sparaliżować ją i patrzeć jak obraca jedynie gałkami ocznymi, być może próbując zakomunikować mu jak wielkim to nie był chujkiem.
- Núningur – rzucił, przenosząc palce na wąskie nitki sińców u nasady jej dłoni, pozwalając, by zarówno otarcia, jak i krwawe plamki ukryte pod powierzchnią skóry zniknęły im sprzed oczu. – Mogłaś poprosić tamtego doktora, żeby o razu się tym zajął. Mam być dumny z tego, że nie umiesz sięgać po pomoc? – rzucił oschle, a potem na powrót zelżał swój uścisk na jej ciele, odchylając głowę do tyłu. W końcu odpowiedź w postaci pytań o jego stan po pełni były nie tyle co nie na miejscu, to po prostu drażniące.
Nie mógł jej karać za chęć posiadania wiedzy. W końcu robiła to pewnie z ciekawości, nie z troski. A nawet jeżeli z troski, wolałby myśleć, że jest inaczej. Przejechał mokrą dłonią po twarzy byle przemyć nią zmęczone i przymykające się co jakiś czas oczy, a potem westchnął głęboko. Nie chciał odpowiadać, dlatego pewnie odpowiedział wpierw lakonicznie.
- Nie wiem czy widzisz, ale jestem całkiem… Zmęczony. Do tej pory każdą przemianę znosiłem inaczej, może ze względu na to, że wciąż przyzwyczajam się do tej obskurnej niedoli – powiedział, a potem zupełnie wypuścił Sagę ze swoich objęć. Przeczuwał, że nie mógł liczyć na kontakt wzrokowy, co napawało go pewną nadzieją – tłumaczenie się ze swoich słabości w takiej pozycji byłoby bowiem bardzo niewygodne dla jego dumy i męskości. – Nie dziwię się już teraz, że niektórzy podchodzą do wargów z tak wielką rezerwą. Gdybym wpadł na kogoś, kto nie leczy się tak jak ja i nie zachowuje pełni zmysłów… Sam nie wiem czy wyszedłby z tego cały. I pies już mnie ganiał, ale wyobraź sobie to, że ktoś taki jak ja mógłby jednego wieczora zarazić nawet kilkanaście osób samym draśnięciem szczęk. Zawsze najbardziej boję się, że źle wyliczę dawki i zdziczeję, a potem nie będę pamiętał niczego, kiedy pod moimi drzwiami pojawi się szukający pomocy pacjent, który wskaże mnie palcem stwierdzając, że skądś pamięta ten wzrok.
Zaśmiał się. Trochę nierealistyczne, w końcu niewiele miał obecnie z bestii, w którą potrafił się przemienić, jednak lęki nie zawsze pozostawały absolutnie racjonalne. Wstydził się tego co właśnie powiedział, dlatego nie kontynuował i miał zamiar udawać, że właściwie rozmowa o tym wątku nie miała miejsca.
Po chwili mógł jednak poczuć, że pomysł wspólnego kąpania był zarówno uciążliwy ze względu na zbyt gorącą wodę dla borykającego się z problemami „zdrowotnymi” warga, jak i zbyt dużą ciasnotę jak dla dwóch osób. Być może kiedy był młodszy i nie potrafiłby spokojnie usiedzieć obok rozebranej do rosołu dziewczyny, takie bzdury nie zaprzątałyby mu głowy. Teraz jednak, kiedy na skroniach wykwitały pierwsze, siwe włoski, Hans wolał zwyczajnie objąć Sagę ramionami i przymykając oczy, próbować ignorować jej gadanie do momentu, kiedy ta nie będzie wymagała od niego inicjatywy – odpowiedzi, gestu czy chociażby chrząknięcia.
- Nie chcę cię gorszyć – odpowiedział na jej pytanie, chociaż słowa te układały się w zdanie tak łagodnie, by z lekkością można było stwierdzić, że Hans powoli odpływa do krainy snu. Dopiero gdy jego opadająca w tył głowa uderzyła o szczyt krawędzi wanny opanował się nieco i zanurzając w wodzie głębiej, byle tylko cmoknąć dziewczynę w plecy, zaraz nad łopatką, dodać jeszcze kilka słów. – Optymistycznie zakładasz, że w ogóle położę się pod twoją kołdrą. Czułem, że z tą jajecznicą coś było nie tak, myślałem, że była niedosolona… – mruknął, by potem prosto do jej ucha powiedzieć coś niespodziewanie głośniejszym tonem. – Ale widocznie były tam jakieś… Prochy. Nie wiem jak inaczej wytłumaczyć w końcu taki wielki depozyt wiary…
Widocznie chciał jej dokuczyć. Dopuszczając do wiadomości, że ta może obrazić się w tym momencie śmiertelnie, mocniej zacisnął na niej ramiona, a dopiero teraz, kiedy wątek krępowania krnąbrnej i skłonnej do porywczości Sagi wrócił na języki, zauważył pewne anomalie na jej nadgarstkach. Umysł podsunął mu wiadomość, że nie powinien karać jej w ten sposób, skoro efekty było widać jeszcze kolejnego dnia. Być może powinien zwyczajnie sparaliżować ją i patrzeć jak obraca jedynie gałkami ocznymi, być może próbując zakomunikować mu jak wielkim to nie był chujkiem.
- Núningur – rzucił, przenosząc palce na wąskie nitki sińców u nasady jej dłoni, pozwalając, by zarówno otarcia, jak i krwawe plamki ukryte pod powierzchnią skóry zniknęły im sprzed oczu. – Mogłaś poprosić tamtego doktora, żeby o razu się tym zajął. Mam być dumny z tego, że nie umiesz sięgać po pomoc? – rzucił oschle, a potem na powrót zelżał swój uścisk na jej ciele, odchylając głowę do tyłu. W końcu odpowiedź w postaci pytań o jego stan po pełni były nie tyle co nie na miejscu, to po prostu drażniące.
Nie mógł jej karać za chęć posiadania wiedzy. W końcu robiła to pewnie z ciekawości, nie z troski. A nawet jeżeli z troski, wolałby myśleć, że jest inaczej. Przejechał mokrą dłonią po twarzy byle przemyć nią zmęczone i przymykające się co jakiś czas oczy, a potem westchnął głęboko. Nie chciał odpowiadać, dlatego pewnie odpowiedział wpierw lakonicznie.
- Nie wiem czy widzisz, ale jestem całkiem… Zmęczony. Do tej pory każdą przemianę znosiłem inaczej, może ze względu na to, że wciąż przyzwyczajam się do tej obskurnej niedoli – powiedział, a potem zupełnie wypuścił Sagę ze swoich objęć. Przeczuwał, że nie mógł liczyć na kontakt wzrokowy, co napawało go pewną nadzieją – tłumaczenie się ze swoich słabości w takiej pozycji byłoby bowiem bardzo niewygodne dla jego dumy i męskości. – Nie dziwię się już teraz, że niektórzy podchodzą do wargów z tak wielką rezerwą. Gdybym wpadł na kogoś, kto nie leczy się tak jak ja i nie zachowuje pełni zmysłów… Sam nie wiem czy wyszedłby z tego cały. I pies już mnie ganiał, ale wyobraź sobie to, że ktoś taki jak ja mógłby jednego wieczora zarazić nawet kilkanaście osób samym draśnięciem szczęk. Zawsze najbardziej boję się, że źle wyliczę dawki i zdziczeję, a potem nie będę pamiętał niczego, kiedy pod moimi drzwiami pojawi się szukający pomocy pacjent, który wskaże mnie palcem stwierdzając, że skądś pamięta ten wzrok.
Zaśmiał się. Trochę nierealistyczne, w końcu niewiele miał obecnie z bestii, w którą potrafił się przemienić, jednak lęki nie zawsze pozostawały absolutnie racjonalne. Wstydził się tego co właśnie powiedział, dlatego nie kontynuował i miał zamiar udawać, że właściwie rozmowa o tym wątku nie miała miejsca.
Bezimienny
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:31
- Wolisz samotne, senne rodeo na kanapie? Nie krępuj się - odpowiedziała półszeptem, z ospałym uśmiechem niknącym w fakturze cieplejącej skóry męskiej szyi - a potem drgnęła lekko, bezwolnie, na narkotyczną insynuację krążącą wokół jajecznicy. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak celnie ugodził. Dwuletnia egzystencja z perspektywy czasu przypominała niejednostajny chaos myśli, emocji, zgubnych wyobrażeń i zachowań, kiedy wszelkim sposobem próbowała przeżyć w Przesmyku Lokiego, karmiona zakazanymi substancjami niemal na porządku dziennym. Odsunęłaby się teraz machinalnie, właściwie nawet bezwiednie, spłoszona jak zając, gdyby nie ręce przytrzymujące ją w tej samej pozycji nieco silniejszym uściskiem. - W takim razie na ciebie też powinny zacząć już działać - wymruczała tuż po tym, jak cichym chrząknięciem oczyściła nagle zbyt suche gardło. - Gdzie twoja wiara? Spodziewałam się, że już będziesz w drodze pod kołdrę. To ten brak piżamki tak cię rozstroił? - masująca jego przeciwległe ramię dłoń nacisnęła mocniej na obolały zbitek mięśni, rozpracowując go z wyuczoną anatomiczną precyzją. Nordquist nie przyszedł tu dla niej, miał zająć się Hansem, ale przyglądająca się zaleczonej skórze dziewczyna nie zaznaczyła tego na głos, nie widziała w tym sensu; w banalności niepewnego serca pragnęła mieć, poza tym, namacalną cząstkę tamtego spotkania. Nosić ją w sobie, czuć przy każdym ruchu, krzywić się w grymasie kłującego bólu, a potem pamiętać, że było to następstwem czegoś tak pięknego i tak wyniszczającego. Dla nich obojga. Zaplątani w słodko-gorzkiej grze stracili kontrolę.
Ramiona dotychczas zamykające ją w upragnionej klatce cofnęły swój dotyk, więc Saga ostrożnie uniosła się w kąpieli, klęcząca pomiędzy nogami Tvetera, tyłem do niego, by zabierać mu jak najmniej miejsca, a następnie sięgnęła po buteleczkę cytrusowego żelu. Nie patrzyła na niego, gdy opowiadał. Nie patrzyła, gdy wyrzucał z siebie lęki, gdy mówił o potencjalnym zarażeniu, gdy dawał świadectwo wiecznie wiszącemu nad nim widmie stygmatyzacji. Jej własny strach byłby naturalną, zrozumiałą reakcją - a mimo to nie nadchodził, obmywany z ciepłej skóry za sprawą spienionych pomarańczy i mandarynek.
- To był wywar księżycowy, prawda? 10 IX - spytała, łagodnie obróciwszy głowę do boku, jednak nie usiłowała odnaleźć medyka spojrzeniem. To opadło na budzącą się do życia pianę na tafli wody, śledząc jej fantazyjne kształty zmieniające ułożenia przy każdym ruchu w porcelanowej wannie. - Na pierwszym roku tylko nam o nim wspominano, pobieżnie podano szczegóły, ale mieliśmy uczyć się go dużo później. Nie pamiętam dokładnie - tojad? I czarne borówki? Nie, nie one… Jagody. Wilcze jagody. Proporcje trzy do dwóch - nigdy dotąd nie wspominała mu o podjętych w przeszłości studiach, nie zdradziła, że nie przyszła na świat z ledwie kurewskim przeznaczeniem wyrytym na duszy, a teraz słowa wypłynęły z niej naturalnie, nieukierunkowane na to, by zachwycić różnorodnością zainteresowań. Przewodził nim zupełnie odmienny asumpt; odrobinę mocniej obróciła głowę w kierunku Tvetera, wciąż, mimo to, unikająca go wzrokiem bladoniebieskiej tęczówki. - Mogłabym się nauczyć - zasugerowała miękko; z pewnością posiadał już grono zaufanych dostawców będących na każde skinienie zamożnego klienta, ufał im - ale dlaczego, skoro mógł ufać jej? - Zaraz tu zaśniesz, wychodzimy - zdecydowała potem, zmywając z siebie ostatki białego puchu i - znów - pierwsza zwinnie wydostała się z wanny, w ostatniej chwili mitygując się przed zaoferowaniem mu dłoni. Mężczyźni posiadali karykaturalnie masywną godność, poradzi sobie sam - w tym czasie chwyciła więc przeznaczony dla niego ręcznik, ignorująca wodę skapującą po własnym ciele wprost na dywanik, i wyciągnęła go w stronę Hansa, wolną ręką przeczesując miodowe pukle.
Ramiona dotychczas zamykające ją w upragnionej klatce cofnęły swój dotyk, więc Saga ostrożnie uniosła się w kąpieli, klęcząca pomiędzy nogami Tvetera, tyłem do niego, by zabierać mu jak najmniej miejsca, a następnie sięgnęła po buteleczkę cytrusowego żelu. Nie patrzyła na niego, gdy opowiadał. Nie patrzyła, gdy wyrzucał z siebie lęki, gdy mówił o potencjalnym zarażeniu, gdy dawał świadectwo wiecznie wiszącemu nad nim widmie stygmatyzacji. Jej własny strach byłby naturalną, zrozumiałą reakcją - a mimo to nie nadchodził, obmywany z ciepłej skóry za sprawą spienionych pomarańczy i mandarynek.
- To był wywar księżycowy, prawda? 10 IX - spytała, łagodnie obróciwszy głowę do boku, jednak nie usiłowała odnaleźć medyka spojrzeniem. To opadło na budzącą się do życia pianę na tafli wody, śledząc jej fantazyjne kształty zmieniające ułożenia przy każdym ruchu w porcelanowej wannie. - Na pierwszym roku tylko nam o nim wspominano, pobieżnie podano szczegóły, ale mieliśmy uczyć się go dużo później. Nie pamiętam dokładnie - tojad? I czarne borówki? Nie, nie one… Jagody. Wilcze jagody. Proporcje trzy do dwóch - nigdy dotąd nie wspominała mu o podjętych w przeszłości studiach, nie zdradziła, że nie przyszła na świat z ledwie kurewskim przeznaczeniem wyrytym na duszy, a teraz słowa wypłynęły z niej naturalnie, nieukierunkowane na to, by zachwycić różnorodnością zainteresowań. Przewodził nim zupełnie odmienny asumpt; odrobinę mocniej obróciła głowę w kierunku Tvetera, wciąż, mimo to, unikająca go wzrokiem bladoniebieskiej tęczówki. - Mogłabym się nauczyć - zasugerowała miękko; z pewnością posiadał już grono zaufanych dostawców będących na każde skinienie zamożnego klienta, ufał im - ale dlaczego, skoro mógł ufać jej? - Zaraz tu zaśniesz, wychodzimy - zdecydowała potem, zmywając z siebie ostatki białego puchu i - znów - pierwsza zwinnie wydostała się z wanny, w ostatniej chwili mitygując się przed zaoferowaniem mu dłoni. Mężczyźni posiadali karykaturalnie masywną godność, poradzi sobie sam - w tym czasie chwyciła więc przeznaczony dla niego ręcznik, ignorująca wodę skapującą po własnym ciele wprost na dywanik, i wyciągnęła go w stronę Hansa, wolną ręką przeczesując miodowe pukle.
Nieznajomy
Re: To keep my sanity (H. Tveter & S. Moen, październik 2000) Nie 10 Gru - 1:32
Widział, że śledziła jego ruchy, nawet kiedy nie sięgała jego spojrzenia. On sam patrzył na nią ukradkiem, śledząc ruchy wszystkich mięśni kierujących jej chudym ciałem. Gdyby podniósł dłoń i przejechał nią wzdłuż kręgosłupa, mógłby pewnie policzyć wszystkie wyrostki kręgów i śledzić ich krzywizny, a gdyby przemknął dłonią delikatnie w bok, zliczyłby nawet wszystkie z żeber. Do pewnego momentu rozważał ten zabieg, już powoli podnosząc z wody swoją nieskalaną fizyczna pracą dłoń, by potem jednak cofnąć ją do siebie, w zdenerwowaniu przesuwając dłonią po wiecznie sztywnym od siedzącej postawy karku.
- Tak – odpowiedział tylko. Mógł zmienić smak tej mikstury przy pomocy jednego, jedynego i mało wymagającego zaklęcia, gdyby tylko chciał. Wolał jednak męczyć się z jego naturalnym, drażniącym smakiem, być może nawet tylko po to, by mieć kolejny powód do narzekania na własną, udręczoną duszę. – Obie te substancje w pojedynkę pozostają trujące, a razem tworzą coś, co pozwala nam przetrwać noc.
Nie musiał więcej mówić, dziewczyna w końcu resztę dopowiedziała sobie sama. Nie wiedział, że skończyła studia, ba – wciąż nie wiedział nawet w stu procentach czy je przerwała, chociaż po jej słowach mógł jedynie domyślać się, że coś zakłóciło ciągłość jej edukacji. Może była to decyzja jej samej? A może w tym przypadku ktoś zadecydował za nią, jak to zresztą codziennie, kiedy to wykonywała polecenia co kolejnych ludzi, nawet nie próbujących wmawiać jej, że wszystko to dzieje się dla jej dobra i jej przyjemności. Być może powinien trzymać gębę na kłódkę i nie próbować mieszać się w nieswoje sprawy, jednak kiedy ona sama zaproponowała swoją pomoc czy raczej – próbę pomocy, powiódł spojrzeniem za wychodzącą z wanny sylwetką i oparł się brodą o szczyt bocznej ścianki.
- Jeżeli chcesz się rozwijać, jestem gotowy zapewnić ci wszystkie środki – było to spore przyrzeczenie, jednak wbrew wszystkiemu co można było o nim powiedzieć – tym razem wydawało się niezwykle szczere. Wypowiedziane poważnie, wręcz surowo, sugerowało, że w całym tym trudnym i brutalnym świecie, Saga czasami mogła na nim polegać. Czasami, kiedy akurat miał taki kaprys i chociaż odrobinę inicjatywy, by nie zapominać o niej na miesiąc czy nawet dłużej. Posiadać jednak takie wsparcie wciąż było rzeczą lepszą, niż nie posiadać wsparcia żadnego. – Nie dbam o to czy to będą pieniądze wyrzucone w błoto, w najgorszej sytuacji najwyżej się wkurwię. Tyle że jak nie chcesz mnie zawieść, lepiej pomyśl o czymś co pozwoli ci nie dotrwać do emerytury w Galerii. Moja siostra zajmuje się sztuką i spójrz jak na tym wyszła – zakomunikował gorzko, odbierając od niej ręcznik z nieco przebieglejszym uśmiechem. W końcu jeżeli chciała zatrzymać go przy sobie i faktycznie myślała o nim tak poważnie, by wcześniej niemalże poprosić go o rękę – musiała zrobić coś w kierunku tego, by ich relacja miała większy sens.
Hans już dawno nie pozwalał sercu dyktować scenariuszy. Teraz liczyło się dla niego coś więcej od sympatii, w końcu tą codziennie w zawoalowany sposób mógł ofiarowywać rodzeństwu, pacjentom czy stażystom. Związek był interesem, symbiozą – nie pasożytnictwem.
Tak, może to wszystko przemyślał. Na ten moment, w końcu pozostawał istotą przedziwnie zmienną.
Ustalenie zasad i trzymanie się ich mogło się jednak okazać kluczem do jakichkolwiek powodzeń.
Hans i Saga z tematu
- Tak – odpowiedział tylko. Mógł zmienić smak tej mikstury przy pomocy jednego, jedynego i mało wymagającego zaklęcia, gdyby tylko chciał. Wolał jednak męczyć się z jego naturalnym, drażniącym smakiem, być może nawet tylko po to, by mieć kolejny powód do narzekania na własną, udręczoną duszę. – Obie te substancje w pojedynkę pozostają trujące, a razem tworzą coś, co pozwala nam przetrwać noc.
Nie musiał więcej mówić, dziewczyna w końcu resztę dopowiedziała sobie sama. Nie wiedział, że skończyła studia, ba – wciąż nie wiedział nawet w stu procentach czy je przerwała, chociaż po jej słowach mógł jedynie domyślać się, że coś zakłóciło ciągłość jej edukacji. Może była to decyzja jej samej? A może w tym przypadku ktoś zadecydował za nią, jak to zresztą codziennie, kiedy to wykonywała polecenia co kolejnych ludzi, nawet nie próbujących wmawiać jej, że wszystko to dzieje się dla jej dobra i jej przyjemności. Być może powinien trzymać gębę na kłódkę i nie próbować mieszać się w nieswoje sprawy, jednak kiedy ona sama zaproponowała swoją pomoc czy raczej – próbę pomocy, powiódł spojrzeniem za wychodzącą z wanny sylwetką i oparł się brodą o szczyt bocznej ścianki.
- Jeżeli chcesz się rozwijać, jestem gotowy zapewnić ci wszystkie środki – było to spore przyrzeczenie, jednak wbrew wszystkiemu co można było o nim powiedzieć – tym razem wydawało się niezwykle szczere. Wypowiedziane poważnie, wręcz surowo, sugerowało, że w całym tym trudnym i brutalnym świecie, Saga czasami mogła na nim polegać. Czasami, kiedy akurat miał taki kaprys i chociaż odrobinę inicjatywy, by nie zapominać o niej na miesiąc czy nawet dłużej. Posiadać jednak takie wsparcie wciąż było rzeczą lepszą, niż nie posiadać wsparcia żadnego. – Nie dbam o to czy to będą pieniądze wyrzucone w błoto, w najgorszej sytuacji najwyżej się wkurwię. Tyle że jak nie chcesz mnie zawieść, lepiej pomyśl o czymś co pozwoli ci nie dotrwać do emerytury w Galerii. Moja siostra zajmuje się sztuką i spójrz jak na tym wyszła – zakomunikował gorzko, odbierając od niej ręcznik z nieco przebieglejszym uśmiechem. W końcu jeżeli chciała zatrzymać go przy sobie i faktycznie myślała o nim tak poważnie, by wcześniej niemalże poprosić go o rękę – musiała zrobić coś w kierunku tego, by ich relacja miała większy sens.
Hans już dawno nie pozwalał sercu dyktować scenariuszy. Teraz liczyło się dla niego coś więcej od sympatii, w końcu tą codziennie w zawoalowany sposób mógł ofiarowywać rodzeństwu, pacjentom czy stażystom. Związek był interesem, symbiozą – nie pasożytnictwem.
Tak, może to wszystko przemyślał. Na ten moment, w końcu pozostawał istotą przedziwnie zmienną.
Ustalenie zasad i trzymanie się ich mogło się jednak okazać kluczem do jakichkolwiek powodzeń.
Hans i Saga z tematu