it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999)
2 posters
Nieznajomy
it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:12
Wnętrze pomieszczenia jest ciche i samotne, przesiąknięte chłodem mężczyzny, który zalega w pościeli w swym odrętwieniu, nieporuszenie wpatrując w zalegający nad nim sufit, wypełniony cienistymi kształtami rysowanymi resztkami jaźni obrazów, które wdzierają się pod na wpół rozchylone, przytrzymywane nieznaną siłą, ciążące żywym, palącym ogniem drżenia powieki, których nie może zamknąć. Widzi jedynie mrok zbierający się pod napiętą skórą, wypełniający oczodoły i zbierający się w jego wnętrzu, ciemność o podstępnej, utajnionej naturze wlewającą się w głąb niego, przesuwającą się w ciasnym tunelu napęczniałych żył w głąb, do samego serca, które pobrzmiewa cicho w słabnącym, stłumionym i arytmicznym dwutakcie.
Czuje, jak odpływa. Jak świat wokół niego zmienia się nieoczekiwanie, senny i mglisty. Dryfuje. Choć zdaje mu się, źe łódź zalega na swoim miejscu, że pokład więzi go i pęta na środku jeziora, wbity między wyrwy w żłobni lodowej jego pokrywy, to wiatr niespokojnie uderza o kadłub, naruszając drewniane ściany skrywającej jego postać trumny. Raz za razem, w coraz mocniejszych zmaganiach z jego wybudzeniem. W kolejnej chwili tonie, fizyka ciągnie go w głąb, na samo dno, gdzie leżą już ciała innych tak podobnych jemu samemu. Mężczyzna czuje, że są jego częścią, że ich samych na równi z nim zawiodło życie. Jednak ich oczy są otwarte i niespokojne jak gdyby z uporem na coś czekały. I kiedy wyciągają po niego swe martwe dłonie z ust wyrywa się krzyk, niesie echem po rozlegającej się wokół mężczyzny pustce bezkresu, przenika do świata z zewnątrz a on sam wybudza się w nim słysząc dokładnie jak pożerają jego brzmienie wiążące go ściany.
Oddech samoistnie więźnie w nabrzmiałej tkance płuc, nie przedostaje do układu i zaciska gardło, gdy on uparcie stara się skupić na nim, na ciężkości własnego ciała i na nowo zasnąć, choć sen wcale nie niesie ukojenia. Zmaga się z nim jednak, by powrócił. Jest wyczerpany, wypluty cień, któremu przyszło śnić snem wiecznym, gdzie nic zupełnie wokół niego nie zdaje się być w żaden sposób prawdziwym. Przeciera dłońmi twarz i wstaje podtrzymując ściany, jak gdyby w niej odnajdując przyjaciela, próbującego ulżyć w niedoli i chronić przed upadkiem. W końcu zaciąga głęboko w płuca kolejne hausty powietrza, usiłując własne postrzeganie świata wokół niego przywrócić. Wie, że już nie zaśnie. Jak tej nocy, poprzedniej, kolejnej i jeszcze po niej następnej. Potrzebuje ukojenia. Kogoś, kto czuwał by przy nim…
Mężczyzna ubiera się i wychodzi.
Światła ulicznych latarni rażą swoim blaskiem, przetwierają opadające powieki, szeptają do siebie cicho i wpatrują weń zupełnie jego wewnętrznym bólem niewzruszone. Ich ciche brzęczenie zdaje się w jego nadwrażliwym uchu kaleczyć swym tonem, niczym podźwięk kredy zdzieranej na tablicy. Brzdęk zegara. Brzdęk dzwonu. Obce, pozbawione twarzy zewłoki zwisające z wieży, rozsypujące flaki po pustym, zalanym strugami deszczu chodniku, gdy mężczyzna pod nimi przechodzi zupełnie niewzruszenie, choć w duchu odczuwając niezmierzoną przyjemność i swoiste, nieznane innym podniecenie. Ten mężczyzna jest nim. Zaciska powieki. Więzi w gardle bezwarunkowy krzyk wdzierającej się w głąb ducha rozpaczy. W końcu, ledwie na moment odnajduje rzeczywistość.
Galeria Besettelse tej nocy zdaje mu się równie widmowa i senna, jak wszystko inne. Twarze mijanych galdrów wstrętne i makabrycznie wygięte w swym kształcie zamazują się i nakrywają czernią, głowy odseparowując od ciał i stając nicością. Po prostu rozpływają jakoby w przestrzeni, pociągając za sobą niknące leniwie ciała. Przystaje przy jednym z zawieszonych na ścianie aktów. Zbyt długo, by nie dojrzeć w nim czegoś więcej. Czegoś, co tylko ktoś tak spaczony na swym umyśle, jak on jest w stanie w wizji twórcy doprecyzować i ujrzeć. Może jedynie rozszalała tej nocy wyobraźnia pokazuje mu coś, co w najdalszej głębi swego ducha ujrzeć chce, nie przyznając się przed tym nawet przed sobą samym i nie wiedząc, że w przyszłości owy obraz będzie dlań w pełni zrozumiałym i wytłumaczalnym. Kobieta na obrazie leży do niego tyłem, rozedrgana lutnia jej nagiego, wygiętego w rozkoszy ciała alabastrowo biała i gładka bardziej przypomina wyglądem rzeźbę niźli żywą osobę, którą pragnął ujrzeć sam jej autor. Jej dłoń zaciska się spazmatycznie na tkaninie wiszącej u sufitu i przylgniętej do łoża, choć na pozór mimo wszystko sprawia wrażenie żywej, to Bergdahl dostrzega coś więcej - czerwony sznur oplatający jej szyję i niewielkie ślady krwi, z daleka sprawiające wrażenie nieskładnie rzuconej dekoracji. Odzierające z wszelkiego jej śmierci znaczenia. Odpowiednio złożona oferta. Pełne napięcia kroki mężczyzny, które ledwie chwilę później znajduje się już przy niej. Osuwa się po ścianie, wpatrując bez słowa w pogrążone w przejęciu szaro błękitne oczy dziewczęcia. W oczy tej jednej, jedynej osoby, która może w sposób dla siebie odmiennie szczery zdaje się go rozumieć.
Czuje, jak odpływa. Jak świat wokół niego zmienia się nieoczekiwanie, senny i mglisty. Dryfuje. Choć zdaje mu się, źe łódź zalega na swoim miejscu, że pokład więzi go i pęta na środku jeziora, wbity między wyrwy w żłobni lodowej jego pokrywy, to wiatr niespokojnie uderza o kadłub, naruszając drewniane ściany skrywającej jego postać trumny. Raz za razem, w coraz mocniejszych zmaganiach z jego wybudzeniem. W kolejnej chwili tonie, fizyka ciągnie go w głąb, na samo dno, gdzie leżą już ciała innych tak podobnych jemu samemu. Mężczyzna czuje, że są jego częścią, że ich samych na równi z nim zawiodło życie. Jednak ich oczy są otwarte i niespokojne jak gdyby z uporem na coś czekały. I kiedy wyciągają po niego swe martwe dłonie z ust wyrywa się krzyk, niesie echem po rozlegającej się wokół mężczyzny pustce bezkresu, przenika do świata z zewnątrz a on sam wybudza się w nim słysząc dokładnie jak pożerają jego brzmienie wiążące go ściany.
Oddech samoistnie więźnie w nabrzmiałej tkance płuc, nie przedostaje do układu i zaciska gardło, gdy on uparcie stara się skupić na nim, na ciężkości własnego ciała i na nowo zasnąć, choć sen wcale nie niesie ukojenia. Zmaga się z nim jednak, by powrócił. Jest wyczerpany, wypluty cień, któremu przyszło śnić snem wiecznym, gdzie nic zupełnie wokół niego nie zdaje się być w żaden sposób prawdziwym. Przeciera dłońmi twarz i wstaje podtrzymując ściany, jak gdyby w niej odnajdując przyjaciela, próbującego ulżyć w niedoli i chronić przed upadkiem. W końcu zaciąga głęboko w płuca kolejne hausty powietrza, usiłując własne postrzeganie świata wokół niego przywrócić. Wie, że już nie zaśnie. Jak tej nocy, poprzedniej, kolejnej i jeszcze po niej następnej. Potrzebuje ukojenia. Kogoś, kto czuwał by przy nim…
Mężczyzna ubiera się i wychodzi.
Światła ulicznych latarni rażą swoim blaskiem, przetwierają opadające powieki, szeptają do siebie cicho i wpatrują weń zupełnie jego wewnętrznym bólem niewzruszone. Ich ciche brzęczenie zdaje się w jego nadwrażliwym uchu kaleczyć swym tonem, niczym podźwięk kredy zdzieranej na tablicy. Brzdęk zegara. Brzdęk dzwonu. Obce, pozbawione twarzy zewłoki zwisające z wieży, rozsypujące flaki po pustym, zalanym strugami deszczu chodniku, gdy mężczyzna pod nimi przechodzi zupełnie niewzruszenie, choć w duchu odczuwając niezmierzoną przyjemność i swoiste, nieznane innym podniecenie. Ten mężczyzna jest nim. Zaciska powieki. Więzi w gardle bezwarunkowy krzyk wdzierającej się w głąb ducha rozpaczy. W końcu, ledwie na moment odnajduje rzeczywistość.
Galeria Besettelse tej nocy zdaje mu się równie widmowa i senna, jak wszystko inne. Twarze mijanych galdrów wstrętne i makabrycznie wygięte w swym kształcie zamazują się i nakrywają czernią, głowy odseparowując od ciał i stając nicością. Po prostu rozpływają jakoby w przestrzeni, pociągając za sobą niknące leniwie ciała. Przystaje przy jednym z zawieszonych na ścianie aktów. Zbyt długo, by nie dojrzeć w nim czegoś więcej. Czegoś, co tylko ktoś tak spaczony na swym umyśle, jak on jest w stanie w wizji twórcy doprecyzować i ujrzeć. Może jedynie rozszalała tej nocy wyobraźnia pokazuje mu coś, co w najdalszej głębi swego ducha ujrzeć chce, nie przyznając się przed tym nawet przed sobą samym i nie wiedząc, że w przyszłości owy obraz będzie dlań w pełni zrozumiałym i wytłumaczalnym. Kobieta na obrazie leży do niego tyłem, rozedrgana lutnia jej nagiego, wygiętego w rozkoszy ciała alabastrowo biała i gładka bardziej przypomina wyglądem rzeźbę niźli żywą osobę, którą pragnął ujrzeć sam jej autor. Jej dłoń zaciska się spazmatycznie na tkaninie wiszącej u sufitu i przylgniętej do łoża, choć na pozór mimo wszystko sprawia wrażenie żywej, to Bergdahl dostrzega coś więcej - czerwony sznur oplatający jej szyję i niewielkie ślady krwi, z daleka sprawiające wrażenie nieskładnie rzuconej dekoracji. Odzierające z wszelkiego jej śmierci znaczenia. Odpowiednio złożona oferta. Pełne napięcia kroki mężczyzny, które ledwie chwilę później znajduje się już przy niej. Osuwa się po ścianie, wpatrując bez słowa w pogrążone w przejęciu szaro błękitne oczy dziewczęcia. W oczy tej jednej, jedynej osoby, która może w sposób dla siebie odmiennie szczery zdaje się go rozumieć.
Bezimienny
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:12
Szykowała się do wyjścia. Niezatrzymywana przez żaden z planowanych kontraktów, przeczesująca grzebieniem lejące się na plecy pukle miodowych włosów, w lustrzanym odbiciu wpatrująca się w oczy zlęknione nadciągającą samotnością. Tylko to czekało w domu. Za ścianą rozbijał się czasem starszy sąsiad, zapewniwszy umysł o tym, że gdzieś nieopodal czaiła się żywa istota na wyciągnięcie ręki, gdyby eter pochłonął ją zbyt brutalnie, ale to nie wystarczało. Potrzebowała… Potrzebowała ogrodu, starego wiaderka dziadka i naleśników z syropem klonowym przyprószonym świeżymi owocami, potrzebowała przeszłości, która nigdy nie powróci, zatracona w finalnym objęciu śmierci.
Wiadomość o specjalnym życzeniu nadciągnęła niespodziewanie, heraldowana przez jedną z pracownic Besettelse zachwyconą perspektywą sowitego zarobku kojarzonego z nadchodzącym klientem. Pragnął tylko jej, z eleganckich ścian wyselekcjonował obraz odpowiadający swemu życzeniu, a kurew nikt nie pytał o zdanie. W ruch poszły pędzle, kremy, pachnidła; każdy skrawek białego ciała musiał zostać odpowiednio wypielęgnowany, przygotowany do dotyku męskiej dłoni, podczas gdy utalentowani artyści pracowali nad przystosowaniem pokoju do scenerii widocznej na dziele. Tkaniny zawisły z baldachimu, pod ścianą podpięto kołyskę na wonne kadzidła, na łożu natomiast zapanował chaos. Materiał wił się z materiałem jak kochankowie spleceni w namiętnym tańcu, przy poduszce zaległa rama lustra wskazującego na wysoko ulokowany strop, chaos, osiadł tam chaos, twórczy i kuriozalnie inspirujący, wskazujący być może na szamotaninę z demonami własnych myśli tuż przed tragedią popełnionego samobójstwa. Trwało to chwilę, by sztukę przenieść do rzeczywistości - wówczas jej ciało zdobiono mnogością eleganckiej biżuterii, złoto wplatano w spięte włosy i w ostatnim elemencie domykającym to wszystko niewidoczną klamrą na szyi okręcono czerwoną linę, cienką, wyglądającą niemal jak wstęga… Lub spływająca po bladej skórze krew.
Kiedy Ari wkroczył do środka, była gotowa. Leżąca do niego tyłem, idealnie imitująca pozę niepokojącego malowidła, wygięta w zamrożonym spazmie ostatniego tchnienia, które w ich wydaniu miało być jedynie preludium do zmartwychwstania; nie doniesiono jej, by pożądał nieresponsywnej Fjaril, ona natomiast podejrzewała, że przybył tu jak zwykle - po to, by wypocząć. Zdrzemnąć się choćby na chwilę, bez ryzyka usiedlenia przez nękające go koszmary wypełzające z ciemności ilekroć zostawał sam; brak w niej było niezrozumienia czy oceny, wiedziała przecież, że ludzie ciągnęli do Besettelse z mnogości przeróżnych powodów, a każdego z nich kochała w przeznaczonej mu godzinie miłością, jaką od niej oczekiwano. Pozbawiona uprzedzeń. Poniekąd pozbawiona własnej woli.
- Ari? - odezwała się łagodnie. Spodziewała się go, słyszała ciche skrzypnięcie uchylanych drzwi, słyszała kroki sunące po miękkim dywanie pokrywającym polerowaną, drewnianą podłogę, słyszała oddech zagubiony w ciszy trawiącej ich oboje. Nie grała muzyka. Mogła, ale nie grała - by nie zakłócać pierwotnego odbioru atmosfery płótna przeniesionego do realnego wymiaru, malowanego nie pociągnięciem pędzla, a misternie ułożonymi przedmiotami i jej własnym ciałem grającym w tym pierwsze skrzypce. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, subtelnie opadające na poduszkę, palcami prawej dłoni przytrzymując karminowy sznur, który szczęśliwie nie odbierał jej oddechu. - Czekałam na ciebie - szeptała prawie bezdźwięcznie, nie odwróciwszy się przy tym w jego kierunku. Zapłacił za ten widok, mógł go podziwiać na swoich zasadach, tak długo, jak tylko oczy pragnęły napawać się artystyczną konstrukcją; czekało na niego wysokie, ciemne łoże przyozdobione kremowymi płachtami pledów, a ona oddychała spokojnie, pogrążona w słodkim oczekiwaniu. Na słowo, na dotyk, na cokolwiek, co zdecydowałby się zaoferować. Bez dalszego słowa uniosła ku górze dłoń dzierżącą nić, jakby gestem oferowała mu sięgnięcie po nią, zakleszczenie pomiędzy własnymi palcami, poczucie faktury karminowych nitek, które, zaciśnięte, w mgnieniu oka mogłyby odseparować ją od błogiego dostępu do tlenu. Mężczyźni przepadali za poczuciem kontroli. Przybywali do niej często jej pozbawieni, zmuszeni decyzją losu nadrabiać utraconą równowagę, dzięki towarzystwu kurtyzany absurdalnie odzyskując pewność siebie. To im oferowała, oferowała to też jemu, jeśli nadszedł tutaj zagubiony, jak czasem miał w zwyczaju.
Odchyliła głowę, powoli, delikatnie, cicho sunąc zmierzwionymi lokami po pościeli, żeby spróbować odnaleźć go spojrzeniem. - Dziękuję, że przyszedłeś - dalej roztaczała przed nim dźwięki aksamitnego głosu, a na pełne usta wkradł się uśmiech słodki jak miód. Pełen zaufania. Sentymentu. Prawdziwego? Prostytutek nikt o to nie pytał, a choć widziała w jego twarzy demona sprzed trzech lat wprowadzającego ją do Przesmyku Lokiego i przydrożnego, brudnego zamtuza, wiedziała, że nie był swoim bratem. - Na stole czeka na ciebie wino - wymruczała, ale nie wskazała na elegancki, zdobiony kielich, zaklęta w bezruchu.
Wiadomość o specjalnym życzeniu nadciągnęła niespodziewanie, heraldowana przez jedną z pracownic Besettelse zachwyconą perspektywą sowitego zarobku kojarzonego z nadchodzącym klientem. Pragnął tylko jej, z eleganckich ścian wyselekcjonował obraz odpowiadający swemu życzeniu, a kurew nikt nie pytał o zdanie. W ruch poszły pędzle, kremy, pachnidła; każdy skrawek białego ciała musiał zostać odpowiednio wypielęgnowany, przygotowany do dotyku męskiej dłoni, podczas gdy utalentowani artyści pracowali nad przystosowaniem pokoju do scenerii widocznej na dziele. Tkaniny zawisły z baldachimu, pod ścianą podpięto kołyskę na wonne kadzidła, na łożu natomiast zapanował chaos. Materiał wił się z materiałem jak kochankowie spleceni w namiętnym tańcu, przy poduszce zaległa rama lustra wskazującego na wysoko ulokowany strop, chaos, osiadł tam chaos, twórczy i kuriozalnie inspirujący, wskazujący być może na szamotaninę z demonami własnych myśli tuż przed tragedią popełnionego samobójstwa. Trwało to chwilę, by sztukę przenieść do rzeczywistości - wówczas jej ciało zdobiono mnogością eleganckiej biżuterii, złoto wplatano w spięte włosy i w ostatnim elemencie domykającym to wszystko niewidoczną klamrą na szyi okręcono czerwoną linę, cienką, wyglądającą niemal jak wstęga… Lub spływająca po bladej skórze krew.
Kiedy Ari wkroczył do środka, była gotowa. Leżąca do niego tyłem, idealnie imitująca pozę niepokojącego malowidła, wygięta w zamrożonym spazmie ostatniego tchnienia, które w ich wydaniu miało być jedynie preludium do zmartwychwstania; nie doniesiono jej, by pożądał nieresponsywnej Fjaril, ona natomiast podejrzewała, że przybył tu jak zwykle - po to, by wypocząć. Zdrzemnąć się choćby na chwilę, bez ryzyka usiedlenia przez nękające go koszmary wypełzające z ciemności ilekroć zostawał sam; brak w niej było niezrozumienia czy oceny, wiedziała przecież, że ludzie ciągnęli do Besettelse z mnogości przeróżnych powodów, a każdego z nich kochała w przeznaczonej mu godzinie miłością, jaką od niej oczekiwano. Pozbawiona uprzedzeń. Poniekąd pozbawiona własnej woli.
- Ari? - odezwała się łagodnie. Spodziewała się go, słyszała ciche skrzypnięcie uchylanych drzwi, słyszała kroki sunące po miękkim dywanie pokrywającym polerowaną, drewnianą podłogę, słyszała oddech zagubiony w ciszy trawiącej ich oboje. Nie grała muzyka. Mogła, ale nie grała - by nie zakłócać pierwotnego odbioru atmosfery płótna przeniesionego do realnego wymiaru, malowanego nie pociągnięciem pędzla, a misternie ułożonymi przedmiotami i jej własnym ciałem grającym w tym pierwsze skrzypce. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, subtelnie opadające na poduszkę, palcami prawej dłoni przytrzymując karminowy sznur, który szczęśliwie nie odbierał jej oddechu. - Czekałam na ciebie - szeptała prawie bezdźwięcznie, nie odwróciwszy się przy tym w jego kierunku. Zapłacił za ten widok, mógł go podziwiać na swoich zasadach, tak długo, jak tylko oczy pragnęły napawać się artystyczną konstrukcją; czekało na niego wysokie, ciemne łoże przyozdobione kremowymi płachtami pledów, a ona oddychała spokojnie, pogrążona w słodkim oczekiwaniu. Na słowo, na dotyk, na cokolwiek, co zdecydowałby się zaoferować. Bez dalszego słowa uniosła ku górze dłoń dzierżącą nić, jakby gestem oferowała mu sięgnięcie po nią, zakleszczenie pomiędzy własnymi palcami, poczucie faktury karminowych nitek, które, zaciśnięte, w mgnieniu oka mogłyby odseparować ją od błogiego dostępu do tlenu. Mężczyźni przepadali za poczuciem kontroli. Przybywali do niej często jej pozbawieni, zmuszeni decyzją losu nadrabiać utraconą równowagę, dzięki towarzystwu kurtyzany absurdalnie odzyskując pewność siebie. To im oferowała, oferowała to też jemu, jeśli nadszedł tutaj zagubiony, jak czasem miał w zwyczaju.
Odchyliła głowę, powoli, delikatnie, cicho sunąc zmierzwionymi lokami po pościeli, żeby spróbować odnaleźć go spojrzeniem. - Dziękuję, że przyszedłeś - dalej roztaczała przed nim dźwięki aksamitnego głosu, a na pełne usta wkradł się uśmiech słodki jak miód. Pełen zaufania. Sentymentu. Prawdziwego? Prostytutek nikt o to nie pytał, a choć widziała w jego twarzy demona sprzed trzech lat wprowadzającego ją do Przesmyku Lokiego i przydrożnego, brudnego zamtuza, wiedziała, że nie był swoim bratem. - Na stole czeka na ciebie wino - wymruczała, ale nie wskazała na elegancki, zdobiony kielich, zaklęta w bezruchu.
Nieznajomy
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:12
Mężczyzna czuje narastający w nim, wtłaczający do wnętrza nerwowy spokój, niby to kojący myśli, mordujący na wpół senne majaki, choć na chwilę, ledwie na moment trwania oddechu, to przynoszący odrętwienie i apatię, jak gdyby całym sobą godził się na swój los. Po prostu bezsilnie przyjął te wszystkie obce głosy i obrazy; otworzył swoje wnętrze, otworzył umysł i wpuścił je bez słowa sprzeciwu do środka. Wzburzenie traktując za w pełni daremne, oderwane i zbędne. Jak gdyby materią jego wyciszenia mogła być w tej chwili jedynie rezygnacja, bo szaleństwo czasem po prostu należy zaakceptować, przyjąć do siebie, pozwolić mu się w swoim wnętrzu rozgościć, zaprzyjaźnić z nim, może nawet w pełni pokochać. Ten spokój jednak nie jest wyjałowiony i martwy, drga gdzieś niespokojnie głęboko w środku samej tej emocji. Choć ledwie się porusza, nie poddaje. Coś czai się w nim nieodkryte jeszcze i niepełne. Jakby nie zdążyło wykiełkować i przeobrazić.
Podziwia malującą się zza linii porastających ledwie trzymanych w swym otwarciu powiek - rzęs - sztukę. Alabastrowa skóra dziewczyny kontrastuje pozorną, dziewiczą czystością na tle anarchii otaczającego ją chaosu, w żaden sposób nie sprawiając wrażenia natury swej martwej, bardziej sama ona, wygięta w spazmie podniecenia gorączki, zbyt blada i cicha, by uchodzić za żywą. Serce porywa się w biegu. Odzyskuje życie. Sam mężczyzna chwiejąc się na nogach podźwiga się z ziemi. Odurzony spływającym nań niepokojem. Świadomością możliwej JEJ utraty. Jest mu potrzebna. Konieczna. Bezsprzecznie znacząca.
ABSURD.
- Aż tyle jest dla ciebie warta? - słowa brzmią wyrzutem, bluźnierczo urągające. Pobrzmiewają gdzieś z samego jego środka, niewypowiedziane, ale tak wyraźnie dlań słyszalne i w całym swym tonie i dźwięczności samemu jemu znane. Sam głos jest niedorzecznie wręcz, mimo wszystko przybrany ciepłem, swoistą, odrealnioną troską. Traci zmysły. Ten głos wbija się weń pazurami, wszechogarniający strach przebija na wylot. Kruszy poraniony utraconą rzeczywistością umysł.
Niedowierza. Nie dostrzega granicy między tym, co prawdziwe, a co nie, wpadając tym samym w bezlitosne sidła obłędu. Tej nocy wszystko nim się zdaje, włącznie z nim samym, ale czyż nie brzmią tak, jakby z samej rzeczywistości pochodziły? Pogrążony w dysforii, w zimnym i ciemnym stawie własnego jestestwa, w studni swego niematerialnego, rozwleczonego umysłu. Zaciska powieki, próbując odegnać od siebie nawołujące go głosy, wyciszyć i odseparować. Jej głos niesie chwilowe ukojenie. Ciepły i przyjemny, ledwie na moment przywraca trzeźwość, podpowiadając mu, że jednak żyje.
- Myślisz, że możliwe jest by urodzić się nie w swoim ciele? - ciche, ledwie słyszalne, tak cholernie odrealnione, nie wiedzieć skąd pochodzące słowa wyrywają się poprzez wargi, drgają jeszcze na języku, wpojone w odbijające się w ciszy spaczonego umysłu echo. Spogląda nań nieobecnym, pełnym zagubienia spojrzeniem oczu, tak głębokim w swej zieleni toni, a jednocześnie tak cholernie pustym i niedostępnym, by w końcu odbić gdzieś w najgłębszej i najmroczniejszej głębi bajora - nieme, niewypowiedziane, nie ukazane nawet rysem twarzy mimiki - przerażenie. Sznur barwy karminu ciągnie się po jej bladej skórze. Odbiera oddech.
Przerywana linia na gardle
TUTAJ PRZECIĄĆ
NIE POZWÓL
ABY MNIE TO ZABIŁO.
Ściany żył pulsują wściekłością, przebijają pod skórą kalecząc strach i niepokój. Ciepła ciemność wsiąka w oczy mężczyzny.
- Warta więcej, niż ja? Niż ty sam? - słowa pojawiają się i milkną. Jest w nich nie tylko przypomnienie, utarcie w świadomości ich zdającego się być tak realnymi istnienia, ale niewypowiedziana, niewyrażalna przestroga przywołująca tak odmienne dla siebie emocje. Poczucie straty i żalu, jednoczesna euforia, zmieszana z rozbrajającym lękiem. Twarz brata wykleja wnętrze umysłu. Udaje, że nie widzi. Nie dostrzega. Nie tęskni. Nie umiera.
NIE ŻYJE JUŻ OD DAWNA.
Przeraźliwy gwizd jak krzyk pękającego serca w piekielnej czaszy pod sufitem pokiereszowanego łba. Szczelina. Snop gasnącego światła. Rozpad.
Mężczyzna w końcu się uśmiecha.
Podziwia malującą się zza linii porastających ledwie trzymanych w swym otwarciu powiek - rzęs - sztukę. Alabastrowa skóra dziewczyny kontrastuje pozorną, dziewiczą czystością na tle anarchii otaczającego ją chaosu, w żaden sposób nie sprawiając wrażenia natury swej martwej, bardziej sama ona, wygięta w spazmie podniecenia gorączki, zbyt blada i cicha, by uchodzić za żywą. Serce porywa się w biegu. Odzyskuje życie. Sam mężczyzna chwiejąc się na nogach podźwiga się z ziemi. Odurzony spływającym nań niepokojem. Świadomością możliwej JEJ utraty. Jest mu potrzebna. Konieczna. Bezsprzecznie znacząca.
ABSURD.
- Aż tyle jest dla ciebie warta? - słowa brzmią wyrzutem, bluźnierczo urągające. Pobrzmiewają gdzieś z samego jego środka, niewypowiedziane, ale tak wyraźnie dlań słyszalne i w całym swym tonie i dźwięczności samemu jemu znane. Sam głos jest niedorzecznie wręcz, mimo wszystko przybrany ciepłem, swoistą, odrealnioną troską. Traci zmysły. Ten głos wbija się weń pazurami, wszechogarniający strach przebija na wylot. Kruszy poraniony utraconą rzeczywistością umysł.
Niedowierza. Nie dostrzega granicy między tym, co prawdziwe, a co nie, wpadając tym samym w bezlitosne sidła obłędu. Tej nocy wszystko nim się zdaje, włącznie z nim samym, ale czyż nie brzmią tak, jakby z samej rzeczywistości pochodziły? Pogrążony w dysforii, w zimnym i ciemnym stawie własnego jestestwa, w studni swego niematerialnego, rozwleczonego umysłu. Zaciska powieki, próbując odegnać od siebie nawołujące go głosy, wyciszyć i odseparować. Jej głos niesie chwilowe ukojenie. Ciepły i przyjemny, ledwie na moment przywraca trzeźwość, podpowiadając mu, że jednak żyje.
- Myślisz, że możliwe jest by urodzić się nie w swoim ciele? - ciche, ledwie słyszalne, tak cholernie odrealnione, nie wiedzieć skąd pochodzące słowa wyrywają się poprzez wargi, drgają jeszcze na języku, wpojone w odbijające się w ciszy spaczonego umysłu echo. Spogląda nań nieobecnym, pełnym zagubienia spojrzeniem oczu, tak głębokim w swej zieleni toni, a jednocześnie tak cholernie pustym i niedostępnym, by w końcu odbić gdzieś w najgłębszej i najmroczniejszej głębi bajora - nieme, niewypowiedziane, nie ukazane nawet rysem twarzy mimiki - przerażenie. Sznur barwy karminu ciągnie się po jej bladej skórze. Odbiera oddech.
Przerywana linia na gardle
TUTAJ PRZECIĄĆ
NIE POZWÓL
ABY MNIE TO ZABIŁO.
Ściany żył pulsują wściekłością, przebijają pod skórą kalecząc strach i niepokój. Ciepła ciemność wsiąka w oczy mężczyzny.
- Warta więcej, niż ja? Niż ty sam? - słowa pojawiają się i milkną. Jest w nich nie tylko przypomnienie, utarcie w świadomości ich zdającego się być tak realnymi istnienia, ale niewypowiedziana, niewyrażalna przestroga przywołująca tak odmienne dla siebie emocje. Poczucie straty i żalu, jednoczesna euforia, zmieszana z rozbrajającym lękiem. Twarz brata wykleja wnętrze umysłu. Udaje, że nie widzi. Nie dostrzega. Nie tęskni. Nie umiera.
NIE ŻYJE JUŻ OD DAWNA.
Przeraźliwy gwizd jak krzyk pękającego serca w piekielnej czaszy pod sufitem pokiereszowanego łba. Szczelina. Snop gasnącego światła. Rozpad.
Mężczyzna w końcu się uśmiecha.
Bezimienny
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:12
Dźwięk słów zapraszał do ruchu.
Rzadko bywał głośniejszy, wkraczający do Besettelse z naręczem runicznych talarów i niespełnionym snem zagubionym w kącikach oczu, spragniony jedynie chwili wyciszenia. Balsamu rozlewanego na ciele, zdolnego do rozbijania splotów mięśni, kilku słodkich słów i atencji kołyszącej go wprost w ramiona opanowania. Ofiarowała mu to z przyjemnością, na ołtarzu własnej wdzięczności za to, że nie oczekiwał jej kolejnego nadużycia. W najdalszych pokojach karminowych korytarzy nie miała u swojego boku straży poleconej interweniować w przypadku złamania zasad, bo tu nie istniały zasady. Rozcinano ją, duszono, dławiono, a każdy grzech pozostawał za zamkniętymi drzwiami, niewypowiedziany, zatem nieistniejący.
Powoli, leniwie jak rozespana kotka obróciła się na plecy, odnajdując malachitowe tęczówki. Z jakim cierpieniem dziś do mnie przychodzisz? Z jakim koszmarem zaplątanym w sieci lepkich myśli? Kiedy nadejdzie pająk głodny na tyle, by pochłonąć cię jak bez trudu pochwyconą ofiarę?
- Och, nie. Ciało, w którym przychodzisz na świat, jest twoim, dopóki z niego nie odejdziesz. Tak myślę - odpowiedziała cicho, łagodnie, przesunąwszy się na wzburzonym materiale prześcieradła i kołder. Było ich więcej, każda jednak cienka, niepasująca do październikowego chłodu - lecz ten nie wdzierał się do piwnic galerii. Wstęp tutaj mieli wyłącznie majętni klienci, nie aura zsyłana przez bogów i nie dyskomfort pogody przypominający o tym, że niebawem rozpętać miała się zima surowsza niż karcący rodzic.
- Możesz robić z nim co chcesz. Budować lub niszczyć jak chcesz. Kto ma prawo to osądzać? - jedynie przedwieczni, ale oni milczeli za życia, gotując szale do ważenia grzechów i zasług dopiero po jego zwieńczeniu, a do tego prowadziła przecież tak długa, tak kręta droga. To jeszcze nie dziś. To nie ten dzień, nie ten czas, kiedy należało ronić łzy nad przyszłością.
Naga forma ubrana jedynie w biżuterię i szkarłatny sznur znów poruszyła się w chaosie posłania; plecami oparła się o poduszki, gdzie wcześniej spoczywały dłonie, by następnie otworzyć przed nim ramiona. Znajomy gest, wieczne preludium ich spotkań.
- Podejdź bliżej, odpocznij - widziała to w jego oczach, zapraszała, obiecywała własne ciepło gotowe odegnać każde monstrum polujące na kilkugodzinną drzemkę; za to jej płacił, tego wymagał, w nagrodę za swój patronat otrzymując przyjaźń, opiekę i dotyk kojący na wzór alchemicznego wywaru odbierającego niepokój. Z gramofonu umieszczonego za ciężką kotarą w głębi pomieszczenia w końcu doleciała muzyka; ledwie słyszalna, klasyczna, spokojna. - Tu nic ci nie grozi. Żaden koszmar - przypomniała z uległą życzliwością i aksamitnym uśmiechem.
Płacił, a zatem otrzymał - baśń przygotowaną ku jego uciesze. Pokój magicznie dostosowany do tego, by rozpalić wyobraźnię nie tyle już widokiem płótna, co i rzeczywistości majaczącej przed oczyma. Jej wizerunek, to, jaką chciał ją dziś ujrzeć, z kolią czerwieni zaciśniętą wokół gardła, opadającą miękko wzdłuż torsu. Bezpieczeństwo, anonimowość, szacunek - oraz spełnienie nawet najbardziej prozaicznej zachcianki.
A mimo to walczył z czymś potężniejszym niż dotychczas. Widziała to w jego oczach, w spóźnionym uśmiechu malowanym niczym na powierzchni niedoczyszczonego szkła; odczuwała niepokój? Absurdalny, wciąż graniczący z nieznanym dyskomfort? Jeśli tak, nie pokazała tego po sobie, niemal do perfekcji kontrolująca reakcje własnej mimiki; zamiast tego odetchnęła głębiej, a w wypuszczanym z płuc powietrzu zagrała przyjemna melodia ukontentowania mająca zainfekować także mężczyznę. Odpocznij.
Rzadko bywał głośniejszy, wkraczający do Besettelse z naręczem runicznych talarów i niespełnionym snem zagubionym w kącikach oczu, spragniony jedynie chwili wyciszenia. Balsamu rozlewanego na ciele, zdolnego do rozbijania splotów mięśni, kilku słodkich słów i atencji kołyszącej go wprost w ramiona opanowania. Ofiarowała mu to z przyjemnością, na ołtarzu własnej wdzięczności za to, że nie oczekiwał jej kolejnego nadużycia. W najdalszych pokojach karminowych korytarzy nie miała u swojego boku straży poleconej interweniować w przypadku złamania zasad, bo tu nie istniały zasady. Rozcinano ją, duszono, dławiono, a każdy grzech pozostawał za zamkniętymi drzwiami, niewypowiedziany, zatem nieistniejący.
Powoli, leniwie jak rozespana kotka obróciła się na plecy, odnajdując malachitowe tęczówki. Z jakim cierpieniem dziś do mnie przychodzisz? Z jakim koszmarem zaplątanym w sieci lepkich myśli? Kiedy nadejdzie pająk głodny na tyle, by pochłonąć cię jak bez trudu pochwyconą ofiarę?
- Och, nie. Ciało, w którym przychodzisz na świat, jest twoim, dopóki z niego nie odejdziesz. Tak myślę - odpowiedziała cicho, łagodnie, przesunąwszy się na wzburzonym materiale prześcieradła i kołder. Było ich więcej, każda jednak cienka, niepasująca do październikowego chłodu - lecz ten nie wdzierał się do piwnic galerii. Wstęp tutaj mieli wyłącznie majętni klienci, nie aura zsyłana przez bogów i nie dyskomfort pogody przypominający o tym, że niebawem rozpętać miała się zima surowsza niż karcący rodzic.
- Możesz robić z nim co chcesz. Budować lub niszczyć jak chcesz. Kto ma prawo to osądzać? - jedynie przedwieczni, ale oni milczeli za życia, gotując szale do ważenia grzechów i zasług dopiero po jego zwieńczeniu, a do tego prowadziła przecież tak długa, tak kręta droga. To jeszcze nie dziś. To nie ten dzień, nie ten czas, kiedy należało ronić łzy nad przyszłością.
Naga forma ubrana jedynie w biżuterię i szkarłatny sznur znów poruszyła się w chaosie posłania; plecami oparła się o poduszki, gdzie wcześniej spoczywały dłonie, by następnie otworzyć przed nim ramiona. Znajomy gest, wieczne preludium ich spotkań.
- Podejdź bliżej, odpocznij - widziała to w jego oczach, zapraszała, obiecywała własne ciepło gotowe odegnać każde monstrum polujące na kilkugodzinną drzemkę; za to jej płacił, tego wymagał, w nagrodę za swój patronat otrzymując przyjaźń, opiekę i dotyk kojący na wzór alchemicznego wywaru odbierającego niepokój. Z gramofonu umieszczonego za ciężką kotarą w głębi pomieszczenia w końcu doleciała muzyka; ledwie słyszalna, klasyczna, spokojna. - Tu nic ci nie grozi. Żaden koszmar - przypomniała z uległą życzliwością i aksamitnym uśmiechem.
Płacił, a zatem otrzymał - baśń przygotowaną ku jego uciesze. Pokój magicznie dostosowany do tego, by rozpalić wyobraźnię nie tyle już widokiem płótna, co i rzeczywistości majaczącej przed oczyma. Jej wizerunek, to, jaką chciał ją dziś ujrzeć, z kolią czerwieni zaciśniętą wokół gardła, opadającą miękko wzdłuż torsu. Bezpieczeństwo, anonimowość, szacunek - oraz spełnienie nawet najbardziej prozaicznej zachcianki.
A mimo to walczył z czymś potężniejszym niż dotychczas. Widziała to w jego oczach, w spóźnionym uśmiechu malowanym niczym na powierzchni niedoczyszczonego szkła; odczuwała niepokój? Absurdalny, wciąż graniczący z nieznanym dyskomfort? Jeśli tak, nie pokazała tego po sobie, niemal do perfekcji kontrolująca reakcje własnej mimiki; zamiast tego odetchnęła głębiej, a w wypuszczanym z płuc powietrzu zagrała przyjemna melodia ukontentowania mająca zainfekować także mężczyznę. Odpocznij.
Nieznajomy
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:12
Potrzebował jej sennego, delikatnego dotyku ukojenia. Przyjemnej barwy głosu w pełni swej czułości kołyszącej do snu. Schronienia. Ciepłoty ciasnej, zastygłej przestrzeni cichej i stabilnej, zamkniętej ramą jej wrażliwych rąk. Jej zapachu i jej oddechu spływającego kojąco po zimnej skórze ramienia. Obecności dowodzącej, że wciąż żyje. Pragnął jej. Nie w sposób, w jaki pragnęli jej wszyscy inni w swym odwiecznym szaleństwie, pościgu za zdobyczą słodkiego ciała, które mogliby zawłaszczyć i sobie podporządkować. Ciała w istocie stanowiącego jedynie piękną osłonę kości, żeru dla plugastwa. On sam pragnął po prostu jej bliskości, dotykając brzegu jej ust, rysując je tak, jak gdyby wychodziły spod jego ręki, zapamiętując ich rysy w tęsknocie, czując je niemal na opuszkach w sposób, w jaki czuje się nieobecną, amputowaną kończynę. Czasem obracał się w łóżku podczas jednych z tych bezsennych swych nocy, gdy samotność siadała na brzegu i szeptała do niego cicho, nawołując do oddania się nicości, przywołując w myślach jej zapach, nie mogąc wyrazić koszmarnego bólu kurewskiej tęsknoty za obecnością Fjaril, nie mogąc uwierzyć, że sam czuje tyle, podczas gdy ona nie czuje dosłownie nic.
Naprawdę nie czujesz nic?
Ta myśl odchodzi z zabójczym, wyszczerzonym na ryju uśmiechem pozostawiając jednak coś po sobie.
- Czasem mam wrażenie, że nie należę do siebie - spogląda jej w oczy. Pusty. Nieobecny. - Jakby coś tkwiło we mnie uparcie próbując się wyrwać. Pulsuje w ścianie żył, szarpie od środka a ja nie mogę z tym nic zrobić - słowa spływają cicho, ledwie słyszalnie, pobrzmiewając skrywanym głęboko, niewypowiedzianym bólem i przygaszeniem.
- “Nic nie jawi się takim, jakie jest, lecz tylko podług mniemania”. Ciało to jedynie naczynie. Może jest tak, że wypełniamy je, ale w każdej chwili, kiedy tylko nadarzy się taka sposobność możliwym jest, by mogła się w nie wedrzeć obca, wcale nie zaproszona przez nas dusza.
Tępo wpatruje się w sznur wciąż zawieszony na szyi Fjaril. Łeb mu pulsuje. Czuje niemal jak dudni wściekle o czaszkę, osiadając na ramie oczodołów. Wydaje mu się, że kobieta wciąż dłońmi swymi przytrzymuje karminowy sznur, poruszając miękko w chaosie posłania. Zachęca. Przywołuje.
Serce przyspiesza i zatrzymuje na moment trwania bezdechu, kiedy światło gaśnie a on raczy ją uśmiechem, odartym z wszelkiego bólu. Obcym. Dla siebie. Dla niego. Ale nie dla niej. Uśmiech poszerza się na licu mężczyzny, uwydatniając nie tylko szerokość masywnej szczęki, ale wyraźnie rysujący się na nim psychotyczny makiawelizm roztaczającej się aury. Wzbudzający lęk tajemniczej, niedostępnej zmysłom jego odmiany.
Nie należało go zapraszać.
- Ilu wpuściłaś do siebie dzisiaj wyciągniętymi ku nim ramionami, gotowa na to, by im ulżyć? - jego głos pobrzmiewa wyraźnie zapisaną w nim pogardą, bezceremonialną hardością tonu, który z całą tegoż faktu pewnością tak cholernie absurdalnie przypomina ten, którą swego czasu, odkrywając prawdziwość już oblicza raczył nią Ira. Podźwiga się z miejsca ruchem płynnym, ale i pełnym napięcia odrywając głowę znad brzegu łóżka, przetrząsając kieszenie zawieszonego obok płaszcza w bezowocnych poszukiwaniach potrzebnego jego płucom tytoniu. Krzywi się, jakby dokuczała mu zgaga, jakby był wkurwiony i oburzony jego brakiem w końcu powracając spojrzeniem na kobietę, wzrokiem swym odzierając jej wyciągnięte, nagie ciało. Pociąga nosem, zatrzymując na ustach wyszczerzony bezczelnie uśmiech pychotyka. - Z dobroci maleńkiego, pokrzywdzonego serduszka oddajesz im siebie ze współczucia, czy dla talarów? A może tak po prostu to lubisz i nie ważne jest dla ciebie, w jaki sposób cię wezmą - w pełni bezczelności i niewysłowionej arogancji wyrzuca z siebie, wbijając spojrzenie prosto w samą najciemniejszą głębię jej oczu, wyraźnie z przyjemnością traktując to, jak bardzo bolesnymi mogą być dla niej zawieszone między nimi słowa. Podchodzi bliżej. Znacznie bliżej. Zaciskając dłonie na pokrytym karminem sznurze.
Naprawdę nie czujesz nic?
Ta myśl odchodzi z zabójczym, wyszczerzonym na ryju uśmiechem pozostawiając jednak coś po sobie.
- Czasem mam wrażenie, że nie należę do siebie - spogląda jej w oczy. Pusty. Nieobecny. - Jakby coś tkwiło we mnie uparcie próbując się wyrwać. Pulsuje w ścianie żył, szarpie od środka a ja nie mogę z tym nic zrobić - słowa spływają cicho, ledwie słyszalnie, pobrzmiewając skrywanym głęboko, niewypowiedzianym bólem i przygaszeniem.
- “Nic nie jawi się takim, jakie jest, lecz tylko podług mniemania”. Ciało to jedynie naczynie. Może jest tak, że wypełniamy je, ale w każdej chwili, kiedy tylko nadarzy się taka sposobność możliwym jest, by mogła się w nie wedrzeć obca, wcale nie zaproszona przez nas dusza.
Tępo wpatruje się w sznur wciąż zawieszony na szyi Fjaril. Łeb mu pulsuje. Czuje niemal jak dudni wściekle o czaszkę, osiadając na ramie oczodołów. Wydaje mu się, że kobieta wciąż dłońmi swymi przytrzymuje karminowy sznur, poruszając miękko w chaosie posłania. Zachęca. Przywołuje.
Serce przyspiesza i zatrzymuje na moment trwania bezdechu, kiedy światło gaśnie a on raczy ją uśmiechem, odartym z wszelkiego bólu. Obcym. Dla siebie. Dla niego. Ale nie dla niej. Uśmiech poszerza się na licu mężczyzny, uwydatniając nie tylko szerokość masywnej szczęki, ale wyraźnie rysujący się na nim psychotyczny makiawelizm roztaczającej się aury. Wzbudzający lęk tajemniczej, niedostępnej zmysłom jego odmiany.
Nie należało go zapraszać.
- Ilu wpuściłaś do siebie dzisiaj wyciągniętymi ku nim ramionami, gotowa na to, by im ulżyć? - jego głos pobrzmiewa wyraźnie zapisaną w nim pogardą, bezceremonialną hardością tonu, który z całą tegoż faktu pewnością tak cholernie absurdalnie przypomina ten, którą swego czasu, odkrywając prawdziwość już oblicza raczył nią Ira. Podźwiga się z miejsca ruchem płynnym, ale i pełnym napięcia odrywając głowę znad brzegu łóżka, przetrząsając kieszenie zawieszonego obok płaszcza w bezowocnych poszukiwaniach potrzebnego jego płucom tytoniu. Krzywi się, jakby dokuczała mu zgaga, jakby był wkurwiony i oburzony jego brakiem w końcu powracając spojrzeniem na kobietę, wzrokiem swym odzierając jej wyciągnięte, nagie ciało. Pociąga nosem, zatrzymując na ustach wyszczerzony bezczelnie uśmiech pychotyka. - Z dobroci maleńkiego, pokrzywdzonego serduszka oddajesz im siebie ze współczucia, czy dla talarów? A może tak po prostu to lubisz i nie ważne jest dla ciebie, w jaki sposób cię wezmą - w pełni bezczelności i niewysłowionej arogancji wyrzuca z siebie, wbijając spojrzenie prosto w samą najciemniejszą głębię jej oczu, wyraźnie z przyjemnością traktując to, jak bardzo bolesnymi mogą być dla niej zawieszone między nimi słowa. Podchodzi bliżej. Znacznie bliżej. Zaciskając dłonie na pokrytym karminem sznurze.
Bezimienny
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:13
Czasem przywoływał do dźwięcznego istnienia poruszające, niepokojące historie. Zwierzał się z najciemniejszych myśli kłębiących się pomiędzy ciasnymi ścianami czaszki, zbyt masywnymi, by poradził sobie z nimi on, tylko on - ona natomiast nigdy nie karciła, wyzbyta prawa i chęci do oceny. Wypowiadane w magicznie modyfikowanych pomieszczeniach wyznania były zaklęte w tym jednym miejscu, tak długo, jak nie były zagrażające, Besettelse gwarantowało im pełną tajemnicę - jak księża w specyficznym świecie śniących, z tą różnicą, że Galeria stała na straży skąpanego w rozpuście grzechu, nie zaś czystości ciała, jak i ducha.
Wbrew pozorom nie była wyzuta w tym wszystkim z własnych emocji. Wzniecał je każdy klient, zróżnicowane, jedne mniej, drugie bardziej przychylne, a Fjaril była pewna, że bez ich istnienia nie mogłaby w pełni zadowolić polegających na jej kokieteryjnych usługach mężczyzn. Choć kłamstwo było jej bliskie, stawało się właściwie formą protekcji uśpionej na dnie ciała Sagi, o tyle nie była w stanie sfałszować czułego ciepła ani sympatii widocznej w oczach; otrzymywał to każdy, nawet ten, który w szkarłatnych salach domu uciech krzywdził ją najmocniej - bo rozumiała już, z czego wynikać mogły pewne potrzeby. Nawet te gorszące. Przez wykupione godziny stawali się epicentrum jej wszechświata, gloryfikowani w namiętności i nienachalnej atencji.
- Martwisz się o swoją duszę? - spytała kojąco, kordialnie, smukłą dłonią sunąc po twarzy mężczyzny, w każdym swym geście o kruchej delikatności manifestując troskę, jaka budziła się do życia wraz z wagą jego zwierzenia. A zatem nie czuł się lepiej. Za jego cieniem wciąż podążały wynaturzone demony szczerzące zębiska i polerujące zakrzywione szpony, byle przedostać się pod skórę i wedrzeć w komórki; nie sądziła nawet, że była dla niego lekarzem. Lekarstwem. Ale żadna kurtyzana, choćby najbardziej utalentowana, nie posiadała oręża do wojowania z niewidzialną chorobą rozkwitającą w rzeczonym istnieniu. - Twoje ciało jest ze mną bezpieczne, Ari, ono i cały ty. Wiesz, że nie dam niczemu wejść tu bez pozwolenia, a to tyczy się też każdej myśli, którą testują cię bogowie; ufasz mi? - wiedziała, że ufał; wiedziała, że nie potrafił inaczej, zbyt uzależniony od częstych powrotów do Besettelse, gdzie odnajdywał upragnioną harmonię i wiarygodne adorowanie.
Wiesz, że nie dam niczemu wejść tu bez pozwolenia.
Słowa wypowiedziane w złą, czarną godzinę. Bies wychylający się z kolebki, rozbudzony nieformalnym zaproszeniem, wreszcie przezwyciężający wewnętrzną siłę gospodarza, by przejąć nad nim kontrolę. Ekspresja zmieniała się jak ilustracje w zbyt szybko kartkowanej książce; rozpoznała ten cień plamiący twarz mężczyzny, wyostrzający rysy. Widziała go już wcześniej, niemal identyczny, lata temu, kiedy prowadził ją do lepkiego od brudu zamtuza w Przesmyku, obiecując, że zgodnie z założeniem znalazł jej dobrą pracę - w rzeczywistości natomiast skazując na pozbawiony granic wyzysk za lwi procent od jej pierwszych zarobków. Błysk w oku przywodził na myśl charyzmatycznego bliźniaka, choć ten przecież już nie żył. Nie żył, gnił pod ziemią, pochowany pod epitafium, na którym wewnętrznie wyryła własną ulgę.
A potem pogarda płynąca z ust. Jad trucizny skapującej z zębów, zmuszający ją do drgnięcia na łożu - ale nie pozwoliła sobie na nic więcej, zbyt przyzwyczajona do kontroli nad własnym ciałem, by okazać nagle zalewający ją lęk. Dyskomfort. Dotychczas nigdy nie zwracał się do niej w ten sposób, był za to łagodny, pełen szacunku i wdzięczności za okazane zainteresowanie, nawet jeśli robiłaby to tylko dla pieniędzy. Teraz z kolei… Jakby przemówił przez niego ktoś inny. Jakby stanęła oko w oko z okrutnym Irą przywołanym ze zbyt zamierzchłych, lecz wciąż skądinąd boleśnie świeżych wspomnień.
- Jesteś pierwszy i jedyny. Nie będzie dziś nikogo więcej - skłamała z naturalną sobie lekkością, ostrożniejsza nagle w doborze słów, zaniepokojona niespodziewaną konwersją. Nawet powietrze wdzierające się do płuc wydawało się cięższe. Zimniejsze. - Co się dzieje, Ari? - aksamitne pytanie poprzedziło kolejny ruch na łóżku; niepozbawiona gracji jego atypowym zachowaniem Saga z pozycji siedzącej podniosła się do klęczek, podparłszy rękoma na miękkim materacu. Szukał czegoś, wściekły niespełniony potrzebą - może to właśnie zachęciło Bergdahla do sięgnięcia po ostrzejszy język? Nie byłaby nowością rewelacja, że klient karał ją za własne niepowodzenia. Za kłębiące się w ciele napięcia i frustracje dnia codziennego, z którymi przecież wspólnego miała tyle co nic. - Chcesz, żebym dziś opowiedziała ci baśń właśnie o tym? O kurtyzanie, która oddawała się zbyt często, zbyt chętnie? Zbyt mocno? Zbyt szybko? - skontrowała filuternie; słodycz uśmiechu na jej twarzy zbladła, ale ten nie zniknął w pełni, utrzymany na rysach dzięki silnej woli - i dzięki profesjonalizmowi przyzwyczajonemu do podobnych zachowań stosowanych wobec niej nagminnie, lecz nigdy przez niego. Odynie, nigdy przez niego. - Sprawi ci to przyjemność? - z nowym animuszem sięgnął wreszcie dłońmi do karminowego sznura zaplątanego wokół jej szyi, a ciało Sagi momentalnie przecięła krótkotrwała panika. Nie. Nie mogła się go bać, nieistotne, czy był wulgarny, czy zamierzał tej nocy spełnić nieodkryte dotychczas fantazje, ciemniejsze niż zwykle, był przecież tym samym mężczyzną, którego układała do snu już nie raz; kim byłaby więc ona, gdyby wątpiła w jego intencje? Nie przyjaciółką, nawet nie taką, którą kupowało się za niemałe pieniądze. - Coś cię zdenerwowało, słodki Ari - co? Powiedz mi, wyjaśnij - większość mężczyzn uważała je za głupie, je, panie jednej nocy, prostytutki, dziwki, a ona rzadko kiedy burzyła to przekonanie, z łatwością wkupując się tak błahym zabiegiem w łaski, prędzej zdobywając zaufanie. Nie zagrażała, bo nie taką była jej rola. Tymczasem biżuteria kliknęła dźwięcznie, kiedy za moment znów odchyliła głowę nieco do tyłu, licząc, że widok finezyjnie plecionego szkarłatu na białej szyi zagoi chwilową gorycz, jeśli zawiodą przymilne szepty. - Czego szukałeś? Znajdę dla ciebie wszystko, wystarczy tylko słowo - zobowiązała się ulegle, głosem kuszącym jak słodycz ambrozji.
Wbrew pozorom nie była wyzuta w tym wszystkim z własnych emocji. Wzniecał je każdy klient, zróżnicowane, jedne mniej, drugie bardziej przychylne, a Fjaril była pewna, że bez ich istnienia nie mogłaby w pełni zadowolić polegających na jej kokieteryjnych usługach mężczyzn. Choć kłamstwo było jej bliskie, stawało się właściwie formą protekcji uśpionej na dnie ciała Sagi, o tyle nie była w stanie sfałszować czułego ciepła ani sympatii widocznej w oczach; otrzymywał to każdy, nawet ten, który w szkarłatnych salach domu uciech krzywdził ją najmocniej - bo rozumiała już, z czego wynikać mogły pewne potrzeby. Nawet te gorszące. Przez wykupione godziny stawali się epicentrum jej wszechświata, gloryfikowani w namiętności i nienachalnej atencji.
- Martwisz się o swoją duszę? - spytała kojąco, kordialnie, smukłą dłonią sunąc po twarzy mężczyzny, w każdym swym geście o kruchej delikatności manifestując troskę, jaka budziła się do życia wraz z wagą jego zwierzenia. A zatem nie czuł się lepiej. Za jego cieniem wciąż podążały wynaturzone demony szczerzące zębiska i polerujące zakrzywione szpony, byle przedostać się pod skórę i wedrzeć w komórki; nie sądziła nawet, że była dla niego lekarzem. Lekarstwem. Ale żadna kurtyzana, choćby najbardziej utalentowana, nie posiadała oręża do wojowania z niewidzialną chorobą rozkwitającą w rzeczonym istnieniu. - Twoje ciało jest ze mną bezpieczne, Ari, ono i cały ty. Wiesz, że nie dam niczemu wejść tu bez pozwolenia, a to tyczy się też każdej myśli, którą testują cię bogowie; ufasz mi? - wiedziała, że ufał; wiedziała, że nie potrafił inaczej, zbyt uzależniony od częstych powrotów do Besettelse, gdzie odnajdywał upragnioną harmonię i wiarygodne adorowanie.
Wiesz, że nie dam niczemu wejść tu bez pozwolenia.
Słowa wypowiedziane w złą, czarną godzinę. Bies wychylający się z kolebki, rozbudzony nieformalnym zaproszeniem, wreszcie przezwyciężający wewnętrzną siłę gospodarza, by przejąć nad nim kontrolę. Ekspresja zmieniała się jak ilustracje w zbyt szybko kartkowanej książce; rozpoznała ten cień plamiący twarz mężczyzny, wyostrzający rysy. Widziała go już wcześniej, niemal identyczny, lata temu, kiedy prowadził ją do lepkiego od brudu zamtuza w Przesmyku, obiecując, że zgodnie z założeniem znalazł jej dobrą pracę - w rzeczywistości natomiast skazując na pozbawiony granic wyzysk za lwi procent od jej pierwszych zarobków. Błysk w oku przywodził na myśl charyzmatycznego bliźniaka, choć ten przecież już nie żył. Nie żył, gnił pod ziemią, pochowany pod epitafium, na którym wewnętrznie wyryła własną ulgę.
A potem pogarda płynąca z ust. Jad trucizny skapującej z zębów, zmuszający ją do drgnięcia na łożu - ale nie pozwoliła sobie na nic więcej, zbyt przyzwyczajona do kontroli nad własnym ciałem, by okazać nagle zalewający ją lęk. Dyskomfort. Dotychczas nigdy nie zwracał się do niej w ten sposób, był za to łagodny, pełen szacunku i wdzięczności za okazane zainteresowanie, nawet jeśli robiłaby to tylko dla pieniędzy. Teraz z kolei… Jakby przemówił przez niego ktoś inny. Jakby stanęła oko w oko z okrutnym Irą przywołanym ze zbyt zamierzchłych, lecz wciąż skądinąd boleśnie świeżych wspomnień.
- Jesteś pierwszy i jedyny. Nie będzie dziś nikogo więcej - skłamała z naturalną sobie lekkością, ostrożniejsza nagle w doborze słów, zaniepokojona niespodziewaną konwersją. Nawet powietrze wdzierające się do płuc wydawało się cięższe. Zimniejsze. - Co się dzieje, Ari? - aksamitne pytanie poprzedziło kolejny ruch na łóżku; niepozbawiona gracji jego atypowym zachowaniem Saga z pozycji siedzącej podniosła się do klęczek, podparłszy rękoma na miękkim materacu. Szukał czegoś, wściekły niespełniony potrzebą - może to właśnie zachęciło Bergdahla do sięgnięcia po ostrzejszy język? Nie byłaby nowością rewelacja, że klient karał ją za własne niepowodzenia. Za kłębiące się w ciele napięcia i frustracje dnia codziennego, z którymi przecież wspólnego miała tyle co nic. - Chcesz, żebym dziś opowiedziała ci baśń właśnie o tym? O kurtyzanie, która oddawała się zbyt często, zbyt chętnie? Zbyt mocno? Zbyt szybko? - skontrowała filuternie; słodycz uśmiechu na jej twarzy zbladła, ale ten nie zniknął w pełni, utrzymany na rysach dzięki silnej woli - i dzięki profesjonalizmowi przyzwyczajonemu do podobnych zachowań stosowanych wobec niej nagminnie, lecz nigdy przez niego. Odynie, nigdy przez niego. - Sprawi ci to przyjemność? - z nowym animuszem sięgnął wreszcie dłońmi do karminowego sznura zaplątanego wokół jej szyi, a ciało Sagi momentalnie przecięła krótkotrwała panika. Nie. Nie mogła się go bać, nieistotne, czy był wulgarny, czy zamierzał tej nocy spełnić nieodkryte dotychczas fantazje, ciemniejsze niż zwykle, był przecież tym samym mężczyzną, którego układała do snu już nie raz; kim byłaby więc ona, gdyby wątpiła w jego intencje? Nie przyjaciółką, nawet nie taką, którą kupowało się za niemałe pieniądze. - Coś cię zdenerwowało, słodki Ari - co? Powiedz mi, wyjaśnij - większość mężczyzn uważała je za głupie, je, panie jednej nocy, prostytutki, dziwki, a ona rzadko kiedy burzyła to przekonanie, z łatwością wkupując się tak błahym zabiegiem w łaski, prędzej zdobywając zaufanie. Nie zagrażała, bo nie taką była jej rola. Tymczasem biżuteria kliknęła dźwięcznie, kiedy za moment znów odchyliła głowę nieco do tyłu, licząc, że widok finezyjnie plecionego szkarłatu na białej szyi zagoi chwilową gorycz, jeśli zawiodą przymilne szepty. - Czego szukałeś? Znajdę dla ciebie wszystko, wystarczy tylko słowo - zobowiązała się ulegle, głosem kuszącym jak słodycz ambrozji.
Nieznajomy
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:13
Obłęd wiercił się pod skórą, przenikał pory wybijając na skórze, wyścielał ściany żył, nasączając każdą kroplę tętniącej w swych przepływach krwi i pulsując w nim wściekle, dudniąc swą obecnością o kostną skorupę umysłu, podczas gdy on z wbitymi głęboko i boleśnie palcami u swojej pięści za cenę nieopisanej boleści duszy wiązał go do tej pory i pętał w klatce stalowych krat umysłu i serca. Walczył. Nie poddawał. Targał i tarmosił. Niemym krzykiem płonących oczu podczas dni rozżalenia kresów wołając bezowocnie o pomoc, kiedy cichy, pozbawiony głosu, niewyrażony w żaden inny sposób krzyk zatrzymywał się w gardle i kiedy tylko on sam słyszał jego echo, odbijające w ciasnej, zamkniętej przestrzeni trzeszczącej czaszki.
Obserwowali go. Oceniali. Wąchając obezwładniającą klęskę sączącą się z porów jego skóry, podczas gdy desperacja wbijała się weń pazurami, przesiąkała na wylot, kiedy z odrazą patrzył na świat a oni spoglądali na niego w taki sposób, jak gdyby znali podświadomie tajemnicę jego krwawiącego wstydu, dochodząc do kresu ponurej i smutnej opowieści o rozumie uwięzionym w zwłokach, w zamrożonych myślach unoszących się niebezpiecznie w tej martwej, pozbawionej życia przestrzeni, w wirze wspomnień o bracie bliźniaczym, który rozdzierał i pożerał jego duszę. Ona jedna słyszała jego krzyk, podczas wielu z tych nierzeczywistych, odrealnionych snem nocy, spojrzeniem dotykając bólu i znosząc go, podczas gdy on niczym sukub wysysał z niej cały spokój, wchłaniając w swoje ciało i zasypiając.
Słuchaj i staraj się zrozumieć, jeśli czujesz pogardę, nie wyrażaj jej, przynajmniej nie słowami, przynajmniej nie do mnie. Uwolnij.
Jej słowa pełne ukojenia i ciepła przedzierają się ledwie na moment. Jej dotyk przyjemny i łagodzący beztrosko prześlizguje się przez napiętą skórę, ogrzewając niemal martwe truchło jego ciała.
- Może wcale jej już nie mam - odpowiada z pozorną obojętnością, podczas gdy w zieleni jego oczu dostrzec można wyraźnie rysowaną w nich rezygnację i bezsilność. Pochwyca jej dłonie, przeciągając opuszkami palców po delikatnym ich, kruchym śródręczu, wpatrując dłuższą chwilę prosto w samą głębię jej oczu, zastanawiając się ile w tym leniwym, pełnym ciepła dotyku jest prawdy, bo szeptający bezszelestnie niemal głos gdzieś z tyłu jego czaszki podpowiada mu swoje względem tego obiekcje. Nawet jeśli udaje… Czy to ważne? Zaszczyca ją pełnym bez wyrazu uśmiechem, ledwie rysującym się spod mięśni policzka, kciukiem gładząc środek jej warg gestem sugerującym pewną tolerancję dla jej niewinnej w swym czułym szepcie słów znaczenia wierności. Przygarnij me ciało do siebie. Ucisz głosy w mojej głowie. - Oddałem się im w pełni, prosząc o łaski. Oddałem Odynowi, ale nie mogę znieść kołowrotu myśli i wspomnień, obcych dla mnie, a jednocześnie tak bliskich, pourywanych i zlepionych, wchodzących w głąb mnie, czy tego chcę, czy nie. Miał być on mi darem, ale jest niczym innym, jak huśtawką szaleństwa, na której huśta mnie z wyszczerzonym uśmiechem sam Loki. Może nie powinien się zdradzać. Wyjawiać natury wpisanych w wydarty stalą noża oczodół - talentów. Nigdy z ciebie nie czytałem.
Milknie. Zasypia. Wyłącza machiny trzeszczącego w kołowrocie myśli umysłu, poddając mu bez słowa ogarnięty przenikającym go fizycznie odczuwalnym napadem bólączki, kiedy jego oczy gasną, by rozjarzyć na nowo zupełnie inne i obce. Agresor dostrzega jej drgnięcie, uśmiechając się w wyrazie swoistej uciechy z ów faktu. Wie doskonale, jak bardzo odmiennym i nierzeczywistym zdaje się dla niej jego przeobrażenie i narodziny. Rozszalała postać uśpiona zbytecznie długo we wnętrzu swej klatki, która wychodzi na światło po latach długich, szarpiących się w swym grobowcu oczekiwań. Rozgląda się uważnie po pomieszczeniu, wyławiając z niej każdy element, wysupłując wżłobione w meble i przedmioty uczucia, skrywające tyle ludzkich dotknięć, spojrzeń, bić serca, westchnień, smutków, płaczów, przerażeń i uniesień. Odczuwa je wszystkie. Jest ich panem. Słysząc zawieszone przez kobietę słowa zapewnień obserwuje uważnie jej poruszające się w kłamstwach wargi, przenosi wzrok na jej oczy uśmiechając kpiąco kącikiem ust, by koniec końców przechylając w pełnym bezczelności geście głowę na bok wydobyć z siebie charczący śmiech.
- Ari. Ari. Ari. Może na niego to działa - rzuca w jej kierunku, w szaleńczym impulsie charyzmy zdradzając prawdę swego oblicza. Nie jest nim. Co to, to nie. Jest silny. Zuchwały. Bardziej wartościowy, niż cała ta zgraja tych wszystkich, którzy udają, że wciąż żyją. - Możesz raczyć tymi kłamstwami każdego, przysłaniając je równie fałszywą czułością swych dłoni ciągnąc ich powoli na samo dno, kiedy już stracą cały majątek, by dotrzymali ci tam towarzystwa. Mnie nie oszukasz - cedzi chłodno, niezwykle dobitnie skracając dzielący ich dystans. - Chcesz ją opowiedzieć - rzuca z wyszczerzonym na licu, bałamutnym uśmiechem, jednocześnie w jakiś niecodzienny sposób narzucając jej swoją wyższość, uzmysłowiwszy, że mimo oporów podda mu się bezwzględnie. Przyciąga do siebie jedno ze stojących nieopodal krzeseł, rozsiadając się na nim wygodnie i wbijając nieugięte spojrzenie w samo dno jej oczu. Palące intensywnością. Parzące skórę. - Myślisz, że to baśń? - zawiesza między nimi owe pytanie, choć wcale nie oczekując na nie odpowiedzi. A może jednak? Sam wyraz jego twarzy, napiętej, wyszczerzonej w pełnym fałszywości uśmiechu wyraźnie zaznacza rysującą się w słowach kpinę, jak gdyby wytykając jej, że wmawia sobie, iż wszystko wokół niej nie dzieje się naprawdę. Udowodni jej to. Raptownie podźwiga się z krzesła, jego rosła, dwumetrowa sylwetka wpatruje się chwilę w jej wygięte ciało, prześlizguje się po nim łapczywie i brutalnie, tak samo jak brutalnym jest pociągnięcie uprzęży na jej bladej, kruchej szyi. Na jej pytanie kiwa wymownie głową, wiążąc kobiece ciało w ramie własnego zawieszając je na wyciągniętym ramieniu tuż nad nią. - Ten obraz - pochyla się nad jej uchem, szeptając - Ja go wybrałem. W końcu powraca spojrzeniem do jej oczu, brutalnie łapiąc za nogę i zsuwając ją nieco niżej, jak gdyby tylko dla samego zaznaczenia swojej własności i wpatrując się w nie z intensywnością psychopaty, kiedy zaciska dłoń na jej gardle, pozbawiając swobodnego oddechu. - Olaf nawet nie drgnął, kiedy go wybrałem. Tak bardzo mu na tobie zależy. Nic go nie zastanowiło. Myślisz, że mnie zwiedziesz chęcią poszukiwań?
Obserwowali go. Oceniali. Wąchając obezwładniającą klęskę sączącą się z porów jego skóry, podczas gdy desperacja wbijała się weń pazurami, przesiąkała na wylot, kiedy z odrazą patrzył na świat a oni spoglądali na niego w taki sposób, jak gdyby znali podświadomie tajemnicę jego krwawiącego wstydu, dochodząc do kresu ponurej i smutnej opowieści o rozumie uwięzionym w zwłokach, w zamrożonych myślach unoszących się niebezpiecznie w tej martwej, pozbawionej życia przestrzeni, w wirze wspomnień o bracie bliźniaczym, który rozdzierał i pożerał jego duszę. Ona jedna słyszała jego krzyk, podczas wielu z tych nierzeczywistych, odrealnionych snem nocy, spojrzeniem dotykając bólu i znosząc go, podczas gdy on niczym sukub wysysał z niej cały spokój, wchłaniając w swoje ciało i zasypiając.
Słuchaj i staraj się zrozumieć, jeśli czujesz pogardę, nie wyrażaj jej, przynajmniej nie słowami, przynajmniej nie do mnie. Uwolnij.
Jej słowa pełne ukojenia i ciepła przedzierają się ledwie na moment. Jej dotyk przyjemny i łagodzący beztrosko prześlizguje się przez napiętą skórę, ogrzewając niemal martwe truchło jego ciała.
- Może wcale jej już nie mam - odpowiada z pozorną obojętnością, podczas gdy w zieleni jego oczu dostrzec można wyraźnie rysowaną w nich rezygnację i bezsilność. Pochwyca jej dłonie, przeciągając opuszkami palców po delikatnym ich, kruchym śródręczu, wpatrując dłuższą chwilę prosto w samą głębię jej oczu, zastanawiając się ile w tym leniwym, pełnym ciepła dotyku jest prawdy, bo szeptający bezszelestnie niemal głos gdzieś z tyłu jego czaszki podpowiada mu swoje względem tego obiekcje. Nawet jeśli udaje… Czy to ważne? Zaszczyca ją pełnym bez wyrazu uśmiechem, ledwie rysującym się spod mięśni policzka, kciukiem gładząc środek jej warg gestem sugerującym pewną tolerancję dla jej niewinnej w swym czułym szepcie słów znaczenia wierności. Przygarnij me ciało do siebie. Ucisz głosy w mojej głowie. - Oddałem się im w pełni, prosząc o łaski. Oddałem Odynowi, ale nie mogę znieść kołowrotu myśli i wspomnień, obcych dla mnie, a jednocześnie tak bliskich, pourywanych i zlepionych, wchodzących w głąb mnie, czy tego chcę, czy nie. Miał być on mi darem, ale jest niczym innym, jak huśtawką szaleństwa, na której huśta mnie z wyszczerzonym uśmiechem sam Loki. Może nie powinien się zdradzać. Wyjawiać natury wpisanych w wydarty stalą noża oczodół - talentów. Nigdy z ciebie nie czytałem.
Milknie. Zasypia. Wyłącza machiny trzeszczącego w kołowrocie myśli umysłu, poddając mu bez słowa ogarnięty przenikającym go fizycznie odczuwalnym napadem bólączki, kiedy jego oczy gasną, by rozjarzyć na nowo zupełnie inne i obce. Agresor dostrzega jej drgnięcie, uśmiechając się w wyrazie swoistej uciechy z ów faktu. Wie doskonale, jak bardzo odmiennym i nierzeczywistym zdaje się dla niej jego przeobrażenie i narodziny. Rozszalała postać uśpiona zbytecznie długo we wnętrzu swej klatki, która wychodzi na światło po latach długich, szarpiących się w swym grobowcu oczekiwań. Rozgląda się uważnie po pomieszczeniu, wyławiając z niej każdy element, wysupłując wżłobione w meble i przedmioty uczucia, skrywające tyle ludzkich dotknięć, spojrzeń, bić serca, westchnień, smutków, płaczów, przerażeń i uniesień. Odczuwa je wszystkie. Jest ich panem. Słysząc zawieszone przez kobietę słowa zapewnień obserwuje uważnie jej poruszające się w kłamstwach wargi, przenosi wzrok na jej oczy uśmiechając kpiąco kącikiem ust, by koniec końców przechylając w pełnym bezczelności geście głowę na bok wydobyć z siebie charczący śmiech.
- Ari. Ari. Ari. Może na niego to działa - rzuca w jej kierunku, w szaleńczym impulsie charyzmy zdradzając prawdę swego oblicza. Nie jest nim. Co to, to nie. Jest silny. Zuchwały. Bardziej wartościowy, niż cała ta zgraja tych wszystkich, którzy udają, że wciąż żyją. - Możesz raczyć tymi kłamstwami każdego, przysłaniając je równie fałszywą czułością swych dłoni ciągnąc ich powoli na samo dno, kiedy już stracą cały majątek, by dotrzymali ci tam towarzystwa. Mnie nie oszukasz - cedzi chłodno, niezwykle dobitnie skracając dzielący ich dystans. - Chcesz ją opowiedzieć - rzuca z wyszczerzonym na licu, bałamutnym uśmiechem, jednocześnie w jakiś niecodzienny sposób narzucając jej swoją wyższość, uzmysłowiwszy, że mimo oporów podda mu się bezwzględnie. Przyciąga do siebie jedno ze stojących nieopodal krzeseł, rozsiadając się na nim wygodnie i wbijając nieugięte spojrzenie w samo dno jej oczu. Palące intensywnością. Parzące skórę. - Myślisz, że to baśń? - zawiesza między nimi owe pytanie, choć wcale nie oczekując na nie odpowiedzi. A może jednak? Sam wyraz jego twarzy, napiętej, wyszczerzonej w pełnym fałszywości uśmiechu wyraźnie zaznacza rysującą się w słowach kpinę, jak gdyby wytykając jej, że wmawia sobie, iż wszystko wokół niej nie dzieje się naprawdę. Udowodni jej to. Raptownie podźwiga się z krzesła, jego rosła, dwumetrowa sylwetka wpatruje się chwilę w jej wygięte ciało, prześlizguje się po nim łapczywie i brutalnie, tak samo jak brutalnym jest pociągnięcie uprzęży na jej bladej, kruchej szyi. Na jej pytanie kiwa wymownie głową, wiążąc kobiece ciało w ramie własnego zawieszając je na wyciągniętym ramieniu tuż nad nią. - Ten obraz - pochyla się nad jej uchem, szeptając - Ja go wybrałem. W końcu powraca spojrzeniem do jej oczu, brutalnie łapiąc za nogę i zsuwając ją nieco niżej, jak gdyby tylko dla samego zaznaczenia swojej własności i wpatrując się w nie z intensywnością psychopaty, kiedy zaciska dłoń na jej gardle, pozbawiając swobodnego oddechu. - Olaf nawet nie drgnął, kiedy go wybrałem. Tak bardzo mu na tobie zależy. Nic go nie zastanowiło. Myślisz, że mnie zwiedziesz chęcią poszukiwań?
Bezimienny
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:13
Nie zdążyła wyciszyć przemawiających przez niego wątpliwości; nie zdołała położyć kresu czerni zalewającej go od środka niczym fala wzbierającego kwasu trawiącego na swojej drodze to, czym była powoli ulatująca dusza Ariego. Zawiodła, być może - prozaiczną nieudolnością odpowiednio szybkiego wychwycenia zmian zachodzących w jego organizmie, a te niebawem nadeszły torowane świeżo wydrążonym korytem, które z czeluści wypuściło potwora.
Przez moment poddała w wątpliwość moc własnych oczu, przekonana, że oto stanął przed nią pan jej agonalnej niedoli, kiedy to przez niemal dwa lata niszczono ją w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Gdyby nie Besettelse - nigdy nie zdobyłaby się na odwagę, by uciec z zamtuza, do którego zaprowadził ją Ira, obdarłszy z mylnego przekonania, że gdzieniegdzie wciąż oczekiwali jej mężczyźni dobroduszni i honorowi. Nie oczekiwali. Z sadystyczną przyjemnością oddawał ją w skostniałe ręce nieuczciwego sutenera zaprzęgającego zbyt młodą, zbyt naiwną dziewczynę do niewolniczej pracy - i stanęło to przed nią wraz ze zmieniającym się spojrzeniem dobiegającym zza zmrużonych powiek człowieka, którego za nic w świecie nie chciałaby skrzywdzić. Nie życzyła mu źle - Ariemu. Dlaczego więc on zdecydował się poświęcić nagle tak ryzykownej grze?
Ale potem nadeszły słowa, a ze słowami - mrożąca krew w żyłach świadomość, że być może wcale nie było to jedynie teatralną zabawą zamkniętą w czterech szkarłatnych ścianach świata grzesznej, pozbawionej granic rozpusty. Coś nakazywało sądzić, że przygotowałby ją uprzednio na możliwy scenariusz mogący wprawić ją w niepewne otępienie: reakcja medyka była jednak spontaniczna, naturalna, wprowadzała metamorfozę do łagodnego ciała, a każdy zmysł w jej ciele rozpalił się żarzącą czerwienią ostrzeżenia.
- I nie próbuję cię oszukać - zamruczała potulnie, kontrując ostrość jego słów ze spolegliwym, słodkim uśmiechem powracającym na usta. Plejada klienteli Fjaril była szeroka, w jej szeregach wymieniane były szanowane nazwiska, a im wyżej pięli się w karierze czy społecznej pozycji, tym większe, zazwyczaj, posiadali w sobie skrzywienia. Nierzadko była bita, z rozkoszą żegnając wypłacalnych kochanków, by potem cichymi syknięciami i ocieranymi z kącików oczu łzami reagować na magiczne zabiegi mające przywrócić jej ciało do nieskazitelnego ideału; w oczekiwaniu na własną przyjemność nikt przecież nie życzył sobie widzieć smutnej, nadpsutej dziwki. Mimo to żadnemu ze swoich patronów nie śmiałaby czynić z tego powodu wyrzutów; ostrzegano ją, uprzedzano, przygotowywano psychicznie na fetysze, o jakich nie śniły sobie niewinne dziewczęta w podobnym wieku - jednak nikt nie nastawił jej na nagłe objawienie się martwego brata bliźniaka wyślizgującego się poza nadgniłą grobową deskę. Nie wiedział o tym nawet Wahlberg, z tego też faktu niezdolny w porę ukrócić wizyty niebezpiecznego, opętanego psychiczną chorobą gościa Galerii. - Chcę jedynie tego, co może zadowolić ciebie, a jeśli twoim życzeniem jest usłyszeć taką historię… Opowiem ci ją. Pokażę. Z najbarwniejszym szczegółem - delikatnie rozchyliwszy nogi wciąż łudziła się, że byłaby w stanie zmusić bestię do zamknięcia pyska. Do skrycia obnażonych w niezrozumiałej agresji kłów oczekujących dogodnego momentu do wgryzienia się w miękką skórę, by rozpłatać ją na boki i dotrzeć do kości oczekujących na dnie. Jego spojrzenie było zimne, lepkie, mroziło ją od środka, lecz tym razem nie drgnęła na łóżku, nie próbowała uciec, w głębi duszy infantylnie wierząca, że prędzej czy później opamięta się sam, zrozumie, że ją straszy. Ach, gdyby tylko wiedziała, jak wielką uciechę z ciężko wiszącego pomiędzy nimi terroru otrzymywały dziś Norny…
Zdławionym jękiem wyzutym z przyjemności odpowiedziała na nagłe szarpnięcie zmuszające łokcie do oderwania się od powierzchni materaca, niczym pies wstrząśnięty przez zbyt krótką smycz. Karmin targnął nią do przodu zgodnie z wolą Bergdahla, a palce zaciśnięte na aksamitnej, bladej skórze łydki wbiły się tam zbyt ostro, zbyt mocno, pozostawiwszy po nieczułym dotyku czerwone ślady. Prześcieradło zaszeleściło natomiast głośniej, poruszone wraz z jej sylwetką bezwzględnie ściągniętą niżej; nie pozwolił jej wytrwać jako równej sobie, nawet zamkniętej w klatce złożonej z masywnego, wściekłego ciała, zmusiwszy do tego, by znalazła się niżej, dalej, w pozycji respektującej jego nieoczekiwaną dominację. - Kim jesteś? - spytała z ledwie wyczuwalną pierzchliwością, - To nie nasza noc, mój drogi. Powinieneś już iść, Olaf z pewnością zwróci ci całą s... - zdążyła wykrztusić tuż przed tym, jak dłoń zacisnęła się wokół gardła na wzór szkarłatnego sznura. Gwałtowny gest. Za mocny, zbyt przerażający. Silne palce przyzwyczajone do medycznych zabiegów doskonale wprawione w odnalezieniu najwrażliwszych punktów tylko po to, by pozbawić ją oddechu; karminowe usta rozwarły się w niemym błaganiu, w próbie pochwycenia choćby śladowej ilości tlenu do płuc, a jej własne ręce zacisnęły się wokół nadgarstka Bergdahla, usiłując zmusić go do rozluźnienia kleszczy wokół tchawicy. Policzki czerwieniały. Nogi drżały pod nim beznadziejnie, bezsilnie, dopóki świat przed oczyma nie zaczął rozmywać się w bałamutnej niemocy, a instynkt przejął wodze: kopnęła go, z całej siły spróbowała wbić kolano - raz, drugi - w bok tego, który wcześniej był Arim, a druga dłoń wystrzeliła pod jedną z poduszek, gdzie powinien kryć się bezgłośny, specjalistycznie zaklęty dzwoneczek - przeznaczony do informowania ochrony Besettelse o wymykającej się spod kontroli sytuacji. To był ten moment. To była ta sytuacja. Saga usiłowała obrócić się pod ciężarem mężczyzny, byle tylko w dzikości własnego popłochu, dygoczącymi ze strachu rękoma, zlokalizować przeklęty alarm w łożu przypominającym istną stajnię Augiasza, bez skutku; ale któż mógł przewidzieć, że kiedykolwiek będzie go potrzebować u boku Ariego?
Przez moment poddała w wątpliwość moc własnych oczu, przekonana, że oto stanął przed nią pan jej agonalnej niedoli, kiedy to przez niemal dwa lata niszczono ją w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Gdyby nie Besettelse - nigdy nie zdobyłaby się na odwagę, by uciec z zamtuza, do którego zaprowadził ją Ira, obdarłszy z mylnego przekonania, że gdzieniegdzie wciąż oczekiwali jej mężczyźni dobroduszni i honorowi. Nie oczekiwali. Z sadystyczną przyjemnością oddawał ją w skostniałe ręce nieuczciwego sutenera zaprzęgającego zbyt młodą, zbyt naiwną dziewczynę do niewolniczej pracy - i stanęło to przed nią wraz ze zmieniającym się spojrzeniem dobiegającym zza zmrużonych powiek człowieka, którego za nic w świecie nie chciałaby skrzywdzić. Nie życzyła mu źle - Ariemu. Dlaczego więc on zdecydował się poświęcić nagle tak ryzykownej grze?
Ale potem nadeszły słowa, a ze słowami - mrożąca krew w żyłach świadomość, że być może wcale nie było to jedynie teatralną zabawą zamkniętą w czterech szkarłatnych ścianach świata grzesznej, pozbawionej granic rozpusty. Coś nakazywało sądzić, że przygotowałby ją uprzednio na możliwy scenariusz mogący wprawić ją w niepewne otępienie: reakcja medyka była jednak spontaniczna, naturalna, wprowadzała metamorfozę do łagodnego ciała, a każdy zmysł w jej ciele rozpalił się żarzącą czerwienią ostrzeżenia.
- I nie próbuję cię oszukać - zamruczała potulnie, kontrując ostrość jego słów ze spolegliwym, słodkim uśmiechem powracającym na usta. Plejada klienteli Fjaril była szeroka, w jej szeregach wymieniane były szanowane nazwiska, a im wyżej pięli się w karierze czy społecznej pozycji, tym większe, zazwyczaj, posiadali w sobie skrzywienia. Nierzadko była bita, z rozkoszą żegnając wypłacalnych kochanków, by potem cichymi syknięciami i ocieranymi z kącików oczu łzami reagować na magiczne zabiegi mające przywrócić jej ciało do nieskazitelnego ideału; w oczekiwaniu na własną przyjemność nikt przecież nie życzył sobie widzieć smutnej, nadpsutej dziwki. Mimo to żadnemu ze swoich patronów nie śmiałaby czynić z tego powodu wyrzutów; ostrzegano ją, uprzedzano, przygotowywano psychicznie na fetysze, o jakich nie śniły sobie niewinne dziewczęta w podobnym wieku - jednak nikt nie nastawił jej na nagłe objawienie się martwego brata bliźniaka wyślizgującego się poza nadgniłą grobową deskę. Nie wiedział o tym nawet Wahlberg, z tego też faktu niezdolny w porę ukrócić wizyty niebezpiecznego, opętanego psychiczną chorobą gościa Galerii. - Chcę jedynie tego, co może zadowolić ciebie, a jeśli twoim życzeniem jest usłyszeć taką historię… Opowiem ci ją. Pokażę. Z najbarwniejszym szczegółem - delikatnie rozchyliwszy nogi wciąż łudziła się, że byłaby w stanie zmusić bestię do zamknięcia pyska. Do skrycia obnażonych w niezrozumiałej agresji kłów oczekujących dogodnego momentu do wgryzienia się w miękką skórę, by rozpłatać ją na boki i dotrzeć do kości oczekujących na dnie. Jego spojrzenie było zimne, lepkie, mroziło ją od środka, lecz tym razem nie drgnęła na łóżku, nie próbowała uciec, w głębi duszy infantylnie wierząca, że prędzej czy później opamięta się sam, zrozumie, że ją straszy. Ach, gdyby tylko wiedziała, jak wielką uciechę z ciężko wiszącego pomiędzy nimi terroru otrzymywały dziś Norny…
Zdławionym jękiem wyzutym z przyjemności odpowiedziała na nagłe szarpnięcie zmuszające łokcie do oderwania się od powierzchni materaca, niczym pies wstrząśnięty przez zbyt krótką smycz. Karmin targnął nią do przodu zgodnie z wolą Bergdahla, a palce zaciśnięte na aksamitnej, bladej skórze łydki wbiły się tam zbyt ostro, zbyt mocno, pozostawiwszy po nieczułym dotyku czerwone ślady. Prześcieradło zaszeleściło natomiast głośniej, poruszone wraz z jej sylwetką bezwzględnie ściągniętą niżej; nie pozwolił jej wytrwać jako równej sobie, nawet zamkniętej w klatce złożonej z masywnego, wściekłego ciała, zmusiwszy do tego, by znalazła się niżej, dalej, w pozycji respektującej jego nieoczekiwaną dominację. - Kim jesteś? - spytała z ledwie wyczuwalną pierzchliwością, - To nie nasza noc, mój drogi. Powinieneś już iść, Olaf z pewnością zwróci ci całą s... - zdążyła wykrztusić tuż przed tym, jak dłoń zacisnęła się wokół gardła na wzór szkarłatnego sznura. Gwałtowny gest. Za mocny, zbyt przerażający. Silne palce przyzwyczajone do medycznych zabiegów doskonale wprawione w odnalezieniu najwrażliwszych punktów tylko po to, by pozbawić ją oddechu; karminowe usta rozwarły się w niemym błaganiu, w próbie pochwycenia choćby śladowej ilości tlenu do płuc, a jej własne ręce zacisnęły się wokół nadgarstka Bergdahla, usiłując zmusić go do rozluźnienia kleszczy wokół tchawicy. Policzki czerwieniały. Nogi drżały pod nim beznadziejnie, bezsilnie, dopóki świat przed oczyma nie zaczął rozmywać się w bałamutnej niemocy, a instynkt przejął wodze: kopnęła go, z całej siły spróbowała wbić kolano - raz, drugi - w bok tego, który wcześniej był Arim, a druga dłoń wystrzeliła pod jedną z poduszek, gdzie powinien kryć się bezgłośny, specjalistycznie zaklęty dzwoneczek - przeznaczony do informowania ochrony Besettelse o wymykającej się spod kontroli sytuacji. To był ten moment. To była ta sytuacja. Saga usiłowała obrócić się pod ciężarem mężczyzny, byle tylko w dzikości własnego popłochu, dygoczącymi ze strachu rękoma, zlokalizować przeklęty alarm w łożu przypominającym istną stajnię Augiasza, bez skutku; ale któż mógł przewidzieć, że kiedykolwiek będzie go potrzebować u boku Ariego?
Nieznajomy
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:13
Nie zdążyła wyciszyć przemawiających przez niego wątpliwości; nie zdołała położyć kresu czerni zalewającej go od środka niczym fala wzbierającego kwasu trawiącego na swojej drodze to, czym była powoli ulatująca dusza Ariego. Zawiodła, być może - prozaiczną nieudolnością odpowiednio szybkiego wychwycenia zmian zachodzących w jego organizmie, a te niebawem nadeszły torowane świeżo wydrążonym korytem, które z czeluści wypuściło potwora.
Przez moment poddała w wątpliwość moc własnych oczu, przekonana, że oto stanął przed nią pan jej agonalnej niedoli, kiedy to przez niemal dwa lata niszczono ją w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Gdyby nie Besettelse - nigdy nie zdobyłaby się na odwagę, by uciec z zamtuza, do którego zaprowadził ją Ira, obdarłszy z mylnego przekonania, że gdzieniegdzie wciąż oczekiwali jej mężczyźni dobroduszni i honorowi. Nie oczekiwali. Z sadystyczną przyjemnością oddawał ją w skostniałe ręce nieuczciwego sutenera zaprzęgającego zbyt młodą, zbyt naiwną dziewczynę do niewolniczej pracy - i stanęło to przed nią wraz ze zmieniającym się spojrzeniem dobiegającym zza zmrużonych powiek człowieka, którego za nic w świecie nie chciałaby skrzywdzić. Nie życzyła mu źle - Ariemu. Dlaczego więc on zdecydował się poświęcić nagle tak ryzykownej grze?
Ale potem nadeszły słowa, a ze słowami - mrożąca krew w żyłach świadomość, że być może wcale nie było to jedynie teatralną zabawą zamkniętą w czterech szkarłatnych ścianach świata grzesznej, pozbawionej granic rozpusty. Coś nakazywało sądzić, że przygotowałby ją uprzednio na możliwy scenariusz mogący wprawić ją w niepewne otępienie: reakcja medyka była jednak spontaniczna, naturalna, wprowadzała metamorfozę do łagodnego ciała, a każdy zmysł w jej ciele rozpalił się żarzącą czerwienią ostrzeżenia.
- I nie próbuję cię oszukać - zamruczała potulnie, kontrując ostrość jego słów ze spolegliwym, słodkim uśmiechem powracającym na usta. Plejada klienteli Fjaril była szeroka, w jej szeregach wymieniane były szanowane nazwiska, a im wyżej pięli się w karierze czy społecznej pozycji, tym większe, zazwyczaj, posiadali w sobie skrzywienia. Nierzadko była bita, z rozkoszą żegnając wypłacalnych kochanków, by potem cichymi syknięciami i ocieranymi z kącików oczu łzami reagować na magiczne zabiegi mające przywrócić jej ciało do nieskazitelnego ideału; w oczekiwaniu na własną przyjemność nikt przecież nie życzył sobie widzieć smutnej, nadpsutej dziwki. Mimo to żadnemu ze swoich patronów nie śmiałaby czynić z tego powodu wyrzutów; ostrzegano ją, uprzedzano, przygotowywano psychicznie na fetysze, o jakich nie śniły sobie niewinne dziewczęta w podobnym wieku - jednak nikt nie nastawił jej na nagłe objawienie się martwego brata bliźniaka wyślizgującego się poza nadgniłą grobową deskę. Nie wiedział o tym nawet Wahlberg, z tego też faktu niezdolny w porę ukrócić wizyty niebezpiecznego, opętanego psychiczną chorobą gościa Galerii. - Chcę jedynie tego, co może zadowolić ciebie, a jeśli twoim życzeniem jest usłyszeć taką historię… Opowiem ci ją. Pokażę. Z najbarwniejszym szczegółem - delikatnie rozchyliwszy nogi wciąż łudziła się, że byłaby w stanie zmusić bestię do zamknięcia pyska. Do skrycia obnażonych w niezrozumiałej agresji kłów oczekujących dogodnego momentu do wgryzienia się w miękką skórę, by rozpłatać ją na boki i dotrzeć do kości oczekujących na dnie. Jego spojrzenie było zimne, lepkie, mroziło ją od środka, lecz tym razem nie drgnęła na łóżku, nie próbowała uciec, w głębi duszy infantylnie wierząca, że prędzej czy później opamięta się sam, zrozumie, że ją straszy. Ach, gdyby tylko wiedziała, jak wielką uciechę z ciężko wiszącego pomiędzy nimi terroru otrzymywały dziś Norny…
Zdławionym jękiem wyzutym z przyjemności odpowiedziała na nagłe szarpnięcie zmuszające łokcie do oderwania się od powierzchni materaca, niczym pies wstrząśnięty przez zbyt krótką smycz. Karmin targnął nią do przodu zgodnie z wolą Bergdahla, a palce zaciśnięte na aksamitnej, bladej skórze łydki wbiły się tam zbyt ostro, zbyt mocno, pozostawiwszy po nieczułym dotyku czerwone ślady. Prześcieradło zaszeleściło natomiast głośniej, poruszone wraz z jej sylwetką bezwzględnie ściągniętą niżej; nie pozwolił jej wytrwać jako równej sobie, nawet zamkniętej w klatce złożonej z masywnego, wściekłego ciała, zmusiwszy do tego, by znalazła się niżej, dalej, w pozycji respektującej jego nieoczekiwaną dominację. - Kim jesteś? - spytała z ledwie wyczuwalną pierzchliwością, - To nie nasza noc, mój drogi. Powinieneś już iść, Olaf z pewnością zwróci ci całą s... - zdążyła wykrztusić tuż przed tym, jak dłoń zacisnęła się wokół gardła na wzór szkarłatnego sznura. Gwałtowny gest. Za mocny, zbyt przerażający. Silne palce przyzwyczajone do medycznych zabiegów doskonale wprawione w odnalezieniu najwrażliwszych punktów tylko po to, by pozbawić ją oddechu; karminowe usta rozwarły się w niemym błaganiu, w próbie pochwycenia choćby śladowej ilości tlenu do płuc, a jej własne ręce zacisnęły się wokół nadgarstka Bergdahla, usiłując zmusić go do rozluźnienia kleszczy wokół tchawicy. Policzki czerwieniały. Nogi drżały pod nim beznadziejnie, bezsilnie, dopóki świat przed oczyma nie zaczął rozmywać się w bałamutnej niemocy, a instynkt przejął wodze: kopnęła go, z całej siły spróbowała wbić kolano - raz, drugi - w bok tego, który wcześniej był Arim, a druga dłoń wystrzeliła pod jedną z poduszek, gdzie powinien kryć się bezgłośny, specjalistycznie zaklęty dzwoneczek - przeznaczony do informowania ochrony Besettelse o wymykającej się spod kontroli sytuacji. To był ten moment. To była ta sytuacja. Saga usiłowała obrócić się pod ciężarem mężczyzny, byle tylko w dzikości własnego popłochu, dygoczącymi ze strachu rękoma, zlokalizować przeklęty alarm w łożu przypominającym istną stajnię Augiasza, bez skutku; ale któż mógł przewidzieć, że kiedykolwiek będzie go potrzebować u boku Ariego?
Przez moment poddała w wątpliwość moc własnych oczu, przekonana, że oto stanął przed nią pan jej agonalnej niedoli, kiedy to przez niemal dwa lata niszczono ją w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Gdyby nie Besettelse - nigdy nie zdobyłaby się na odwagę, by uciec z zamtuza, do którego zaprowadził ją Ira, obdarłszy z mylnego przekonania, że gdzieniegdzie wciąż oczekiwali jej mężczyźni dobroduszni i honorowi. Nie oczekiwali. Z sadystyczną przyjemnością oddawał ją w skostniałe ręce nieuczciwego sutenera zaprzęgającego zbyt młodą, zbyt naiwną dziewczynę do niewolniczej pracy - i stanęło to przed nią wraz ze zmieniającym się spojrzeniem dobiegającym zza zmrużonych powiek człowieka, którego za nic w świecie nie chciałaby skrzywdzić. Nie życzyła mu źle - Ariemu. Dlaczego więc on zdecydował się poświęcić nagle tak ryzykownej grze?
Ale potem nadeszły słowa, a ze słowami - mrożąca krew w żyłach świadomość, że być może wcale nie było to jedynie teatralną zabawą zamkniętą w czterech szkarłatnych ścianach świata grzesznej, pozbawionej granic rozpusty. Coś nakazywało sądzić, że przygotowałby ją uprzednio na możliwy scenariusz mogący wprawić ją w niepewne otępienie: reakcja medyka była jednak spontaniczna, naturalna, wprowadzała metamorfozę do łagodnego ciała, a każdy zmysł w jej ciele rozpalił się żarzącą czerwienią ostrzeżenia.
- I nie próbuję cię oszukać - zamruczała potulnie, kontrując ostrość jego słów ze spolegliwym, słodkim uśmiechem powracającym na usta. Plejada klienteli Fjaril była szeroka, w jej szeregach wymieniane były szanowane nazwiska, a im wyżej pięli się w karierze czy społecznej pozycji, tym większe, zazwyczaj, posiadali w sobie skrzywienia. Nierzadko była bita, z rozkoszą żegnając wypłacalnych kochanków, by potem cichymi syknięciami i ocieranymi z kącików oczu łzami reagować na magiczne zabiegi mające przywrócić jej ciało do nieskazitelnego ideału; w oczekiwaniu na własną przyjemność nikt przecież nie życzył sobie widzieć smutnej, nadpsutej dziwki. Mimo to żadnemu ze swoich patronów nie śmiałaby czynić z tego powodu wyrzutów; ostrzegano ją, uprzedzano, przygotowywano psychicznie na fetysze, o jakich nie śniły sobie niewinne dziewczęta w podobnym wieku - jednak nikt nie nastawił jej na nagłe objawienie się martwego brata bliźniaka wyślizgującego się poza nadgniłą grobową deskę. Nie wiedział o tym nawet Wahlberg, z tego też faktu niezdolny w porę ukrócić wizyty niebezpiecznego, opętanego psychiczną chorobą gościa Galerii. - Chcę jedynie tego, co może zadowolić ciebie, a jeśli twoim życzeniem jest usłyszeć taką historię… Opowiem ci ją. Pokażę. Z najbarwniejszym szczegółem - delikatnie rozchyliwszy nogi wciąż łudziła się, że byłaby w stanie zmusić bestię do zamknięcia pyska. Do skrycia obnażonych w niezrozumiałej agresji kłów oczekujących dogodnego momentu do wgryzienia się w miękką skórę, by rozpłatać ją na boki i dotrzeć do kości oczekujących na dnie. Jego spojrzenie było zimne, lepkie, mroziło ją od środka, lecz tym razem nie drgnęła na łóżku, nie próbowała uciec, w głębi duszy infantylnie wierząca, że prędzej czy później opamięta się sam, zrozumie, że ją straszy. Ach, gdyby tylko wiedziała, jak wielką uciechę z ciężko wiszącego pomiędzy nimi terroru otrzymywały dziś Norny…
Zdławionym jękiem wyzutym z przyjemności odpowiedziała na nagłe szarpnięcie zmuszające łokcie do oderwania się od powierzchni materaca, niczym pies wstrząśnięty przez zbyt krótką smycz. Karmin targnął nią do przodu zgodnie z wolą Bergdahla, a palce zaciśnięte na aksamitnej, bladej skórze łydki wbiły się tam zbyt ostro, zbyt mocno, pozostawiwszy po nieczułym dotyku czerwone ślady. Prześcieradło zaszeleściło natomiast głośniej, poruszone wraz z jej sylwetką bezwzględnie ściągniętą niżej; nie pozwolił jej wytrwać jako równej sobie, nawet zamkniętej w klatce złożonej z masywnego, wściekłego ciała, zmusiwszy do tego, by znalazła się niżej, dalej, w pozycji respektującej jego nieoczekiwaną dominację. - Kim jesteś? - spytała z ledwie wyczuwalną pierzchliwością, - To nie nasza noc, mój drogi. Powinieneś już iść, Olaf z pewnością zwróci ci całą s... - zdążyła wykrztusić tuż przed tym, jak dłoń zacisnęła się wokół gardła na wzór szkarłatnego sznura. Gwałtowny gest. Za mocny, zbyt przerażający. Silne palce przyzwyczajone do medycznych zabiegów doskonale wprawione w odnalezieniu najwrażliwszych punktów tylko po to, by pozbawić ją oddechu; karminowe usta rozwarły się w niemym błaganiu, w próbie pochwycenia choćby śladowej ilości tlenu do płuc, a jej własne ręce zacisnęły się wokół nadgarstka Bergdahla, usiłując zmusić go do rozluźnienia kleszczy wokół tchawicy. Policzki czerwieniały. Nogi drżały pod nim beznadziejnie, bezsilnie, dopóki świat przed oczyma nie zaczął rozmywać się w bałamutnej niemocy, a instynkt przejął wodze: kopnęła go, z całej siły spróbowała wbić kolano - raz, drugi - w bok tego, który wcześniej był Arim, a druga dłoń wystrzeliła pod jedną z poduszek, gdzie powinien kryć się bezgłośny, specjalistycznie zaklęty dzwoneczek - przeznaczony do informowania ochrony Besettelse o wymykającej się spod kontroli sytuacji. To był ten moment. To była ta sytuacja. Saga usiłowała obrócić się pod ciężarem mężczyzny, byle tylko w dzikości własnego popłochu, dygoczącymi ze strachu rękoma, zlokalizować przeklęty alarm w łożu przypominającym istną stajnię Augiasza, bez skutku; ale któż mógł przewidzieć, że kiedykolwiek będzie go potrzebować u boku Ariego?
Bezimienny
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:13
Niemogąca odnaleźć dzwoneczka mającego zawiadomić galeryjnych stróżów o szaleńczym kataklizmie, sądziła, że dziś tu zginie. Bywało, że klienci dotychczas zaciskali na niej dłonie aż do utraty tchu i przytomności, jednak na wszystko to godziła się z góry, poinformowana o konkretnym pragnieniu, przygotowana na nie przez medycznych specjalistów konsultujących zdrowie psychiczne dziewcząt zadbanych przez Wahlberga. Jednak kiedy kleszcze pojawiły się znienacka, a wizja przed oczyma zaczynała przypominać ledwie ciemniejący kalejdoskop, panika przemocą wdarła się w tkanki i przejęła ster wszelkich reakcji, radząc, by spróbowała o siebie zawalczyć choć ten jeden raz.
Warknął, a dźwięk ten zwiastował kolejną z nadchodzących zmian.
Ze znajomych, szmaragdowych oczu do teraz prześmiewczych, władczych i zimnych uleciały te zgubne emocje, w roszadzie zastąpione zdezorientowaniem zroszonym panicznym lękiem. Równym jej własnemu? Nawet nie zastanawiała się nad tym, pozbawiona przeklętego dzwoneczka, który zaległ w jego dłoni; mogła jedynie wycofać się na bezpieczną odległość, odskoczyła zatem od Bergdahla klęczącego na łóżku, odnajdująca schronienie na podłodze, dłonie przycisnąwszy wówczas do swojego gardła. Łapczywymi haustami nabierała do płuc powietrza. Chude nogi wciąż dygotały w paraliżującej emocji, podczas gdy świadomość w opieszałości powracała z krainy koszmarnego przerażenia; Saga oparła się plecami o ścianę nieopodal łóżka, ucieknąwszy od niego tak daleko, jak było to dla niej fizycznie możliwe, głucha na przeprosiny i niewidoma na łzy odgradzające tęczówki błyszczącą kotarą.
Przeraził ją. Pierwszy raz odkąd zaczęli spotykać się w salach Besettelse, pierwszy raz odkąd nauczyła się biegle układać go do snu i zapewniać odpoczynek - odebrał jej poczucie bezpieczeństwa i skazał na poddanie jego osoby w wątpliwość.
- Jesteś chory - wydusiła z siebie chrapliwym głosem, strunami naruszonymi ciężarem dłoni, jaka boleśnie zacisnęła się na nich chwilę wcześniej w okrutnej intencji. Przepraszał? Szczenięce spojrzenie kontrowała własnym, patrząca na niego przez szeroko rozwarte w szoku powieki, oddychająca głęboko, niemal nazbyt głęboko. Nigdy dotąd nie zastanawiała się nad słodyczą bezkresnego dostępu do powietrza - robiła to dopiero teraz, przez niego, podczas gdy on zwyczajnie przepraszał. - Co to miało znaczyć? Co to było? Mogłeś zrobić mi krzywdę, rozumiesz to? - przemawiała przez nią złość, jakby zamiast do sporo starszego od siebie mężczyzny zwracała się do dziecka, a od nagiej sylwetki o wciąż czerwonej twarzy emanowało rozczarowanie. Gdyby nie wiązało się to z koniecznością wyminięcia łóżka, na którym się znajdował, bez użycia alarmu uciekłaby z pokoju, by o wszystkim natychmiast poinformować przełożonego. W Besettelse brak było tolerancji dla skrajnego niebezpieczeństwa.
Wyrzuty sumienia nawiedziły ją tylko przez chwilę. Wątpliwości zalały wnętrze na widok szczerze skruszonej lineatury, sugerując, że być może powinna zamknąć go w objęciach i ukoić strach przylegający do rozdygotanych w nim kości. Zaraz jednak piekło ją wspomnienie deprecjonujących komentarzy, brutalnych gestów, a to wystarczyło, by wzburzona Moen nie poruszyła się z miejsca, zamrożona w podświadomym oczekiwaniu na kolejny atak. Ostatnia zmiana nadeszła bez ostrzeżenia, co stało więc na przeszkodzie, by tym razem zrobiła to samo?
- Oddaj mi dzwonek, Ari - poleciła intensywnie, nieustannie chrapliwie, wyciągnąwszy w jego kierunku drżącą rękę. Przepraszał, rozumiał zatem, że dopuścił się niedopuszczalnego - i za to należało ponieść konsekwencje. Opuścić Galerię, pożegnać się z zakupionymi obrazami i reminiscencją wspólnie spędzonych chwil; jeśli stanowił zagrożenie, nie miał tu wstępu. Luksusowa rozpusta była kontrolowana, odbywająca się na konkretnych zasadach, tych, jakie on pogwałcił tej nocy. - Dostaniesz rekompensatę za ten wieczór od Wahlberga i nigdy więcej tu nie przyjdziesz - powtórzyła wcześniejszą deklarację, trzęsąca się jak bezwładny liść porwany przez wiatr. Druga z rąk pomknęła do sznura wokół jej szyi, niemal szarpiąc za splot karminu, byle tylko wyzbyć się go ze skóry jak najprędzej; musiała się od niego uwolnić, od tego, co symbolizował i do czego zachęcił, odrzucając materiał na bok, gdzieś w pobliski kąt pomieszczenia, wciąż jednak nie spuszczając wzroku z klienta. Nie przyjaciela - klienta; dla własnego dobra musiała wyzbyć się zgubnej empatii, choć serce bolało bardziej niż sądziła - ale nie mogła pozwolić na ponowne zaskoczenie, nie kiedy ledwo udało jej się czmychnąć przed hiobowym zakończeniem własnej historii. - Musisz stąd iść - nakazała bez zwyczajowej prośby.
Warknął, a dźwięk ten zwiastował kolejną z nadchodzących zmian.
Ze znajomych, szmaragdowych oczu do teraz prześmiewczych, władczych i zimnych uleciały te zgubne emocje, w roszadzie zastąpione zdezorientowaniem zroszonym panicznym lękiem. Równym jej własnemu? Nawet nie zastanawiała się nad tym, pozbawiona przeklętego dzwoneczka, który zaległ w jego dłoni; mogła jedynie wycofać się na bezpieczną odległość, odskoczyła zatem od Bergdahla klęczącego na łóżku, odnajdująca schronienie na podłodze, dłonie przycisnąwszy wówczas do swojego gardła. Łapczywymi haustami nabierała do płuc powietrza. Chude nogi wciąż dygotały w paraliżującej emocji, podczas gdy świadomość w opieszałości powracała z krainy koszmarnego przerażenia; Saga oparła się plecami o ścianę nieopodal łóżka, ucieknąwszy od niego tak daleko, jak było to dla niej fizycznie możliwe, głucha na przeprosiny i niewidoma na łzy odgradzające tęczówki błyszczącą kotarą.
Przeraził ją. Pierwszy raz odkąd zaczęli spotykać się w salach Besettelse, pierwszy raz odkąd nauczyła się biegle układać go do snu i zapewniać odpoczynek - odebrał jej poczucie bezpieczeństwa i skazał na poddanie jego osoby w wątpliwość.
- Jesteś chory - wydusiła z siebie chrapliwym głosem, strunami naruszonymi ciężarem dłoni, jaka boleśnie zacisnęła się na nich chwilę wcześniej w okrutnej intencji. Przepraszał? Szczenięce spojrzenie kontrowała własnym, patrząca na niego przez szeroko rozwarte w szoku powieki, oddychająca głęboko, niemal nazbyt głęboko. Nigdy dotąd nie zastanawiała się nad słodyczą bezkresnego dostępu do powietrza - robiła to dopiero teraz, przez niego, podczas gdy on zwyczajnie przepraszał. - Co to miało znaczyć? Co to było? Mogłeś zrobić mi krzywdę, rozumiesz to? - przemawiała przez nią złość, jakby zamiast do sporo starszego od siebie mężczyzny zwracała się do dziecka, a od nagiej sylwetki o wciąż czerwonej twarzy emanowało rozczarowanie. Gdyby nie wiązało się to z koniecznością wyminięcia łóżka, na którym się znajdował, bez użycia alarmu uciekłaby z pokoju, by o wszystkim natychmiast poinformować przełożonego. W Besettelse brak było tolerancji dla skrajnego niebezpieczeństwa.
Wyrzuty sumienia nawiedziły ją tylko przez chwilę. Wątpliwości zalały wnętrze na widok szczerze skruszonej lineatury, sugerując, że być może powinna zamknąć go w objęciach i ukoić strach przylegający do rozdygotanych w nim kości. Zaraz jednak piekło ją wspomnienie deprecjonujących komentarzy, brutalnych gestów, a to wystarczyło, by wzburzona Moen nie poruszyła się z miejsca, zamrożona w podświadomym oczekiwaniu na kolejny atak. Ostatnia zmiana nadeszła bez ostrzeżenia, co stało więc na przeszkodzie, by tym razem zrobiła to samo?
- Oddaj mi dzwonek, Ari - poleciła intensywnie, nieustannie chrapliwie, wyciągnąwszy w jego kierunku drżącą rękę. Przepraszał, rozumiał zatem, że dopuścił się niedopuszczalnego - i za to należało ponieść konsekwencje. Opuścić Galerię, pożegnać się z zakupionymi obrazami i reminiscencją wspólnie spędzonych chwil; jeśli stanowił zagrożenie, nie miał tu wstępu. Luksusowa rozpusta była kontrolowana, odbywająca się na konkretnych zasadach, tych, jakie on pogwałcił tej nocy. - Dostaniesz rekompensatę za ten wieczór od Wahlberga i nigdy więcej tu nie przyjdziesz - powtórzyła wcześniejszą deklarację, trzęsąca się jak bezwładny liść porwany przez wiatr. Druga z rąk pomknęła do sznura wokół jej szyi, niemal szarpiąc za splot karminu, byle tylko wyzbyć się go ze skóry jak najprędzej; musiała się od niego uwolnić, od tego, co symbolizował i do czego zachęcił, odrzucając materiał na bok, gdzieś w pobliski kąt pomieszczenia, wciąż jednak nie spuszczając wzroku z klienta. Nie przyjaciela - klienta; dla własnego dobra musiała wyzbyć się zgubnej empatii, choć serce bolało bardziej niż sądziła - ale nie mogła pozwolić na ponowne zaskoczenie, nie kiedy ledwo udało jej się czmychnąć przed hiobowym zakończeniem własnej historii. - Musisz stąd iść - nakazała bez zwyczajowej prośby.
Nieznajomy
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:13
Ból. Tak namacalny, że aż fizyczny. Spalający ducha. Odbierający mowę, więznący w gardle w niemym krzyku rozpalonych żalem oczu. Składane niczym puzzle rozrzucone nieskładnie i chaotycznie elementy obrazu wdzierające się w głąb rozchylonych przerażeniem powiek. Wybudzenie. Powrót świadomości. Nieludzkiej i trudnej. Wypalającej martwe, zdawać by się mogło serce, pozostawiwszy po sobie marne drobiny ulatującego w niebyt popiołu, mogące jeszcze przez chwilę, ledwie przez moment trwania oddechu zaświadczyć, że coś w samej głębi ludzkiej powłoki jeszcze biło. Krwawe podbiegnięcia na delikatnej szyi kobiety, jej przerażenie. Tylko one mogą mu zaświadczyć, czego się dopuścił, choć wszystko sprawia wrażenie śmiertelnie ponurego filmu dziejącego się z boku, a mimo to wprowadzającego swego widza w stan odrętwienia, wbijającego w fotel, choć świadomość wie, że obraz jest niczym innym, jak fikcją.
Tyle, że to nie film.
Spogląda na swoje pochłonięte paraliżem dłonie, ciało dygoczące i płynne. Obce. Przysiada na brzegu łóżka, opierając łokcie o kolana i zamykając brzegi czaszki w stali uścisku, kiedy obraz zaciśniętej na gardle dziewczyny dłoni powraca na moment, niczym przebłysk, podpowiedź jaźni, pozbawionej najmniejszych względem niego skrupułów, czy przejawów litości. I ten głos, szepczący cicho gdzieś z głębi, że jej się należało.
- Ucisz się - skierowane nie do niej, ale do tego, który wciąż tkwi gdzieś obok obserwując. Słowa pobrzmiewają jeszcze cicho, wypuszczone z ciasnej przestrzeni zaciśniętych warg, gdy szepty ustają, gdy szybkie spojrzenie mężczyzny w stojące nieopodal lustro wychwytuje odchodzącą w mrok sylwetkę jego odbicia. Zwalnia swoje dłonie z uścisku, przestaje dygotać, próbując siłą woli zatrzymać całe zimno wlewające się w głąb niego, paraliżujące niemocą podejścia do kobiety bliżej, choćby zerknięcia w głąb jej rozżalonych oczu. Może po prostu braknie mu odwagi.
Jesteś chory.
Pozwala tym słowom na chwilę między nimi zawisnąć. Nie oponuje. Nie przeciwstawia wyrzucanej hardo i bezlitośnie prawdzie, doskonale zdając sobie sprawę z racji kobiety.
Mówił jej to. Ostrzegał. Dla jej dobra winien był odejść, trzymać z boku, strzec przed sobą samym i tymi wszystkimi chorymi i cholernie mrocznymi rzeczami dziejącymi się w nim i w jego spaczonym nieprzemierzalną ciemnością świecie. A mimo to nie potrafi inaczej, tak bardzo jej w tym nieprzeniknionym mroku potrzebując i jej obecności żądając.
- Nigdy bym cię nie skrzywdził. Nie mógłbym - słowa ledwie przechodzą mu przez ściśnięte gardło, pobrzmiewając prawdą i kłamstwem jednocześnie, bo przecież nie może jej tego zagwarantować. Jest w nich nieopisany, nie dający się w żaden sposób wyrazić smutek i gorycz płynąca z tej cholernie żrącej świadomości, że nad sobą nie panuje, że nie panuje nad tym wszystkim, co dzieje się w jego wnętrzu, że nie panuje nad głosami, które słyszy, cichymi szeptami i nad nimi kontrolą. W końcu zatrzymuje na niej swoje spojrzenie. Podchodzi bliżej. Znacznie bliżej. Równając jej twarz ze swoją. Próbując pochwycić jej dłoń i ułożyć na swoim palącym żarem sercu, jak gdyby mogła wyczuć, jak bije porywczo w swoim biegu. Jak gdyby mogła wyczuć płynącą z niego szczerość. - Nigdy bym na to nie pozwolił… - gdybym tylko potrafił - Mogę cię jedynie przeprosić. Mógłbym powiedzieć, że to się więcej nie powtórzy. Obiecać ci to, ale skłamałbym to mówiąc - wpatruje się w samą głębię jej oczu, zza szkła swoich własnych próbując dotrzeć na samo dno jej duszy wrażliwej i delikatnej, która byłaby w stanie mu wybaczyć. Zrozumieć. - Nigdy nie pozwolę zrobić ci krzywdy.
Núningur. Onde.
Czerń przelewa się wypukłością zatrutych żył, ledwie rysując na odkrytych z materiału dłoniach. Zalewa na ledwie moment spojrzenie mężczyzny, który mimo strachu przed swoim odkryciem opatruje rany Sagi, przywracając przy tym wszystkim stabilizację oddechu i zwalniając wciąż tlący się na jej płucach ciężar. Nie jest w stanie zaleczyć jednak krwawiącego rozczarowaniem serca. Na jej polecenie ma ochotę rzucić dzwonkiem o ścianę, tak by nie mogła po niego sięgnąć, ale podaje go jej bez żadnego zbędnego słowa w jej oczach szukając czegoś, do czego mógłby się odwołać, skazując samego siebie na jej wolę, jak gdyby gotów do wymierzenia mu kary. Jak gdyby już, teraz, wszystko mu było jedno. Jak gdyby życie bez niej nie miało już najmniejszego znaczenia. Odkrył się przed nią. Zaufał. Zdradzając samego siebie.
Jest ślepcem. Człowiekiem zbrukanym najczarniejszą i najgłębszą, najbardziej ohydną magią, która odebrała mu serce.
- Nie chcę rekompensaty - słowa pobrzmiewają swoistym wyrzutem, chłodne i martwe, jak on sam, kiedy nie odnajduje w oczach kobiety nawet cienia rysującej się w nich chęci wybaczenia. Podźwiga się do góry, uderzając otwartą dłonią o zimną ścianę naprzeciw, jak gdyby pragnąc w pewien sposób poczuć ból wgniatanych w nią kości, zatopić się w tym fizycznym, nie tym łamiącym upodloną duszę świadomością tego, co zrobił. Tego, co zrobił mu ON - Musisz mi wybaczyć. Nauczę cię bronić się przed każdym, kto zechce zrobić ci krzywdę. Nauczę bronić przede mną samym.
Tyle, że to nie film.
Spogląda na swoje pochłonięte paraliżem dłonie, ciało dygoczące i płynne. Obce. Przysiada na brzegu łóżka, opierając łokcie o kolana i zamykając brzegi czaszki w stali uścisku, kiedy obraz zaciśniętej na gardle dziewczyny dłoni powraca na moment, niczym przebłysk, podpowiedź jaźni, pozbawionej najmniejszych względem niego skrupułów, czy przejawów litości. I ten głos, szepczący cicho gdzieś z głębi, że jej się należało.
- Ucisz się - skierowane nie do niej, ale do tego, który wciąż tkwi gdzieś obok obserwując. Słowa pobrzmiewają jeszcze cicho, wypuszczone z ciasnej przestrzeni zaciśniętych warg, gdy szepty ustają, gdy szybkie spojrzenie mężczyzny w stojące nieopodal lustro wychwytuje odchodzącą w mrok sylwetkę jego odbicia. Zwalnia swoje dłonie z uścisku, przestaje dygotać, próbując siłą woli zatrzymać całe zimno wlewające się w głąb niego, paraliżujące niemocą podejścia do kobiety bliżej, choćby zerknięcia w głąb jej rozżalonych oczu. Może po prostu braknie mu odwagi.
Jesteś chory.
Pozwala tym słowom na chwilę między nimi zawisnąć. Nie oponuje. Nie przeciwstawia wyrzucanej hardo i bezlitośnie prawdzie, doskonale zdając sobie sprawę z racji kobiety.
Mówił jej to. Ostrzegał. Dla jej dobra winien był odejść, trzymać z boku, strzec przed sobą samym i tymi wszystkimi chorymi i cholernie mrocznymi rzeczami dziejącymi się w nim i w jego spaczonym nieprzemierzalną ciemnością świecie. A mimo to nie potrafi inaczej, tak bardzo jej w tym nieprzeniknionym mroku potrzebując i jej obecności żądając.
- Nigdy bym cię nie skrzywdził. Nie mógłbym - słowa ledwie przechodzą mu przez ściśnięte gardło, pobrzmiewając prawdą i kłamstwem jednocześnie, bo przecież nie może jej tego zagwarantować. Jest w nich nieopisany, nie dający się w żaden sposób wyrazić smutek i gorycz płynąca z tej cholernie żrącej świadomości, że nad sobą nie panuje, że nie panuje nad tym wszystkim, co dzieje się w jego wnętrzu, że nie panuje nad głosami, które słyszy, cichymi szeptami i nad nimi kontrolą. W końcu zatrzymuje na niej swoje spojrzenie. Podchodzi bliżej. Znacznie bliżej. Równając jej twarz ze swoją. Próbując pochwycić jej dłoń i ułożyć na swoim palącym żarem sercu, jak gdyby mogła wyczuć, jak bije porywczo w swoim biegu. Jak gdyby mogła wyczuć płynącą z niego szczerość. - Nigdy bym na to nie pozwolił… - gdybym tylko potrafił - Mogę cię jedynie przeprosić. Mógłbym powiedzieć, że to się więcej nie powtórzy. Obiecać ci to, ale skłamałbym to mówiąc - wpatruje się w samą głębię jej oczu, zza szkła swoich własnych próbując dotrzeć na samo dno jej duszy wrażliwej i delikatnej, która byłaby w stanie mu wybaczyć. Zrozumieć. - Nigdy nie pozwolę zrobić ci krzywdy.
Núningur. Onde.
Czerń przelewa się wypukłością zatrutych żył, ledwie rysując na odkrytych z materiału dłoniach. Zalewa na ledwie moment spojrzenie mężczyzny, który mimo strachu przed swoim odkryciem opatruje rany Sagi, przywracając przy tym wszystkim stabilizację oddechu i zwalniając wciąż tlący się na jej płucach ciężar. Nie jest w stanie zaleczyć jednak krwawiącego rozczarowaniem serca. Na jej polecenie ma ochotę rzucić dzwonkiem o ścianę, tak by nie mogła po niego sięgnąć, ale podaje go jej bez żadnego zbędnego słowa w jej oczach szukając czegoś, do czego mógłby się odwołać, skazując samego siebie na jej wolę, jak gdyby gotów do wymierzenia mu kary. Jak gdyby już, teraz, wszystko mu było jedno. Jak gdyby życie bez niej nie miało już najmniejszego znaczenia. Odkrył się przed nią. Zaufał. Zdradzając samego siebie.
Jest ślepcem. Człowiekiem zbrukanym najczarniejszą i najgłębszą, najbardziej ohydną magią, która odebrała mu serce.
- Nie chcę rekompensaty - słowa pobrzmiewają swoistym wyrzutem, chłodne i martwe, jak on sam, kiedy nie odnajduje w oczach kobiety nawet cienia rysującej się w nich chęci wybaczenia. Podźwiga się do góry, uderzając otwartą dłonią o zimną ścianę naprzeciw, jak gdyby pragnąc w pewien sposób poczuć ból wgniatanych w nią kości, zatopić się w tym fizycznym, nie tym łamiącym upodloną duszę świadomością tego, co zrobił. Tego, co zrobił mu ON - Musisz mi wybaczyć. Nauczę cię bronić się przed każdym, kto zechce zrobić ci krzywdę. Nauczę bronić przede mną samym.
Bezimienny
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:14
Ujęte w łagodnym uścisku palce wyślizgnęły się momentalnie, uciekły, wciąż pamiętające świeże kąsanie tej samej dłoni zaciskającej się wokół jej gardła nie w pragnieniu zapewnienia przyjemności, a w zgubnej intencji doprowadzającej na klif utraty przytomności. Jak mogła teraz mu uwierzyć? Jak mogła tak błyskawicznie puścić w niepamięć niepokojące zachowanie, jakiego się dopuścił - choć przecież zarzekał się, że nigdy do tego nie dojdzie? Kiedyś nie wierzyła. Nie sądziła, że mogło to być prawdą, a nie ledwie czczym słowem, profilaktycznym zapewnieniem mającym w przyszłości posłużyć za usprawiedliwienie swoich trudniejszych do zaakceptowania dewiacji, jednak przerażenie i gorycz bijące z oczu Bergdahla wydawały się szczere, szczersze niż to, do czego doszło w prywatnej komnacie Besettelse; dlaczego to wszystko zniszczyłeś?
- Ari - zaczęła, głosem znaczonym trującą melodią wątpliwości, jakich niechybnie nie chciał teraz od niej słyszeć. I nie usłyszałby, gdyby tylko w odpowiednim momencie przejął kontrolę nad uwrażliwioną psychiką i czyny zamienił na słowa, bo te ranić mogły znacznie mniej; a może wręcz przeciwnie? Czyżby już zapomniała, jak kiedyś wspólnymi z gestem siłami doprowadzały ją do ostatniego kręgu piekielnego, w symfonii wspólnej harmonii tak szkodliwe, tak dojmująco trudne do zniesienia, przeklinające na resztę życia? - To już się stało, nie cofniesz tego. Nie sprawisz, że przestanę się bać - chrapliwość zwyczajowego aksamitu gryzła się z delikatną, choć wzburzoną urodą, ale i to wkrótce odeszło.
Magia spłynęła z dłoni, zaproszona cichym, prawie niedosłyszalnym dla ludzkiego ucha szeptem, tchnieniem czerni znacząc przy tym siatkę żył i aort wypełniających go od środka; w Przesmyku Lokiego, miejscu, do którego niegdyś sprowadził ją Ira Bergdahl, takie aberracje widywała często. Częściej, niż powinna. Zło. Zepsucie. Wewnętrzna korupcja chaosu okropnych arkan, z którymi nie chciała, nie mogła mieć nic wspólnego - a jednak to okropieństwo zwróciło jej teraz nienaruszony bólem oddech.
Obnażał się, z każdą chwilą mocniej i mocniej.
Oddawał w jej ręce decyzyjność co do swojego losu.
Obdarty z tajemnic, bezbronny jak dziecko, jednocześnie wciąż tak kuriozalnie przerażający - udowadniający, że koszmary w jego głowie nie były tylko nieprzyjemnym snem, który koiła za pomocą czułego dotyku i kilku miłych słów, otrzymując za to wynagrodzenie większe niż pozostałe kurtyzany niejednokrotnie uginające się pod ciężarem o wiele trudniejszej pracy. Demony istniały - przejmowały nad nim panowanie, tworzyły własne imperium i pożerały go od środka, zaczynając od kości, na wierzchnich warstwach skóry kończąc, a ona odrzucała go teraz przez swój własny, jakże uzasadniony strach. Może nie powinna tego robić. Przecież w pewien sposób był jej bliski, darzyła go sympatią nie tyle zawodową, co i prywatną, sympatią, niczym więcej - a mimo to tchórzyła, gdy w czterech ścianach zamknięto ją z nieujarzmioną, nieprzewidywalną bestią. Co prawda kobiety takie jak ona uczono obchodzenia się z nieprzewidzianym, ale czym innym były akcydentalne pragnienia wypełzające na powierzchnię, a czym innym szaleństwo błyszczące w dotychczas tak ciepłych oczach.
- Dziękuję - odezwała się powoli, czy to za zaklęcia zwracające jej cielesną stabilność, czy za dzwonek ułożony na wyciągniętej dłoni, w pewnym absurdzie sytuacji symbolizujący powierzone w niej zaufanie. Serce drżało, rozrywane na pół; nie chciała widzieć go tonącego w przygnębieniu zroszonym lękiem budzącym się w trzewiach, nie chciała słyszeć błagania, nie chciała czuć osiadającej na ramionach presji, nieistotne, czy tworzonej samodzielną, nie do końca świadomą decyzją, czy wynikającą bezpośrednio z jego zabiegów. - Jak to sobie wyobrażasz, Ari? Będziesz tu przychodził, a pokój zamienimy na ring, żebyś mógł mnie uczyć samoobrony? Żebym pewnego dnia użyła jej przeciwko tobie, kiedy to znowu się powtórzy? - zmrużone powieki i ściągnięte ze sobą brwi, powoli blednąca twarz, oddech wciąż ciężki jak para uciekająca z rozbuchanego pieca. Ciało przylegające do ściany, palce zaciśnięte na rączce dzwonka, który jeszcze nie wybrzmiał w swojej bezdźwięcznej melodii. Nie zaalarmowała ochrony. Mogła, powinna, ale w własnej niemocy zrozumiała, że nie mogła tego zrobić, nie kiedy wydawał się jej taki nieporadny. Narażony - na co? Niewykluczone, że przypominał jej ducha sprzed wielu, wielu lat; tego małego chłopca, którego widywała w snach na jawie, udając, że wcale nie była samotna; wytwór jej wyobraźni, byle zapełnić czymkolwiek letargiczną pustkę tkanych po sobie dni. - Oszczędzę ci nieprzyjemności i nikomu nie powiem, co tu się dziś stało. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić - błyszczące we własnych oczach przygnębienie zszarzyło błękitną tęczówkę; niepewny krok spróbował go wyminąć, powoli, ostrożnie, jakby podświadomie w każdej chwili oczekiwała nawrotu okropieństwa przywodzącego na myśl brata bliźniaka, którego nie chciała pamiętać. Dalej od ściany, bliżej drzwi, tam, gdzie czułaby się bezpieczniej, nieuwięziona. - Ale następnym razem wybierzesz sobie inną dziewczynę. Nie stąd, nie z Besettelse. Dobrze? - czy sama pewnego dnia odczuje tęsknotę? Czy płatna przyjaźń mogła okazać się prawdziwa, niewymuszona? Jeśli tak - czy nie powinna być silniejsza od strachu? W głowie piętrzyły się pytania bez odpowiedzi, w myślach wiodła prym kakofonia nieskładnych dźwięków smaganych adrenaliną innego rodzaju, niż tą klasycznie objawiającą się w domach uciech. Oboje przecież wiedzieli, że jego przywiązanie skazane było na porażkę. Fjaril miała za zadanie odbierać ciężko zarobione pieniądze delikatną sztuką uwodzenia i towarzystwa, nie znał jej jako Sagi, nie była mu winna lojalności; ale nie była też niewrażliwa na czyjeś cierpienie, przeklęta przesadną empatią. Był ślepcem, był szaleńcem, był też skrzywdzony i zbolały - łatwiej więc byłoby jej go odrzucić, gdyby widziała w mężczyźnie jedynie premedytację. - Poradzisz sobie beze mnie - blady uśmiech rozkwitł w goryczy; nie poradzi, przecież wiedziała.
Saga z tematu
- Ari - zaczęła, głosem znaczonym trującą melodią wątpliwości, jakich niechybnie nie chciał teraz od niej słyszeć. I nie usłyszałby, gdyby tylko w odpowiednim momencie przejął kontrolę nad uwrażliwioną psychiką i czyny zamienił na słowa, bo te ranić mogły znacznie mniej; a może wręcz przeciwnie? Czyżby już zapomniała, jak kiedyś wspólnymi z gestem siłami doprowadzały ją do ostatniego kręgu piekielnego, w symfonii wspólnej harmonii tak szkodliwe, tak dojmująco trudne do zniesienia, przeklinające na resztę życia? - To już się stało, nie cofniesz tego. Nie sprawisz, że przestanę się bać - chrapliwość zwyczajowego aksamitu gryzła się z delikatną, choć wzburzoną urodą, ale i to wkrótce odeszło.
Magia spłynęła z dłoni, zaproszona cichym, prawie niedosłyszalnym dla ludzkiego ucha szeptem, tchnieniem czerni znacząc przy tym siatkę żył i aort wypełniających go od środka; w Przesmyku Lokiego, miejscu, do którego niegdyś sprowadził ją Ira Bergdahl, takie aberracje widywała często. Częściej, niż powinna. Zło. Zepsucie. Wewnętrzna korupcja chaosu okropnych arkan, z którymi nie chciała, nie mogła mieć nic wspólnego - a jednak to okropieństwo zwróciło jej teraz nienaruszony bólem oddech.
Obnażał się, z każdą chwilą mocniej i mocniej.
Oddawał w jej ręce decyzyjność co do swojego losu.
Obdarty z tajemnic, bezbronny jak dziecko, jednocześnie wciąż tak kuriozalnie przerażający - udowadniający, że koszmary w jego głowie nie były tylko nieprzyjemnym snem, który koiła za pomocą czułego dotyku i kilku miłych słów, otrzymując za to wynagrodzenie większe niż pozostałe kurtyzany niejednokrotnie uginające się pod ciężarem o wiele trudniejszej pracy. Demony istniały - przejmowały nad nim panowanie, tworzyły własne imperium i pożerały go od środka, zaczynając od kości, na wierzchnich warstwach skóry kończąc, a ona odrzucała go teraz przez swój własny, jakże uzasadniony strach. Może nie powinna tego robić. Przecież w pewien sposób był jej bliski, darzyła go sympatią nie tyle zawodową, co i prywatną, sympatią, niczym więcej - a mimo to tchórzyła, gdy w czterech ścianach zamknięto ją z nieujarzmioną, nieprzewidywalną bestią. Co prawda kobiety takie jak ona uczono obchodzenia się z nieprzewidzianym, ale czym innym były akcydentalne pragnienia wypełzające na powierzchnię, a czym innym szaleństwo błyszczące w dotychczas tak ciepłych oczach.
- Dziękuję - odezwała się powoli, czy to za zaklęcia zwracające jej cielesną stabilność, czy za dzwonek ułożony na wyciągniętej dłoni, w pewnym absurdzie sytuacji symbolizujący powierzone w niej zaufanie. Serce drżało, rozrywane na pół; nie chciała widzieć go tonącego w przygnębieniu zroszonym lękiem budzącym się w trzewiach, nie chciała słyszeć błagania, nie chciała czuć osiadającej na ramionach presji, nieistotne, czy tworzonej samodzielną, nie do końca świadomą decyzją, czy wynikającą bezpośrednio z jego zabiegów. - Jak to sobie wyobrażasz, Ari? Będziesz tu przychodził, a pokój zamienimy na ring, żebyś mógł mnie uczyć samoobrony? Żebym pewnego dnia użyła jej przeciwko tobie, kiedy to znowu się powtórzy? - zmrużone powieki i ściągnięte ze sobą brwi, powoli blednąca twarz, oddech wciąż ciężki jak para uciekająca z rozbuchanego pieca. Ciało przylegające do ściany, palce zaciśnięte na rączce dzwonka, który jeszcze nie wybrzmiał w swojej bezdźwięcznej melodii. Nie zaalarmowała ochrony. Mogła, powinna, ale w własnej niemocy zrozumiała, że nie mogła tego zrobić, nie kiedy wydawał się jej taki nieporadny. Narażony - na co? Niewykluczone, że przypominał jej ducha sprzed wielu, wielu lat; tego małego chłopca, którego widywała w snach na jawie, udając, że wcale nie była samotna; wytwór jej wyobraźni, byle zapełnić czymkolwiek letargiczną pustkę tkanych po sobie dni. - Oszczędzę ci nieprzyjemności i nikomu nie powiem, co tu się dziś stało. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić - błyszczące we własnych oczach przygnębienie zszarzyło błękitną tęczówkę; niepewny krok spróbował go wyminąć, powoli, ostrożnie, jakby podświadomie w każdej chwili oczekiwała nawrotu okropieństwa przywodzącego na myśl brata bliźniaka, którego nie chciała pamiętać. Dalej od ściany, bliżej drzwi, tam, gdzie czułaby się bezpieczniej, nieuwięziona. - Ale następnym razem wybierzesz sobie inną dziewczynę. Nie stąd, nie z Besettelse. Dobrze? - czy sama pewnego dnia odczuje tęsknotę? Czy płatna przyjaźń mogła okazać się prawdziwa, niewymuszona? Jeśli tak - czy nie powinna być silniejsza od strachu? W głowie piętrzyły się pytania bez odpowiedzi, w myślach wiodła prym kakofonia nieskładnych dźwięków smaganych adrenaliną innego rodzaju, niż tą klasycznie objawiającą się w domach uciech. Oboje przecież wiedzieli, że jego przywiązanie skazane było na porażkę. Fjaril miała za zadanie odbierać ciężko zarobione pieniądze delikatną sztuką uwodzenia i towarzystwa, nie znał jej jako Sagi, nie była mu winna lojalności; ale nie była też niewrażliwa na czyjeś cierpienie, przeklęta przesadną empatią. Był ślepcem, był szaleńcem, był też skrzywdzony i zbolały - łatwiej więc byłoby jej go odrzucić, gdyby widziała w mężczyźnie jedynie premedytację. - Poradzisz sobie beze mnie - blady uśmiech rozkwitł w goryczy; nie poradzi, przecież wiedziała.
Saga z tematu
Nieznajomy
Re: it's dark inside (A. Bergdahl & S. Moen, październik 1999) Nie 10 Gru - 1:14
Nie w pełni świadomy. Uwięziony we własnym tylko i wyłącznie koszmarze, który pomimo tego, jak silnie by mu się nie przeciwstawiał zalegał w ciemnych pajęczynach zbrukanych zakazaną magią żył, porastał serce, więżąc w ciasnej pułapce nie dającego się poruszyć kamienia, w którym jedynie nieliczne, rysujące się na nim pęknięcia sprawiały, że jednak wciąż żył. I czuł. Ale nie kontrolował, bo jak mógłby sprawować nadzór nad czymś tak nieoczywistym, w żaden sposób przez siebie niepojętym i nie dającym zrozumieć. Tego wieczoru pierwszy raz w swoim życiu poczuł się tak cholernie, pokrętnie i tajemniczo obco, jak gdyby jego okryta paraliżem jaźń wcale już nie należała do niego, jego ciało, słowa, wszystkie te gesty, a nawet uczucia stawały się tak nieznajomie cudze i wrogie. A jednocześnie tak absurdalnie bliską była twarz, która wychylała się zza tafli lustra, której głosu echo wybijało się w zamkniętej zdawało się szczelnie przestrzeni złamanego chorobą umysłu. Choć zdawały się nie odbijać w żaden sposób jego poruszenia, jak gdyby zatrzymane całkowicie w nieswoim już czasie. Całkowita bezradność wkradała się do każdego zakamarka jego umysłu, odcinając od świata i życia, bo wówczas wszystko już traciło swoje znaczenie w wżerającej się w niego samotności i szaleństwie, któremu tak usilnie pragnął stanąć naprzeciw. Niezrozumiany. Wyklęty. Odrzucony.
W głosie kobiety wyłapuje nie wyrzeczone słowami rozczarowanie, brak choćby najmniejszej wiary w to, że wcale nie chciał, ale pewność, że to, co ich łączyło było niczym innym jak kłamstwem, w jej oczach zaś jedyne co widzi to te nieme, cholernie raniące bezpodstawne w pewien sposób, z drugiej zaś strony zupełnie rozumiane przez niego oskarżenie. Przeciera twarz dłońmi, zatapia w drgającym wewnątrz bólu, z całych sił powstrzymując wydzierające się zza szkła powiek, cisnące uparcie łzy. Wysłuchuje zawieszanych przez kobietę słów wyjątkowo uważnie, swoje uważając w tej jednej chwili przemyślenia za zupełnie zbędne i niepotrzebne. Jak gdyby wszystko się w tej jednej chwili kończyło i nic już nie miało zacząć. Czuje jakby zatrzasnęły się za nim stalowe drzwi; wali w nie, ale nikt go nie słyszy a sama świadomość pojęcia ów faktu sprawia, że gdzieś wewnątrz, w najciemniejszym dnie umysłu pustki jego; bezradność i rezygnację zamienia się w palącą żywcem złość, tragiczny zawód, jak gdyby przejmując i przysposabiając sobie wybijające się w twarzy kobiety uczucia, ucząc się ich, obracając w palcach, rozwieszając we własnym umyśle i odbijając je wyraźnie. I kiedy tylko zalecza jej rany, zdaje na jej łaskę odkrywając przed nią w rezygnacji, pokojowo akceptując po prostu zasady i ten cały ból, który tkwiąc w nim cały czas, nigdy nie znajdzie już ukojenia, twarz mężczyzny na nowo staje się napięta i niespokojna, makabrycznie w całym swym teatralizmie eksplozyjnie powściągliwa, jak gdyby z całych sił powstrzymywane w nim emocje w jednej chwili miały zerwać się ze smyczy, niszcząc wszystko na swojej drodze, na końcu jego zaś samego. W tej jednej chwili jedynym już czego pragnie było spalenie i zerwanie wszelkich mostów łączących go ze światem. I kiedy wychodzi jedyne już, co odbija się w jego zimnym spojrzeniu oczu to ta niema odpowiedź, której kobieta jest w pełni świadoma - “Nie poradzę”.
Ari z tematu
W głosie kobiety wyłapuje nie wyrzeczone słowami rozczarowanie, brak choćby najmniejszej wiary w to, że wcale nie chciał, ale pewność, że to, co ich łączyło było niczym innym jak kłamstwem, w jej oczach zaś jedyne co widzi to te nieme, cholernie raniące bezpodstawne w pewien sposób, z drugiej zaś strony zupełnie rozumiane przez niego oskarżenie. Przeciera twarz dłońmi, zatapia w drgającym wewnątrz bólu, z całych sił powstrzymując wydzierające się zza szkła powiek, cisnące uparcie łzy. Wysłuchuje zawieszanych przez kobietę słów wyjątkowo uważnie, swoje uważając w tej jednej chwili przemyślenia za zupełnie zbędne i niepotrzebne. Jak gdyby wszystko się w tej jednej chwili kończyło i nic już nie miało zacząć. Czuje jakby zatrzasnęły się za nim stalowe drzwi; wali w nie, ale nikt go nie słyszy a sama świadomość pojęcia ów faktu sprawia, że gdzieś wewnątrz, w najciemniejszym dnie umysłu pustki jego; bezradność i rezygnację zamienia się w palącą żywcem złość, tragiczny zawód, jak gdyby przejmując i przysposabiając sobie wybijające się w twarzy kobiety uczucia, ucząc się ich, obracając w palcach, rozwieszając we własnym umyśle i odbijając je wyraźnie. I kiedy tylko zalecza jej rany, zdaje na jej łaskę odkrywając przed nią w rezygnacji, pokojowo akceptując po prostu zasady i ten cały ból, który tkwiąc w nim cały czas, nigdy nie znajdzie już ukojenia, twarz mężczyzny na nowo staje się napięta i niespokojna, makabrycznie w całym swym teatralizmie eksplozyjnie powściągliwa, jak gdyby z całych sił powstrzymywane w nim emocje w jednej chwili miały zerwać się ze smyczy, niszcząc wszystko na swojej drodze, na końcu jego zaś samego. W tej jednej chwili jedynym już czego pragnie było spalenie i zerwanie wszelkich mostów łączących go ze światem. I kiedy wychodzi jedyne już, co odbija się w jego zimnym spojrzeniu oczu to ta niema odpowiedź, której kobieta jest w pełni świadoma - “Nie poradzę”.
Ari z tematu