Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997)
2 posters
Bezimienny
Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:09
W obietnice składane w parszywych czterech ścianach Przytułku potencjalni klienci nigdy nie dawali wiary. Z przymrużeniem oka traktowali zapewnienia Loara Lindahla, że za tydzień, za dwa – w wyjątkowych przypadkach za miesiąc – spodziewać mogą się wyśnionych prestidigitatorskich kuriozów spędzających im sen z powiek: czarodziejskich różdżek, świec nęcących toksycznymi oparami, ksiąg rozdętych od skrywanych w swym wnętrzu czarów. Przychodzili do niego ponowie, z nabrzmiałym tryumfem sceptycyzmem, który rozdrapywał, zostawiając ich z psującymi sumienie wyrzutami i potrzebą zrekompensowania mu tej potwarzy.
Hrabia. Kazał nazywać się Hrabią, chociaż prezencja, jaką manifestuje przed światem, daleka jest od tej, którą zwyczajowo splata się z wszelkimi wyższymi sferami. Ale Loar nie wnika; nie interesuje go nic poza wypłacalnością mężczyzny – a tę potwierdza konsekwentnie za każdym razem, gdy zjawia się w sklepie po odbiór towaru, z hojną nawiązką wynagradzając trudy zdobycia wydumanego eksponatu. Bo nigdy nie sięga po nic pospolitego, mimo że wszystkiemu, co oferowane jest w Przytułku nikt o zdrowych zmysłach nie przypiąłby niechlubnej etykiety – trywialny; nigdy bezsensownie nie trwoni lindahlowego czasu, by zastanawiać się, czego jeszcze mógłby sobie zażyczyć, jakie jeszcze perły podobno-magicznego świata kryją się w meandrach niepoznanego przezeń zakątka. Nigdy nigdy nie jest wieczne. Jak ciśnięty przez Thora grom, zdziela Loara nieznosząca sprzeciwu prośba, by przed świętami obdarował go czymś wyjątkowym, co jawić się będzie jako istny biały kruk wśród dotychczas zebranych eksponatów. Nic ponad to – potrzeba bezsensownie wepchnięta między bezkształtne ramy naprędce utkanej idei; płocha zachcianka o ćmich skrzydłach. Wyć mu się chce, gdy postawny cień znika poza uważnym okiem sklepowej witryny, wie bowiem, że nie może sobie jeszcze pozwolić na brawurową odmowę.
Wyć mu się chce również wtedy, kiedy uświadamia sobie, że jedyną, możliwą rozpatrzenia opcją, by fanaberii Hrabiego nadać realnych kształtów jest podróż ku monstrom przeszłości rozpasłym nad brzegami Golddajávri. Nie przewiduje tylko, że ochoczo wyciągnięta z pomocą dłoń znajomych widzących kreśli ograniczenia dotkliwsze w skutkach niż absurdalne chimery nabywców, zostawiając go samego z wybrakowaną wiedzą na temat midgardzkiego labiryntu ulic i tu tchnących atmosferą świąt – duch Jul bezwstydnie opętał każdego galdra.
Hrabia. Kazał nazywać się Hrabią, chociaż prezencja, jaką manifestuje przed światem, daleka jest od tej, którą zwyczajowo splata się z wszelkimi wyższymi sferami. Ale Loar nie wnika; nie interesuje go nic poza wypłacalnością mężczyzny – a tę potwierdza konsekwentnie za każdym razem, gdy zjawia się w sklepie po odbiór towaru, z hojną nawiązką wynagradzając trudy zdobycia wydumanego eksponatu. Bo nigdy nie sięga po nic pospolitego, mimo że wszystkiemu, co oferowane jest w Przytułku nikt o zdrowych zmysłach nie przypiąłby niechlubnej etykiety – trywialny; nigdy bezsensownie nie trwoni lindahlowego czasu, by zastanawiać się, czego jeszcze mógłby sobie zażyczyć, jakie jeszcze perły podobno-magicznego świata kryją się w meandrach niepoznanego przezeń zakątka. Nigdy nigdy nie jest wieczne. Jak ciśnięty przez Thora grom, zdziela Loara nieznosząca sprzeciwu prośba, by przed świętami obdarował go czymś wyjątkowym, co jawić się będzie jako istny biały kruk wśród dotychczas zebranych eksponatów. Nic ponad to – potrzeba bezsensownie wepchnięta między bezkształtne ramy naprędce utkanej idei; płocha zachcianka o ćmich skrzydłach. Wyć mu się chce, gdy postawny cień znika poza uważnym okiem sklepowej witryny, wie bowiem, że nie może sobie jeszcze pozwolić na brawurową odmowę.
Wyć mu się chce również wtedy, kiedy uświadamia sobie, że jedyną, możliwą rozpatrzenia opcją, by fanaberii Hrabiego nadać realnych kształtów jest podróż ku monstrom przeszłości rozpasłym nad brzegami Golddajávri. Nie przewiduje tylko, że ochoczo wyciągnięta z pomocą dłoń znajomych widzących kreśli ograniczenia dotkliwsze w skutkach niż absurdalne chimery nabywców, zostawiając go samego z wybrakowaną wiedzą na temat midgardzkiego labiryntu ulic i tu tchnących atmosferą świąt – duch Jul bezwstydnie opętał każdego galdra.
Nieznajomy
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:09
Zakupy to zawsze był dla Sanne prawdziwy koszmar, szczeóglnie wybieranie prezentu dla kogoś. Nigdy nie było pewności czy to co wybierze się spodoba. Zawiedzione obietnice lub też bardziej oczekiwania, nawet w tak trywialnych sprawach jak dawanie prezentów, zdecydowanie nie podobało się Sanne i nie lubiła tego robić. Jej charyzmatyczna natura w połączeniu z budzącą się w niej naturze handlowca nie stawiały jej w dobrym położeniu. Zdecydowanie lepiej się czuła, kiedy to ona stała po drugiej stronie lady i namawiała innych do zakupu czegoś.
Sytuacja była o tyle gorsza, że miała za zadanie kupić coś swojej przyrodniej siostrze.
Zawsze ją to stresowało, bo nie do końca znała jej upodobania, a nie chciała jej ani rozczarować, ani urazić. Wiele na przykłąd głupowych prezentów z głupimi żartami czy rysunkami odpadały już na wstępie, nie chciała jej bowiem nieświadomie urazić.
Nie do końca lubiła też wychodzić na zewnątrz by doświadczać tej wymuszonej atmosfery Jul. Nie lubiła nic co jest z góry narzucone, ma na przykład jakąś datę, bo niby dlaczego, ktoś miał jej nakazywać jak powinna się czuć czy zachowywać o określonych datach? To jakieś nieporozumienie.
Teraz zapuściła się, zagryzając zęby, w uliczki Midgardu, szukając czegoś co przykuje jej uwagę, miała nadzieję, że znajdzie coś ciekawego w tych mniejszych sklepikach nieco na uboczu, omijała te większe, które jej zdaniem sprzedają tandetę, szerokim łukiem.
Sytuacja była o tyle gorsza, że miała za zadanie kupić coś swojej przyrodniej siostrze.
Zawsze ją to stresowało, bo nie do końca znała jej upodobania, a nie chciała jej ani rozczarować, ani urazić. Wiele na przykłąd głupowych prezentów z głupimi żartami czy rysunkami odpadały już na wstępie, nie chciała jej bowiem nieświadomie urazić.
Nie do końca lubiła też wychodzić na zewnątrz by doświadczać tej wymuszonej atmosfery Jul. Nie lubiła nic co jest z góry narzucone, ma na przykład jakąś datę, bo niby dlaczego, ktoś miał jej nakazywać jak powinna się czuć czy zachowywać o określonych datach? To jakieś nieporozumienie.
Teraz zapuściła się, zagryzając zęby, w uliczki Midgardu, szukając czegoś co przykuje jej uwagę, miała nadzieję, że znajdzie coś ciekawego w tych mniejszych sklepikach nieco na uboczu, omijała te większe, które jej zdaniem sprzedają tandetę, szerokim łukiem.
Bezimienny
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:09
Świadomość zgrozy sytuacji szamocze się między kratami loarowych żeber coraz bardziej, coraz intensywniej pragnąc wydrzeć się na zewnątrz wraz z niebezpiecznie wzbierającą falą emocji.
Zgubił się, zabłądził. Pamięć wyprowadziła go na manowce, daleko poza krawędź mapy retrospekcji; tusz wspomnień, jakim nakreślone zostały uczęszczane przezeń trakty, nie przeszedł rygorystycznej próby czasu. Wyblakł; zwyrodniło go niemal dziesięcioletnie zapomnienie, wsunięcie tej – wtedy tak istotnej – kartki między zbite w ciasną breję woluminy literatury fantastycznej, z którą pożegnać miał się bez żalu. To, co u schyłku nastoletniego życia jawiło mu się jako tętniące życiem serce miasta, osnute oparami galdryjskiej ambicji – odnawianymi na nowoczesną modłę fasadami, już i tak budzącymi w młodej duszy furorę; wiernie otwartymi ramionami sklepowych podwojów, których witryny oblekane były w prowokujące zmysły barwy i przedmioty; wyrastającymi z wnętrza ziemi szkieletami budynków, wokół których midgardczycy czuwali dniami i nocami, jak w trakcie pradawnych rytuałów, powołujących do życia istoty starsze niż czas i przestrzeń – obecnie nie było niczym więcej niż wyzutym z wszelkiej tożsamości fragmentem miejskiej układanki, o brzegach tak pozbawionych konkretnego kroju, że mógłby być wciśnięty w każdą niekompletną formę.
Szerokie arterie Midgardu, okryte czule pierzyną białego puchu, w każdym miejscu wyglądają identycznie: zimowy labirynt oblodzonych, wydeptanych setkami nóg ścieżek skrytych w półmroku polarnej nocy, prowadzących od jednego mieniącego się barwnymi światełkami sklepu, do drugiego, różniącego się od poprzedniego wyłącznie kolorem, kształtem i ilością rozmieszczonych u wejścia ozdób. Szyldy lokali, na których w blasku ulicznych latarni prężą się grzbiety śnieżnych wzniesień, są jak prześmiewcze wersje drogowskazów. Ten brak precyzyjnych punktów odniesienia wybudza w Loarze monstrum irytacji i gdyby nie te same twarze mijane kilkukrotnie podczas niemal dwugodzinnego błąkania się koszmarnymi ulicami, pozwoliłby sobie stracić czujność, uśpić na moment głos rozsądku. Wciąż jednak pozwala mu wybrzmiewać głośno, głośniej niż pomruki porywczej natury, sumiennie od kilku lat trzymanej na smyczy.
- Przepraszam? – Głos grzęźnie mu w gardle, ściśnięty mroźnym, rześkim powietrzem północy, barwiąc słowo pytającym tonem. Nie w ten sposób; jeszcze raz, tylko z większą stanowczością zwraca się do jednej z tych przypadkowych-znajomych twarzy emanujących podobną aurą rezygnacji i świątecznej nerwowości. – Przepraszam. Czy mogłaby mi pani podpowiedzieć, w której dzielnicy się znajdujemy? Albo jak najszybciej dotrzeć stąd do… – urywa, nie będąc pewnym, czy wypada mu, czy może w ogóle głośno mówić o narzuconych mu kupieckich potrzebach. Na ocean świadomości wypływa tym razem truchło strachu – tego, wiążącego się bezpośrednio z niedoinformowaniem w kwestiach (nie)legalności znajdujących się w kręgu jego zainteresowań przedmiotów. – Do sklepów z rytualnym asortymentem.
Zgubił się, zabłądził. Pamięć wyprowadziła go na manowce, daleko poza krawędź mapy retrospekcji; tusz wspomnień, jakim nakreślone zostały uczęszczane przezeń trakty, nie przeszedł rygorystycznej próby czasu. Wyblakł; zwyrodniło go niemal dziesięcioletnie zapomnienie, wsunięcie tej – wtedy tak istotnej – kartki między zbite w ciasną breję woluminy literatury fantastycznej, z którą pożegnać miał się bez żalu. To, co u schyłku nastoletniego życia jawiło mu się jako tętniące życiem serce miasta, osnute oparami galdryjskiej ambicji – odnawianymi na nowoczesną modłę fasadami, już i tak budzącymi w młodej duszy furorę; wiernie otwartymi ramionami sklepowych podwojów, których witryny oblekane były w prowokujące zmysły barwy i przedmioty; wyrastającymi z wnętrza ziemi szkieletami budynków, wokół których midgardczycy czuwali dniami i nocami, jak w trakcie pradawnych rytuałów, powołujących do życia istoty starsze niż czas i przestrzeń – obecnie nie było niczym więcej niż wyzutym z wszelkiej tożsamości fragmentem miejskiej układanki, o brzegach tak pozbawionych konkretnego kroju, że mógłby być wciśnięty w każdą niekompletną formę.
Szerokie arterie Midgardu, okryte czule pierzyną białego puchu, w każdym miejscu wyglądają identycznie: zimowy labirynt oblodzonych, wydeptanych setkami nóg ścieżek skrytych w półmroku polarnej nocy, prowadzących od jednego mieniącego się barwnymi światełkami sklepu, do drugiego, różniącego się od poprzedniego wyłącznie kolorem, kształtem i ilością rozmieszczonych u wejścia ozdób. Szyldy lokali, na których w blasku ulicznych latarni prężą się grzbiety śnieżnych wzniesień, są jak prześmiewcze wersje drogowskazów. Ten brak precyzyjnych punktów odniesienia wybudza w Loarze monstrum irytacji i gdyby nie te same twarze mijane kilkukrotnie podczas niemal dwugodzinnego błąkania się koszmarnymi ulicami, pozwoliłby sobie stracić czujność, uśpić na moment głos rozsądku. Wciąż jednak pozwala mu wybrzmiewać głośno, głośniej niż pomruki porywczej natury, sumiennie od kilku lat trzymanej na smyczy.
- Przepraszam? – Głos grzęźnie mu w gardle, ściśnięty mroźnym, rześkim powietrzem północy, barwiąc słowo pytającym tonem. Nie w ten sposób; jeszcze raz, tylko z większą stanowczością zwraca się do jednej z tych przypadkowych-znajomych twarzy emanujących podobną aurą rezygnacji i świątecznej nerwowości. – Przepraszam. Czy mogłaby mi pani podpowiedzieć, w której dzielnicy się znajdujemy? Albo jak najszybciej dotrzeć stąd do… – urywa, nie będąc pewnym, czy wypada mu, czy może w ogóle głośno mówić o narzuconych mu kupieckich potrzebach. Na ocean świadomości wypływa tym razem truchło strachu – tego, wiążącego się bezpośrednio z niedoinformowaniem w kwestiach (nie)legalności znajdujących się w kręgu jego zainteresowań przedmiotów. – Do sklepów z rytualnym asortymentem.
Nieznajomy
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:09
Zgroza sytuacji, która na pozór może wydawać się komiczna, jak właśnie wybieranie prezentów, to chyba najlepsze określenie w tym momencie. Choć Sanne chyba nie była tak skłonna, by poddawać się emocjom jak jej przyszły rozmówca. Zdecydowanie bardziej w jej stylu będzie spojrzenie na całą sytuacje pełne chłodu cynizmu i ironii, od których niezwykle ciężko było się jej powstrzymać, patrząc na tę krzątaninę przej świętem Jul.
Wszyscy tak bardzo zaangażowani, żeby oni jak i to święto wypadło idealnie. Cukierkowi, przesłodzeni aż do bólu. Im dłużej Sanne przebywała teraz na zewnątrz, tym bardziej obawiała się, czy będzie w stanie utrzymać resztki posiłku jaki zjadła przed wyjściem. Już niedługo planowała otworzenie własnego sklepiku i wiedziała, że zrobi wszystko, żeby był on jak najdalej od takiego cukierkowatego wyglądu, aż dziw jak może to się podobać komukolwiek wieku powyżej lat pięciu?
Jedyne co ratowało tą sytuację, to właśnie mrok nocy, stąd też Sanne często podnosiła wzrok do góry, by nacieszyć oczy mrokiem nocy i blaskiem księżyca. Jedyne o czym teraz marzy to kąpiel w jeziorze, nago. Niestety nic nie zapowiadało tego, że jej obecne marzenie będzie można zrealizować w niedługim czasie. Jaka szkoda.
Nagle usłyszała męski głos zagubionego wędrowca. W duchu pomyślała, że mężczyzna chyba musi mięć w sobie niezwykła odwagę, na jego miejscu zapewne wybrałaby kogoś kto wygląda inaczej, niż ona sama do zadania takiego pytania.
- Proszę się nie martwić, zaprowadzę, sama miałam się tam za niedługo wybrać - powiedziała, po czym przyjrzała się mężczyźnie od stóp do głów.
- Po raz pierwszy w Midgardzie? - zapytała, jednocześnie wskazując ręką kierunek, w jakim mieli się obydwoje udać.
Wszyscy tak bardzo zaangażowani, żeby oni jak i to święto wypadło idealnie. Cukierkowi, przesłodzeni aż do bólu. Im dłużej Sanne przebywała teraz na zewnątrz, tym bardziej obawiała się, czy będzie w stanie utrzymać resztki posiłku jaki zjadła przed wyjściem. Już niedługo planowała otworzenie własnego sklepiku i wiedziała, że zrobi wszystko, żeby był on jak najdalej od takiego cukierkowatego wyglądu, aż dziw jak może to się podobać komukolwiek wieku powyżej lat pięciu?
Jedyne co ratowało tą sytuację, to właśnie mrok nocy, stąd też Sanne często podnosiła wzrok do góry, by nacieszyć oczy mrokiem nocy i blaskiem księżyca. Jedyne o czym teraz marzy to kąpiel w jeziorze, nago. Niestety nic nie zapowiadało tego, że jej obecne marzenie będzie można zrealizować w niedługim czasie. Jaka szkoda.
Nagle usłyszała męski głos zagubionego wędrowca. W duchu pomyślała, że mężczyzna chyba musi mięć w sobie niezwykła odwagę, na jego miejscu zapewne wybrałaby kogoś kto wygląda inaczej, niż ona sama do zadania takiego pytania.
- Proszę się nie martwić, zaprowadzę, sama miałam się tam za niedługo wybrać - powiedziała, po czym przyjrzała się mężczyźnie od stóp do głów.
- Po raz pierwszy w Midgardzie? - zapytała, jednocześnie wskazując ręką kierunek, w jakim mieli się obydwoje udać.
Bezimienny
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:10
Wybór prezentu nie jest dla niego kłopotliwy, nie tak, jak mogłoby się wydawać. Ograniczają go bowiem wyłącznie sztywne ramy zainteresowań Hrabiego. Paradoksalnie też ograniczają go zbyt rozległe możliwości, o które potyka się w Midgardzie na każdym kroku, na każdym rozstaju dróg, jakby zamiast przez miasto, przedzierać musiał się przez usłany przeszkodami tor. W najgorszych koszmarach przez myśl nigdy by mu nie przeszło, że nadmiar magii kiedykolwiek będzie stanowił dla niego niedogodność, a zawodowa etyka stawać mu będzie kołkiem w gardle, gdy możliwość wejścia do któregokolwiek sklepu rozleje się ciemnym kleksem na tkaninie umysłu. Tak łatwo byłoby bowiem kupić pierwszy lepszy przedmiot, na którym zatrzyma wzrok: dziecięcą, świąteczną ozdobę; jesionową chochlę; kamienny nóż; srebrny sierp; żeliwny łańcuch. Do wszystkiego z taką prostotą jest w stanie dorobić jeszcze bardziej skrzącą się od magii historię – w końcu od kilku lat nie robił niczego innego poza opowiadaniem na nowo, z większą pasją historii rzeczy, które sczeznąć miały w lochu zapomnienia. I przez te wszystkie lata w nawyk weszło mu bezbłędne odczytywanie potrzeb klientów, łechtanie ich ekscentrycznego ego niespodziankami, których oczekują.
Ulga – śmiertelny zastrzyk, który zaaplikował osaczającemu go niepokojowi – rozchodzi się przyjemnym ciepłem po zmarzniętych kończynach. Jeszcze będzie dobrze; jeszcze wydostanie się z tego koszmarnego miejsca.
- Na świąteczne zakupy? – W z pozoru niewinnym pytaniu pobrzmiewa nuta podejrzliwości i zainteresowania. – Proszę wybaczyć tę ciekawość, to oczywiście nie moja sprawa – dorzuca szybko, trudno jednak w głosie Loara doszukać się choćby cienia skruchy. Chce wiedzieć – potrzebuje wiedzieć, czy może kiedyś, w bardziej sprzyjających okolicznościach byliby skłonni rozpocząć współpracę. Nie wygląda bowiem na kogoś, kto posiada jakiekolwiek skrupuły. – W Midgardzie, cóż, ostatnim razem byłem niemal dekadę temu. Od tego czasu w mieście sporo się zmieniło, a na własne wspomnienia wolałbym się nie zdawać. – Za późno; za późno decyduje się na bardziej rozważny krok, zawierzając swój czas ulotnym mirażom dawnych obrazów. – Po takim czasie pamięć chętnie płata figle.
Ulga – śmiertelny zastrzyk, który zaaplikował osaczającemu go niepokojowi – rozchodzi się przyjemnym ciepłem po zmarzniętych kończynach. Jeszcze będzie dobrze; jeszcze wydostanie się z tego koszmarnego miejsca.
- Na świąteczne zakupy? – W z pozoru niewinnym pytaniu pobrzmiewa nuta podejrzliwości i zainteresowania. – Proszę wybaczyć tę ciekawość, to oczywiście nie moja sprawa – dorzuca szybko, trudno jednak w głosie Loara doszukać się choćby cienia skruchy. Chce wiedzieć – potrzebuje wiedzieć, czy może kiedyś, w bardziej sprzyjających okolicznościach byliby skłonni rozpocząć współpracę. Nie wygląda bowiem na kogoś, kto posiada jakiekolwiek skrupuły. – W Midgardzie, cóż, ostatnim razem byłem niemal dekadę temu. Od tego czasu w mieście sporo się zmieniło, a na własne wspomnienia wolałbym się nie zdawać. – Za późno; za późno decyduje się na bardziej rozważny krok, zawierzając swój czas ulotnym mirażom dawnych obrazów. – Po takim czasie pamięć chętnie płata figle.
Nieznajomy
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:10
Restrykcje, wymagania, zasady - to chyba słowa, których Sanne bardzo nie lubiła. A jakieś restrykcje czy zasady co do wyboru prezentu, chyba już całkowicie zabijały jakąkolwiek przyjemność z ich wręczania - no chyba, że obdarowywanym ma być dziecko do 12 roku życia, im chyba można wybaczyć więcej.
I tak zbyt rozbudowana etyka w pracy zazwyczaj przeszkadza a nie pomaga. Sama Sanne miała jedynie dwie zasady, których w swojej pracy się trzymała. Jak najlepsze składniki i zupełna dyskrecja, niezadawanie żadnych pytań poza takimi, które mogły pomóc w doborze najlepszej mikstury czy eliksiru.
Wygląda również na to, że zarówno Sanne jak i jej rozmówca mają doświadczenie z klientami, z zaspokajaniem ich potrzeb i łechtaniem ich własnego ego. Takie doświadczenia są bezcenne na przykład w chwilach takich jak ta, kiedy to tak łatwo jest przejrzeć zagrywki innych sprzedających, że czasami Sanne aż chce się śmiać.
-Tak na zakupy. Cóż to za rozkosz przebierać w horrendalnie drogim badziewiu z przylepionym na twarzy uśmiechu i oglądaniu innych robiących to samo przy akompaniamencie słodkiej do porzygu muzyki- powiedziała unosząc jedną brew do góry i spoglądając na swojego rozmówcę, ciekawa jak zareaguje na ten przypływ szczerości. Cóż Sanne naprawdę lubiła szokować ludzi.
-Rozumiem. Chodźmy więc, stoisko z rytualnym asortymentem jest tutaj niedaleko, sama widziałam po drodze, choć jeszcze nie miała opkazji wejść do środka-
I tak zbyt rozbudowana etyka w pracy zazwyczaj przeszkadza a nie pomaga. Sama Sanne miała jedynie dwie zasady, których w swojej pracy się trzymała. Jak najlepsze składniki i zupełna dyskrecja, niezadawanie żadnych pytań poza takimi, które mogły pomóc w doborze najlepszej mikstury czy eliksiru.
Wygląda również na to, że zarówno Sanne jak i jej rozmówca mają doświadczenie z klientami, z zaspokajaniem ich potrzeb i łechtaniem ich własnego ego. Takie doświadczenia są bezcenne na przykład w chwilach takich jak ta, kiedy to tak łatwo jest przejrzeć zagrywki innych sprzedających, że czasami Sanne aż chce się śmiać.
-Tak na zakupy. Cóż to za rozkosz przebierać w horrendalnie drogim badziewiu z przylepionym na twarzy uśmiechu i oglądaniu innych robiących to samo przy akompaniamencie słodkiej do porzygu muzyki- powiedziała unosząc jedną brew do góry i spoglądając na swojego rozmówcę, ciekawa jak zareaguje na ten przypływ szczerości. Cóż Sanne naprawdę lubiła szokować ludzi.
-Rozumiem. Chodźmy więc, stoisko z rytualnym asortymentem jest tutaj niedaleko, sama widziałam po drodze, choć jeszcze nie miała opkazji wejść do środka-
Bezimienny
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:10
Zboczenie z właściwej drogi, by rozpocząć błąkanie się po rubieżach szaleństwa, wiązało się ze żmudnym przysposobieniem do kamuflowania własnych odczuć w stosunku do stających mu w opozycji jednostek. Było to jednak poświęcenie w każdym względzie opłacalne, jak każda – najdrobniejsza, najlichsza – inwestycja w samorozwój. Popłacało szczególnie w chwilach podobnych tej, gdy z nieznanych, przypadkowych ust sączą się słowa na tyle kuriozalne, że przez myśl przemyka tylko gorzka mgiełka zwątpienia i politowania, której śladu odzwierciedlenia trudno jednak doszukać się na twarzy mężczyzny. Jedyną reakcją, na jaką się decyduje jest wyłącznie wygięcie ust w poufałym półuśmiechu. Dobrotliwie, ze zrozumieniem, niemal po ojcowsku, bez chęci wdawania się w dyskusję na płaszczyźnie tak grząskiego gruntu, na jakim wzniesione zostały filary międzyzakupowej pogawędki.
Gdyby tylko magia nie kryła przed nim swoich tajemnic, tak jak ludzkie umysły bronią się przed penetracją ich zawartości przez intruzów, strzegąc zagrzebanych w nich sekretów, niełatwo byłoby mu utrzymać na posterunku maskę powagi; gdyby tylko dar Odyna znajdował się w zasięgu jego możliwości, uchylając rąbka tajemnicy nieprzerwanego pasma człowieczych myśli, sztylety śmiechu roztrzaskałyby otaczający ich, skuty lodem świat. Tak bardzo rozbawiłby go handlarski system wartości jego rozmówczyni.
Opanowanie jednak pieczołowicie trzyma wartę, nie przechodzi w stan spoczynku – zwłaszcza kiedy pierwsze podszepty paniki cichną, chowając się po kątach podświadomości.
- Co człowiek, to opinia. Każdy radość znajduje w czym innym – odpowiada krótko, dyplomatycznie – jak zawsze, jak tylko potrafi najlepiej, wciąż ucząc się tajemnej sztuki lawirowania między cierniami ludzkiego charakteru, którego zdradliwe, łapczywe krwi łodygi sięgają go zawsze, gdy tylko spróbuje pozwolić sobie na więcej swobody. – Jak rozumiem, nie ma pani problemu ze znalezieniem prezentów najbliższym? Jeśli tak, ogromnie zazdroszczę. Chyba, że to zakupy innego rodzaju niż świąteczne podarki? – Pytanie rzucone mimochodem ma spełnić wyłącznie zadanie przynęty.
Gdyby tylko magia nie kryła przed nim swoich tajemnic, tak jak ludzkie umysły bronią się przed penetracją ich zawartości przez intruzów, strzegąc zagrzebanych w nich sekretów, niełatwo byłoby mu utrzymać na posterunku maskę powagi; gdyby tylko dar Odyna znajdował się w zasięgu jego możliwości, uchylając rąbka tajemnicy nieprzerwanego pasma człowieczych myśli, sztylety śmiechu roztrzaskałyby otaczający ich, skuty lodem świat. Tak bardzo rozbawiłby go handlarski system wartości jego rozmówczyni.
Opanowanie jednak pieczołowicie trzyma wartę, nie przechodzi w stan spoczynku – zwłaszcza kiedy pierwsze podszepty paniki cichną, chowając się po kątach podświadomości.
- Co człowiek, to opinia. Każdy radość znajduje w czym innym – odpowiada krótko, dyplomatycznie – jak zawsze, jak tylko potrafi najlepiej, wciąż ucząc się tajemnej sztuki lawirowania między cierniami ludzkiego charakteru, którego zdradliwe, łapczywe krwi łodygi sięgają go zawsze, gdy tylko spróbuje pozwolić sobie na więcej swobody. – Jak rozumiem, nie ma pani problemu ze znalezieniem prezentów najbliższym? Jeśli tak, ogromnie zazdroszczę. Chyba, że to zakupy innego rodzaju niż świąteczne podarki? – Pytanie rzucone mimochodem ma spełnić wyłącznie zadanie przynęty.
Nieznajomy
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:10
Kamuflowanie własnych uczuć to niezwykle przydatna umiejętność, w której zawsze warto się szkolić. U Sanne taką właśnie swego rodzaju obroną czy też podstawowym nastawienie, był cynizm i ironia, oraz zwodnicze uśmiechy, przez co ciężko było wyczytać, co tak naprawdę myśli. Kolejnym narzędziem z arsenału Sanne było absurdalne poczucie humoru, wymieszane właśnie z ironią, co serwowała teraz mężczyźnie. Uwielbiała patrzeć wtedy na reakcje ludzi, kiedy nie za bardzo wiedzą jak zareagować. Musiała jednak przyznać, że jej rozmówca radził sobie lepiej niż większość. Punkt dla niego. Nie odpowiada jednak zbyt wiele, a jeżeli już to bardzo wymijająco. Albo z niepewności co może się wydarzyć, albo z przezorność. Jeżeli Sanne miałaby obstawiać, obstawiłaby to drugie. Coś w oczach mężczyzny mówiło, że nie jest pierwszym lepszym głupkiem, który się napatoczył.
-Co za wybornie dyplomatyczna i pozbawiona charakteru odpowiedź- rzuciła nieco wyzywająco na jego stwierdzenie. Sanne chciała sprowokować mężczyznę, by pokazał nieco charakteru, nie wierzyła, że jest go tak pozbawiony jak większość, która ich mijała.
-Najmniejszych problemów. A Ty? - nieco minęła sie z prawdą, bo o ile nie miała dużego problemu co kupić swojej siostrzenicy, to jakiś wartościowy prezent dla siostry stanowił problem, szczególnie w morzu tego badziewia.
-Chyba już udowodniłam, że jestem fanką tych świąt i ani przez moment nie pomyślałabym, by kupowac z innej okazji. Ale zdaje się, że Ty masz dosyć przenikliwe spojrzenie, co polecałbyś mi stąd kupić?- wskazała ręką na różnego rodzaju asortyment.
-Co za wybornie dyplomatyczna i pozbawiona charakteru odpowiedź- rzuciła nieco wyzywająco na jego stwierdzenie. Sanne chciała sprowokować mężczyznę, by pokazał nieco charakteru, nie wierzyła, że jest go tak pozbawiony jak większość, która ich mijała.
-Najmniejszych problemów. A Ty? - nieco minęła sie z prawdą, bo o ile nie miała dużego problemu co kupić swojej siostrzenicy, to jakiś wartościowy prezent dla siostry stanowił problem, szczególnie w morzu tego badziewia.
-Chyba już udowodniłam, że jestem fanką tych świąt i ani przez moment nie pomyślałabym, by kupowac z innej okazji. Ale zdaje się, że Ty masz dosyć przenikliwe spojrzenie, co polecałbyś mi stąd kupić?- wskazała ręką na różnego rodzaju asortyment.
Bezimienny
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:10
Próby wyprowadzenia go z równowagi, zachwiania nim – zatrząśnięcia – jakby był niewzruszonym na doczesne machinacje emocjami filarem świata, który należy bezwzględnie obalić, w trywialny sposób przypomnieć, gdzie jego miejsce, gdzie przynależy, spełzają na niczym. Irytacja z wolna kiełkująca w każdej komórce loarowego ciała, od kilku minut podlewana systematycznie kolejnymi wypowiedziami nieznajomej, nie jest jeszcze w stanie przebić się przez pancerz zblazowania. Jedynie drażni wnętrze zalążkami korzeni, próbując wywlec na wierzch drobne uszczypliwości.
- Impertynencją rzadko kiedy otworzy sobie pani drzwi do cudzego usposobienia. – Złota rada, którą sam otrzymał od jednego z profesorów niedługo po przyjeździe do Trondheim, wywróciła jego życie do góry nogami. Niczym huragan zmiotła wówczas kultywowane przezeń wartości, kształtując w nim na nowo postrzeganie świata, umiejscawiając go samego daleko poza jego centrum; uzmysłowiła siłę kompromisu i świętość pokory. Redefinicja własnego ja okazała się bolesna dla dumy, stała się jednak solidnym fundamentem pod budowę nowego, bardziej świadomego życia. W przypadku swojej rozmówczyni bez trudu daje się stłamsić wątpliwościom, które wypełzają natychmiast, gdy tylko ponownie spogląda w jej stronę. Niezłomna. Tylko (i aż tak) jest w stanie ją określić. Jak woda. Dostosowująca się do otoczenia, do sytuacji, do życia – brnąca jednak z uporem przed siebie, żłobiąca koryto życia pod własne potrzeby. – Jak widać, bogactwo asortymentu midgardzkich kramów i sklepów sprawiło, że nie potrafię wybrać jednej rzeczy.
Pomysł, aby zdecydować się na zakup kilku przedmiotów pojawił się już wcześniej, jest jednak zbyt ryzykowny, by w ogóle próbować go rozważyć. Bez żalu spycha go w czeluści zapomnienia, godząc się ze stanięciem twarzą w twarz z trudami wyboru – odrzucenia tego, co mogłoby mieć (co ma?) najmniejszą wartość.
- Stąd? – Uniesiona w zdziwieniu brew chowa się pod materiałem naciągniętej głęboko na czoło i uszy czapki. Spojrzeniem wędruje po okolicy, w której się znaleźli. Zabudowa zmieniła się tylko trochę, na pierwszy rzut oka niemal wcale – dopiero po bacznym przyglądnięciu się dostrzec można mniej krzykliwe wnętrza witryn, bardziej przygarbione sylwetki osób przemierzających węższe uliczki, odcinającą się od bieli śniegu bardziej intensywną szarzyznę elewacji budynków. – Nie wiem. – Nie boi się niewiedzy; na pytanie, choć po krótkim zastanowieniu, odpowiada bez wahania w głosie. – Jeśli powie mi pani, czego szuka, może byłbym w stanie cokolwiek doradzić? O ile ma pani w zwyczaju poważać opinię nieznajomych. Sam zresztą chętnie dowiedziałbym się, czy według pani lepszym podarunkiem byłaby misa z runiczną inskrypcją, czy może zestaw runicznych kości? – Ukradkowe spojrzenie ponad ramieniem kobiety na kolejną z wystawionych w szybie sklepu kolekcji pozwala Loarowi na zawężenie wyboru. Ryzyko wkalkulowane w pracę, będące prześmiewczą imitacją gry w kości.
- Impertynencją rzadko kiedy otworzy sobie pani drzwi do cudzego usposobienia. – Złota rada, którą sam otrzymał od jednego z profesorów niedługo po przyjeździe do Trondheim, wywróciła jego życie do góry nogami. Niczym huragan zmiotła wówczas kultywowane przezeń wartości, kształtując w nim na nowo postrzeganie świata, umiejscawiając go samego daleko poza jego centrum; uzmysłowiła siłę kompromisu i świętość pokory. Redefinicja własnego ja okazała się bolesna dla dumy, stała się jednak solidnym fundamentem pod budowę nowego, bardziej świadomego życia. W przypadku swojej rozmówczyni bez trudu daje się stłamsić wątpliwościom, które wypełzają natychmiast, gdy tylko ponownie spogląda w jej stronę. Niezłomna. Tylko (i aż tak) jest w stanie ją określić. Jak woda. Dostosowująca się do otoczenia, do sytuacji, do życia – brnąca jednak z uporem przed siebie, żłobiąca koryto życia pod własne potrzeby. – Jak widać, bogactwo asortymentu midgardzkich kramów i sklepów sprawiło, że nie potrafię wybrać jednej rzeczy.
Pomysł, aby zdecydować się na zakup kilku przedmiotów pojawił się już wcześniej, jest jednak zbyt ryzykowny, by w ogóle próbować go rozważyć. Bez żalu spycha go w czeluści zapomnienia, godząc się ze stanięciem twarzą w twarz z trudami wyboru – odrzucenia tego, co mogłoby mieć (co ma?) najmniejszą wartość.
- Stąd? – Uniesiona w zdziwieniu brew chowa się pod materiałem naciągniętej głęboko na czoło i uszy czapki. Spojrzeniem wędruje po okolicy, w której się znaleźli. Zabudowa zmieniła się tylko trochę, na pierwszy rzut oka niemal wcale – dopiero po bacznym przyglądnięciu się dostrzec można mniej krzykliwe wnętrza witryn, bardziej przygarbione sylwetki osób przemierzających węższe uliczki, odcinającą się od bieli śniegu bardziej intensywną szarzyznę elewacji budynków. – Nie wiem. – Nie boi się niewiedzy; na pytanie, choć po krótkim zastanowieniu, odpowiada bez wahania w głosie. – Jeśli powie mi pani, czego szuka, może byłbym w stanie cokolwiek doradzić? O ile ma pani w zwyczaju poważać opinię nieznajomych. Sam zresztą chętnie dowiedziałbym się, czy według pani lepszym podarunkiem byłaby misa z runiczną inskrypcją, czy może zestaw runicznych kości? – Ukradkowe spojrzenie ponad ramieniem kobiety na kolejną z wystawionych w szybie sklepu kolekcji pozwala Loarowi na zawężenie wyboru. Ryzyko wkalkulowane w pracę, będące prześmiewczą imitacją gry w kości.
Nieznajomy
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:10
Trzeba było przyznać, że jej rozmówca był albo wyjątkowo opanowany, albo idealnie kontrolował swoje emocje. Większość ludzi Sanne by już sprowokowała. Czyżby wywołanie reakcji u Loara stało się pewnego rodzaju wyzwaniem dla Sanne? Być może, w taki dzień jak dzisiaj, szukała po prostu jakiejś rozrywki, bo inaczej zanudziłaby się na śmierć. I właśnie tak Loar miał być wybraną na dzisiaj ofiarą, który jednak okazał się być trudniejszy do zgryzienia niż na początku podejrzewała, w końcu z wyglądu był dosyć niepozornym mężczyzną.
- Jaka szkoda, że dziś każda niepolukrowana słodkimi słówkami szczerość jest uważana za impertynencję - odpowiedziała na rzuconą przez mężczyznę uwagę. To chyba Sanne niezwykle mierziło w ludziach. Nudne, przesłodzone rozmowy na głupie, nic nieznaczące, ani nic niewarte tematy. Dlatego właśnie na większość populacji patrzyła z góry. Swoją drogą, jak woda, gdyby tylko mężczyzna wiedział jak wiele ma racji, jak bardzo ten żywioł jest Sanne bliski. I chyba faktycznie przypominała wodę w swojej niezłomności, szła naprzód, nie patrząc na przeciwności losu, jednak nie gwałtowna czy wybuchowa jak ma w swojej naturze ogień, a powolne, lecz stanowcze dążenie do celu.
- Bogactwo? Ja to bym powiedziała, że ciężko wybrać cokolwiek sensownego - powiedziała, wskazując dłonią dookoła siebie. Po kilku kolejnych krokach, kiedy usłyszała wypowiedź mężczyzny, sama obróciła się w stronę wystawy sklepowej.
- Nieznajomi, czasem, choć rzadko, potrafią rzucić nowe światło na to co myślimy. Obydwa produkty są ciekawe. Jeśli miałabym kupować dla siebie, kupiłabym misę, jednak ponieważ ma to być prezent, myślę, że nawet się skuszę na zestaw runicznych kości. Są chociaż częściowo przyzwoite, i tak pewnie nie znajdę nic ciekawszego.
- Jaka szkoda, że dziś każda niepolukrowana słodkimi słówkami szczerość jest uważana za impertynencję - odpowiedziała na rzuconą przez mężczyznę uwagę. To chyba Sanne niezwykle mierziło w ludziach. Nudne, przesłodzone rozmowy na głupie, nic nieznaczące, ani nic niewarte tematy. Dlatego właśnie na większość populacji patrzyła z góry. Swoją drogą, jak woda, gdyby tylko mężczyzna wiedział jak wiele ma racji, jak bardzo ten żywioł jest Sanne bliski. I chyba faktycznie przypominała wodę w swojej niezłomności, szła naprzód, nie patrząc na przeciwności losu, jednak nie gwałtowna czy wybuchowa jak ma w swojej naturze ogień, a powolne, lecz stanowcze dążenie do celu.
- Bogactwo? Ja to bym powiedziała, że ciężko wybrać cokolwiek sensownego - powiedziała, wskazując dłonią dookoła siebie. Po kilku kolejnych krokach, kiedy usłyszała wypowiedź mężczyzny, sama obróciła się w stronę wystawy sklepowej.
- Nieznajomi, czasem, choć rzadko, potrafią rzucić nowe światło na to co myślimy. Obydwa produkty są ciekawe. Jeśli miałabym kupować dla siebie, kupiłabym misę, jednak ponieważ ma to być prezent, myślę, że nawet się skuszę na zestaw runicznych kości. Są chociaż częściowo przyzwoite, i tak pewnie nie znajdę nic ciekawszego.
Bezimienny
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:10
Westchnienie. Głębokie, pełne ulgi westchnienie, jakby z ramion niespodziewanie zdjęto mu ciążące na nich brzemię każdej z tych przemilczanych uprzejmie chwil, uchodzi z niego długo, mozolnie, jakby zdziwione podarowaną przez los okazją do wyswobodzenia się i rozprostowania zastanych kości, skrępowanych przez tyle czasu pętami ogłady. Zdradza się nim z powoli zaczynającą wrzeć w nim emocją, rozpychającą się butnie, starającą się za wszelką cenę dojść do głosu – poruszyć nie tylko loarowe struny czucia, ale również (a może przede wszystkim?) zmiażdżyć, zetrzeć z twarzy nieznajomej kobiety błąkający się w kącikach jej warg uśmiech, tak podobny do tego, który przed laty błądził po ustach trondheimskiego wspomnienia. Przeciąga dłonią po twarzy – gest znaczący wszystko i nic – pozbywając się płatków śniegu lgnących zachłannie do ciepłej powierzchni skóry; przecierając zmęczone atakującymi go obrazami oczy; naciągając z powrotem maskę opanowania, która drży zwodniczo pod niespokojnymi mięśniami.
- Zabawne, że mówi pani o szczerości, skoro najwyraźniej nie potrafi być pani szczera wobec samej siebie. – Przeciąga słowa, jakby starał się je dobierać ostrożnie, uważnie, z rozmysłem, w rzeczywistości jednak bacznym spojrzeniem błądzi po twarzy kobiety, nie chcąc przeoczyć najdrobniejszej zmiany w jej mimice; chcąc potwierdzić, przypieczętować solidnym lakiem wzroku własne spostrzeżenia wyciągnięte z rozmowy naprędce, jakby dla rozrywki. – Wyszłoby pani na zdrowie przeczekanie okresu Jul w zaciszu swojego domu, zamiast wywnętrzanie się ze swoim uprzedzeniem przed nieznajomymi. Złość piękności szkodzi – dodaje na koniec, niemal polubownie, jak gdyby targała nim obawa, że należyty brak kultury wobec kobiety doprowadziłby do nieszczęścia.
Prawda leży jednak zupełnie gdzie indziej, z dala od jakichkolwiek niepokojów czy troski o odpowiedni szlif towarzyski mający zapewnić jego rozmówczyni dobre samopoczucie – wykrzywione spazmami złości jej rysy twarzy odcisnęłyby szkaradne piętno na trwałej fakturze płótna wspomnień, powracając jak kometa w ramy nocnych mar.
Odchrząka nieznacznie, pozostawiając ostatni komentarz swojej rozmówczyni w sferze niedomówień, na zawsze pozostawiając ten fragment otwartym zakończeniem, by – o ile bogowie w swojej przewrotności znów zechcą pozwolić w niesprecyzowanym odłamku przyszłości przeciąć się ich drogom – mogli snuć domysły na temat faktycznego epilogu.
- Och – wyrywa mu się, słysząc kolejną wypowiedź kobiety. Wzrok natychmiast, jak na zawołanie, wiedziony przyswojonymi przez ostatnie kilka lat instynktami, znów podąża ku witrynom kolejnych sklepów, tych znajdujących się najbliżej nich, by wśród badziewia wyłowić prawdziwą perłę. – Skoro szuka pani tylko ciekawego, a niekoniecznie praktycznego, prezentu, to może… – Podbródkiem wskazuje gablotę znajdującą się tuż obok, a nuta nikczemności ciągnie kąciki jego warg ku górze. – Wystarczy pani zaklęta marionetka? – Dokańcza, poprawiając na nosie okulary, by lepiej przeczytać znajdującą się za szybą etykietę przyczepioną do jasnego drewna prostej, człowieczej imitacji uwiązanej na cieniutkich sznurkach. Słyszał o podobnych lalkach – zaklętych potwornymi klątwami – nigdy nie dawał jednak wiary w zasłyszane plotki, bagatelizując i umniejszając znaczeniu przedmiotu, dopóki nie widział go na własne oczy. Teraz, kiedy dzieliła go od marionetki zaledwie cienka tafla szkła, wciąż nie jest pewny, czego mógłby spodziewać się po takiej zabawce. – A kości wziąłbym ja.
Rachityczne, runiczne pismo naniesione ostrożnie na kremową biel hipnotyzowało, nie pozwalając oderwać od siebie wzroku i myśli.
- Zabawne, że mówi pani o szczerości, skoro najwyraźniej nie potrafi być pani szczera wobec samej siebie. – Przeciąga słowa, jakby starał się je dobierać ostrożnie, uważnie, z rozmysłem, w rzeczywistości jednak bacznym spojrzeniem błądzi po twarzy kobiety, nie chcąc przeoczyć najdrobniejszej zmiany w jej mimice; chcąc potwierdzić, przypieczętować solidnym lakiem wzroku własne spostrzeżenia wyciągnięte z rozmowy naprędce, jakby dla rozrywki. – Wyszłoby pani na zdrowie przeczekanie okresu Jul w zaciszu swojego domu, zamiast wywnętrzanie się ze swoim uprzedzeniem przed nieznajomymi. Złość piękności szkodzi – dodaje na koniec, niemal polubownie, jak gdyby targała nim obawa, że należyty brak kultury wobec kobiety doprowadziłby do nieszczęścia.
Prawda leży jednak zupełnie gdzie indziej, z dala od jakichkolwiek niepokojów czy troski o odpowiedni szlif towarzyski mający zapewnić jego rozmówczyni dobre samopoczucie – wykrzywione spazmami złości jej rysy twarzy odcisnęłyby szkaradne piętno na trwałej fakturze płótna wspomnień, powracając jak kometa w ramy nocnych mar.
Odchrząka nieznacznie, pozostawiając ostatni komentarz swojej rozmówczyni w sferze niedomówień, na zawsze pozostawiając ten fragment otwartym zakończeniem, by – o ile bogowie w swojej przewrotności znów zechcą pozwolić w niesprecyzowanym odłamku przyszłości przeciąć się ich drogom – mogli snuć domysły na temat faktycznego epilogu.
- Och – wyrywa mu się, słysząc kolejną wypowiedź kobiety. Wzrok natychmiast, jak na zawołanie, wiedziony przyswojonymi przez ostatnie kilka lat instynktami, znów podąża ku witrynom kolejnych sklepów, tych znajdujących się najbliżej nich, by wśród badziewia wyłowić prawdziwą perłę. – Skoro szuka pani tylko ciekawego, a niekoniecznie praktycznego, prezentu, to może… – Podbródkiem wskazuje gablotę znajdującą się tuż obok, a nuta nikczemności ciągnie kąciki jego warg ku górze. – Wystarczy pani zaklęta marionetka? – Dokańcza, poprawiając na nosie okulary, by lepiej przeczytać znajdującą się za szybą etykietę przyczepioną do jasnego drewna prostej, człowieczej imitacji uwiązanej na cieniutkich sznurkach. Słyszał o podobnych lalkach – zaklętych potwornymi klątwami – nigdy nie dawał jednak wiary w zasłyszane plotki, bagatelizując i umniejszając znaczeniu przedmiotu, dopóki nie widział go na własne oczy. Teraz, kiedy dzieliła go od marionetki zaledwie cienka tafla szkła, wciąż nie jest pewny, czego mógłby spodziewać się po takiej zabawce. – A kości wziąłbym ja.
Rachityczne, runiczne pismo naniesione ostrożnie na kremową biel hipnotyzowało, nie pozwalając oderwać od siebie wzroku i myśli.
Nieznajomy
Re: Wróble siedzą na najwyższej gałązce choinki i płaczą (S. Nygaard & L. Lindahl, grudzień 1997) Nie 10 Gru - 1:11
Bycie spętanym pętami ogłady to chyba najlepsze określenie jakiego można użyć w stosunku również do Sanne, kiedy musiała spędzać czas wśród ludzi, nie mówiąc już o takich tłumach jak teraz i to w takiej wymuszonej atmosferze. Poczuła się dosyć zmęczona. Miała ochotę jak najszybciej wrócić na zaplecze swojego sklepu i nie wychodzić stamtąd chyba przez najbliższe kilka tygodni.
- Odważne słowa jak na nieznajomego. Ale lubię jak ktoś mówi to, co myśli, szczególnie jeśli wykracza to poza nudne konwenanse. To, że to stwierdzenie jest zupełnie błędne to zupełnie inna sprawa - stwierdziła wciąż z takim samym lekko szyderczym uśmiechem osiadłym na jej ustach. Wątpiła, czy ten mężczyzna będzie w stanie powiedzieć cokolwiek, co zmyłoby ten uśmiech z jej twarzy.
- Zapewne masz rację. I właśnie tak chciałabym przeczekać ten okres. Ale cóż, ani ty ani ja nie możemy zawsze robić wyłącznie tego, na co mamy ochotę, prawda? - zauważyła swoim aksamitnym tonem głosu, przypatrując się znacząco mężczyźnie. Jeśli chodzi o to powiedzenie, to coś w nim było, choć Sanne bardziej groziły zmarszczki od uśmiechów, szczególnie tych ironicznych i emanujących wyższością nad innymi.
Kierowana spojrzeniami mężczyzny spojrzała na zaklęta marionetkę. W pierwszym odruchu chciała ją wziąć, w drugim jednak stwierdziła, że sama nie wie, co taka marionetka mogłaby robić, a nie chciała, by jej dosyć uporządkowane życie zostało wywrócone do góry nogami, przez jakiś nierozważny zakup w momencie, w którym była poirytowana. Cofnęła się więc o kilka kroków i chwyciła widzianą chwilę wcześniej misę z runiczną inskrypcją, może się przydać zarówno do alchemii jak i do magii natury. Kto wie.
- Masz rację. Biorę misę, bierz kości, jeśli masz ochotę. Myślę, że najwyższy czas stąd wyjść i posłuchać twojej rady i zaszyć się w zaciszu własnych czterech kątów na resztę tego jakże... uroczego... czasu - stwierdziła, po czym skierowała się do kasy, by zapłacić za misę. Po wszystkim oczywiście uprzejmie skłoniła się mężczyźnie i każde z nich poszło w swoją stronę.
Sanne i Loar z tematu
- Odważne słowa jak na nieznajomego. Ale lubię jak ktoś mówi to, co myśli, szczególnie jeśli wykracza to poza nudne konwenanse. To, że to stwierdzenie jest zupełnie błędne to zupełnie inna sprawa - stwierdziła wciąż z takim samym lekko szyderczym uśmiechem osiadłym na jej ustach. Wątpiła, czy ten mężczyzna będzie w stanie powiedzieć cokolwiek, co zmyłoby ten uśmiech z jej twarzy.
- Zapewne masz rację. I właśnie tak chciałabym przeczekać ten okres. Ale cóż, ani ty ani ja nie możemy zawsze robić wyłącznie tego, na co mamy ochotę, prawda? - zauważyła swoim aksamitnym tonem głosu, przypatrując się znacząco mężczyźnie. Jeśli chodzi o to powiedzenie, to coś w nim było, choć Sanne bardziej groziły zmarszczki od uśmiechów, szczególnie tych ironicznych i emanujących wyższością nad innymi.
Kierowana spojrzeniami mężczyzny spojrzała na zaklęta marionetkę. W pierwszym odruchu chciała ją wziąć, w drugim jednak stwierdziła, że sama nie wie, co taka marionetka mogłaby robić, a nie chciała, by jej dosyć uporządkowane życie zostało wywrócone do góry nogami, przez jakiś nierozważny zakup w momencie, w którym była poirytowana. Cofnęła się więc o kilka kroków i chwyciła widzianą chwilę wcześniej misę z runiczną inskrypcją, może się przydać zarówno do alchemii jak i do magii natury. Kto wie.
- Masz rację. Biorę misę, bierz kości, jeśli masz ochotę. Myślę, że najwyższy czas stąd wyjść i posłuchać twojej rady i zaszyć się w zaciszu własnych czterech kątów na resztę tego jakże... uroczego... czasu - stwierdziła, po czym skierowała się do kasy, by zapłacić za misę. Po wszystkim oczywiście uprzejmie skłoniła się mężczyźnie i każde z nich poszło w swoją stronę.
Sanne i Loar z tematu