:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
31.12.2000 – Mury obronne – Nieznajomy: D. Morozov & Bezimienny: S. Nørgaard
2 posters
Nieznajomy
31.12.2000
Ciemność spowijająca kamienny fort ukryty pod gruzem. Pośrodku sali latarniane słońce, a na wydrapanej ścianie pokreślone miesiące. Nikt ich nie liczy. Przez ciszę rozpościera się krzyk, ktoś brudną dłonią zasłania krzyczącemu usta. Milknie noc. Ne plach' mama.
Wspomnienia gnębią mnie niczym podejrzane syberyjskie duchy czające się na mą splamioną duszę. Ściskam w lewej dłoni kastet na jeden palec, obracając go niczym zabawkę wokół własnej osi, nim schowam go do kieszeni płaszcza. Stoję na jednej z kamiennych baszt, obserwując tereny dookoła Midgardu, a mały Dima nieprzerwanie żyjący we mnie raduje się, bo może pobawić się w żołnierza. Nie jestem tu w pracy, tą zostawiam na ten jeden dzień w roku, świadom, że moje usługi nie są dziś potrzebne. Wiatr jest zimny i burzliwy, jakby ściągnąć chciał tu przeraźliwie czarne chmury. Te w świetle gwiazd zdają się szarawe, lecz odległe, niebo jest przejrzyste, a ja wpatruję się w nie, jakbym odnaleźć chciał tam szczęście, którego mnie pozbawiono. Uspokajam targające tym rokiem emocje, upajam się powietrzem i wyruszam dalej w wędrówkę po obronnym murze, który dziś jest niemalże pusty, jeśli nie liczyć grupy młodzików, która dopija tanie alkohole zakupione zapewne przez wujaszka jednego z nich i powoli kieruje się w stronę centralnych placów, gdzie trwa prawdziwa sylwestrowa zabawa. Wolę samotność, bo w niej nikt nie pyta mnie o zbędne słowa. Kroczę więc ze spokojem, nie obawiam się ataku dzieciaków, lecz nie jestem butny i nie zaczepiam ich. Niech korzystają z młodości i czerpią garściami z nowego millenium. Ktoś do mnie krzyczy czy mam pieniądze, które mogę oferować mu na wódkę. Nie odpowiadam ani jednym słowem, robią to chłopcy, którym nie podoba się obecność mężczyzny, od którego wyraźnie czuć nie tylko brud, ale i spirytus. Śmierdzi jak Siergiej, nim uleciało z niego życie, choć pamiętam jego pogrzeb. Wszędzie leżały wtedy kwiaty, które składaliśmy na jego grobie, jakby te miały mu się do czegoś przydać. Pachniało goździkami, różami i liliami. Zamykam oczy, chłonąc uniwersum dostępne dla mnie w tym dniu, przypominam sobie rumiane buzie Marusi i Dusi, ciepłą dłoń mamy, która głaszcze moje czoło i oddycham, nie pozwalając sobie, aby dobiegające moich uszu krzyki rozburzyły mój wewnętrzny spokój. Podobno w Tybecie żyją mnisi, którzy składają śluby milczenia, aby całkowicie skupić się na jaźni i nie jaźni. Ja nie jestem na tyle zdeterminowany i odważny. Nigdy już jednak nie mam zamiaru trafić za żelazne kraty, wciśnięty w swędzące łachy i walczący o przetrwanie w Nordkinn. Słyszę dźwięk łamanej szczęki, chłopcy dziś swój wieczór mają. Ich ciężkie buty kopią menelski brzuch, a ja idę dalej i nie reaguję nawet spojrzeniem. Robi się tam tłoczno, a ja szukam dziś spokoju i samotności, która w mojej prywatnej głuszy jest świętością. Mógłbym kroczyć wciąż dalej i zupełnie ignorować awanturę, do której dołączają równie pijani co ofiara buntowników koledzy moczymordy, ale moje spojrzenie przyciąga młoda dziewczyna o czerwonych od mrozu policzkach, która znajduje się w swoistym impasie, uwięziona między zmierzającymi w stronę bójki posiłkami. Mama uczyła mnie, że należy pomagać słabszym, to też odwracam się gwałtownie i mijając grupkę, która skupiona jest na potencjalnych napastnikach, a nie na mnie, docieram w końcu do podlotka i chwytam ją za dłoń, ciągnąc w swoją stronę.
— Bud' spokoyen — szepczę w eter, ciągnąc ją za sobą, aby spokojnie mogła minąć miejsce, w którym dojdzie do makabry. Nie chcę tam być, gdy przyjadą Kruczy, nie mogę znów ściągać na siebie żadnych podejrzeń, moje życie w końcu zaczyna przypominać pozorną normalność, Dusia i Marusia mają z czego żyć, a ja już nigdy nie zostawię mamy. Nie odzywam się już ni słowem, dłoń dziewczyny trzymam mocno, żeby nie wyrwała się i nie sprowadziła na siebie jeszcze gorszego zagrożenia. Bogowie wiedzą, co wpadnie pijakom w głowę. Ne boysya sobaki brekhlivoy, a boysya molchalivoy.
Bezimienny
Spokój.
Jak dawno go nie czuła. Ogarniający ją, dochodzący z każdej możliwej strony, czysty, zwyczajny, niezmącony spokój.
Dziś opuszczone ulice Midgardu jawiły jej się jako najpiękniejsze zjawisko, jakiego nie mogła doświadczać od bardzo dawna. Odkąd opuściła rodzinną posiadłość, niemalże zmuszona do zamieszkania w tym zatłoczonym, przebodźcowanym mieście, przez cały czas czuła się zmęczona. Entuzjazm odzyskała na krótko, kiedy powróciła w rodzinne strony, aby spędzić święta – tenże został dość szybko stłamszony po spotkaniu przy stole u Tonderskioldów. I, niech nie zrozumieją jej źle, naprawdę za nimi przepadała, jednakże tak ogromna liczba ludzi w jednym pomieszczeniu, z tak różnymi opiniami, a przy tym z tak trudnymi charakterami, gdy każdy chciał postawić na swoim…
To nigdy nie mogło skończyć się dobrze.
Najpewniej to właśnie wpłynęło na jej decyzję. Zamiast korzystać z zaproszenia, chociaż zdecydowanie wypadało to zrobić, wolała pozostać w domu, sama. W cichej atmosferze wyczekiwania magicznej godziny zero, kiedy na niebie rozbłysną tysiące świateł, a karta z kalendarza przewróci się na styczeń – do roku dojdzie jedna jedynka, wejdą w nowe milenium, z którym nadejść mogą kolejne szanse.
Może to tenże melancholijny nastrój natchnął ją, by, zasiadając przy swoim biureczku w pokoju wciąż gościnnym, wpatrując się w wiszący wysoko na niebie księżyc, chwyciła za pióro, kreśląc na kartkach papieru kolejne słowa.
Nie napisała niczego od momentu feralnej przeprowadzki. Czuła się przybita, przygnębiona, ściągnięta w dół, ciągle zmęczona, ciągle niewyspana, ciągle… nie w formie. Teraz, choć krzesłu daleko było do oparcia starego dębu, czuła się w końcu dobrze. Teraz słowa znów zaczynały krążyć w jej myślach, a palce kierowały pióro, by utworzyć na łamach śnieżnobiałych kart poezję.
Niektóre z wierszy były zwyczajnie smutne. Inne wyrażały nadzieję. Część nawet dotyczyła nowych szans, nowego życia, magii zaklętej w liczbach nowego roku, aby ostatecznie dojść do wniosku, iż cała magia kryła się jedynie w umyśle, w wpatrujących się odważnie w przyszłość oczach.
Ostatni wyrażał smutek przez nadchodzące zmiany.
Bo jak miała się z nich cieszyć, skoro wszystko, co dobre, już miała – a teraz, powoli, zostawało jej to odbierane?
Po postawieniu ostatniej kropki zdecydowała się przewietrzyć – lecz zaniedbany wciąż ogród nie był dobrym miejscem, w którym mogłaby ochłonąć. Wciąż była za blisko źródła swoich ponurych myśli, wciąż zbyt blisko stronic, z których płynęła desperacja. Zamknąwszy więc drzwi wyjściowe, wyszła na opuszczone midgardzkie ulice, szukając… być może szczęścia. Być może nadziei.
Czegoś, co sprawiłoby, że uśmiechałaby się tak, jak robiła to kiedyś.
Pomimo grubego płaszcza, i tak obejmowała się ramionami. Zimno szczypało jej policzki, drażniło jej wątłe ciało, a mimo to wzrok nieustannie wbity miała w Księżyc, jakby ten miał odpowiedzieć jej na wszelkie gnębiące ją wątpliwości. Jakby miał sprawić, jakby miał obiecać, że przekona Norny, aby splotły jej nić w inny, bardziej korzystny dla niej sposób.
Zamiast tego usłyszała niespodziewane krzyki, które wyrwały ją z zamyślenia. Swój wzrok skierowała na grupkę mężczyzn, która widocznie katowała leżącego na skutej lodem i śniegiem ziemi. W ciemności nie widziała, czy krew zaczęła już tryskać, ale nie miało to znaczenia, gdy coś w niej wywróciło się, skręciło boleśnie, ściskając gardło nie w strachu, a w akcie współczucia, donośnym wrzasku niesprawiedliwości.
Wyciągnęła już nawet rękę, jakby w ten sposób mogła coś zrobić, ale zaczynała docierać do niej ponura wizja, że jest tylko niepozorną, młodą w dodatku, kobietą, pośrodku pustej praktycznie ulicy – i ich uwaga może przenieść się na nią. Nie oznaczało to w żaden sposób, że jej istnienie było cenniejsze od życia tego człowieka, ale zwyczajnie zaczęła się bać. Strach mieszał się ze złością i desperacją, poczuciem niesprawiedliwości – a nim mieszanka tych przytłaczających uczuć zdołała wybuchnąć w którąkolwiek ze stron, niespodziewanie przed nią wyrósł ogromny mężczyzna, ciągnący ją za rękę i mamroczący coś w nieznanym jej języku.
Wtedy strach wziął górę nad wszystkim, co do tej pory czuła.
— Nie! – syknęła, starając się zaprzeć nogami, wbijając buty w śliski lód pokrywający uliczkę, z drugiej strony drugą ręką starając się poluźnić uścisk mężczyzny. – Zostaw mnie! – powtórzyła głośniej, nieświadoma ani prawdziwych intencji okrytego ciemnością nieznajomego, ani nadchodzących za jej plecami kolejnych mężczyzn, którzy zamierzali za moment dołączyć do grupki tych katujących niewinnego człowieka.
W akcie desperacji, nie mogąc utrzymać stabilnego gruntu ani zatrzymać się na ścieżce, zdecydowała się na krótkie (i zapewne również lekkie) kopnięcie mężczyzny w kostkę.
To było nieładne, ranienie innych, ale w obronie własnej było usprawiedliwione.
W tej sekundzie zaczęła żałować, że jednak nie poszła na bal wraz z resztą swojej rodziny.
Jak dawno go nie czuła. Ogarniający ją, dochodzący z każdej możliwej strony, czysty, zwyczajny, niezmącony spokój.
Dziś opuszczone ulice Midgardu jawiły jej się jako najpiękniejsze zjawisko, jakiego nie mogła doświadczać od bardzo dawna. Odkąd opuściła rodzinną posiadłość, niemalże zmuszona do zamieszkania w tym zatłoczonym, przebodźcowanym mieście, przez cały czas czuła się zmęczona. Entuzjazm odzyskała na krótko, kiedy powróciła w rodzinne strony, aby spędzić święta – tenże został dość szybko stłamszony po spotkaniu przy stole u Tonderskioldów. I, niech nie zrozumieją jej źle, naprawdę za nimi przepadała, jednakże tak ogromna liczba ludzi w jednym pomieszczeniu, z tak różnymi opiniami, a przy tym z tak trudnymi charakterami, gdy każdy chciał postawić na swoim…
To nigdy nie mogło skończyć się dobrze.
Najpewniej to właśnie wpłynęło na jej decyzję. Zamiast korzystać z zaproszenia, chociaż zdecydowanie wypadało to zrobić, wolała pozostać w domu, sama. W cichej atmosferze wyczekiwania magicznej godziny zero, kiedy na niebie rozbłysną tysiące świateł, a karta z kalendarza przewróci się na styczeń – do roku dojdzie jedna jedynka, wejdą w nowe milenium, z którym nadejść mogą kolejne szanse.
Może to tenże melancholijny nastrój natchnął ją, by, zasiadając przy swoim biureczku w pokoju wciąż gościnnym, wpatrując się w wiszący wysoko na niebie księżyc, chwyciła za pióro, kreśląc na kartkach papieru kolejne słowa.
Nie napisała niczego od momentu feralnej przeprowadzki. Czuła się przybita, przygnębiona, ściągnięta w dół, ciągle zmęczona, ciągle niewyspana, ciągle… nie w formie. Teraz, choć krzesłu daleko było do oparcia starego dębu, czuła się w końcu dobrze. Teraz słowa znów zaczynały krążyć w jej myślach, a palce kierowały pióro, by utworzyć na łamach śnieżnobiałych kart poezję.
Niektóre z wierszy były zwyczajnie smutne. Inne wyrażały nadzieję. Część nawet dotyczyła nowych szans, nowego życia, magii zaklętej w liczbach nowego roku, aby ostatecznie dojść do wniosku, iż cała magia kryła się jedynie w umyśle, w wpatrujących się odważnie w przyszłość oczach.
Ostatni wyrażał smutek przez nadchodzące zmiany.
Bo jak miała się z nich cieszyć, skoro wszystko, co dobre, już miała – a teraz, powoli, zostawało jej to odbierane?
Po postawieniu ostatniej kropki zdecydowała się przewietrzyć – lecz zaniedbany wciąż ogród nie był dobrym miejscem, w którym mogłaby ochłonąć. Wciąż była za blisko źródła swoich ponurych myśli, wciąż zbyt blisko stronic, z których płynęła desperacja. Zamknąwszy więc drzwi wyjściowe, wyszła na opuszczone midgardzkie ulice, szukając… być może szczęścia. Być może nadziei.
Czegoś, co sprawiłoby, że uśmiechałaby się tak, jak robiła to kiedyś.
Pomimo grubego płaszcza, i tak obejmowała się ramionami. Zimno szczypało jej policzki, drażniło jej wątłe ciało, a mimo to wzrok nieustannie wbity miała w Księżyc, jakby ten miał odpowiedzieć jej na wszelkie gnębiące ją wątpliwości. Jakby miał sprawić, jakby miał obiecać, że przekona Norny, aby splotły jej nić w inny, bardziej korzystny dla niej sposób.
Zamiast tego usłyszała niespodziewane krzyki, które wyrwały ją z zamyślenia. Swój wzrok skierowała na grupkę mężczyzn, która widocznie katowała leżącego na skutej lodem i śniegiem ziemi. W ciemności nie widziała, czy krew zaczęła już tryskać, ale nie miało to znaczenia, gdy coś w niej wywróciło się, skręciło boleśnie, ściskając gardło nie w strachu, a w akcie współczucia, donośnym wrzasku niesprawiedliwości.
Wyciągnęła już nawet rękę, jakby w ten sposób mogła coś zrobić, ale zaczynała docierać do niej ponura wizja, że jest tylko niepozorną, młodą w dodatku, kobietą, pośrodku pustej praktycznie ulicy – i ich uwaga może przenieść się na nią. Nie oznaczało to w żaden sposób, że jej istnienie było cenniejsze od życia tego człowieka, ale zwyczajnie zaczęła się bać. Strach mieszał się ze złością i desperacją, poczuciem niesprawiedliwości – a nim mieszanka tych przytłaczających uczuć zdołała wybuchnąć w którąkolwiek ze stron, niespodziewanie przed nią wyrósł ogromny mężczyzna, ciągnący ją za rękę i mamroczący coś w nieznanym jej języku.
Wtedy strach wziął górę nad wszystkim, co do tej pory czuła.
— Nie! – syknęła, starając się zaprzeć nogami, wbijając buty w śliski lód pokrywający uliczkę, z drugiej strony drugą ręką starając się poluźnić uścisk mężczyzny. – Zostaw mnie! – powtórzyła głośniej, nieświadoma ani prawdziwych intencji okrytego ciemnością nieznajomego, ani nadchodzących za jej plecami kolejnych mężczyzn, którzy zamierzali za moment dołączyć do grupki tych katujących niewinnego człowieka.
W akcie desperacji, nie mogąc utrzymać stabilnego gruntu ani zatrzymać się na ścieżce, zdecydowała się na krótkie (i zapewne również lekkie) kopnięcie mężczyzny w kostkę.
To było nieładne, ranienie innych, ale w obronie własnej było usprawiedliwione.
W tej sekundzie zaczęła żałować, że jednak nie poszła na bal wraz z resztą swojej rodziny.
Nieznajomy
Gnębi mnie poczucie utraconych lat, które zniknęły z mojego życia, tak samo, jak znikną z życia tych młodzików, gdy tylko napadną na nich Kruczy. Nie bagatelizuję siły oficerskiej, przesadna butność doprowadziła mnie do więzienia. Nie jest mi jednak szkoda ani ich, ani ich ofiary, która jęczy teraz zaczynana niczym prosię na rzeźniczym stole. W końcu menel zobaczy niebo, gdy jego głowa przewróci się na drugą stronę, wraz z przekręconym niesłusznie karkiem, bo odezwał się nie w porę. Alkohol bywa zgubny, ja wolę skupić się na sobie samym i wszystkim tym, co odciąga mnie od godnego życia w mroźnej skandynawskiej krainie. Nigdy nie chciałem wracać do Rosji, wiążąc ją z bólem dzieciństwa i wspomnieniami o Siergieju atakującym matkę, a także moją pierwszą przemianą, która przysporzyła mi w życiu jedynie problemów. Prawdopodobnie odszedłbym dalej, kompletnie ignorując wszystko to, co miało miejsce na murach obronnych starego midgardzkiego miasta, gdyby nie tamto dziewczę, którego zwyczajnie nie chciałem zostawiać pomiędzy agresywnymi pijusami. Moja moralność nigdy nie była przesadnie gładka, ale mam swoje zasady i liczy się dla mnie honor, a nie wiedziałem, czy i dla tych idiotów ma on znaczenie. Nawet jeśli nie tknęliby jej palcem, tak nastraszyliby ją. Przypominała mi moją najmłodszą siostrę, której za nic w świecie nie pozwoliłbym nikomu skrzywdzić.
Słyszę, jak krzyczy i syczy, czego właściwie spodziewałem się już wcześniej, wyrywa się, jakby w strachu przede mną, choć jest on niesłuszny, lecz uzasadniony. Nie puszczam jej dłoni, za wszelką cenę idąc do przodu, dopóki nie miniemy grupki bezmyślnych dzikusów. To ciekawe, czasem i ja takim się staję, skaleczony własnymi genami, lecz umiem już nad tym panować, a przynajmniej tak mi się zdaje. Gdy bodźce nie są przesadnie silnie, oddycham głęboko, a z moich ust ulatuje zamrożona para wodna, jak dymek z papierosa. Nie odzywam się ni słowem, gdy szarpie się i ciągnie moją dłoń, próbując się uwolnić, aż na kostce nogi czuję nagły ucisk i rwący ból, który sprawia, że zaciskam mocniej zęby. Nie było to mocne, ale tylko kłamca udawałby, że go to nie dotyka. Instynktownie więc i nieco z premedytacją wypuszczam jej rękę, spoglądając na dziewczę z wyrzutem, a następnie plując w bok, mrucząc pod nosem parę rosyjskich przekleństw.
— Glupaya.
Nie to nie, nie zmuszę jej przecież do niczego i ani mi się śni ryzykować własnym życiem dla niewdzięcznej dziewczyny, która, być może, co dopiero teraz przechodzi mi na myśl, nie jest tutaj sama, a jest koleżanką jednego z tych jełopów. Jeszcze tego mi brakuje, aby wdać się z nimi w awanturę i coraz kolejny mieć na karku Kruczą Straż, której nie będzie obchodzić, że była to samoobrona. Posadzą mnie do więzienia, skują kajdanami i utknę tam znowu. Nie moja wolność, czy szczęście stanowi tu największy problem, a studia mojej siostry, które bardzo chcę, aby skończyła i wiodła lepsze niż ja życie. Matka choruje, kaszle niczym stary palacz i gnębi ją poczucie nadchodzącej rychło śmierci, a ja nie potrafię jej pomóc inaczej niż swoją obecnością. W tym wszystkim nie mogę więc pozwolić sobie na to, aby zabrali mnie od mojej rodziny, której jestem żywicielem.
Patrzę więc na nią dłuższą chwilę, wciąż milczę i w końcu, gdy zbliżająca się grupka meneli jest dostatecznie blisko, aby ich krzyki i targania rzucane w stronę agresorów po przeciwnej do nas stronie, odwracam się w bok i odchodzę, nie patrzę już w tył. Tvoya problema, devochka. Cieszę się tylko, że zostawiłem psa w domu, niesforny sierściuch rozpętałby teraz awanturę i najpewniej zagryzł najpierw ją, za kopnięcie mnie w kostkę, a potem wszystkich dookoła.
Wokół nas jest kompletnie ciemno, pojedyncze latarnie gdzieś w tle rzucają jedynie pomruki światła, które równie łatwo można wygasić. Idę szybkim krokiem, pragnąc zbliżyć się do brzegu muru, aby usunąć się z drogi pijakom. Teraz ci drą się już wniebogłosy, jeden z nich dostrzega jednak młodą dziewczynę, rzucając w jej stronę niewybredne epitety, jakby to ona była winna całej tej sytuacji. Czuję, że zaraz skumulują na niej swoją złość, to też odwracam się jeszcze w jej stronę i wpatruję w migocące w ciemności szaroniebieskie oczy. Nie uśmiecham się, usta mam ściśnięte w kreskę, lecz daję jej ostatni cień szansy, aby opamiętała się w swojej durnocie i skorzystała z jedynej opcji, jaką przed nią teraz otwieram.
Słyszę, jak krzyczy i syczy, czego właściwie spodziewałem się już wcześniej, wyrywa się, jakby w strachu przede mną, choć jest on niesłuszny, lecz uzasadniony. Nie puszczam jej dłoni, za wszelką cenę idąc do przodu, dopóki nie miniemy grupki bezmyślnych dzikusów. To ciekawe, czasem i ja takim się staję, skaleczony własnymi genami, lecz umiem już nad tym panować, a przynajmniej tak mi się zdaje. Gdy bodźce nie są przesadnie silnie, oddycham głęboko, a z moich ust ulatuje zamrożona para wodna, jak dymek z papierosa. Nie odzywam się ni słowem, gdy szarpie się i ciągnie moją dłoń, próbując się uwolnić, aż na kostce nogi czuję nagły ucisk i rwący ból, który sprawia, że zaciskam mocniej zęby. Nie było to mocne, ale tylko kłamca udawałby, że go to nie dotyka. Instynktownie więc i nieco z premedytacją wypuszczam jej rękę, spoglądając na dziewczę z wyrzutem, a następnie plując w bok, mrucząc pod nosem parę rosyjskich przekleństw.
— Glupaya.
Nie to nie, nie zmuszę jej przecież do niczego i ani mi się śni ryzykować własnym życiem dla niewdzięcznej dziewczyny, która, być może, co dopiero teraz przechodzi mi na myśl, nie jest tutaj sama, a jest koleżanką jednego z tych jełopów. Jeszcze tego mi brakuje, aby wdać się z nimi w awanturę i coraz kolejny mieć na karku Kruczą Straż, której nie będzie obchodzić, że była to samoobrona. Posadzą mnie do więzienia, skują kajdanami i utknę tam znowu. Nie moja wolność, czy szczęście stanowi tu największy problem, a studia mojej siostry, które bardzo chcę, aby skończyła i wiodła lepsze niż ja życie. Matka choruje, kaszle niczym stary palacz i gnębi ją poczucie nadchodzącej rychło śmierci, a ja nie potrafię jej pomóc inaczej niż swoją obecnością. W tym wszystkim nie mogę więc pozwolić sobie na to, aby zabrali mnie od mojej rodziny, której jestem żywicielem.
Patrzę więc na nią dłuższą chwilę, wciąż milczę i w końcu, gdy zbliżająca się grupka meneli jest dostatecznie blisko, aby ich krzyki i targania rzucane w stronę agresorów po przeciwnej do nas stronie, odwracam się w bok i odchodzę, nie patrzę już w tył. Tvoya problema, devochka. Cieszę się tylko, że zostawiłem psa w domu, niesforny sierściuch rozpętałby teraz awanturę i najpewniej zagryzł najpierw ją, za kopnięcie mnie w kostkę, a potem wszystkich dookoła.
Wokół nas jest kompletnie ciemno, pojedyncze latarnie gdzieś w tle rzucają jedynie pomruki światła, które równie łatwo można wygasić. Idę szybkim krokiem, pragnąc zbliżyć się do brzegu muru, aby usunąć się z drogi pijakom. Teraz ci drą się już wniebogłosy, jeden z nich dostrzega jednak młodą dziewczynę, rzucając w jej stronę niewybredne epitety, jakby to ona była winna całej tej sytuacji. Czuję, że zaraz skumulują na niej swoją złość, to też odwracam się jeszcze w jej stronę i wpatruję w migocące w ciemności szaroniebieskie oczy. Nie uśmiecham się, usta mam ściśnięte w kreskę, lecz daję jej ostatni cień szansy, aby opamiętała się w swojej durnocie i skorzystała z jedynej opcji, jaką przed nią teraz otwieram.
Bezimienny
Nigdy nie znalazła się w podobnej sytuacji. Nigdy nie spacerowała ciemnymi uliczkami opuszczonego miasta, oświetlonymi jedynie samotnymi latarniami rzucającymi jedynie liche kręgi światła na chodniki. Nigdy nie musiała przeciskać się więc też pomiędzy szemranymi mężczyznami, nigdy nie musiała aż tak bardzo martwić się o swoje zdrowie czy nawet życie, nigdy nie stanęła z prawdziwym niebezpieczeństwem oko w oko. Chowana w bezpiecznych murach posiadłości, zaznała jedynie tyle życia i jego niesmaków, ile mogła odnaleźć w szkolnych klasach, na korytarzach, czy w niesnaskach rodzinnych.
Czyli niewiele.
Nie zaznała więc prawdziwego niebezpieczeństwa, nie stanęła oko w oko z prawdziwym oprawcą, ale jeśli miałaby go opisywać nie tyle po wyglądzie, ale po zachowaniu, powiedziałaby, że zachowałby się dokładnie odwrotnie niż to, co się właśnie stało.
Moment, w którym puścił nagle jej rękę, był dla niej tak zaskakujący, że cofnęła się aż o kilka kroków pod wpływem siły własnego szarpania, które było już nieuzasadnione, a jednak jej umysł przed kilka najbliższych sekund tego nie zarejestrował. Mężczyzna wyglądał na zdenerwowanego, ale nie zmuszał jej już dalej, żeby z nim szła. Czy tak faktycznie miał zachowywać się człowiek, który chciał ją uprowadzić czy skrzywdzić?
Mrugając jeszcze chwilę oczami, spojrzeniem objęła jego skrytą pomiędzy ciemnościami a światłem twarz, teraz dopiero dostrzegając w niej jakieś znajome rysy, jakby już wcześniej gdzieś ją widziała. A może jedynie tak jej się zdawało? Może to jedynie oszołomiony umysł płatał jej figle?
Nie rozumiała ani słowa, które cedziły się z jego ust – przez dłuższą chwilę nie zrozumiała nawet intencji, kiedy przez najbliższe sekundy jedynie stali i patrzyli na siebie w milczeniu – ona, oszołomiona, on zapewne zirytowany. Przestała rozumieć sens sytuacji, w jakiej właśnie się znalazła – a kiedy na karku zaczynała odczuwać zbliżające się głośno niebezpieczeństwo, kiedy Silje odwróciła się, aby spojrzeć na nadchodzących mężczyzn głośno przeklinających, ten niespodziewanie odwrócił się i odszedł. Tak po prostu.
To wszystko przestało mieć dla niej jakikolwiek sens.
Wiedziała natomiast, że nie opuszczał jej lęk. Na moment schował się pod połami zdumienia, kiedy udało jej się wyrwać dłoń z uścisku nieznajomego – teraz natomiast zaczynał uderzać ze zdwojoną siłą, kiedy wśród wykrzykiwanych słów zrozumiała ich sens i intencje – i nie podobały jej się ani odrobinę. Zbliżająca się banda pijaków najwidoczniej przypuszczała, że to przez nią katowany mężczyzna znajdował się w takiej sytuacji, w jakiej się znalazł. A może zwyczajnie myśleli, że jest najsłabszym ogniwem tej drugiej grupy, na którym łatwo będzie im się wyżyć. Tak czy inaczej, zaczynała ogarniać ją panika.
Z jednej strony znajdowała się agresywna grupa młodocianych, która pastwiła się właśnie nad bezbronnym mężczyzną – z drugiej zaś miała zmierzających prosto na nią hordę pijaków, którzy zapewne nie przeproszą jej, kiedy dotrze do nich, że nie ma z całą sytuacją nic wspólnego, a nawet do głowy im nie przyjdzie i nawet nie uwierzą, że znalazła się tutaj przypadkiem.
Z paniką, ze spiętymi coraz bardziej mięśniami, dłońmi zaciskanymi z bezradności w pięści, rozglądała się raz po jednych, raz po drugich, jakby chciała ocenić, która z tych opcji była lepsza.
Żadna.
W akcie bezradności powróciła spojrzeniem za odchodzącym nieznajomym, którego jeszcze chwilę temu uważała za swojego oprawcę. Teraz zaczynała podważać nieomylność tak szybkiego osądu i zaczęła się zastanawiać, czy aby przed chwilą nie zmarnowała swojej jedynej szansy, aby wyjść z tej sytuacji cało…
Ku jej zdumieniu dostrzegła, jak ten niespodziewanie zatrzymuje się i obraca w jej stronę. Nie widziała wyrazu jego twarzy, nie wiedziała, o czym teraz właśnie myślał, ale odezwała się w niej naiwna nadzieja, że była to ostatnia szansa, wyciągnięta w jej stronę dłoń, aby mogła wyjść z tego cało.
Mając do wyboru całą hordę agresywnych mężczyzn – albo młodych, albo pijanych – jeden, dość ponury, w dodatku o znajomych rysach, wydawał jej się najlepszą opcją.
Nie zastanawiała się już ani chwili dłużej. Nawet nie przeszła – zwyczajnie przebiegła dzielącą ich odległość (co tylko rozzłościło pijacką bandę wykrzykującą w jej stronę nie tylko epitety, ale także i groźby, niektórzy z nich także próbowali zerwać się do biegu), a stając nareszcie naprzeciwko nieznajomego, dysząc jeszcze przez chwilę, nieprzyzwyczajona do wysiłku, szczególnie gdy okuta była w gruby płaszcz i musiała wytężać mięśnie, aby nie przewrócić się na lodzie, przez kilka sekund w milczeniu wpatrywała się niemo w jego twarz. W wielkich, niebieskich, sarnich oczach odbijała się jedynie tląca nadzieja zmieszana z desperacją i niemym błaganiem, aby jej osąd tym razem nie okazał się omylny.
Bez słowa, osłoniętą rękawiczką dłonią chwyciła go delikatnie za nadgartek, by zjechać powoli w dół, ku jego dłoni. W niemej prośbie, w niemym geście zaufania.
Czyli niewiele.
Nie zaznała więc prawdziwego niebezpieczeństwa, nie stanęła oko w oko z prawdziwym oprawcą, ale jeśli miałaby go opisywać nie tyle po wyglądzie, ale po zachowaniu, powiedziałaby, że zachowałby się dokładnie odwrotnie niż to, co się właśnie stało.
Moment, w którym puścił nagle jej rękę, był dla niej tak zaskakujący, że cofnęła się aż o kilka kroków pod wpływem siły własnego szarpania, które było już nieuzasadnione, a jednak jej umysł przed kilka najbliższych sekund tego nie zarejestrował. Mężczyzna wyglądał na zdenerwowanego, ale nie zmuszał jej już dalej, żeby z nim szła. Czy tak faktycznie miał zachowywać się człowiek, który chciał ją uprowadzić czy skrzywdzić?
Mrugając jeszcze chwilę oczami, spojrzeniem objęła jego skrytą pomiędzy ciemnościami a światłem twarz, teraz dopiero dostrzegając w niej jakieś znajome rysy, jakby już wcześniej gdzieś ją widziała. A może jedynie tak jej się zdawało? Może to jedynie oszołomiony umysł płatał jej figle?
Nie rozumiała ani słowa, które cedziły się z jego ust – przez dłuższą chwilę nie zrozumiała nawet intencji, kiedy przez najbliższe sekundy jedynie stali i patrzyli na siebie w milczeniu – ona, oszołomiona, on zapewne zirytowany. Przestała rozumieć sens sytuacji, w jakiej właśnie się znalazła – a kiedy na karku zaczynała odczuwać zbliżające się głośno niebezpieczeństwo, kiedy Silje odwróciła się, aby spojrzeć na nadchodzących mężczyzn głośno przeklinających, ten niespodziewanie odwrócił się i odszedł. Tak po prostu.
To wszystko przestało mieć dla niej jakikolwiek sens.
Wiedziała natomiast, że nie opuszczał jej lęk. Na moment schował się pod połami zdumienia, kiedy udało jej się wyrwać dłoń z uścisku nieznajomego – teraz natomiast zaczynał uderzać ze zdwojoną siłą, kiedy wśród wykrzykiwanych słów zrozumiała ich sens i intencje – i nie podobały jej się ani odrobinę. Zbliżająca się banda pijaków najwidoczniej przypuszczała, że to przez nią katowany mężczyzna znajdował się w takiej sytuacji, w jakiej się znalazł. A może zwyczajnie myśleli, że jest najsłabszym ogniwem tej drugiej grupy, na którym łatwo będzie im się wyżyć. Tak czy inaczej, zaczynała ogarniać ją panika.
Z jednej strony znajdowała się agresywna grupa młodocianych, która pastwiła się właśnie nad bezbronnym mężczyzną – z drugiej zaś miała zmierzających prosto na nią hordę pijaków, którzy zapewne nie przeproszą jej, kiedy dotrze do nich, że nie ma z całą sytuacją nic wspólnego, a nawet do głowy im nie przyjdzie i nawet nie uwierzą, że znalazła się tutaj przypadkiem.
Z paniką, ze spiętymi coraz bardziej mięśniami, dłońmi zaciskanymi z bezradności w pięści, rozglądała się raz po jednych, raz po drugich, jakby chciała ocenić, która z tych opcji była lepsza.
Żadna.
W akcie bezradności powróciła spojrzeniem za odchodzącym nieznajomym, którego jeszcze chwilę temu uważała za swojego oprawcę. Teraz zaczynała podważać nieomylność tak szybkiego osądu i zaczęła się zastanawiać, czy aby przed chwilą nie zmarnowała swojej jedynej szansy, aby wyjść z tej sytuacji cało…
Ku jej zdumieniu dostrzegła, jak ten niespodziewanie zatrzymuje się i obraca w jej stronę. Nie widziała wyrazu jego twarzy, nie wiedziała, o czym teraz właśnie myślał, ale odezwała się w niej naiwna nadzieja, że była to ostatnia szansa, wyciągnięta w jej stronę dłoń, aby mogła wyjść z tego cało.
Mając do wyboru całą hordę agresywnych mężczyzn – albo młodych, albo pijanych – jeden, dość ponury, w dodatku o znajomych rysach, wydawał jej się najlepszą opcją.
Nie zastanawiała się już ani chwili dłużej. Nawet nie przeszła – zwyczajnie przebiegła dzielącą ich odległość (co tylko rozzłościło pijacką bandę wykrzykującą w jej stronę nie tylko epitety, ale także i groźby, niektórzy z nich także próbowali zerwać się do biegu), a stając nareszcie naprzeciwko nieznajomego, dysząc jeszcze przez chwilę, nieprzyzwyczajona do wysiłku, szczególnie gdy okuta była w gruby płaszcz i musiała wytężać mięśnie, aby nie przewrócić się na lodzie, przez kilka sekund w milczeniu wpatrywała się niemo w jego twarz. W wielkich, niebieskich, sarnich oczach odbijała się jedynie tląca nadzieja zmieszana z desperacją i niemym błaganiem, aby jej osąd tym razem nie okazał się omylny.
Bez słowa, osłoniętą rękawiczką dłonią chwyciła go delikatnie za nadgartek, by zjechać powoli w dół, ku jego dłoni. W niemej prośbie, w niemym geście zaufania.
Nieznajomy
Mówiłem, by była cicho — nie chciała. Trzymałem jej dłoń, by uwolnić ją z impasu — nie chciała. To teraz cierp. Glupaya devushka. Instynkt opiekuna nad bezbronnymi, którego nauczony jestem od maleńkości, przemawia przeze mnie. Najpierw mateczkę musiałem bronić przed ojcem, potem zaś broniłem samego siebie przed światem. Niewiele się zmieniło przez lata, jestem teraz znacznie spokojniejszy i mniej we mnie agresji, która płynie moimi żyłami w dół. Nie wykrwawiam się na śniegu, mojego karku nie porasta niedźwiedzia sierść, panuję nad każdym instynktem. Czas płata figle, gubi się pośród wskazówek wiekowych zegarów, te są ścięte, jakby zatrzymać się chciałby przed północą. Odchodzę bez krępacji, uznając, że zrobiłem, co mogłem, a jeśli ta chce się bawić w silną pannę, to dobre słowo jej na drogę, ja idę. W tej swojej wędrówce oczywiście zatrzymuję się, bo gnębi mnie poczucie niesprawiedliwości wobec słabszego, a wiem, że dziewczyna nie ma wobec tych grup żadnych szans, jeśli tylko skupią się na niej. Dostrzegam jej strach, choć ten niemal niewidoczny jest pod jasnymi rzęsami, jakie okalają jej spojrzenie. Co tak młoda dziewczyna robi w miejscu takim, jak to w środku nocy? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi, a ja go nie zadaję, bo nie chcę wiedzieć. Nad nami mienią się gwiazdy, gdzieś w tle słychać grającą skoczną muzykę, a kulminuje się to wszystko na krzykach przeplatanych przekleństwami, gdy ta decyduje się wreszcie na ruch niemalże ryzykowny, lecz w mojej opinii konieczny, jeśli miłe jest jej życie takie, jakim je zna. Spodziewam się, że zaufanie komuś o mojej posturze i wyrazie twarzy nie przychodzi jej z łatwością, ale widać dobrze przekalkulowała, że to ja jestem teraz jej nadzieją na ucieczkę z tego zdarzenia. Jeden z pijaków drze się wyraźnie i z premedytacją, gdy ta łapie mnie najpierw za nadgarstek, a potem za dłoń. Spoglądam na nią z góry i nie odpowiadam ani jednym słowem, nie odtrącam dłoni, swoją zaciskam na jej palcach, żeby upewnić się, że nie ucieknie mi znowu, bo trzeci raz już nie będę próbować jej pomóc. Zza pleców słyszę młodzika orientującego się, że idzie na nich grupa meneli, menele orientują się, że ich kolega za krótkie momenty wyzionąć może ducha, a pośrodku tego wszystkiego my, przypadkowi wędrowcy złapani na kamiennym murze, niczym wartownicy własnego spokoju.
Marszczę brwi i narzucając tempa niedostosowanego do krótkiej sylwetki blondynki, spoglądam jeszcze nienawistnie na człowieka, który najgłośniej krzyczał w jej stronę. Przesuwam drugą dłoń na połę płaszcza i odchylam go lekko, ukazując przypięty do paska nóż w kaburze i zawieszony tuż obok na sznurku srebrny twardy kastet, którym mogę wybić zęby każdemu z nich po kolei. Mężczyzna odpuszcza, jakby zrozumiał właśnie moje przesłanie i rusza w przód, w stronę drugiego agresora, co pozwala nam minąć ich bezpiecznie. Idę szybko, czując, że ciągnę ją za sobą niczym bagaż, ale nie mogę zwolnić kroku, w obawie, że to jeszcze nie koniec jatki. Krzyki na pewno słyszalne są szerszej okolicy, również ze względu na położenie murów względem kamienic. Nie chcę choćby minąć Kruczego Oficera, nie interesuje mnie życie tamtego pijaka, interesuje mnie to, aby nikt nie powiązał mnie z tym, co będzie mieć tu miejsce w sylwestrową noc. Takie sytuacje zdarzają się, to nie wojna gangów, to nie bójka ślepców z widzącymi, to zwykłe porachunki idiotów. Ci zostają gdzieś w tyle, skupiają się na sobie i swoją złość i agresję przelewają na pięści i czary, my zaś możemy iść w przód. Nie odwracam się w ich stronę, ale nie pilnuję, czy nie robi tego ich niedoszła ofiara, spowalniam dopiero, gdy sprowadzam dziewczynę wysokimi stopniami w dół. Są oblodzone, a ta ubrana jest w elegancki płaszczyk i zimowe buciki, a nie porządne oficerki. Nie przeżyłaby jednej zimy w Rosji.
Krótki warkot wydobywa się z moich ust, ale nie przypomina on żadnego słowa. Chcę możliwie szybko ulotnić się stąd, ale spodziewam się, że prędzej ta zjedzie po tyłku w dół, niż uda jej się ostrożnie zejść. Zginam kolana, a potem jedną ręką obejmuje ją w pasie i podnoszę w górę, przeklinając tylko w duchu, by nie przyszło jej do głowy, aby teraz mnie kopać, bo obydwoje runiemy w dół, obijając sobie plecy. Ja nie przejmuję się siniakami, ona pewnie tak. Idę powoli po schodach, trzymając się kamiennego podparcia. Na butach nie mam raków, jedynie twarde podeszwy, które w takich sytuacjach sprawdzają się dostatecznie dobrze, lecz nieidealnie. Stopni nie ma wiele, licząc pobieżnie może dwadzieścia cztery. Dziewczyna nie jest ciężka, czuję się bardziej, jakbym niósł mamie worek cebuli, albo ziemniaków, z których to przyrządzić mogłaby sałatkę rosyjską. Czasem tęskno mi za tamtymi smakami, bo chociaż przepisy pozostają niezmienne, tak gleba, gdzie rosną warzywa, znacząco różni się od tej, na której się wychowałem. Nie staram się tym uściskiem połamać jej żeber, ale muszę chwytać ją mocno, aby nie wyślizgnęła mi się z ręki, gdy niosę ją w dół. Już dawno tak wiele nie zrobiłem dla nieznajomej, choć zdaje mi się, że już ją gdzieś widziałem. Z drugiej jednak strony, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Nie jest mi rodziną, nie jest lubą, zamierzam upewnić się, że rano w gazecie nie przeczytam o młodej zaginionej blondynce.
Marszczę brwi i narzucając tempa niedostosowanego do krótkiej sylwetki blondynki, spoglądam jeszcze nienawistnie na człowieka, który najgłośniej krzyczał w jej stronę. Przesuwam drugą dłoń na połę płaszcza i odchylam go lekko, ukazując przypięty do paska nóż w kaburze i zawieszony tuż obok na sznurku srebrny twardy kastet, którym mogę wybić zęby każdemu z nich po kolei. Mężczyzna odpuszcza, jakby zrozumiał właśnie moje przesłanie i rusza w przód, w stronę drugiego agresora, co pozwala nam minąć ich bezpiecznie. Idę szybko, czując, że ciągnę ją za sobą niczym bagaż, ale nie mogę zwolnić kroku, w obawie, że to jeszcze nie koniec jatki. Krzyki na pewno słyszalne są szerszej okolicy, również ze względu na położenie murów względem kamienic. Nie chcę choćby minąć Kruczego Oficera, nie interesuje mnie życie tamtego pijaka, interesuje mnie to, aby nikt nie powiązał mnie z tym, co będzie mieć tu miejsce w sylwestrową noc. Takie sytuacje zdarzają się, to nie wojna gangów, to nie bójka ślepców z widzącymi, to zwykłe porachunki idiotów. Ci zostają gdzieś w tyle, skupiają się na sobie i swoją złość i agresję przelewają na pięści i czary, my zaś możemy iść w przód. Nie odwracam się w ich stronę, ale nie pilnuję, czy nie robi tego ich niedoszła ofiara, spowalniam dopiero, gdy sprowadzam dziewczynę wysokimi stopniami w dół. Są oblodzone, a ta ubrana jest w elegancki płaszczyk i zimowe buciki, a nie porządne oficerki. Nie przeżyłaby jednej zimy w Rosji.
Krótki warkot wydobywa się z moich ust, ale nie przypomina on żadnego słowa. Chcę możliwie szybko ulotnić się stąd, ale spodziewam się, że prędzej ta zjedzie po tyłku w dół, niż uda jej się ostrożnie zejść. Zginam kolana, a potem jedną ręką obejmuje ją w pasie i podnoszę w górę, przeklinając tylko w duchu, by nie przyszło jej do głowy, aby teraz mnie kopać, bo obydwoje runiemy w dół, obijając sobie plecy. Ja nie przejmuję się siniakami, ona pewnie tak. Idę powoli po schodach, trzymając się kamiennego podparcia. Na butach nie mam raków, jedynie twarde podeszwy, które w takich sytuacjach sprawdzają się dostatecznie dobrze, lecz nieidealnie. Stopni nie ma wiele, licząc pobieżnie może dwadzieścia cztery. Dziewczyna nie jest ciężka, czuję się bardziej, jakbym niósł mamie worek cebuli, albo ziemniaków, z których to przyrządzić mogłaby sałatkę rosyjską. Czasem tęskno mi za tamtymi smakami, bo chociaż przepisy pozostają niezmienne, tak gleba, gdzie rosną warzywa, znacząco różni się od tej, na której się wychowałem. Nie staram się tym uściskiem połamać jej żeber, ale muszę chwytać ją mocno, aby nie wyślizgnęła mi się z ręki, gdy niosę ją w dół. Już dawno tak wiele nie zrobiłem dla nieznajomej, choć zdaje mi się, że już ją gdzieś widziałem. Z drugiej jednak strony, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Nie jest mi rodziną, nie jest lubą, zamierzam upewnić się, że rano w gazecie nie przeczytam o młodej zaginionej blondynce.
Bezimienny
Wrzaski nasilały się za nią, agresja eskalowała. Słyszała wyraźnie uderzające o ciało buty, mogła poczuć trzask pękających kości, omdlenie, utratę przytomności, a pomiędzy tym krzyczący w jej głowie strach pchający ją do stawiania kolejnych kroków, aby tylko się nie zatrzymywała.
Spojrzenie zielonych oczu zdawało się wwierać w nią, przenikać nawskroś, co w połączeniu z postawną, wysoką sylwetką nieznajomego mężczyzny dawało wrażenie zagrożenia, poczucie, iż należało trzymać się od niego daleka, jeśli chciało się uniknąć jednocześnie kłopotów. Że nie jest to typ, który pragnął towarzystwa.
Ale dotykając wpierw jego nadgarstka, potem jego dłoni, gdy poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej ręce, gdy odrzuciła całą otoczkę, całą posturę, nawet wyraz twarzy, widziała w tych oczach pewną iskierkę, która nie dawała jej spokoju. Jakby… faktycznie cząstka dobroci gdzieś przebijała się pomiędzy wykreowanym, ponurym wizerunkiem. Jakby coś w nich szeptało wbrew rozsądkowi, że tym razem nie ma się czego obawiać, że w jego głowie nie mogą kryć się żadne złe intencje. Nie wobec niej.
A może jedynie to sobie wyobrażała. Może tak bardzo pragnęła, aby i tym razem ktoś ją ocalił, że nadpisywała mu własne pragnienia, kiedy nie miało to żadnego pokrycia z prawdą.
Nie protestowała. Raz szybkim krokiem, raz truchtem, starała się nadążyć za pędzącym, brnącym przed siebie twardo mężczyzną, mocno ściskającym jej dłoń. Nie zdążyła zorientować się, czy coś zrobił, kiedy nadchodzący z naprzeciwka nagle odpuścili – i wykrzykiwanie wyzwisk pod jej adresem, i chęć wyrażenia własnej sprawiedliwości, bez zapytania jej o zdanie, bez możliwości obrony. Pomiędzy łapczywie nabieranym powietrzem, kiedy starała się nadążyć, krótko jeszcze zmierzyła spojrzeniem sylwetkę nieznajomego, lecz nie znalazła w niej żadnej odpowiedzi.
Więc nie starała się już bardziej.
Zatrzymali się dopiero przy schodach. Były to zaledwie ułamki sekund, kiedy mogła zpałać oddech. Zimne powietrze drażniło jej gardło i niemalże raniło płuca, ale nie miała czasu nad tym rozmyślać. Powinna być wdzięczna, że wyszła z tego cało – dzięki człowiekowi, któremu nie powinna nigdy zaufać, lecz był najlepszym rozwiązaniem z sytuacji, w jakiej postawiły ją Norny.
Nie miała czasu zrobić niczego więcej – nie zdołała nawet ocenić sytuacji, w jakiej się obecnie znajdowała, gdy silne ramiona mężczyzny nagle podniosły ją ku górze, ściskając w talii, przyciskając do siebie. Z dezorientacją rzuciła zdziwionym spojrzeniem najpierw na jego twarz, a potem na oblodzone schody. Poczuła, jak żołądek ponownie skręca jej się ze strachu, dlatego ramionami usilnie objęła szyję, palce dłoni zacisnęła na płaszczu nieznajomego, na którego łaskę, siłę i równowagę właśnie była skazana, a głowę odwróciła w drugą stronę, jej bok przyciskając do skroni mężczyzny, i zaciskając powieki. Nie chciała nawet sobie wyobrazić, co mogłoby się stać, gdyby ten niespodziewanie potknął się i stracił równowagę. Nie chciała o tym myśleć, a tym bardziej nie chciała się o tym przekonywać.
— Powinniśmy powiadomić Kruczą Straż – odezwała się w końcu, po którymś stopniu, gdy oddech już zdążyła wyrównać. – Oni go przecież zabiją – dodała ze słyszalnym w głosie przejęciem.
Nie wymagała, aby tam wracał. Sama również by tego nie zrobiła – ludzi było zbyt dużo, aby mogli sobie z nimi poradzić. Nawet on, mimo postawy, zapewne nie dałby rady takiemu wściekłemu, pijanemu tabunowi agresorów.
Ale Krucza Straż. Krucza Straż brzmiała jak dobre rozwiązanie. Oni mieli wystarczająco galdrów, aby zainterweniować. Może dzięki temu ocaliliby też życia. Może nie byłyby to istnienia przyjemne, być może spędziliby je za kratami, ale wciąż by istnieli.
Spojrzenie zielonych oczu zdawało się wwierać w nią, przenikać nawskroś, co w połączeniu z postawną, wysoką sylwetką nieznajomego mężczyzny dawało wrażenie zagrożenia, poczucie, iż należało trzymać się od niego daleka, jeśli chciało się uniknąć jednocześnie kłopotów. Że nie jest to typ, który pragnął towarzystwa.
Ale dotykając wpierw jego nadgarstka, potem jego dłoni, gdy poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej ręce, gdy odrzuciła całą otoczkę, całą posturę, nawet wyraz twarzy, widziała w tych oczach pewną iskierkę, która nie dawała jej spokoju. Jakby… faktycznie cząstka dobroci gdzieś przebijała się pomiędzy wykreowanym, ponurym wizerunkiem. Jakby coś w nich szeptało wbrew rozsądkowi, że tym razem nie ma się czego obawiać, że w jego głowie nie mogą kryć się żadne złe intencje. Nie wobec niej.
A może jedynie to sobie wyobrażała. Może tak bardzo pragnęła, aby i tym razem ktoś ją ocalił, że nadpisywała mu własne pragnienia, kiedy nie miało to żadnego pokrycia z prawdą.
Nie protestowała. Raz szybkim krokiem, raz truchtem, starała się nadążyć za pędzącym, brnącym przed siebie twardo mężczyzną, mocno ściskającym jej dłoń. Nie zdążyła zorientować się, czy coś zrobił, kiedy nadchodzący z naprzeciwka nagle odpuścili – i wykrzykiwanie wyzwisk pod jej adresem, i chęć wyrażenia własnej sprawiedliwości, bez zapytania jej o zdanie, bez możliwości obrony. Pomiędzy łapczywie nabieranym powietrzem, kiedy starała się nadążyć, krótko jeszcze zmierzyła spojrzeniem sylwetkę nieznajomego, lecz nie znalazła w niej żadnej odpowiedzi.
Więc nie starała się już bardziej.
Zatrzymali się dopiero przy schodach. Były to zaledwie ułamki sekund, kiedy mogła zpałać oddech. Zimne powietrze drażniło jej gardło i niemalże raniło płuca, ale nie miała czasu nad tym rozmyślać. Powinna być wdzięczna, że wyszła z tego cało – dzięki człowiekowi, któremu nie powinna nigdy zaufać, lecz był najlepszym rozwiązaniem z sytuacji, w jakiej postawiły ją Norny.
Nie miała czasu zrobić niczego więcej – nie zdołała nawet ocenić sytuacji, w jakiej się obecnie znajdowała, gdy silne ramiona mężczyzny nagle podniosły ją ku górze, ściskając w talii, przyciskając do siebie. Z dezorientacją rzuciła zdziwionym spojrzeniem najpierw na jego twarz, a potem na oblodzone schody. Poczuła, jak żołądek ponownie skręca jej się ze strachu, dlatego ramionami usilnie objęła szyję, palce dłoni zacisnęła na płaszczu nieznajomego, na którego łaskę, siłę i równowagę właśnie była skazana, a głowę odwróciła w drugą stronę, jej bok przyciskając do skroni mężczyzny, i zaciskając powieki. Nie chciała nawet sobie wyobrazić, co mogłoby się stać, gdyby ten niespodziewanie potknął się i stracił równowagę. Nie chciała o tym myśleć, a tym bardziej nie chciała się o tym przekonywać.
— Powinniśmy powiadomić Kruczą Straż – odezwała się w końcu, po którymś stopniu, gdy oddech już zdążyła wyrównać. – Oni go przecież zabiją – dodała ze słyszalnym w głosie przejęciem.
Nie wymagała, aby tam wracał. Sama również by tego nie zrobiła – ludzi było zbyt dużo, aby mogli sobie z nimi poradzić. Nawet on, mimo postawy, zapewne nie dałby rady takiemu wściekłemu, pijanemu tabunowi agresorów.
Ale Krucza Straż. Krucza Straż brzmiała jak dobre rozwiązanie. Oni mieli wystarczająco galdrów, aby zainterweniować. Może dzięki temu ocaliliby też życia. Może nie byłyby to istnienia przyjemne, być może spędziliby je za kratami, ale wciąż by istnieli.
Nieznajomy
Mam nastrój niemalże apatyczny, a moja twarz pozostaje sucha i niestrapiona rozlewającą się na bruku cudzą krwią. Chłopcy nie wiedzą, że dzisiejsze poczynania w końcu życie im zmarnują, choć to i tak wydaje się przegrane już na starcie. Byłem kiedyś na ich miejscu, gdy cenniejszym dla mnie było wyżycie się na innym, niż dobry byt mojej rodziny. Nie myślą o konsekwencjach, ale ja nie będę ich tego nauczać. Pragnę tylko ulotnić się stąd na tyle szybko, o ile jest to możliwe i upewnić, że nikt nigdy nie wspomni, że dziś tutaj byłem.
Ciągnę dziewczynę za dłoń w przód, mijając kolejne kamienne mury, w tle za sobą zostawiając krzyki i trzaski łamanych kości, gdy to chłopcy w ciężkich butach znaleźli przed północną rozrywkę w postaci awantury. Czuję, jak wciąż zwalnia i przyspiesza, ruchem próbuje nadgonić moje tempo, ale przejmuję się tym. Liczy się czas, w jakim pokonamy odległość dzielącą nas od schodów prowadzących w dół starego miasta, aby dalej od wszelkich punktów, w których spotkać można Kruczą Straż. Przepotężne wieje, czuję, jak stopniowo narastający wicher wkrada mi się pod powieki i rani oczy, ale te trzymam przymrużone, lecz dalej otwarte, przecież muszę widzieć, dokąd dokładnie zmierzam. Obserwuję bacznie światła latarni i potencjalne zagrożenie w postaci patrolujących to miasto. W końcu, gdy tylko docieramy do stopni, nie waham się przed sprowadzaniem jej w dół. Nie robię tego dla jej przyjemności, czy wygody, a jedynie po to, aby nie mieć na głowie kolejnego problemu. Życie byłego więźnia jest trudne, gdy to musi myśleć zawsze dwa kroki do przodu, aby uniknąć konsekwencji, za czyny, których się nie dopuścił. Znoszę ją niczym worek w dół, jednym ramieniem otulając na wysokości talii, aby dobrze chwycić punkt ciężkości, gdy czuję, jak jej ręce otulają się o moją szyję, a potem o płaszcz. Nie reaguję, choć nie lubię cudzego dotyku. Ona jest mała, nie waży mi przesadnie, a o ile nie ma zamiaru dalej mnie kopać, czy może gryźć, lub drapać, tak, na razie nie reaguję na to inaczej niż typową dla siebie bezustanną ciszą. Hałasy zostają gdzieś w tle, mam wrażenie, że teraz o wiele wyraźniej słychać ciszę nieaktywnego miasta, które zamknęło się w domach przed piekącym zimnem. Zastanawiam się jeszcze, pokonując kolejne stopnie, czemu ta dziewczynka wyszła sama z domu. Czy nie wiedziała jakie niebezpieczeństwa czyhają w mniej oświetlonych rejonach miasta? Nie wygląda mi na ryzykantkę, jest przestraszona i zmęczona sytuacją, tego jestem pewien. Wypowiada zdanie, które wywołuje na mojej twarzy nieprzyjemny grymas. Spoglądam tylko na nią, marszcząc brwi i upewniając się, że samym wyrazem mojej twarzy zda sobie sprawę z głupoty, którą właśnie powiedziała.
— Niet — rzucam w jej twarz surowym tonem, po czym znów odwracam się w kierunku stopni i spoglądając w dół, pokonuję ostatnie z nich. W końcu bezpiecznie znoszę ją w dół, a gdy tylko przed nami nie masz już żadnego stopnia, a chodnik jest choć trochę odśnieżony, wypuszczam ją z ręki, stawiając na ziemi obok siebie. Poprawiam jeszcze płaszcz, który zdążyła mi poprzesuwać i prostuję się, rozglądając dookoła. Muszę upewnić się, czy znajdujemy się tutaj całkowicie sami. Znam skandynawski, przecież żyję w tym kraju kilkanaście już lat, ale nie lubię go używać, tak samo mocno, jak nie lubię rozmawiać z obcymi. Przynosi to więcej szkody niż pożytku. Patrzę na dziewczynę w ciszy, aż w końcu dodaję. — Ty idesh' domoy — mówię i, aby mnie dobrze zrozumiała, na palcach pokazuję najpierw ją, potem gest spaceru, a na końcu w powietrzu rysuję prosty dom. Kostka i trójkątny dach. Naprawdę banalniej się nie da.
Owszem, zamierzam ją odprowadzić, bo teraz jest już moim problemem, choć najchętniej odwróciłbym się w drugą stronę i zignorował wszystko. Pamiętam jednak gębę tamtego menela i wiem, że on pamięta moją, a na moje nieszczęście wzrostem i aparycją zdaje się wyróżniać na tle przeciętnych galdrów. Nie chcę, aby potencjalnie tej młodej coś się stało, aby potem ktoś powiązał mnie z nią, jeśli jakiemuś idiocie przyjdzie zabawić się z nastolatką (nie sądzę, że ma więcej niż dwadzieścia jeden wiosen). Gryzie mnie przeczucie, że ta noc pełna może być przygód, nawet nie jestem pewien, która dokładnie jest godzina, ale spodziewam się, że rozbłyskające na niebie fajerwerki wskazami północ. Na razie widać ta nie nadeszła, wciąż jest czas, aby zamknąć problemy mojego świata w tym milenium i ocknąć się w nowym. Planuję wracać już do domu, mam nadzieję, że dziewczyna nie mieszka daleko stąd, abym mógł zajrzeć jeszcze dzisiaj do książek, które leżą pogrupowane w kupki przy moim łóżku. Lubię mieć spokój i ciszę.
Ciągnę dziewczynę za dłoń w przód, mijając kolejne kamienne mury, w tle za sobą zostawiając krzyki i trzaski łamanych kości, gdy to chłopcy w ciężkich butach znaleźli przed północną rozrywkę w postaci awantury. Czuję, jak wciąż zwalnia i przyspiesza, ruchem próbuje nadgonić moje tempo, ale przejmuję się tym. Liczy się czas, w jakim pokonamy odległość dzielącą nas od schodów prowadzących w dół starego miasta, aby dalej od wszelkich punktów, w których spotkać można Kruczą Straż. Przepotężne wieje, czuję, jak stopniowo narastający wicher wkrada mi się pod powieki i rani oczy, ale te trzymam przymrużone, lecz dalej otwarte, przecież muszę widzieć, dokąd dokładnie zmierzam. Obserwuję bacznie światła latarni i potencjalne zagrożenie w postaci patrolujących to miasto. W końcu, gdy tylko docieramy do stopni, nie waham się przed sprowadzaniem jej w dół. Nie robię tego dla jej przyjemności, czy wygody, a jedynie po to, aby nie mieć na głowie kolejnego problemu. Życie byłego więźnia jest trudne, gdy to musi myśleć zawsze dwa kroki do przodu, aby uniknąć konsekwencji, za czyny, których się nie dopuścił. Znoszę ją niczym worek w dół, jednym ramieniem otulając na wysokości talii, aby dobrze chwycić punkt ciężkości, gdy czuję, jak jej ręce otulają się o moją szyję, a potem o płaszcz. Nie reaguję, choć nie lubię cudzego dotyku. Ona jest mała, nie waży mi przesadnie, a o ile nie ma zamiaru dalej mnie kopać, czy może gryźć, lub drapać, tak, na razie nie reaguję na to inaczej niż typową dla siebie bezustanną ciszą. Hałasy zostają gdzieś w tle, mam wrażenie, że teraz o wiele wyraźniej słychać ciszę nieaktywnego miasta, które zamknęło się w domach przed piekącym zimnem. Zastanawiam się jeszcze, pokonując kolejne stopnie, czemu ta dziewczynka wyszła sama z domu. Czy nie wiedziała jakie niebezpieczeństwa czyhają w mniej oświetlonych rejonach miasta? Nie wygląda mi na ryzykantkę, jest przestraszona i zmęczona sytuacją, tego jestem pewien. Wypowiada zdanie, które wywołuje na mojej twarzy nieprzyjemny grymas. Spoglądam tylko na nią, marszcząc brwi i upewniając się, że samym wyrazem mojej twarzy zda sobie sprawę z głupoty, którą właśnie powiedziała.
— Niet — rzucam w jej twarz surowym tonem, po czym znów odwracam się w kierunku stopni i spoglądając w dół, pokonuję ostatnie z nich. W końcu bezpiecznie znoszę ją w dół, a gdy tylko przed nami nie masz już żadnego stopnia, a chodnik jest choć trochę odśnieżony, wypuszczam ją z ręki, stawiając na ziemi obok siebie. Poprawiam jeszcze płaszcz, który zdążyła mi poprzesuwać i prostuję się, rozglądając dookoła. Muszę upewnić się, czy znajdujemy się tutaj całkowicie sami. Znam skandynawski, przecież żyję w tym kraju kilkanaście już lat, ale nie lubię go używać, tak samo mocno, jak nie lubię rozmawiać z obcymi. Przynosi to więcej szkody niż pożytku. Patrzę na dziewczynę w ciszy, aż w końcu dodaję. — Ty idesh' domoy — mówię i, aby mnie dobrze zrozumiała, na palcach pokazuję najpierw ją, potem gest spaceru, a na końcu w powietrzu rysuję prosty dom. Kostka i trójkątny dach. Naprawdę banalniej się nie da.
Owszem, zamierzam ją odprowadzić, bo teraz jest już moim problemem, choć najchętniej odwróciłbym się w drugą stronę i zignorował wszystko. Pamiętam jednak gębę tamtego menela i wiem, że on pamięta moją, a na moje nieszczęście wzrostem i aparycją zdaje się wyróżniać na tle przeciętnych galdrów. Nie chcę, aby potencjalnie tej młodej coś się stało, aby potem ktoś powiązał mnie z nią, jeśli jakiemuś idiocie przyjdzie zabawić się z nastolatką (nie sądzę, że ma więcej niż dwadzieścia jeden wiosen). Gryzie mnie przeczucie, że ta noc pełna może być przygód, nawet nie jestem pewien, która dokładnie jest godzina, ale spodziewam się, że rozbłyskające na niebie fajerwerki wskazami północ. Na razie widać ta nie nadeszła, wciąż jest czas, aby zamknąć problemy mojego świata w tym milenium i ocknąć się w nowym. Planuję wracać już do domu, mam nadzieję, że dziewczyna nie mieszka daleko stąd, abym mógł zajrzeć jeszcze dzisiaj do książek, które leżą pogrupowane w kupki przy moim łóżku. Lubię mieć spokój i ciszę.
Bezimienny
Choć pierwotnie nie patrzyła na jego twarz, czując, jak przesuwa się jego głowa, oderwała od niej skroń, aby spojrzeć na niego kątem oka – i dojrzeć coś, co ją zaskoczyło. Niemalże zagniewany, niemalże karcący wyraz twarzy, a potem słowo, które da się zrozumieć praktycznie w każdym języku.
Nie..
Na jej twarzy odmalowało się szczere zdumienie. Dlaczego? Przecież to była jedyna sensowna propozycja, jedyne właściwe wyjście, aby oni byli cali, i aby ocaleli również ci, którzy bili się właśnie dobre kilkaset już metrów i kilkadziesiąt stopni za nimi.
Zdumienie nie zniknęło z jej twarzy, gdy postawił ją nareszcie na ziemi. Nawet gdy odsuwała się, ponownie przywracając pomiędzy nimi właściwy dla nieznajomych dystans, wpatrywała się w jego twarz, doszukując się odpowiedzi, dlaczego nie popierał jej propozycji – lecz nie dojrzała w niej niczego. Zamiast tego, w obcym języku, łamanymi gestami, pokazywał jej, że ona ma iść… do domu? Chyba tak to mogła interpretować.
Ale jak to? Miała tak po prostu odejść, odwrócić się, zamknąć oczy i udawać, że nic nie widziała, nic nie wiedziała – miała udawać, że jej życie będzie dokładnie takie samo ze świadomością, że skazała jakiegoś człowieka na śmierć, bo nie zareagowała w żaden sposób?
Przez jasnoniebieskie tęczówki zaczynała przedzierać się desperacja. Nawet nie protest, ale szczere zdumienie zmieszane z niemą prośbą, z niezrozumieniem, z poczuciem niesprawiedliwości. Zbyt dobrze wiedziała, że wyrzuty sumienia nie dadzą jej żyć. Zabiją ją tym bardziej, jeśli nazajutrz w gazecie przeczyta o śmiertelnej w skutkach bijatyce – zabije ją świadomość, że mogła coś zrobić, mogła kogoś uchronić, ale tego nie zrobiła.
Przez nią Hel przywita kolejną duszę. Być może przedwcześnie.
— Ale… - odezwała się cicho, rozedrganymi z emocji wargami usiłując utworzyć jakiekolwiek ze słów. – Oni tam umrą – mówiła jeszcze ciszej, gdy z jej tonu wydzierała się prawdziwa rozpacz. Wiedziała przecież, że nie jest w stanie przeciwstawić się tak wielkiemu człowiekowi, że gdyby tylko chciał, sam siłą mógłby zawlec ją do domu, gdyby tylko wiedział, w którą stronę pójść. – Nie możemy ich tak zostawić.
W jej tonie nie pobrzmiewała nuta ani rozkazu, ani jawnego protestu. Raczej błagania. Raczej nadziei, że uda jej się przemówić mu do rozsądku, że uda jej się nakłonić go do przemyślenia, że… że może ją w tym wesprze. Dlaczego tak bardzo nie chciał zwyczajnie pójść na posterunek i zawiadomić służby, jeszcze zanim nie było za późno?
Wpatrując się wielkimi z przejęcia oczętami w jego twarz, zmniejszyła odległość pomiędzy nimi jednym, niewielkim krokiem.
— Proszę… - błagalny szept rozdzierała prawdziwa desperacja.
Nie..
Na jej twarzy odmalowało się szczere zdumienie. Dlaczego? Przecież to była jedyna sensowna propozycja, jedyne właściwe wyjście, aby oni byli cali, i aby ocaleli również ci, którzy bili się właśnie dobre kilkaset już metrów i kilkadziesiąt stopni za nimi.
Zdumienie nie zniknęło z jej twarzy, gdy postawił ją nareszcie na ziemi. Nawet gdy odsuwała się, ponownie przywracając pomiędzy nimi właściwy dla nieznajomych dystans, wpatrywała się w jego twarz, doszukując się odpowiedzi, dlaczego nie popierał jej propozycji – lecz nie dojrzała w niej niczego. Zamiast tego, w obcym języku, łamanymi gestami, pokazywał jej, że ona ma iść… do domu? Chyba tak to mogła interpretować.
Ale jak to? Miała tak po prostu odejść, odwrócić się, zamknąć oczy i udawać, że nic nie widziała, nic nie wiedziała – miała udawać, że jej życie będzie dokładnie takie samo ze świadomością, że skazała jakiegoś człowieka na śmierć, bo nie zareagowała w żaden sposób?
Przez jasnoniebieskie tęczówki zaczynała przedzierać się desperacja. Nawet nie protest, ale szczere zdumienie zmieszane z niemą prośbą, z niezrozumieniem, z poczuciem niesprawiedliwości. Zbyt dobrze wiedziała, że wyrzuty sumienia nie dadzą jej żyć. Zabiją ją tym bardziej, jeśli nazajutrz w gazecie przeczyta o śmiertelnej w skutkach bijatyce – zabije ją świadomość, że mogła coś zrobić, mogła kogoś uchronić, ale tego nie zrobiła.
Przez nią Hel przywita kolejną duszę. Być może przedwcześnie.
— Ale… - odezwała się cicho, rozedrganymi z emocji wargami usiłując utworzyć jakiekolwiek ze słów. – Oni tam umrą – mówiła jeszcze ciszej, gdy z jej tonu wydzierała się prawdziwa rozpacz. Wiedziała przecież, że nie jest w stanie przeciwstawić się tak wielkiemu człowiekowi, że gdyby tylko chciał, sam siłą mógłby zawlec ją do domu, gdyby tylko wiedział, w którą stronę pójść. – Nie możemy ich tak zostawić.
W jej tonie nie pobrzmiewała nuta ani rozkazu, ani jawnego protestu. Raczej błagania. Raczej nadziei, że uda jej się przemówić mu do rozsądku, że uda jej się nakłonić go do przemyślenia, że… że może ją w tym wesprze. Dlaczego tak bardzo nie chciał zwyczajnie pójść na posterunek i zawiadomić służby, jeszcze zanim nie było za późno?
Wpatrując się wielkimi z przejęcia oczętami w jego twarz, zmniejszyła odległość pomiędzy nimi jednym, niewielkim krokiem.
— Proszę… - błagalny szept rozdzierała prawdziwa desperacja.
Nieznajomy
Patrzę w dół na konsternacje na twarzy małej blondynki, której ustąpił miejsca wciąż widoczny w spojówkach strach. Wygląda, jakby upływała z niej jakaś forma nadziei albo mieszała się ze zdumieniem, że śmiałem zaprzeczyć jej propozycji. Nie ma szans, nie wezwę Kruczych, ani tym bardziej nie stanę z nimi oko w oko, jestem zbyt pewny tego, jakie konsekwencje niosłoby to dla mnie. Niechciane, choć mało powiedziane. Naprawdę nie przejmuję się losem tamtego człowieka, to czy go tam zakopią na śmierć, czy być może pokaleczą tylko dostatecznie, by jutro, odnaleźć można go było w szpitalu im. Alberta Lindgrena w Forsteder, nie ma znaczenia. Nie jest to mój problem, bo ani nie znam go, ani jego oprawców. Poza tym jestem pewien, że szanse przynajmniej odrobinę wyrównały się, od kiedy do ulicznej bijatyki dołączyła rzesza pijusów. Mam ochotę wzdrygnąć się na samą myśl o smrodzie ciepłego przetrawionego spirytusu, którym capił mój ojciec. Z tego też powodu ja nie lubię alkoholu i stronię od wszelkich jego form, znacznie więcej przyjemności odnajduję w ciszy i w niezmąconym niczym horyzoncie. Samotność jest moją świątynią, a obecność tej dziewczyny, choć nie irytuje mnie, tak stresuje, bo obawiam się jej reakcji. Chcę jak najszybciej ulotnić się stąd i usunąć z siebie jakiekolwiek podejrzenia, że mogę być zamieszany w dziejącą się u góry schodów na murach aferę, ale wiem, że nie mogę jej tak po prostu zostawić w śniegu, bo jeszcze przyjdzie jej do głowy jakiś idiotyzm. Wydaje mi się znajoma, jakbym już ją gdzieś widział, ale nie zastanawiam się nad tym, jedynie słucham jej ze spokojem i z dziwną cierpliwością, gdy zmarszczone brwi jasno odpowiadają na jej wymagania.
— Niet — powtarzam jasno i dosadnie, raz przy tym kręcąc głową w lewo, a potem w prawo, aby dobitnie mnie zrozumiała. Niet. Nein. No. Nei. W każdym języku to jedno słowo brzmi dokładnie tak samo, a ja nie mam zamiaru odpuścić. Nie interesują mnie jej prośby, bo zwyczajnie wiem, co dla mnie dobre i muszę stawiać moją rodzinę ponad tamtego człowieka. Nie mam zamiaru reagować, a tym bardziej nie chcę, by reagowała ona. Widzieli mnie, widzieli ją, póki jesteśmy bezpieczni od potencjalnego agresora i, co najważniejsze, od Kruczych, zamierzam możliwie szybko zwyczajnie odejść, chociaż ta zdaje się nie rozumieć zupełnie mojego podejścia. Trudno, nie musi go rozumieć. Widzę, że jest ufna, że w jej niebieskawych oczach czai się dziwna nadzieja, że jeszcze może im pomóc, ale jest to bezcelowe i kompletnie niepotrzebne, bo nie może zrobić już nic. Nie potrafi przetrawić, że Kruczy ściągną na nią niepotrzebne kłopoty, których na pewno takiej młodej dziewuszce nie są potrzebne. Przesadny altruizm nigdy nie był w cenie, trzeba dbać o siebie. Nie rozumiem, co jej zależy na ich dobrym bycie i przeżyciu tej bijatyki, mogliby skrzywdzić ją szybciej, niż zdążyłaby choćby krzyknąć. W końcu znajdą ich, a to, w jakim będą stanie, nie powinno być już ani moim problemem, ani problemem tej młodej.
Podnoszę brwi wyżej, w oczekiwaniu aż spełni to, co powiedziałem. Przez chwilę nawet zastanawiam się, że coś, jeśli ona tego domu, do którego ją kieruję, nie ma? Potem mierzę ją spojrzeniem, dostrzegam drogi płaszcz, dobre buty, ładny szalik i aparycję zdecydowanie zadbaną, która nie zaznała w życiu ciężkiej pracy. Pewnie ma willę jak mój pracodawca albo chociaż ładne mieszkanie z widokiem na Ogrody Baldura. Nie musi gnieździć się w obskurnej klitce, w której przynajmniej jest teraz ciepła woda i szczelne okna. Mama często dziękuje mi, że wróciłem do domu, a ja trzymam łzy w oczach, przepraszając ją, że nie było mnie wcześniej, gdy tego ode mnie potrzebowała. Nie wrócę za kratki.
— Ty. Dom — powtarzam krótko już po skandynawsku, żeby upewnić się, że rozumie co do niej mówię. Słyszalny jest w tym mój wschodni akcent, którego od lat się nie pozbyłem, wciąż w domu rozmawiając jedynie po rosyjsku. Zaraz stracę cierpliwość, jestem tego pewien. Gdy adrenalina spada, czuję zresztą kopnięcie w kostkę, które mi sprezentowała. Nie będę kuleć, miewałem gorsze przypadki, ale irytuję się coraz mocniej, wypuszczając głośno powietrze i po raz kolejny marszcząc czoło.
— Niet — powtarzam jasno i dosadnie, raz przy tym kręcąc głową w lewo, a potem w prawo, aby dobitnie mnie zrozumiała. Niet. Nein. No. Nei. W każdym języku to jedno słowo brzmi dokładnie tak samo, a ja nie mam zamiaru odpuścić. Nie interesują mnie jej prośby, bo zwyczajnie wiem, co dla mnie dobre i muszę stawiać moją rodzinę ponad tamtego człowieka. Nie mam zamiaru reagować, a tym bardziej nie chcę, by reagowała ona. Widzieli mnie, widzieli ją, póki jesteśmy bezpieczni od potencjalnego agresora i, co najważniejsze, od Kruczych, zamierzam możliwie szybko zwyczajnie odejść, chociaż ta zdaje się nie rozumieć zupełnie mojego podejścia. Trudno, nie musi go rozumieć. Widzę, że jest ufna, że w jej niebieskawych oczach czai się dziwna nadzieja, że jeszcze może im pomóc, ale jest to bezcelowe i kompletnie niepotrzebne, bo nie może zrobić już nic. Nie potrafi przetrawić, że Kruczy ściągną na nią niepotrzebne kłopoty, których na pewno takiej młodej dziewuszce nie są potrzebne. Przesadny altruizm nigdy nie był w cenie, trzeba dbać o siebie. Nie rozumiem, co jej zależy na ich dobrym bycie i przeżyciu tej bijatyki, mogliby skrzywdzić ją szybciej, niż zdążyłaby choćby krzyknąć. W końcu znajdą ich, a to, w jakim będą stanie, nie powinno być już ani moim problemem, ani problemem tej młodej.
Podnoszę brwi wyżej, w oczekiwaniu aż spełni to, co powiedziałem. Przez chwilę nawet zastanawiam się, że coś, jeśli ona tego domu, do którego ją kieruję, nie ma? Potem mierzę ją spojrzeniem, dostrzegam drogi płaszcz, dobre buty, ładny szalik i aparycję zdecydowanie zadbaną, która nie zaznała w życiu ciężkiej pracy. Pewnie ma willę jak mój pracodawca albo chociaż ładne mieszkanie z widokiem na Ogrody Baldura. Nie musi gnieździć się w obskurnej klitce, w której przynajmniej jest teraz ciepła woda i szczelne okna. Mama często dziękuje mi, że wróciłem do domu, a ja trzymam łzy w oczach, przepraszając ją, że nie było mnie wcześniej, gdy tego ode mnie potrzebowała. Nie wrócę za kratki.
— Ty. Dom — powtarzam krótko już po skandynawsku, żeby upewnić się, że rozumie co do niej mówię. Słyszalny jest w tym mój wschodni akcent, którego od lat się nie pozbyłem, wciąż w domu rozmawiając jedynie po rosyjsku. Zaraz stracę cierpliwość, jestem tego pewien. Gdy adrenalina spada, czuję zresztą kopnięcie w kostkę, które mi sprezentowała. Nie będę kuleć, miewałem gorsze przypadki, ale irytuję się coraz mocniej, wypuszczając głośno powietrze i po raz kolejny marszcząc czoło.
Bezimienny
Skrząca w oczach nadzieja, że być może człowiek, którego nie znała, ale była pewna, że skądś już kojarzyła jego twarz, faktycznie okaże jej zrozumienie, że przemówi do niego jej troska, jej wzrok, błagalne spojrzenie, cicho wypowiedziana prośba – przygasła gwałtownie, odbijając się o mur kolejnego postawionego przed nią niet.
Ustąpiła miejscu desperacji, a zaraz potem rozczarowaniu. Poczuła się, jakby właśnie zamiast jej serca zionęła w piersi pustka po wyrwanym narządzie – pustka narażona na mróz i ostry, skandynawski wiatr, co jedynie boleśnie mroziło jej rany.
Nie rozumiała. Ci ludzie byli niebezpieczni, to prawda, ale nie zasługiwali na śmierć. Ani przez wzgląd na własną głupotę, ani przez wzgląd na to, że jeszcze chwilę zagrażali jej samej. Byli niebezpieczni, ale nadal mogła im pomóc. To nie musiało się tak skończyć. Wystarczyłaby jedynie krótka interwencja, aby kilka istnień zostało ocalonych. Dlaczego nie chciał się na nią zgodzić?
Rozchylone jeszcze przed chwilą w cichym pytaniu wargi zamknęły się, drżąc z wrzeszczących w niej, rozrywających na pół emocji. Kroki, zamiast zbliżyć, oddaliły się nieznacznie od jego sylwetki, a wyciągnięta jeszcze przez moment dłoń, jeszcze w geście nadziei, opadła bezwiednie. Wszystko w niej krzyczało, jak bardzo źle się czuła. Jak bardzo była bezradna i bezsilna.
Nie mogła go do niczego zmusić. Ale nie mogła też tam pójść sama.
Zbyt boleśnie dotarło do niej, że na nic nie miała wpływu.
Zacisnąwszy więc powieki i nabierając przez nos mroźnego, zimowego powietrza, odczekała kilka sekund.
— W tamtą stronę – odpowiedziała cicho, poruszając bezwiednie ręką, jakby nie sama ją podnosiła, a pociągana była za sznurek sterującego lalkarza. Wskazała drogę, którą w rzeczywistości dojść mogłaby do domu.
I nie patrząc już na twarz mężczyzny, odwróciła się od niego, ruszając wskazanym przez siebie chodnikiem. Objąwszy się ramionami, poczuła, jak jej wargi drżą, a powieki wilgotnieją. Już teraz wiedziała, że tego wieczoru nie dało się uratować.
A więc jednak wejście w nowe millenium nie było magicznym czasem. Było dokładnie takie samo jak każdy inny dzień. Pełne trudności, przeszkód. Ludzi, którzy nie rozumieją i nie chcą zrozumieć. Którzy patrzą, ale nie chcą widzieć. Wejście w nowe millenium okupione będzie kolejnymi łżami – jak wiele poprzedzających je dni, gdy, patrząc w lutro, wyrzucać sobie będzie, że nie zrobiła wszystkiego, co tylko było w jej mocy, co tylko potrafiła, aby nie dopuścić do tragedii, która miała tutaj właśnie miejsce.
Odgłosy kopania i szamotaniny cichły, a wraz z nimi narastało jej rozgoryczenie. Już nie zaciskała, a zagryzała wargi, zaciskała palce na własnych ramionach, byleby tylko utrzymać się w ryzach. Byle jak najszybciej dojść do domu, byle zapomnieć o tym, co się stało.
Nie powinna była w ogóle wychodzić.
Powinna była przyjąć to przeklęte zaproszenie, ubrać się w drogą sukienkę i stać w rogu salonu Tordenskioldów, udając, że świetnie bawiła się w głośnym pomieszczeniu przepełnionym ludźmi.
Bolałoby tylko przez chwilę, nie przez następne miesiące.
Ustąpiła miejscu desperacji, a zaraz potem rozczarowaniu. Poczuła się, jakby właśnie zamiast jej serca zionęła w piersi pustka po wyrwanym narządzie – pustka narażona na mróz i ostry, skandynawski wiatr, co jedynie boleśnie mroziło jej rany.
Nie rozumiała. Ci ludzie byli niebezpieczni, to prawda, ale nie zasługiwali na śmierć. Ani przez wzgląd na własną głupotę, ani przez wzgląd na to, że jeszcze chwilę zagrażali jej samej. Byli niebezpieczni, ale nadal mogła im pomóc. To nie musiało się tak skończyć. Wystarczyłaby jedynie krótka interwencja, aby kilka istnień zostało ocalonych. Dlaczego nie chciał się na nią zgodzić?
Rozchylone jeszcze przed chwilą w cichym pytaniu wargi zamknęły się, drżąc z wrzeszczących w niej, rozrywających na pół emocji. Kroki, zamiast zbliżyć, oddaliły się nieznacznie od jego sylwetki, a wyciągnięta jeszcze przez moment dłoń, jeszcze w geście nadziei, opadła bezwiednie. Wszystko w niej krzyczało, jak bardzo źle się czuła. Jak bardzo była bezradna i bezsilna.
Nie mogła go do niczego zmusić. Ale nie mogła też tam pójść sama.
Zbyt boleśnie dotarło do niej, że na nic nie miała wpływu.
Zacisnąwszy więc powieki i nabierając przez nos mroźnego, zimowego powietrza, odczekała kilka sekund.
— W tamtą stronę – odpowiedziała cicho, poruszając bezwiednie ręką, jakby nie sama ją podnosiła, a pociągana była za sznurek sterującego lalkarza. Wskazała drogę, którą w rzeczywistości dojść mogłaby do domu.
I nie patrząc już na twarz mężczyzny, odwróciła się od niego, ruszając wskazanym przez siebie chodnikiem. Objąwszy się ramionami, poczuła, jak jej wargi drżą, a powieki wilgotnieją. Już teraz wiedziała, że tego wieczoru nie dało się uratować.
A więc jednak wejście w nowe millenium nie było magicznym czasem. Było dokładnie takie samo jak każdy inny dzień. Pełne trudności, przeszkód. Ludzi, którzy nie rozumieją i nie chcą zrozumieć. Którzy patrzą, ale nie chcą widzieć. Wejście w nowe millenium okupione będzie kolejnymi łżami – jak wiele poprzedzających je dni, gdy, patrząc w lutro, wyrzucać sobie będzie, że nie zrobiła wszystkiego, co tylko było w jej mocy, co tylko potrafiła, aby nie dopuścić do tragedii, która miała tutaj właśnie miejsce.
Odgłosy kopania i szamotaniny cichły, a wraz z nimi narastało jej rozgoryczenie. Już nie zaciskała, a zagryzała wargi, zaciskała palce na własnych ramionach, byleby tylko utrzymać się w ryzach. Byle jak najszybciej dojść do domu, byle zapomnieć o tym, co się stało.
Nie powinna była w ogóle wychodzić.
Powinna była przyjąć to przeklęte zaproszenie, ubrać się w drogą sukienkę i stać w rogu salonu Tordenskioldów, udając, że świetnie bawiła się w głośnym pomieszczeniu przepełnionym ludźmi.
Bolałoby tylko przez chwilę, nie przez następne miesiące.
Nieznajomy
Mierzę dziewczynkę spojrzeniem, gdy wskazuje kierunek, w którym podążać ma do domu, aż w końcu bezwiednie kiwam głową, wykazując, że rozumiem, co do mnie powiedziała, a właściwie, że widzę gest jej dłoni. Słyszę też rezygnację w jej głosie i bardzo mnie to cieszy, bo przynajmniej ten problem mam z głowy. Idzie stosunkowo wolno, chociaż dostrzegam, że przebiera nogami, jakby truchtała możliwie szybko. Jest o wiele ode mnie niższa, ale jestem do tego przyzwyczajony. Krew, jaką w sobie noszę wyostrza moje geny, w tym te, które odpowiadają za moją postawę. Nie kocham tego, ale się przyzwyczaiłem. Kroczę więc za nią, z dłońmi w kieszeniach. Obracam pomiędzy palcami lewej ręki pudełko zapałek, jakbym odnaleźć chciał sobie rozrywkę, albo zająć czymś, co nie będzie rozmyślaniem o potencjalnym zagrożeniu, jakiego właśnie udało mi się uniknąć. Za nic w świecie nie chcę trafić na Kruczych, bo zwyczajnie wiem, co robią oni z takimi jak ja, których reputacja wyprzedza czyny. Co z tego, że nie mam nic wspólnego z bójką na murach obronnych, skoro zapewne dla nich nie miałoby to najmniejszego znaczenia.
Okolica jest cicha, zdaje się, jakby wszystkie huczne przyjęcia zamknięte były w szczelnych mieszkaniach. Tylko najgorszej hołocie na myśl przychodzi wychodzenie z domu w taką potworną zimnicę. Spodziewam się, że plac centralny i reszta rozpoznawalnych punktów miasta mieści teraz wielu galdrów, ale zapewne są tam też pochodnie, czy choćby punkty, w których mogą się ogrzać w oczekiwaniu na rozbłyski fajerwerków ponad naszymi głowami. Dalej nie wiem, jaka jest godzina, nie spoglądam na wciśnięty w spodnie kieszonkowy zegarek, bo w tym momencie nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Liczy się to, że jest ciemno i spokojnie, jakby wszystko, co donośne zostało w tyle. Świeży śnieg, który napadał tej nocy, a nie został jeszcze przydeptany, skrzypi pod moimi butami, gdy odsunięty dosłownie na krok do tyłu, kroczę za nią w bliżej nieznanym mi kierunku. Milczę, tak jak lubię i spoglądam na tył jej głowy, zastanawiając się, co musi sobie teraz myśleć.
Zdaję sobie sprawę, że chciała im pomóc, chociaż nie miała ku temu możliwości. Widzę, jak drży na zimnie, jak obejmuje się ramionami i nawet robi mi się jej szkoda. Nie jestem przecież sadystą, a już na pewno nie chcę dla niej źle, bo zwyczajnie nie mam ku temu powodu. Mama dobrze mnie nauczyła, wiem, że słabszych nie można gnębić. Podążam jej śladem, aby upewnić się, że bezpiecznie wróci do domu, choć czyż to nie ja stanowię teraz dla niej jedyne niebezpieczeństwo, gdy pijackie towarzystwo zostawiamy daleko w tyle? Zmarznięta jest na kość, ja nie odczuwam w podobny sposób chłodu. Czasem mam wrażenie, że niedźwiedzia skóra chowająca się pod moją ludzką, dostatecznie dobrze chroni mnie przed zimnem. Zastanawiam się tylko, czy daleko jeszcze? Czy powinienem jakoś pomóc jej w tej zimnicy, czy zostawić samą sobie? I tak robię dużo, odprowadzając ją w nieznane mi miejsce. Pilnuję tylko, czy przypadkiem nie zmierza w stronę komisariatu Kruczej Straży, te znam na pamięć, ale nie zauważam w okolicy żadnych rozpoznawalnych punktów, które skłoniłyby mnie do myśli, że w istocie taki jest jej plan. Zdaje się, jakby dziewczę posłuchało i faktycznie obrało drogę prosto do domu. Jest jeszcze niewinna, wyjątkowo młoda i pewnie naiwna strasznie w swoim bycie, co udowodniła mi już, próbując przekonać mnie, abyśmy zgłosili odbywającą się na murach obronnych bójkę. Być może ma po prostu inny kompas moralności. Gdzieś na horyzoncie żółte latarniane światło wskazuje nam dalszą drogę, a ja w spokoju idę przed siebie i dopiero gdy ta zatrzymuje się, robię to samo, pozostając w bezpiecznej odległości.
— Zdes'? — wskazuję na jakieś okna wyżej z pytającym wzrokiem, czy tutaj właśnie mieszka, by móc w końcu sobie iść i nie przejmować się już zaistniałą sytuacją.
Okolica jest cicha, zdaje się, jakby wszystkie huczne przyjęcia zamknięte były w szczelnych mieszkaniach. Tylko najgorszej hołocie na myśl przychodzi wychodzenie z domu w taką potworną zimnicę. Spodziewam się, że plac centralny i reszta rozpoznawalnych punktów miasta mieści teraz wielu galdrów, ale zapewne są tam też pochodnie, czy choćby punkty, w których mogą się ogrzać w oczekiwaniu na rozbłyski fajerwerków ponad naszymi głowami. Dalej nie wiem, jaka jest godzina, nie spoglądam na wciśnięty w spodnie kieszonkowy zegarek, bo w tym momencie nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Liczy się to, że jest ciemno i spokojnie, jakby wszystko, co donośne zostało w tyle. Świeży śnieg, który napadał tej nocy, a nie został jeszcze przydeptany, skrzypi pod moimi butami, gdy odsunięty dosłownie na krok do tyłu, kroczę za nią w bliżej nieznanym mi kierunku. Milczę, tak jak lubię i spoglądam na tył jej głowy, zastanawiając się, co musi sobie teraz myśleć.
Zdaję sobie sprawę, że chciała im pomóc, chociaż nie miała ku temu możliwości. Widzę, jak drży na zimnie, jak obejmuje się ramionami i nawet robi mi się jej szkoda. Nie jestem przecież sadystą, a już na pewno nie chcę dla niej źle, bo zwyczajnie nie mam ku temu powodu. Mama dobrze mnie nauczyła, wiem, że słabszych nie można gnębić. Podążam jej śladem, aby upewnić się, że bezpiecznie wróci do domu, choć czyż to nie ja stanowię teraz dla niej jedyne niebezpieczeństwo, gdy pijackie towarzystwo zostawiamy daleko w tyle? Zmarznięta jest na kość, ja nie odczuwam w podobny sposób chłodu. Czasem mam wrażenie, że niedźwiedzia skóra chowająca się pod moją ludzką, dostatecznie dobrze chroni mnie przed zimnem. Zastanawiam się tylko, czy daleko jeszcze? Czy powinienem jakoś pomóc jej w tej zimnicy, czy zostawić samą sobie? I tak robię dużo, odprowadzając ją w nieznane mi miejsce. Pilnuję tylko, czy przypadkiem nie zmierza w stronę komisariatu Kruczej Straży, te znam na pamięć, ale nie zauważam w okolicy żadnych rozpoznawalnych punktów, które skłoniłyby mnie do myśli, że w istocie taki jest jej plan. Zdaje się, jakby dziewczę posłuchało i faktycznie obrało drogę prosto do domu. Jest jeszcze niewinna, wyjątkowo młoda i pewnie naiwna strasznie w swoim bycie, co udowodniła mi już, próbując przekonać mnie, abyśmy zgłosili odbywającą się na murach obronnych bójkę. Być może ma po prostu inny kompas moralności. Gdzieś na horyzoncie żółte latarniane światło wskazuje nam dalszą drogę, a ja w spokoju idę przed siebie i dopiero gdy ta zatrzymuje się, robię to samo, pozostając w bezpiecznej odległości.
— Zdes'? — wskazuję na jakieś okna wyżej z pytającym wzrokiem, czy tutaj właśnie mieszka, by móc w końcu sobie iść i nie przejmować się już zaistniałą sytuacją.
Bezimienny
Jej rezygnacja widocznie była nieznajomemu wsmak, bo gdy kiwał głową, dostrzegła cień satysfakcji w jego oczach. I tym bardziej nie potrafiła zrozumieć tego, co nim kierowało, dlaczego nie pozwalał jej na wezwanie Kruczej Straży, zaprowadzenie porządku. Być może ocalenie życia.
Nie wydawał jej się zły. W przeciwieństwie do tamtych ludzi, nie chciał jej skrzywdzić. Nawet kiedy ciągnął ją za rękę bez słowa, wtedy miał nadzieję na dość kontrowersyjną formę, ale altruistycznej – prawdopodobnie – pomocy. Mógł przejść przecież obok, zostawić ją na pastwę tych ludzi, nie była jego problemem, a jednak zdecydował się ją stamtąd zabrać, nawet znieść z oblodzonych schodów, a nawet odprowadzić praktycznie pod sam dom, aby tylko dotarła do niego bezpiecznie.
Chciała więc wierzyć, że jego intencje były dobre, a ona miała bardzo dużo szczęścia, natrafiając właśnie na niego.
Problem leżał w tym, że nie miała pojęcia, kim tak naprawdę jest ten mężczyzna. W jej głowie jedynie kołatała myśl, że gdzieś już zdążyła zobaczyć jego twarz. Tylko gdzie?
Nawet idąc w milczeniu kolejne kilka minut, nawet wytężając umysł, nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd go kojarzy. Może widziała go gdzieś na mieście? Nie, to nie miałoby sensu. Normalnie nie rozglądała się po ludziach i nie zapamiętywała ich twarzy. Najczęściej ich w ogóle nie zauważała do momentu, aż sami się odezwali, a nie sądziła, aby ten właśnie małomówny mężczyzna miał się do niej odezwać. W dodatku nie mówił po norwesku, na pewno zapamiętałaby ten fakt.
Musiała więc zauważyć go w innym miejscu, z tym tylko, że nie mogła sobie przypomnieć, w którym. Na pewno nie na uczelni, a ona raczej nie chodziła nigdzie indziej. Czasem może do sklepu. Do rodziny, do przyjaciół. A poza tym, w Midgardzie była od dość niedawna na stałe.
Może więc widziała go gdzieś indziej?
Nie potrafiła go zidentyfikować, a dodatkowo chaotyczne uczucia potęgowały mieszankę niejednolitych, niespokojnych myśli w jej głowie. Czas zresztą na zastanawianie się kończył, bo dostrzegła znajome łuki kamienic, znajome okna.
Wtedy do niej dotarło, że jakkolwiek nieznajomy by jej nie pomógł, wciąż nie wiedziała, kim tak naprawdę jest. A ona nie mieszkała przecież sama. W jej domu byli jeszcze Lasse i Ida. Jak zareagowaliby na myśl, że przyprowadziła pod próg ich mieszkania mężczyznę, którego nie znała, o którym nic nie wiedziała?
Dlatego zatrzymała się przy losowej kamienicy, choć do jej własnej było dość niedaleko. Nie zrozumiała, co powiedział do niej mężczyzna, ale nie miało to teraz znaczenia. On najwidoczniej rozumiał, co ona mówiła do niego – co było kolejną dziwną cechą, ale czasami bywało tak, że ludzie znali języki, nauczyli się rozpoznawać słowa, ale się nim nie posługiwali.
— To niedaleko. Dalej pójdę sama – powiedziała więc, orientując się, że być może jej słowa brzmiały dość nieprzyjemnie. Wszak mężczyzna przed chwilą uratował ją z niemałej opresji. Powinna mu się jakoś odwdzięczyć…
Nawet jeśli przed chwilą skazał ją na dręczące wyrzuty sumienia i koszmary ciągnące się zapewne przez kilka miesięcy.
Nie wydawał jej się zły. W przeciwieństwie do tamtych ludzi, nie chciał jej skrzywdzić. Nawet kiedy ciągnął ją za rękę bez słowa, wtedy miał nadzieję na dość kontrowersyjną formę, ale altruistycznej – prawdopodobnie – pomocy. Mógł przejść przecież obok, zostawić ją na pastwę tych ludzi, nie była jego problemem, a jednak zdecydował się ją stamtąd zabrać, nawet znieść z oblodzonych schodów, a nawet odprowadzić praktycznie pod sam dom, aby tylko dotarła do niego bezpiecznie.
Chciała więc wierzyć, że jego intencje były dobre, a ona miała bardzo dużo szczęścia, natrafiając właśnie na niego.
Problem leżał w tym, że nie miała pojęcia, kim tak naprawdę jest ten mężczyzna. W jej głowie jedynie kołatała myśl, że gdzieś już zdążyła zobaczyć jego twarz. Tylko gdzie?
Nawet idąc w milczeniu kolejne kilka minut, nawet wytężając umysł, nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd go kojarzy. Może widziała go gdzieś na mieście? Nie, to nie miałoby sensu. Normalnie nie rozglądała się po ludziach i nie zapamiętywała ich twarzy. Najczęściej ich w ogóle nie zauważała do momentu, aż sami się odezwali, a nie sądziła, aby ten właśnie małomówny mężczyzna miał się do niej odezwać. W dodatku nie mówił po norwesku, na pewno zapamiętałaby ten fakt.
Musiała więc zauważyć go w innym miejscu, z tym tylko, że nie mogła sobie przypomnieć, w którym. Na pewno nie na uczelni, a ona raczej nie chodziła nigdzie indziej. Czasem może do sklepu. Do rodziny, do przyjaciół. A poza tym, w Midgardzie była od dość niedawna na stałe.
Może więc widziała go gdzieś indziej?
Nie potrafiła go zidentyfikować, a dodatkowo chaotyczne uczucia potęgowały mieszankę niejednolitych, niespokojnych myśli w jej głowie. Czas zresztą na zastanawianie się kończył, bo dostrzegła znajome łuki kamienic, znajome okna.
Wtedy do niej dotarło, że jakkolwiek nieznajomy by jej nie pomógł, wciąż nie wiedziała, kim tak naprawdę jest. A ona nie mieszkała przecież sama. W jej domu byli jeszcze Lasse i Ida. Jak zareagowaliby na myśl, że przyprowadziła pod próg ich mieszkania mężczyznę, którego nie znała, o którym nic nie wiedziała?
Dlatego zatrzymała się przy losowej kamienicy, choć do jej własnej było dość niedaleko. Nie zrozumiała, co powiedział do niej mężczyzna, ale nie miało to teraz znaczenia. On najwidoczniej rozumiał, co ona mówiła do niego – co było kolejną dziwną cechą, ale czasami bywało tak, że ludzie znali języki, nauczyli się rozpoznawać słowa, ale się nim nie posługiwali.
— To niedaleko. Dalej pójdę sama – powiedziała więc, orientując się, że być może jej słowa brzmiały dość nieprzyjemnie. Wszak mężczyzna przed chwilą uratował ją z niemałej opresji. Powinna mu się jakoś odwdzięczyć…
Nawet jeśli przed chwilą skazał ją na dręczące wyrzuty sumienia i koszmary ciągnące się zapewne przez kilka miesięcy.
Nieznajomy
Chcę wrócić do domu, zamknąć się we własnym pokoju, nasłuchując czy mama nie potrzebuje ode mnie czegokolwiek i ostatecznie przespać resztę nocy, albo sięgnąć po jedną z książek, które udało mi się znaleźć w bibliotece. Ostatnio nie poświęcam na nie wiele czasu, czego bardzo żałuję, ale jeśli podsumować miałbym swoje życie przez ostatnie miesiące, tak jestem spokojny, a właściwie spokojniejszy niż przez ostatnie lata. Idę wolno, niemal włóczę się za tym dziewczęciem i obserwuję jej plecy, na wypadek, gdyby strzeliło jej coś durnego do głowy, jak na przykład ucieczka. Jeśli mam być szczery, nie chciałbym jej gonić. Zależy mi, aby upewnić się, że nie przyjdzie jej do głowy żadne składanie zeznań, wraz z zaznaczeniem, że widziała w okolicy mnie. Bogowie wiedzą tylko, co ostatecznie wydarzyło się na murach obronnych, ja wolałbym nie wiedzieć, choć zamierzam wrócić tam, stanąć w odpowiedniej odległości i chwilę obserwować, czy przypadkiem Kruczy trafili już na miejsce. Jeśli nie, jeśli to dopiero sztuczne światło zawieszone nad tym miastem odsłoni jego grzechy, wtedy też nie przejmę się tym. Tak już miało być, nie mogę zmienić przeszłości, muszę nauczyć się z nią żyć.
Mijają minuty, a śnieg wciąż skrzypi pod moimi oficerkami. Wiem, że kolejny opad je przykryje, że nie odnajdą mojego tropu. Problemem zostaje jedynie dziewczyna, która w końcu zatrzymuje się, obwieszczając mi, że nasz spacer przez Midgard się skończył. Przyglądam jej się niepewnie, z jasnych oczu usiłuję wyczytać co przez to rozumie, chcę upewnić się, że nie pójdzie prosto na komendę, ale nie zapytam jej przecież. Nie będę naciskał, by wskazała mi gdzie mieszka, właściwie — jeśli by to zrobiła — uznam ją za nieroztropną. Jestem tylko obcym człowiekiem o wyglądzie i historii zakapiora, którego widok o tej porze dnia może przyprawić o ciary na plecach. Ciekawe czy je czuje. Ciekawe czy obawia się, że okazana jej dobroć skończy się z pstryknięciem palca. Następnym razem nie pozwolę się kopnąć.
Kiwam głową od niechcenia, świadom, że i tak za nią pójdę, choć tak, by przynajmniej na pierwszy rzut oka mnie nie dostrzegła, gdy nagle nad nami rozlega się huk, a ciemne niebo przecinają rozbłyski kolorowego światła. Unoszę wzrok wyżej, przyglądając się im, zadzieram głowę, jakby magia fajerwerków kompletnie wybiła mnie z nałożonego rytmu, jakby moje skupienie odeszło gdzieś.
Na ciemnym tle dostrzegam zielone ognie, wkrótce kształtujące się w Yggdrasill, następnie czerwone linie grzechoczące niczym wąż buszujący w trawie, nim piętrzą się na tysiące złotych nitek. Gdzieś w tyle mienią się niebieskie gwiazdy, tak olbrzymie i realistyczne, że obawiam się, czy nie spadną na Midgard, połykając nas niczym olbrzymy. Przedstawienie wciąż trwa, a ja nie reaguje już na okolice, wpatrzony w nie niczym w obrazek. Rzadko kiedy mam okazję oglądać piękne rzeczy, najczęściej jest to smutek i rozlewająca się po bruku krew, którą i dzisiaj przyszło splamić się murom obronnym starego miasta. Istna arena cyrkowa przeplatana dziesiątkami kolorów, formująca abstrakcyjne kształty nieprzypominające niczego co wcześniej poznałem, a jednak dziwnie znajome i opiekuńcze, jakby odgradzały tamte lata, jakby rozpoczynały się nowe i lepsze. Oddycham spokojnie, czując zapach spalenizny od spadającego nad miasto prochu, ktoś gdzieś w tle krzyczy „szczęśliwego nowego millenium”, ktoś śmieje się do rozpuku i nic już nie kojarzy mi się z tamtym dźwiękiem łamanych kości, z kroplami zimnej wody z przeciekającego kamiennego sufitu, które spadały na posadzkę małej celi, z niebezpieczeństwem. Ktoś kreską oddzielił tamto stulecie od nowego. Na krótki moment tylko pozwalam swoim wargom wygiąć się w uśmiechu, co może nie być wcale widoczne pod grubym i gęstym zarostem. Czuję spokój.
— Krasivaya — szepczę do siebie, wzdychając ciężko, rozkoszując się krótką chwilą, zapominając o reszcie.
Mijają minuty, a śnieg wciąż skrzypi pod moimi oficerkami. Wiem, że kolejny opad je przykryje, że nie odnajdą mojego tropu. Problemem zostaje jedynie dziewczyna, która w końcu zatrzymuje się, obwieszczając mi, że nasz spacer przez Midgard się skończył. Przyglądam jej się niepewnie, z jasnych oczu usiłuję wyczytać co przez to rozumie, chcę upewnić się, że nie pójdzie prosto na komendę, ale nie zapytam jej przecież. Nie będę naciskał, by wskazała mi gdzie mieszka, właściwie — jeśli by to zrobiła — uznam ją za nieroztropną. Jestem tylko obcym człowiekiem o wyglądzie i historii zakapiora, którego widok o tej porze dnia może przyprawić o ciary na plecach. Ciekawe czy je czuje. Ciekawe czy obawia się, że okazana jej dobroć skończy się z pstryknięciem palca. Następnym razem nie pozwolę się kopnąć.
Kiwam głową od niechcenia, świadom, że i tak za nią pójdę, choć tak, by przynajmniej na pierwszy rzut oka mnie nie dostrzegła, gdy nagle nad nami rozlega się huk, a ciemne niebo przecinają rozbłyski kolorowego światła. Unoszę wzrok wyżej, przyglądając się im, zadzieram głowę, jakby magia fajerwerków kompletnie wybiła mnie z nałożonego rytmu, jakby moje skupienie odeszło gdzieś.
Na ciemnym tle dostrzegam zielone ognie, wkrótce kształtujące się w Yggdrasill, następnie czerwone linie grzechoczące niczym wąż buszujący w trawie, nim piętrzą się na tysiące złotych nitek. Gdzieś w tyle mienią się niebieskie gwiazdy, tak olbrzymie i realistyczne, że obawiam się, czy nie spadną na Midgard, połykając nas niczym olbrzymy. Przedstawienie wciąż trwa, a ja nie reaguje już na okolice, wpatrzony w nie niczym w obrazek. Rzadko kiedy mam okazję oglądać piękne rzeczy, najczęściej jest to smutek i rozlewająca się po bruku krew, którą i dzisiaj przyszło splamić się murom obronnym starego miasta. Istna arena cyrkowa przeplatana dziesiątkami kolorów, formująca abstrakcyjne kształty nieprzypominające niczego co wcześniej poznałem, a jednak dziwnie znajome i opiekuńcze, jakby odgradzały tamte lata, jakby rozpoczynały się nowe i lepsze. Oddycham spokojnie, czując zapach spalenizny od spadającego nad miasto prochu, ktoś gdzieś w tle krzyczy „szczęśliwego nowego millenium”, ktoś śmieje się do rozpuku i nic już nie kojarzy mi się z tamtym dźwiękiem łamanych kości, z kroplami zimnej wody z przeciekającego kamiennego sufitu, które spadały na posadzkę małej celi, z niebezpieczeństwem. Ktoś kreską oddzielił tamto stulecie od nowego. Na krótki moment tylko pozwalam swoim wargom wygiąć się w uśmiechu, co może nie być wcale widoczne pod grubym i gęstym zarostem. Czuję spokój.
— Krasivaya — szepczę do siebie, wzdychając ciężko, rozkoszując się krótką chwilą, zapominając o reszcie.
Bezimienny
Doszukiwała się na jego twarzy jakiegokolwiek cienia buntu, oznaki, że nie spodobały mu się słowa Silje. Może nawet gniewniego wyrazu, którzy podburzyłby zbudowany przed chwilą we własnej głowie obraz mężczyzny wyglądem budzącym grozę, jednakże w środku na tyle delikatnego, na tyle empatycznego, aby pomóc nieznajomej dziewczynie uciec od bandy pijanych awanturników.
Ale nie dostrzegła niczego takiego.
Być może cień niepewności zamigotał w jego oczach. Może zaskoczenia? Może nie spodziewał się, że postanowi uciąć tenże spacer wcześniej niż przed progiem własnego domu? Być może. Ale gdyby było mu to nie w smak, mógłby bunotwać się, zachować bardziej agresywnie, albo też okazać to w jakikolwiek inny sposób niż tylko skinieniem głowy oznaczającym brak jakiejkolwiek chęci dyskusji do podjęcia na tym polu, jakby zgadzał się na przedstawione przez nią przed chwilą warunki.
Wciąż miała dość mieszane uczucia na jego temat – ale być może te miały za chwilę się rozmyć, gdy zamierzała właśnie odwrócić się i odejść w swoją stronę, do swojego mieszkania (być może po drodze by ją olśniło, że nieznajomy mógłby ją śledzić, wtedy odwróciłaby się, aby przeczesać niespokojnie wzrokiem okolicę), ale nim zdołała postawić choćby krok, drgnęła nerwowo i prawie straciła równowagę (w ostatniej chwili wsparła się dłonią o mur najbliższej kamienicy), gdy wprost w niebo wystrzeliły pierwsze fajerwerki.
Północ.
Lubiła tę chwilę. Chwilę, w której zatrzymywał się czas, a oczy wszystkich galdrów skierowane były ku niebu na którym malowały się przepiękne, przeróżne wzory – jak drzewo Yggdrasil jeszcze zaledwie przed chwilą czy tez wijące się po nim węże, czy też spadające z niego jabłko Idunn, albo wzory układające przepiękne mgławice, spośród których wyłaniały się lśniące delikatnie gwiazdy.
Chociaż taki widok zazwyczaj podziwiała z zamkniętych pomieszczeń (huk wciąż rozbijał jej bębenki w uszach), dziś nie żałowała, pomimo dyskomfortu, że znalazła się na zewnątrz. Na tę chwilę była gotowa zapomnieć o swoich zmartwieniach, zostawić za sobą cały smutek, z którym kończyła poprzedni rok i spróbować od nowa, zbudować coś zupełnie nowego.
Zabawne, jak jeszcze przed chwilą wierzyła, że nie znajdzie żadnego pocieszenia, żadnej różnicy między tym, co było, a tym, co będzie. W końcu nić Norn była jedna i ciągła – lecz wciąż mogła zmieniać swoją strukturę, albo swoją barwę. Mogła ją zaskoczyć.
Jak zaskoczył ją ratunek z rąk nieznajomego.
Jej wzrok omsknął się na jego sylwetkę. Najwidoczniej oboje zapomnieli przez chwilę o swoim wzajemnym towarzystwie, pozwalając sobie na chwilę niemego zachwytu nad rysunkiem malującym się na nieboskłonie nad ich głowami. Kiedy mężczyzna wciąż wpatrywał się w nie, szeptając jedynie sobie znane słowo, które i tak umknęło jej pomiędzy kolejnymi hukami, Silje przesunęła wzrokiem po jego twarzy. Twarzy odrobinę innej niż to surowe oblicze, które pamiętała jeszcze przed chwilą…
Grymas był tak mały, że mógł być praktycznie niedostrzegalny dla kogoś, kto nie potrafiłby patrzeć emocjami. Zmieniło się też coś w jego nastawieniu. Jakby malutka pokrywa lodowa na moment ustąpiła, odsłaniając część siebie, której z pewnością nie pokazywał innym ludziom. A przynajmniej tak zakładała.
Założyła wobec niego dzisiaj bardzo wiele rzeczy. Obecnie – że mógł wcale nie być tak bardzo niebezpieczną istotą, nie w tym momencie, nie względem niej. Ale pomiędzy tymi słowami przedarła się krótka świadomość, że pomimo iż dosłownie wyniósł ją, wydarł z ramion zagrożenia, odwdzięczyła mu się tylko ciężarem i bólem przez kopnięcie w kostkę.
Może dlatego zdecydowała się na krótkie postawienie niewielkiego kroku w jego stronę. Ryzykowała, przypuszczała, że może zostanie odesłana z kwitkiem, ale musiała spróbować:
— Nie zapytałam cię jak masz na imię – zasugerowała, błękitnymi oczętami podkreślając niewielkie oczekiwanie i nadzieję migoczącą w błękitnych tęczówkach.
Ale nie dostrzegła niczego takiego.
Być może cień niepewności zamigotał w jego oczach. Może zaskoczenia? Może nie spodziewał się, że postanowi uciąć tenże spacer wcześniej niż przed progiem własnego domu? Być może. Ale gdyby było mu to nie w smak, mógłby bunotwać się, zachować bardziej agresywnie, albo też okazać to w jakikolwiek inny sposób niż tylko skinieniem głowy oznaczającym brak jakiejkolwiek chęci dyskusji do podjęcia na tym polu, jakby zgadzał się na przedstawione przez nią przed chwilą warunki.
Wciąż miała dość mieszane uczucia na jego temat – ale być może te miały za chwilę się rozmyć, gdy zamierzała właśnie odwrócić się i odejść w swoją stronę, do swojego mieszkania (być może po drodze by ją olśniło, że nieznajomy mógłby ją śledzić, wtedy odwróciłaby się, aby przeczesać niespokojnie wzrokiem okolicę), ale nim zdołała postawić choćby krok, drgnęła nerwowo i prawie straciła równowagę (w ostatniej chwili wsparła się dłonią o mur najbliższej kamienicy), gdy wprost w niebo wystrzeliły pierwsze fajerwerki.
Północ.
Lubiła tę chwilę. Chwilę, w której zatrzymywał się czas, a oczy wszystkich galdrów skierowane były ku niebu na którym malowały się przepiękne, przeróżne wzory – jak drzewo Yggdrasil jeszcze zaledwie przed chwilą czy tez wijące się po nim węże, czy też spadające z niego jabłko Idunn, albo wzory układające przepiękne mgławice, spośród których wyłaniały się lśniące delikatnie gwiazdy.
Chociaż taki widok zazwyczaj podziwiała z zamkniętych pomieszczeń (huk wciąż rozbijał jej bębenki w uszach), dziś nie żałowała, pomimo dyskomfortu, że znalazła się na zewnątrz. Na tę chwilę była gotowa zapomnieć o swoich zmartwieniach, zostawić za sobą cały smutek, z którym kończyła poprzedni rok i spróbować od nowa, zbudować coś zupełnie nowego.
Zabawne, jak jeszcze przed chwilą wierzyła, że nie znajdzie żadnego pocieszenia, żadnej różnicy między tym, co było, a tym, co będzie. W końcu nić Norn była jedna i ciągła – lecz wciąż mogła zmieniać swoją strukturę, albo swoją barwę. Mogła ją zaskoczyć.
Jak zaskoczył ją ratunek z rąk nieznajomego.
Jej wzrok omsknął się na jego sylwetkę. Najwidoczniej oboje zapomnieli przez chwilę o swoim wzajemnym towarzystwie, pozwalając sobie na chwilę niemego zachwytu nad rysunkiem malującym się na nieboskłonie nad ich głowami. Kiedy mężczyzna wciąż wpatrywał się w nie, szeptając jedynie sobie znane słowo, które i tak umknęło jej pomiędzy kolejnymi hukami, Silje przesunęła wzrokiem po jego twarzy. Twarzy odrobinę innej niż to surowe oblicze, które pamiętała jeszcze przed chwilą…
Grymas był tak mały, że mógł być praktycznie niedostrzegalny dla kogoś, kto nie potrafiłby patrzeć emocjami. Zmieniło się też coś w jego nastawieniu. Jakby malutka pokrywa lodowa na moment ustąpiła, odsłaniając część siebie, której z pewnością nie pokazywał innym ludziom. A przynajmniej tak zakładała.
Założyła wobec niego dzisiaj bardzo wiele rzeczy. Obecnie – że mógł wcale nie być tak bardzo niebezpieczną istotą, nie w tym momencie, nie względem niej. Ale pomiędzy tymi słowami przedarła się krótka świadomość, że pomimo iż dosłownie wyniósł ją, wydarł z ramion zagrożenia, odwdzięczyła mu się tylko ciężarem i bólem przez kopnięcie w kostkę.
Może dlatego zdecydowała się na krótkie postawienie niewielkiego kroku w jego stronę. Ryzykowała, przypuszczała, że może zostanie odesłana z kwitkiem, ale musiała spróbować:
— Nie zapytałam cię jak masz na imię – zasugerowała, błękitnymi oczętami podkreślając niewielkie oczekiwanie i nadzieję migoczącą w błękitnych tęczówkach.
Nieznajomy
Stare millenium łączy się z nowym z pomocą rozbłysków dziesiątek kolorowych światełek, które na niebie wyglądają niczym namalowane. Groteskowe zabawy zamknięte w klubach i domach galdrów powoli wypływają na ulice, aby świętować wspólnie tę jedną minutę, gdy wszystko jest możliwe, a swąd palonego prochu po raz pierwszy nie jest alarmujący, a przyjemny. Ja wdycham go ze spokojem, kojarzy mi się z jakiegoś powodu z St. Petersburgiem, tak samo zresztą, jak wszechobecne zimno. Artyści musieli czuwać nad tym momentem, przygotowywać go od miesięcy, gdyż efekt, jaki teraz widnieje nad nami na nieboskłonie, zapiera dech w piersiach. Zawsze doceniałem sztukę, choć nigdy jej nie rozumiałem. Mówi się, że Rosjanie są wrażliwi, lecz ja do tej pory spotkałem na swojej drodze samych pijaków i gnidy, które nie zasługują, aby chodzić po ziemskim padole. Pozwalam sobie na chwilę spokoju, dziwnie pewien, że nie oberwę za to drugi raz w kostkę, pulsujący ból zresztą przemija w końcu, drobne dziewczę nie jest w stanie mnie skrzywdzić z pomocą prostego kopnięcia. Nie bagatelizuję jej, lecz uspokajam się, wdychając głęboko chłód nosem i wypuszczając go ustami, tak jak uczono mnie wielokrotnie wcześniej. W tle nie słychać już ani krzyków pijaków, ani ciszy, a jedynie huki i składane sobie życzenia, które wylatują z domów przez rozchylone kuchenne okna.
Mogę wierzyć w to, że teraz już wszystko będzie dobrze, że będzie inaczej, lecz jest to jedynie alarmująca naiwność, na którą nie mogę sobie pozwolić. Być może nieco smutnieje, gdy tylko z rozważań wyrywa mnie głos tego dziewczęcia. Trwa chwilę, nim w pełni do niej wracam, skupiając ponownie wszystkie nerwy w ciele na jej obrazie. Jeszcze przed sekundą byłem pewien, że odeszła, to też dziwi mnie jej obecność tuż przed moim nosem. Nie odrywam od niej spojrzenia, ale pozwalam sobie na zastanowienie. Niewypowiedziane pytanie, które niesie za sobą sugestię, że powinienem być może się przedstawić, jest wysoce problematyczne. Wolą zachować względną chociaż anonimowość, a już zwłaszcza w sytuacji, w której uniknęliśmy wplątania się w zbędną awanturę. Wciąż nie wiem, czy dziewczyna nie poleci jutro rano na Kruczą Straż składać niepotrzebnych zeznań oraz, czy mnie w nich nie ujmie. Nie zasługuje jednak, aby ją ogłaszać, albo szantażować, jest w niej coś dziwnego, jakby ciepło przebijało się spod gładkiej buźki.
— Dima — rzucam krótko, wzdychając. Świadom jestem, że wiele w tym momencie ryzykuję, ale niestety zbyt często słucham własnej intuicji i to jeden z właśnie takich momentów. Zresztą, nie zna mojego nazwiska, niewiele o mnie wie, a ja nie mam zamiaru prosić się jej, by zamknęła usta i nie spowiadała się służbom porządkowym, gdy tylko nad Midgardem nastanie sztuczny świt, pierwszy w tym roku. Obserwuję ją z góry i nie ruszam się na krok, bardzo chcę, by już sobie poszła, by trafiła do swojego mieszkania czy tam domu i aby nasza wątpliwa przygoda zakończyła się, zanim się jeszcze rozpocznie.
Mogę wierzyć w to, że teraz już wszystko będzie dobrze, że będzie inaczej, lecz jest to jedynie alarmująca naiwność, na którą nie mogę sobie pozwolić. Być może nieco smutnieje, gdy tylko z rozważań wyrywa mnie głos tego dziewczęcia. Trwa chwilę, nim w pełni do niej wracam, skupiając ponownie wszystkie nerwy w ciele na jej obrazie. Jeszcze przed sekundą byłem pewien, że odeszła, to też dziwi mnie jej obecność tuż przed moim nosem. Nie odrywam od niej spojrzenia, ale pozwalam sobie na zastanowienie. Niewypowiedziane pytanie, które niesie za sobą sugestię, że powinienem być może się przedstawić, jest wysoce problematyczne. Wolą zachować względną chociaż anonimowość, a już zwłaszcza w sytuacji, w której uniknęliśmy wplątania się w zbędną awanturę. Wciąż nie wiem, czy dziewczyna nie poleci jutro rano na Kruczą Straż składać niepotrzebnych zeznań oraz, czy mnie w nich nie ujmie. Nie zasługuje jednak, aby ją ogłaszać, albo szantażować, jest w niej coś dziwnego, jakby ciepło przebijało się spod gładkiej buźki.
— Dima — rzucam krótko, wzdychając. Świadom jestem, że wiele w tym momencie ryzykuję, ale niestety zbyt często słucham własnej intuicji i to jeden z właśnie takich momentów. Zresztą, nie zna mojego nazwiska, niewiele o mnie wie, a ja nie mam zamiaru prosić się jej, by zamknęła usta i nie spowiadała się służbom porządkowym, gdy tylko nad Midgardem nastanie sztuczny świt, pierwszy w tym roku. Obserwuję ją z góry i nie ruszam się na krok, bardzo chcę, by już sobie poszła, by trafiła do swojego mieszkania czy tam domu i aby nasza wątpliwa przygoda zakończyła się, zanim się jeszcze rozpocznie.
Bezimienny
Zdawało jej się, iż przez twarz nieznajomego przemknął cały komplet emocji. Od delikatnego zauroczenia pięknym widokiem wciąż rozciągającym się nad ich głowami – fajerwerki potrafiły w końcu gościć na niebie nawet i przez pół godziny, choć te najpiękniejsze podziwiać można było przez kilka pierwszych minut – przez widoczne wyrwanie z zamyślenia i idącego za tym smutkiem, że śliczny obraz nie gościł już jako pierwszy w jego myślach, po lekkie zaskoczenie, gdy jego oczy ponownie napotkały jej sylwetkę. Zupełnie jakby myślał, że już sobie poszła.
Może więc faktycznie nie stanowił zagrożenia? Może wcale nie zamierzał za nią iść aż pod sam dom, nawet pomimo jej odmowy. Skoro miał zamiar puścić ją teraz, gdy była bezpieczna, i nawet nie obejrzeć się za bardzo. Nie chciał dowiedzieć się, gdzie mieszkała.
Był bardzo… dziwny. Osobliwy. Sama aparycja – a może bardziej aura, bo daleko jej było do kogoś, kto oceniał przede wszystkim po wyglądzie – nie zachęcała do rozmowy, ani tym bardziej do zaufania. Co zresztą objawiło się w tamtym kopnięciu, kiedy poczuła się zagrożona, i przez ogół sytuacji, i przez jego zachowanie. Ale widocznie nie kierował się złymi intencjami. Nie oczekiwał w końcu od niej żadnej nagrody w zamian za uratowanie, nawet chyba chciał się jej pozbyć. Nie zamierzała przedłużać tej sytuacji, ale wciąż nie mogła się nadziwić, jak bardzo pozory mogą mylić.
Może nie powinna, ale zdając się na intuicję teraz wyczuwała, że gdzieś głęboko w sobie był naprawdę ciepłą i wrażliwą osobą. Może nieco zamkniętą. Ale potrafiła go zrozumieć.
Dostrzegała wahanie w jego wzroku. Chwila ciszy, przerywana jedynie kolejnymi wystrzałami, zawisła pomiędzy nimi, a Silje nie zamierzała jej przerywać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Domyśliła się, jak wielki dylemat może stać teraz przed tym człowiekiem. Chciał tylko pomóc, teraz chciał się jej tylko pozbyć, a ona wypytywała go o imię – i po co?
Niemniej, kiedy postanowił jej je wyjawić – być może nie było prawdziwe, ale to nie szkodziło – jej usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Uśmiechu wdzięczności za okazaną szczyptę zaufania.
— Dima – powtórzyła za nim. Upewniło ją, iż był obcokrajowcem. Być może przyjechał z Rosji. Akcent by się zgadzał, aczkolwiek języka nigdy nawet nie liznęła. Nie szkodziło. Wiedziała, że ją rozumiał. – Dziękuję, że mi pomogłeś – odezwała się nareszcie, przechodząc do sedna. Po to w końcu pytała go o imię. Chciała, aby poczuł się doceniony. Anonimowe podziękowania nigdy nie były tak znaczące jak te skierowane do konkretnej osoby, oznakowane konkretnym imieniem. – Bez Ciebie pewnie bym sobie nie poradziła i… przepraszam za to – wzrokiem powędrowała ponownie do jego nogi, w którą parę chwil temu zdążyła go kopnąć. – Przestraszyłeś mnie.
Z uśmiechem niezręczności objęła się ramionami, odstępując od niego o krok. Posłała mu jeszcze jeden uśmiech, częściowo naznaczony poczuciem winy, lecz później zamieniający się w niewymuszony wyraz szczerych intencji.
— Nie znam Cię. Ale czuję, że jestem dobrym człowiekiem – niemalże wyszeptała. Choć nie zamierzała tego mówić, wyczuwała, że być może potrzebował tego usłyszeć. Być może też będzie znaczyło to dla niego tyle co nic, ale… ale za takiego go uważała. Mógł przerażać, mógł budzić lęk, ale gdzieś w głębi jego duszy kryło się prawdziwe dobro. – Szczęśliwego nowego roku, Dima.
Jeszcze jeden piękny uśmiech. Jeszcze jedno spojrzenie błękitnych oczu, nim odwróciła się od niego, by podążyć drogą do swojej kamienicy.
Nie bała się już go. Nie martwiła się aż tak bardzo, czy odprowadzi ją wzrokiem do domu. Nie przypuszczała, żeby stanowił dla niej zagrożenie. Może nieco naiwnie, ale tak właśnie sądziła.
Nie chciał mieć więcej z nią do czynienia. Nawet gdyby chciał, nie wiedziałby kogo szukać.
Kilka kroków dalej obejrzała się raz jeszcze za siebie.
Może więc faktycznie nie stanowił zagrożenia? Może wcale nie zamierzał za nią iść aż pod sam dom, nawet pomimo jej odmowy. Skoro miał zamiar puścić ją teraz, gdy była bezpieczna, i nawet nie obejrzeć się za bardzo. Nie chciał dowiedzieć się, gdzie mieszkała.
Był bardzo… dziwny. Osobliwy. Sama aparycja – a może bardziej aura, bo daleko jej było do kogoś, kto oceniał przede wszystkim po wyglądzie – nie zachęcała do rozmowy, ani tym bardziej do zaufania. Co zresztą objawiło się w tamtym kopnięciu, kiedy poczuła się zagrożona, i przez ogół sytuacji, i przez jego zachowanie. Ale widocznie nie kierował się złymi intencjami. Nie oczekiwał w końcu od niej żadnej nagrody w zamian za uratowanie, nawet chyba chciał się jej pozbyć. Nie zamierzała przedłużać tej sytuacji, ale wciąż nie mogła się nadziwić, jak bardzo pozory mogą mylić.
Może nie powinna, ale zdając się na intuicję teraz wyczuwała, że gdzieś głęboko w sobie był naprawdę ciepłą i wrażliwą osobą. Może nieco zamkniętą. Ale potrafiła go zrozumieć.
Dostrzegała wahanie w jego wzroku. Chwila ciszy, przerywana jedynie kolejnymi wystrzałami, zawisła pomiędzy nimi, a Silje nie zamierzała jej przerywać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Domyśliła się, jak wielki dylemat może stać teraz przed tym człowiekiem. Chciał tylko pomóc, teraz chciał się jej tylko pozbyć, a ona wypytywała go o imię – i po co?
Niemniej, kiedy postanowił jej je wyjawić – być może nie było prawdziwe, ale to nie szkodziło – jej usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. Uśmiechu wdzięczności za okazaną szczyptę zaufania.
— Dima – powtórzyła za nim. Upewniło ją, iż był obcokrajowcem. Być może przyjechał z Rosji. Akcent by się zgadzał, aczkolwiek języka nigdy nawet nie liznęła. Nie szkodziło. Wiedziała, że ją rozumiał. – Dziękuję, że mi pomogłeś – odezwała się nareszcie, przechodząc do sedna. Po to w końcu pytała go o imię. Chciała, aby poczuł się doceniony. Anonimowe podziękowania nigdy nie były tak znaczące jak te skierowane do konkretnej osoby, oznakowane konkretnym imieniem. – Bez Ciebie pewnie bym sobie nie poradziła i… przepraszam za to – wzrokiem powędrowała ponownie do jego nogi, w którą parę chwil temu zdążyła go kopnąć. – Przestraszyłeś mnie.
Z uśmiechem niezręczności objęła się ramionami, odstępując od niego o krok. Posłała mu jeszcze jeden uśmiech, częściowo naznaczony poczuciem winy, lecz później zamieniający się w niewymuszony wyraz szczerych intencji.
— Nie znam Cię. Ale czuję, że jestem dobrym człowiekiem – niemalże wyszeptała. Choć nie zamierzała tego mówić, wyczuwała, że być może potrzebował tego usłyszeć. Być może też będzie znaczyło to dla niego tyle co nic, ale… ale za takiego go uważała. Mógł przerażać, mógł budzić lęk, ale gdzieś w głębi jego duszy kryło się prawdziwe dobro. – Szczęśliwego nowego roku, Dima.
Jeszcze jeden piękny uśmiech. Jeszcze jedno spojrzenie błękitnych oczu, nim odwróciła się od niego, by podążyć drogą do swojej kamienicy.
Nie bała się już go. Nie martwiła się aż tak bardzo, czy odprowadzi ją wzrokiem do domu. Nie przypuszczała, żeby stanowił dla niej zagrożenie. Może nieco naiwnie, ale tak właśnie sądziła.
Nie chciał mieć więcej z nią do czynienia. Nawet gdyby chciał, nie wiedziałby kogo szukać.
Kilka kroków dalej obejrzała się raz jeszcze za siebie.
Nieznajomy
Nie lubię niepotrzebnych spotkań, bo te zmuszają mnie do odzywania się, gdy wcale tego nie potrzebuje. Przywykłem do duszenia się w sobie, przez lata wiem już jak panować nad nieokiełznaną dziką naturą, która drzemie w moich żyłach, która przed laty rozszarpała krtań staremu Siergiejowi. Mały Dima nie wie, że jest to początek jego własnego końca. Dziś stojąc na midgardzkiej zaśnieżonej ulicy, daleko od rodzinnego St.Petersburga nie wspominam już tamtego człowieka, skupiam się jedynie na matce i moich siostrach, gotowy ruszyć ku ich bezpieczeństwu w drogę bez powrotu. Goni mnie poczucie, że nic się nie zmieni, a jednak gdy spoglądam na rozbłyski światła, wiszące nad miastem moje serce wypełnia ciepło.
W końcu podaję jej swoje imię, a robię to niemal nieumyślnie, choć dobrze się nad tym zastanawiam. Być może to efekt chwili i sytuacji, ale w głębi duszy naprawdę cieszę się, że jest tu bezpieczna, że nie wykończą jej tamci ludzie, biorący niesłusznie dziewczę za prowodyra sytuacji. Bogowie wiedzą, co stałoby się dalej. Kiwam głową, gdy powtarza, a brzmienie tego, jak mnie wołają, jest w jej ustach miłe, jakby wcale nie chciała mnie kopnąć. W końcu następują podziękowania, a ja nie odzywam się dalej, minę mając tam samo tęgą i niewyrażającą już nic, jak wcześniej. Za dużo mówi, robi to bez celu, bo ja wcale nie chcę już jej słuchać. Chcę stąd iść i chcę, by ona też sobie poszła, by nie zapamiętała mojej twarzy i by nikt nie skojarzył mnie z sytuacją, która paręnaście minut temu miała miejsce na obronnych murach Midgardu. Ani podziękowania, ani przeprosiny nic tu nie zmieniają, interesuje mnie jedynie zerwanie nici łączącej mnie z tą nocą i z tym miejscem, a ona dalej mówi...
W końcu zatyka mnie na kolejne zdanie. Nie jestem dobrym człowiekiem i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nie jest mi wcale do śmiechu, choć brzmi to niczym wyborny żart, wiem, jak wiele krzywdy w życiu zrobiłem, jak wiele dalej robię sobie samemu i tym których z zimną krwią oddzielam od rodzin i przyjaciół, a jednak nie potrafię się zatrzymać. Ratuje mnie mój własny szał, wtedy gdy skrywam go pod płaszczykiem spokoju. Niedźwiedzia natura zjadłaby mnie, gdybym tylko dał jej na to szansę, dlatego właśnie muszę ją kontrolować, a ta dziewczyna nie ma o tym pojęcia i nigdy nie będzie mieć. Kiwał w końcu głową na życzenia, które mi składa, nawet jeśli wiem, że to mrzonka, tak w pewnym sensie nawet je doceniam, ale nie mówię ani słowa, spoglądam na nią i odprowadzam ją wzrokiem, nawet, wtedy gdy zatrzymuje się za parę kroków i patrzy w moją stronę. Dopiero wtedy, pozwalając, by dostrzegła i moje oczy, odwracam się w tył, odchodząc z tego miejsca, pewien już własnej intuicji, że być może wcale mi nie zagraża, że unikając dziś awantury i bójki, ratując ją z tamtego opału, wcale nie przeszkodziłem sobie w wolności.
— Vzaimno — szepczę sam do siebie.
Dimitri i Silje z tematu
W końcu podaję jej swoje imię, a robię to niemal nieumyślnie, choć dobrze się nad tym zastanawiam. Być może to efekt chwili i sytuacji, ale w głębi duszy naprawdę cieszę się, że jest tu bezpieczna, że nie wykończą jej tamci ludzie, biorący niesłusznie dziewczę za prowodyra sytuacji. Bogowie wiedzą, co stałoby się dalej. Kiwam głową, gdy powtarza, a brzmienie tego, jak mnie wołają, jest w jej ustach miłe, jakby wcale nie chciała mnie kopnąć. W końcu następują podziękowania, a ja nie odzywam się dalej, minę mając tam samo tęgą i niewyrażającą już nic, jak wcześniej. Za dużo mówi, robi to bez celu, bo ja wcale nie chcę już jej słuchać. Chcę stąd iść i chcę, by ona też sobie poszła, by nie zapamiętała mojej twarzy i by nikt nie skojarzył mnie z sytuacją, która paręnaście minut temu miała miejsce na obronnych murach Midgardu. Ani podziękowania, ani przeprosiny nic tu nie zmieniają, interesuje mnie jedynie zerwanie nici łączącej mnie z tą nocą i z tym miejscem, a ona dalej mówi...
W końcu zatyka mnie na kolejne zdanie. Nie jestem dobrym człowiekiem i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nie jest mi wcale do śmiechu, choć brzmi to niczym wyborny żart, wiem, jak wiele krzywdy w życiu zrobiłem, jak wiele dalej robię sobie samemu i tym których z zimną krwią oddzielam od rodzin i przyjaciół, a jednak nie potrafię się zatrzymać. Ratuje mnie mój własny szał, wtedy gdy skrywam go pod płaszczykiem spokoju. Niedźwiedzia natura zjadłaby mnie, gdybym tylko dał jej na to szansę, dlatego właśnie muszę ją kontrolować, a ta dziewczyna nie ma o tym pojęcia i nigdy nie będzie mieć. Kiwał w końcu głową na życzenia, które mi składa, nawet jeśli wiem, że to mrzonka, tak w pewnym sensie nawet je doceniam, ale nie mówię ani słowa, spoglądam na nią i odprowadzam ją wzrokiem, nawet, wtedy gdy zatrzymuje się za parę kroków i patrzy w moją stronę. Dopiero wtedy, pozwalając, by dostrzegła i moje oczy, odwracam się w tył, odchodząc z tego miejsca, pewien już własnej intuicji, że być może wcale mi nie zagraża, że unikając dziś awantury i bójki, ratując ją z tamtego opału, wcale nie przeszkodziłem sobie w wolności.
— Vzaimno — szepczę sam do siebie.
Dimitri i Silje z tematu