Division Bell (T. Tordenskiold & N. Finnurson, grudzień 1996)
2 posters
Bezimienny
Division Bell (T. Tordenskiold & N. Finnurson, grudzień 1996) Nie 10 Gru - 0:24
Trondheim lśniło tysiącem świateł.
Lampy odbijające swe wdzięczne sylwetki w zimnych wodach oblewających miasto przypominały świetliki, które wypełzły ze swych bezpiecznych schronień, rozświetlając najciemniejsze noce zalewające ulice. Chłodne, grudniowe powietrze było jedynie bezgłośnym potwierdzeniem skandynawskiej natury; podświadomie uniósł głowę ponad własną, śmiertelną małość, jakby usiłując wypatrzeć migotliwe, falujące łuki oraz powiewające niematerialnymi ciałami wstęgi polarnych zorz, które zawsze przywodziły wspomnienie dzieciństwa. Jednakże gorycz rozczarowania, jaka wypełniła usta, błyskawicznie przypomniała o zbyt jasnej otoczce tego miejsca.
Szarym spojrzeniem powrócił do młodego, wciąż milczącego oficera, którego towarzystwem został obdarowany (czy też obarczony) przez nowych podwładnych. Może to swoisty przebłysk w żywym oku, może skrzące wspomnienie samego siebie sprzed lat, tkwiącego dokładnie w tym miejscu, jednak niewidoczny cień sympatii przebiegł po ustach Tordenskiolda.
Przynajmniej do pierwszego słowa.
— Kurwa. — Całą szlachetną elokwencję szlag trafił. — Doceniam zwieńczenie tego parszywego roku w malowniczej scenerii, ale odmrażam tu sobie swoje drogocenne jaja, Finnurson. Dla ciebie. I przez ciebie. Kurwa.
Głęboka fałda śnieżnobiałego śniegu pochłonęła jego nogę na wysokość kolana. Złowrogi pomruk wydobył się z męskiej gardzieli przy akompaniamencie uroczego sarknięcia, jakie wypowiedział bardziej do siebie niżeli do kogokolwiek.
Nie planował tego.
Wielu zdarzeń na przestrzeni ostatnich tygodni, nawet miesięcy nie planował, a wszystko jakby pchnięte niewidzialnym palcem przeznaczenia naruszyło pierwszą kostkę domina, która runęła niespodziewanie na drugą, za nią kolejna i tym sposobem znalazł się w miejscu, skąd mógł ruszyć tylko jedną ścieżką. Tę prowadzącą przed siebie, wprost w objęcia tajemniczej sprawy, chociaż — spoglądając wstecz — nie nawykł do zajmowania się innymi. Śledcza intuicja czy raczej jej licha namiastka, która zachowała zdolność racjonalnego myślenia w tych nieprzyjemnych warunkach, podpowiadała zgoła odmienne podejście do poszukiwanego przestępcy.
Przedzierali się dalej. Brnęli niezliczonymi zaspami ku średnich rozmiarów drewnianej konstrukcji majaczącej pomiędzy ośnieżonymi drzewami, niegdyś miejsce mogło służyć za leśną chatę, przystanek dla myśliwych, ślepców, a może nawet łowców Gleipniru zagnanych tu własnymi ambicjami schwytania niczemu niewinnej, magicznej istoty i samoistnie wzdrygnął się na tę myśl. Nigdy nie krył własnej niechęci dla Węzła, mimo iż raz na stulecie bądź dwa okazywali się przydatnym elementem; mniejszym złem lub wyższą koniecznością, zależy jak na to spojrzeć.
— Może wreszcie powiesz mi, dlaczego tu jesteśmy, dzieciaku? — Mlecznobiałe obłoki pary otulały jego twarz przy każdym słowie. Szarość tęczówek wchłonęła światło zawieszonego ponad głowami księżyca, którego jasność rozświetlała granatowe połacie nieboskłonu. — Nie zrozum mnie źle, Neptúnus — zaczął. Pierwszy raz sięgając jego imienia. — Dla mnie to codzienność, ganianie za duchami co ich nikt nie widział czy za mordercami, których za to widziano wszędzie, bo jakiś kretyn przykleił ich szpetną mordę na okładce gazety; ale ty? Nie wolałeś świętować końca roku z wypełnioną do połowy szklanką?
Szukał odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zadał i chociaż towarzyszący mu dzieciak, bowiem tak właśnie widział niezaprzeczalnie zdolnego, lecz wciąż młodego oficera, przejawiał ambitne podejście do własnych obowiązków, myśli Kruka zachowały nieludzkie pokłady czujności. Każdy jego krok był opatrzony ostrożnością, ale też wszystkie słowa opuszczające powoli pierw umysł, później usta.
Uśmiechnął się nieznacznie po dotarciu przed milczące, dębowe drzwi tajemniczej chaty, skinąwszy jednoznacznym ruchem ku chłopakowi, samą tylko ostrością żywego oka nakazując bezgraniczną rozwagę we wszystkim, co mogło się wydarzyć, co mogli zobaczyć, a nawet odczuć na własnej skórze. Zdaniem zaufanym ludzie porzucone miejsce było puste, jednak jeśli cokolwiek — bądź ktokolwiek — kryło się w środku, musieli być przygotowani.
Na wszystko.
— Wesołego, pierdolonego, nowego roku na krańcu świata — wyszeptał do chłopaka.
Nie minęły nawet cztery sekundy. Terje boleśnie napiął wszystkie mięśnie we własnym ciele i bez grama delikatności, starym oraz jakże skutecznym sposobem wyważył drzwi, wchodząc do środka tak, jak miał zwyczajem robić za pierwszych lat pracy.
Lampy odbijające swe wdzięczne sylwetki w zimnych wodach oblewających miasto przypominały świetliki, które wypełzły ze swych bezpiecznych schronień, rozświetlając najciemniejsze noce zalewające ulice. Chłodne, grudniowe powietrze było jedynie bezgłośnym potwierdzeniem skandynawskiej natury; podświadomie uniósł głowę ponad własną, śmiertelną małość, jakby usiłując wypatrzeć migotliwe, falujące łuki oraz powiewające niematerialnymi ciałami wstęgi polarnych zorz, które zawsze przywodziły wspomnienie dzieciństwa. Jednakże gorycz rozczarowania, jaka wypełniła usta, błyskawicznie przypomniała o zbyt jasnej otoczce tego miejsca.
Szarym spojrzeniem powrócił do młodego, wciąż milczącego oficera, którego towarzystwem został obdarowany (czy też obarczony) przez nowych podwładnych. Może to swoisty przebłysk w żywym oku, może skrzące wspomnienie samego siebie sprzed lat, tkwiącego dokładnie w tym miejscu, jednak niewidoczny cień sympatii przebiegł po ustach Tordenskiolda.
Przynajmniej do pierwszego słowa.
— Kurwa. — Całą szlachetną elokwencję szlag trafił. — Doceniam zwieńczenie tego parszywego roku w malowniczej scenerii, ale odmrażam tu sobie swoje drogocenne jaja, Finnurson. Dla ciebie. I przez ciebie. Kurwa.
Głęboka fałda śnieżnobiałego śniegu pochłonęła jego nogę na wysokość kolana. Złowrogi pomruk wydobył się z męskiej gardzieli przy akompaniamencie uroczego sarknięcia, jakie wypowiedział bardziej do siebie niżeli do kogokolwiek.
Nie planował tego.
Wielu zdarzeń na przestrzeni ostatnich tygodni, nawet miesięcy nie planował, a wszystko jakby pchnięte niewidzialnym palcem przeznaczenia naruszyło pierwszą kostkę domina, która runęła niespodziewanie na drugą, za nią kolejna i tym sposobem znalazł się w miejscu, skąd mógł ruszyć tylko jedną ścieżką. Tę prowadzącą przed siebie, wprost w objęcia tajemniczej sprawy, chociaż — spoglądając wstecz — nie nawykł do zajmowania się innymi. Śledcza intuicja czy raczej jej licha namiastka, która zachowała zdolność racjonalnego myślenia w tych nieprzyjemnych warunkach, podpowiadała zgoła odmienne podejście do poszukiwanego przestępcy.
Przedzierali się dalej. Brnęli niezliczonymi zaspami ku średnich rozmiarów drewnianej konstrukcji majaczącej pomiędzy ośnieżonymi drzewami, niegdyś miejsce mogło służyć za leśną chatę, przystanek dla myśliwych, ślepców, a może nawet łowców Gleipniru zagnanych tu własnymi ambicjami schwytania niczemu niewinnej, magicznej istoty i samoistnie wzdrygnął się na tę myśl. Nigdy nie krył własnej niechęci dla Węzła, mimo iż raz na stulecie bądź dwa okazywali się przydatnym elementem; mniejszym złem lub wyższą koniecznością, zależy jak na to spojrzeć.
— Może wreszcie powiesz mi, dlaczego tu jesteśmy, dzieciaku? — Mlecznobiałe obłoki pary otulały jego twarz przy każdym słowie. Szarość tęczówek wchłonęła światło zawieszonego ponad głowami księżyca, którego jasność rozświetlała granatowe połacie nieboskłonu. — Nie zrozum mnie źle, Neptúnus — zaczął. Pierwszy raz sięgając jego imienia. — Dla mnie to codzienność, ganianie za duchami co ich nikt nie widział czy za mordercami, których za to widziano wszędzie, bo jakiś kretyn przykleił ich szpetną mordę na okładce gazety; ale ty? Nie wolałeś świętować końca roku z wypełnioną do połowy szklanką?
Szukał odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zadał i chociaż towarzyszący mu dzieciak, bowiem tak właśnie widział niezaprzeczalnie zdolnego, lecz wciąż młodego oficera, przejawiał ambitne podejście do własnych obowiązków, myśli Kruka zachowały nieludzkie pokłady czujności. Każdy jego krok był opatrzony ostrożnością, ale też wszystkie słowa opuszczające powoli pierw umysł, później usta.
Uśmiechnął się nieznacznie po dotarciu przed milczące, dębowe drzwi tajemniczej chaty, skinąwszy jednoznacznym ruchem ku chłopakowi, samą tylko ostrością żywego oka nakazując bezgraniczną rozwagę we wszystkim, co mogło się wydarzyć, co mogli zobaczyć, a nawet odczuć na własnej skórze. Zdaniem zaufanym ludzie porzucone miejsce było puste, jednak jeśli cokolwiek — bądź ktokolwiek — kryło się w środku, musieli być przygotowani.
Na wszystko.
— Wesołego, pierdolonego, nowego roku na krańcu świata — wyszeptał do chłopaka.
Nie minęły nawet cztery sekundy. Terje boleśnie napiął wszystkie mięśnie we własnym ciele i bez grama delikatności, starym oraz jakże skutecznym sposobem wyważył drzwi, wchodząc do środka tak, jak miał zwyczajem robić za pierwszych lat pracy.
Nieznajomy
Re: Division Bell (T. Tordenskiold & N. Finnurson, grudzień 1996) Nie 10 Gru - 0:24
W życiu nie przyznałby się na głos jak bardzo uginały się pod nim nogi.
Nieco nieobecne spojrzenie prześlizgiwało się po porozwieszanych na ulicach lampionach, których światło załamywało się na targanej lekkim wiatrem powierzchni rzeki okalającej miasto. Kilka intensywniejszych oddechów pozwoliło mu poczuć w płucach wzywający go do siebie, towarzyszący mu niemal całe życie, wodny zew. Przymknął na moment oczy, zupełnie jakby zamierzał pozwolić się porwać temu oszałamiającemu uczuciu, które opanowywało go zawsze, gdy przebywał w pobliżu zbiorników wodnych. Niosło spokój.
Spokój, którego teraz tak mocno potrzebował.
Odetchnął głęboko, zbierając się w sobie. Chociaż sprawdzanie możliwych tropów i weryfikacja spływających do nich sygnałów o pojawieniu się w jakimś miejscu poszukiwanych jednostek, już dawno stały się dla niego rutyną, nieodłącznym elementem codzienności, ta sprawa miała dla niego zupełnie inny, bardziej osobisty charakter. Odkąd przed paroma miesiącami otworzył teczkę o lekko zażółconych, wygniecionych rogach i dostrzegł spoglądającą na niego równocześnie tak znajomą, ale równie mocno obcą twarz dwudziestoparoletniego mężczyzny, gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl, że to właśnie on, Neptúnus musi go znaleźć. Chociaż przecież tak usilnie pragnął spalić za sobą wszystkie mosty, które łączyły go z przeszłością, z tamtymi latami dziecięcej tułaczki po świecie. To właśnie przez ten paradoks trzęsły mu się dzisiaj kolana – tak bardzo chciał od tych wspomnień uciec, a równocześnie tak bardzo pragnął dla nich jakiegoś rozwiązania. Jakby w jego życiu wciąż istniał niezamknięty rozdział, a to przecież on sam skutecznie odcinał się od postawienia tej ostatniej kropki, zrywając wszystkie kontakty, choć doskonale wiedział, gdzie mógłby odnaleźć porozsypywane po świecie puzzle przeszłości.
Przemykali ulicami gotującej się do świętowania dawnej stolicy wikińskiej Norwegii, Neptúnus dostrzegał rozpalone wyczekiwaniem i procentami twarze, rozmywające się lekko przed jego oczami, bo spoglądał na nie niewystarczająco uważnie. Przypadkowe lica w końcu zupełnie zniknęły z jego pola widzenia, gdy ostatecznie oddalili się od tętniącego życiem serca Trondheim. Miasta, które jak dotąd było mu zupełnie nieznane.
Roześmiał się lekko, również zagłębiając nogę w połacie bieluśkiego śniegu, który niczym puchowa kołdra pokrywał polanę mającą doprowadzić ich do rysującego się w oddali celu.
- Chyba mi nie wmówisz, że w Migardzie nie czeka na ciebie jakaś gorąca niewiasta, która gotowa jest szybko rozgrzać do czerwoności twoje zmrożone członki - rzucił przez ramię, zagłębiając się coraz głębiej w śnieg. Naprawdę w to nie wątpił, już sama aparycja Terjego sugerowała, że czego jak czego, ale kobiet to miał na pęczki. - To będzie idealne rozpoczęcie nowego roku. A jakby się zastanowić, połączyć fakty, no wiesz, trochę umysłowego kombinowania, to okaże się, że będzie to wyłącznie moja zasługa! Wdzięczność jest więc jak najbardziej mile widziana.
Żartobliwą uwagę zagłuszyło ciche stęknięcie, po którym nastąpiło parę niecenzuralnych słów, gdy na moment stracił równowagę i tylko cudem zdążył zahamować upadek. Spiął się lekko słysząc rzucone w jego stronę pytanie, posłał mu jedynie przelotny uśmiech, powoli ważąc słowa, zastanawiając się nad tym w jakich proporcjach powinien zmieszać ze sobą przeźroczystą konsystencję prawdy i mdły posmak kłamstwa.
- Jeszcze przyjdzie pora na świętowanie. Gdy uda się nam złapać Rasmussena. - Samo nazwisko pozostawiało w ustach niesmak, w końcu Finnurson doskonale wiedział, że wcale nie jest prawdziwe, że to kolejna mistyfikacja, element prowadzonej przez Muncha gry. Gry, której reguł, a przede wszystkim celu absolutnie nie rozumiał. - Może akurat dzisiaj uda mi się wykazać. Trzeba korzystać z okazji. - Zadowolił się w końcu błahym wytłumaczeniem, mrugając do niego porozumiewawczo, jakby jednak chciał dać mu do zrozumienia, że za tą pobłażliwością skrywa się coś więcej. A może naprawdę tkwiła w tym odrobina prawdy. Skoro większość żółtodziobów zaszyła się w swoich domach, to kto wie, może to właśnie dzisiaj miało mu się udać zedrzeć ze swojego nazwiska przyklejaną przez bardziej doświadczonych oficerów łatkę. Choć przecież zupełnie nie o to chodziło, takie kwestie miał akurat w głębokim poważaniu, sumiennie wykonywał swoją pracę, nie zważając na złośliwe docinki ze strony funkcjonariuszy wyższej rangi.
Skinął głową, napiął lekko mięśnie, w natychmiastowej reakcji na gest Tordenskiolda. Wiedział, że musi się mieć na baczności. Tym bardziej, jeśli czekała go konfrontacja z demonami przeszłości, które w jakiś sposób mógł uosabiać w sobie Rasmussen. W głębi duszy wcale nie chciał go tam znaleźć. Niesprecyzowany niepokój, niewyraźna wizja, że będzie musiał przestać udawać, że to wszystko było już za nim, sprawiały, że kołatało mu serce. Od lat spychał gdzieś do podświadomości myśl, że tamte doświadczenia pozostaną z nim na zawsze. Zastanawiał się, czy Terje też je słyszy. To rytmiczne, przybierające na tempie uderzenia tłukącego mu się w piersi serca. Raz julbockowi śmierć, przemknęło mu przez myśl, kiedy przybierał pełną gotowości pozę, wyciągając przed siebie rękę w razie, gdyby miał od razu rzucić w stronę poszukiwanego jakieś szybkie zaklęcie niewerbalne. Wykorzystywanie Magii Vidara szło mu ostatnio coraz lepiej.
- Słyszałem, że fajerwerki w Trondheim są naprawdę piękne. - Jego odpowiedź zaginęła gdzieś w nagłym łomocie, gdy z lekką konsternacją stwierdził, że Terje postanowił skorzystać z najprostszych, wielokrotnie przecież sprawdzonych metod. Podążył za nim, a przekraczając próg wyszeptał pod nosem:
- Menskr. – Chata wydawała się zupełnie pusta, zaklęcie nie wykryło w niej żadnej ludzkiej obecności. Przełknął głośno śliną i wbrew sobie, odetchnął z ulgą.
Nieco nieobecne spojrzenie prześlizgiwało się po porozwieszanych na ulicach lampionach, których światło załamywało się na targanej lekkim wiatrem powierzchni rzeki okalającej miasto. Kilka intensywniejszych oddechów pozwoliło mu poczuć w płucach wzywający go do siebie, towarzyszący mu niemal całe życie, wodny zew. Przymknął na moment oczy, zupełnie jakby zamierzał pozwolić się porwać temu oszałamiającemu uczuciu, które opanowywało go zawsze, gdy przebywał w pobliżu zbiorników wodnych. Niosło spokój.
Spokój, którego teraz tak mocno potrzebował.
Odetchnął głęboko, zbierając się w sobie. Chociaż sprawdzanie możliwych tropów i weryfikacja spływających do nich sygnałów o pojawieniu się w jakimś miejscu poszukiwanych jednostek, już dawno stały się dla niego rutyną, nieodłącznym elementem codzienności, ta sprawa miała dla niego zupełnie inny, bardziej osobisty charakter. Odkąd przed paroma miesiącami otworzył teczkę o lekko zażółconych, wygniecionych rogach i dostrzegł spoglądającą na niego równocześnie tak znajomą, ale równie mocno obcą twarz dwudziestoparoletniego mężczyzny, gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl, że to właśnie on, Neptúnus musi go znaleźć. Chociaż przecież tak usilnie pragnął spalić za sobą wszystkie mosty, które łączyły go z przeszłością, z tamtymi latami dziecięcej tułaczki po świecie. To właśnie przez ten paradoks trzęsły mu się dzisiaj kolana – tak bardzo chciał od tych wspomnień uciec, a równocześnie tak bardzo pragnął dla nich jakiegoś rozwiązania. Jakby w jego życiu wciąż istniał niezamknięty rozdział, a to przecież on sam skutecznie odcinał się od postawienia tej ostatniej kropki, zrywając wszystkie kontakty, choć doskonale wiedział, gdzie mógłby odnaleźć porozsypywane po świecie puzzle przeszłości.
Przemykali ulicami gotującej się do świętowania dawnej stolicy wikińskiej Norwegii, Neptúnus dostrzegał rozpalone wyczekiwaniem i procentami twarze, rozmywające się lekko przed jego oczami, bo spoglądał na nie niewystarczająco uważnie. Przypadkowe lica w końcu zupełnie zniknęły z jego pola widzenia, gdy ostatecznie oddalili się od tętniącego życiem serca Trondheim. Miasta, które jak dotąd było mu zupełnie nieznane.
Roześmiał się lekko, również zagłębiając nogę w połacie bieluśkiego śniegu, który niczym puchowa kołdra pokrywał polanę mającą doprowadzić ich do rysującego się w oddali celu.
- Chyba mi nie wmówisz, że w Migardzie nie czeka na ciebie jakaś gorąca niewiasta, która gotowa jest szybko rozgrzać do czerwoności twoje zmrożone członki - rzucił przez ramię, zagłębiając się coraz głębiej w śnieg. Naprawdę w to nie wątpił, już sama aparycja Terjego sugerowała, że czego jak czego, ale kobiet to miał na pęczki. - To będzie idealne rozpoczęcie nowego roku. A jakby się zastanowić, połączyć fakty, no wiesz, trochę umysłowego kombinowania, to okaże się, że będzie to wyłącznie moja zasługa! Wdzięczność jest więc jak najbardziej mile widziana.
Żartobliwą uwagę zagłuszyło ciche stęknięcie, po którym nastąpiło parę niecenzuralnych słów, gdy na moment stracił równowagę i tylko cudem zdążył zahamować upadek. Spiął się lekko słysząc rzucone w jego stronę pytanie, posłał mu jedynie przelotny uśmiech, powoli ważąc słowa, zastanawiając się nad tym w jakich proporcjach powinien zmieszać ze sobą przeźroczystą konsystencję prawdy i mdły posmak kłamstwa.
- Jeszcze przyjdzie pora na świętowanie. Gdy uda się nam złapać Rasmussena. - Samo nazwisko pozostawiało w ustach niesmak, w końcu Finnurson doskonale wiedział, że wcale nie jest prawdziwe, że to kolejna mistyfikacja, element prowadzonej przez Muncha gry. Gry, której reguł, a przede wszystkim celu absolutnie nie rozumiał. - Może akurat dzisiaj uda mi się wykazać. Trzeba korzystać z okazji. - Zadowolił się w końcu błahym wytłumaczeniem, mrugając do niego porozumiewawczo, jakby jednak chciał dać mu do zrozumienia, że za tą pobłażliwością skrywa się coś więcej. A może naprawdę tkwiła w tym odrobina prawdy. Skoro większość żółtodziobów zaszyła się w swoich domach, to kto wie, może to właśnie dzisiaj miało mu się udać zedrzeć ze swojego nazwiska przyklejaną przez bardziej doświadczonych oficerów łatkę. Choć przecież zupełnie nie o to chodziło, takie kwestie miał akurat w głębokim poważaniu, sumiennie wykonywał swoją pracę, nie zważając na złośliwe docinki ze strony funkcjonariuszy wyższej rangi.
Skinął głową, napiął lekko mięśnie, w natychmiastowej reakcji na gest Tordenskiolda. Wiedział, że musi się mieć na baczności. Tym bardziej, jeśli czekała go konfrontacja z demonami przeszłości, które w jakiś sposób mógł uosabiać w sobie Rasmussen. W głębi duszy wcale nie chciał go tam znaleźć. Niesprecyzowany niepokój, niewyraźna wizja, że będzie musiał przestać udawać, że to wszystko było już za nim, sprawiały, że kołatało mu serce. Od lat spychał gdzieś do podświadomości myśl, że tamte doświadczenia pozostaną z nim na zawsze. Zastanawiał się, czy Terje też je słyszy. To rytmiczne, przybierające na tempie uderzenia tłukącego mu się w piersi serca. Raz julbockowi śmierć, przemknęło mu przez myśl, kiedy przybierał pełną gotowości pozę, wyciągając przed siebie rękę w razie, gdyby miał od razu rzucić w stronę poszukiwanego jakieś szybkie zaklęcie niewerbalne. Wykorzystywanie Magii Vidara szło mu ostatnio coraz lepiej.
- Słyszałem, że fajerwerki w Trondheim są naprawdę piękne. - Jego odpowiedź zaginęła gdzieś w nagłym łomocie, gdy z lekką konsternacją stwierdził, że Terje postanowił skorzystać z najprostszych, wielokrotnie przecież sprawdzonych metod. Podążył za nim, a przekraczając próg wyszeptał pod nosem:
- Menskr. – Chata wydawała się zupełnie pusta, zaklęcie nie wykryło w niej żadnej ludzkiej obecności. Przełknął głośno śliną i wbrew sobie, odetchnął z ulgą.
Bezimienny
Re: Division Bell (T. Tordenskiold & N. Finnurson, grudzień 1996) Nie 10 Gru - 0:24
Zabawna przewrotność losu zaprowadziła tę dwójkę właśnie tutaj.
Na pierwszy rzut oka oddzielało ich wszystko, jakby ktoś narysował kostką węgla grubą, czarną, niedającą się zmazać krechę pomiędzy, jednoznacznie nakreślając przyszłość niespójnej kombinacji, która na przekór wszystkiemu odnalazła stałość, wspólny element zbliżający zamiast bezpowrotnie dzielący na dwa. Terje nie miał zielonego pojęcia, jaki kalejdoskop najróżniejszych uczuć zalewał właśnie wnętrze młodego Finnursona, który przed tygodniami wpadł w pajęczą sieć utkaną misternie własną przeszłością; wyczuwał rozbiegany niepokój emanujący każdą cząstką — oddechem, gestem, przełykaną śliną — chłopaka, jednocześnie nie zamierzał się spieszyć ani pospieszać jego. Wszyscy skrywali gdzieś głęboko w sobie rozdziały, których nikomu nie pokazywali, niedomknięte historie zatrzymane blaknącymi znakami zapytania i chociaż pozornie odcinali się od demonów, jakie długimi tygodniami boleśnie wdzierały się do nowo wykreowanej rzeczywistości, zachowywali okruch przeszłości.
Kotwicę, która nie pozwalała duchom odejść.
Kąciki ust drgnęły ku górze, kiedy dosięgły go słowa Neptúnusa. Śmiałe oraz zdecydowane, zakrawające żartem o delikatne kontury kpiny, jednak bezpiecznie pozostawiające je na miejscu, wywołujące nawet cień rozbawienia i szczerej sympatii, której wielobarwność zmieniała się niczym klienci w ekskluzywnym burdelu.
Spojrzał na niego przez ramię, nieznacznie kręcąc na boki.
— Rusałką nie jesteś, ale jeszcze słowo, a sam będziesz mnie rozgrzewał — rzucił ze śmiechem, przybliżając się do tajemniczego domostwa stojącego na granicy jawy i snu. Przynajmniej miał właściwe towarzystwo we właściwym miejscu, za co powinien być wystarczająco wdzięczny ślepemu przeznaczeniu. Zmielił na ustach przekleństwo, raz jeszcze zapadając się w śnieg. — Jeśli chciałeś popracować umysłem, wystarczyło powiedzieć wcześniej. Przyniósłbym ci rebusy albo związał supłem sznurowadła! — Ale lepiej było odmrażać sobie wszystkie członki po kolei.
Brew nieznacznie powędrowała ku górze przy wymijającej odpowiedzi. Wiedział, że nieszczerość wręcz kipiała pod subtelną powłoką gładkich słów, jednak nie naciskał, wzruszając nieznacznie ramionami. Nie zamierzał się wtrącać. Przyzwyczajenie wyniesione ze służby bezszelestnie sugerowało, iż Finnurson toczył nierówną walkę ze sobą. Wielu przywdziało krucze skrzydła ze względów osobistych, ze skrywanych na głębinach motywów tak splątanych, iż potrafili utonąć w bezmiarze własnych odniesień.
Im bardziej się przybliżali, tym rosły niepokoje oraz przybierały na sile myśli, które wcale do Terje nie należały. Porozumiewawcze mrugnięcie pojawiło się niespodziewanie, jakby dla potwierdzenia wysnutych obserwacją podejrzeń. Pieczętując to, co niewypowiedziane.
— Pamiętaj tylko, żebym nie widział żadnych aktów bohaterstwa. Mamy swoją robotę, bez względu na to, co jest twoje w tej historii; wchodzimy, robimy co Krucza Straż przykazała i wracamy — głos nabrał nieco ostrzejszego tonu. Niemalże ojcowskiego, co odrobinę zirytowało mężczyznę.
Kurwa.
Jedna wspólna sprawa, tyle wystarczyło, by Tordenskiold zaczął niańczyć cudze dzieci. Sarkastyczny śmiech przetoczył się przez jego głowę, waląc bezdusznie o cztery ściany; co dalej? nauczysz go, jak się golić? Sarknął.
Niedoczekanie.
Wszystko spokojnie układało się niczym scenariusz trefnego przedstawienia, gdzie częściowo brakowało wydartych stronic. Stara chata oraz ich dwóch idących na spotkanie z nieznanym, ze śmiercią bądź czymś gorszym; starszego oficera egzystowanie na granicy dwóch światów zdołało nauczyć jednego — śmierć niczym groźnym ani przerażającym nie była, to błyskawiczne zachwianie, pstryknięcie palcami, mrugnięcie powiek, pogrążenie się we śnie.
Chwila.
Sekunda, po której więcej nie następuje.
Wszystko inne było zazwyczaj gorsze.
Trzask, który towarzyszył górze twardych mięśni uderzających w drzwi, potoczył się okolicznym lasem. Jeden solidny cios wyprowadzony jego silnym ciałem wystarczył, by przeżarte rdzą zawiasy puściły bez jakiegokolwiek oporu, wpuszczając mężczyzn do środka; do królestwa mroku, kurzu oraz milczenia. Terje poczuł drapiącą nozdrza stęchliznę, rozglądając się błyskawicznie dookoła, kiedy zaklęcie szukało prowizorycznych intruzów.
Nie było ani jednego.
Brew raz jeszcze powędrowała ku górze.
— Fajerwerki, kurwa? — głos skrywał mieszankę niedowierzania przeplatanego rozbawieniem. Pokręcił głową z niedowierzaniem, a biel zębów błysnęła w ciemności, gdy gardłowy śmiech rozbrzmiał dookoła. — Na Odyna, Finnurson… Fajerwerki w Trondheim. — Jakby właśnie o tym myślał w chwili wyważania drzwi.
Wyszeptane pod nosem zaklęcie przywołało świetlistą kulę, która rozproszyła ciemność pożerającą wnętrzności wychudzonego szkieletu chaty. Niegdyś, w czasach świetności, miejsce mogło uchodzić za schludne, jednak tej nocy wyraźnie brakowało mu wszystkiego.
Podłoga jęknęła boleśnie pod naporem męskiego ciała, kiedy postawił przed siebie pewny krok. Dostrzegł naturalnie porozrzucane wokoło przedmioty najrozmaitszej maści, od prostych obiektów wykorzystywanych w codziennym użytku po bardziej złożone mechanizmy, znacznie bardziej brudne. Zakazane. Po prawej stronie napotkał kant przeżartego zapomnieniem biurka, drewno miejscami zdawało się nadpalone, miejscami odłamane, czemu obiecał sobie przyjrzeć się później. Wiele większym zainteresowaniem obdarzył zdjęcie — tkwiące w ciasnych ramach, uwięzione przezroczystą taflą szkła oblicze bezimiennej dziewczyny, której oczy zdawały się zionąć trudną do pojęcia pustką.
Chwycił je delikatnie między palce, przejechawszy kciukiem po delikatnych rysach twarzy nieznajomej. Nie była tym, którego poszukiwali, nie przypominała ani trochę przestępcy, jednak stanowiła zaskakujący i zarazem nowy element, możliwe iż byłą swoistym spoiwem pomiędzy Rasmusennem a rzeczywistością w jakiej się obracał.
— Neptúnus, spójrz. — Podał mu ramkę, nie czekając nawet na jakąkolwiek reakcję. Spokojnym, miarowym oddechem odliczył kolejne kroki, którymi przemierzył pomieszczenie i rozglądał się czujnie po wszystkim, czego podejrzany o korzystanie z magii zakazanej mógłby się złapać.
Świetlista kula lojalnie podążała krokiem właściciela, oświetlając mu drogę .
Dokonał szybkiej kalkulacji.
Salon, w którym się znaleźli, połączony z prowizoryczną kuchnią stanowił serce domu. Zaniedbanego, owszem, ale zapewniającego dach nad głową a nade wszystko schronienie. Dalekie od spojrzeń. Schody prowadzące na górę świadczyły o dodatkowym pomieszczeniu — strychu, a może piętrze urządzonym pod pokój. Po drugiej zamajaczyły widmowe sylwetki drzwi, kolejne dwa pokoje. Przez krótką chwilę zawiesił spojrzenie na drewnianej podłodze, zataczając własnymi krokami kręgi niczym orzeł kołujący nad niczego nieświadomą ofiarą, jednakże nie zauważył niczego podejrzanego; chata raczej nie posiadała żadnej piwnicy, stwierdził po dokonaniu oględzin.
— Rozejrzyj się tutaj, a ja sprawdzę co jest po drugiej stronie, dobrze? Zobacz, czy zdołasz cokolwiek odszukać w tym bałaganie — prosty rozkaz wymagający jedynie prostego potwierdzenia. Terje błyskawicznie wślizgnął się w skórę lidera, jako człowiek o silnym charakterze nigdy nie napotykał problemów z przewodzeniem watasze, dlatego swobodnie wciągnął ostrzejszy uśmiech na twarz. Był przywódcą, ta krótka chwila nie budziła jakichkolwiek wątpliwości. — Zawołaj mnie, jeżeli wydarzy się cokolwiek podejrzanego.
Skinął ku chłopakowi głową. Oko rozbłysło mu w ciemnościach i popielata szarość nabrała intensywności. Był o krok od odwrócenia się oraz podążenia przed siebie ku pozostałym pokojom, jednak pewna myśl zatrzymała go w połowie.
— I zapamiętaj najważniejszą zasadę. — Zawadiacki uśmiech wygiął kąciki ku górze. — Jakby coś chciało cię rozpierdolić, bądź szybszy — rozpierdol je pierwszy. Zanim zaatakuje.
Tordenskiold doskonale wiedział, iż lasy okalające Trondheim nie były takie spokojne, jak niektórzy przypuszczali. Kto wie, co spotkają w zimnej, opuszczonej chacie położonej w ciemnej, milczącej puszczy.
Na pierwszy rzut oka oddzielało ich wszystko, jakby ktoś narysował kostką węgla grubą, czarną, niedającą się zmazać krechę pomiędzy, jednoznacznie nakreślając przyszłość niespójnej kombinacji, która na przekór wszystkiemu odnalazła stałość, wspólny element zbliżający zamiast bezpowrotnie dzielący na dwa. Terje nie miał zielonego pojęcia, jaki kalejdoskop najróżniejszych uczuć zalewał właśnie wnętrze młodego Finnursona, który przed tygodniami wpadł w pajęczą sieć utkaną misternie własną przeszłością; wyczuwał rozbiegany niepokój emanujący każdą cząstką — oddechem, gestem, przełykaną śliną — chłopaka, jednocześnie nie zamierzał się spieszyć ani pospieszać jego. Wszyscy skrywali gdzieś głęboko w sobie rozdziały, których nikomu nie pokazywali, niedomknięte historie zatrzymane blaknącymi znakami zapytania i chociaż pozornie odcinali się od demonów, jakie długimi tygodniami boleśnie wdzierały się do nowo wykreowanej rzeczywistości, zachowywali okruch przeszłości.
Kotwicę, która nie pozwalała duchom odejść.
Kąciki ust drgnęły ku górze, kiedy dosięgły go słowa Neptúnusa. Śmiałe oraz zdecydowane, zakrawające żartem o delikatne kontury kpiny, jednak bezpiecznie pozostawiające je na miejscu, wywołujące nawet cień rozbawienia i szczerej sympatii, której wielobarwność zmieniała się niczym klienci w ekskluzywnym burdelu.
Spojrzał na niego przez ramię, nieznacznie kręcąc na boki.
— Rusałką nie jesteś, ale jeszcze słowo, a sam będziesz mnie rozgrzewał — rzucił ze śmiechem, przybliżając się do tajemniczego domostwa stojącego na granicy jawy i snu. Przynajmniej miał właściwe towarzystwo we właściwym miejscu, za co powinien być wystarczająco wdzięczny ślepemu przeznaczeniu. Zmielił na ustach przekleństwo, raz jeszcze zapadając się w śnieg. — Jeśli chciałeś popracować umysłem, wystarczyło powiedzieć wcześniej. Przyniósłbym ci rebusy albo związał supłem sznurowadła! — Ale lepiej było odmrażać sobie wszystkie członki po kolei.
Brew nieznacznie powędrowała ku górze przy wymijającej odpowiedzi. Wiedział, że nieszczerość wręcz kipiała pod subtelną powłoką gładkich słów, jednak nie naciskał, wzruszając nieznacznie ramionami. Nie zamierzał się wtrącać. Przyzwyczajenie wyniesione ze służby bezszelestnie sugerowało, iż Finnurson toczył nierówną walkę ze sobą. Wielu przywdziało krucze skrzydła ze względów osobistych, ze skrywanych na głębinach motywów tak splątanych, iż potrafili utonąć w bezmiarze własnych odniesień.
Im bardziej się przybliżali, tym rosły niepokoje oraz przybierały na sile myśli, które wcale do Terje nie należały. Porozumiewawcze mrugnięcie pojawiło się niespodziewanie, jakby dla potwierdzenia wysnutych obserwacją podejrzeń. Pieczętując to, co niewypowiedziane.
— Pamiętaj tylko, żebym nie widział żadnych aktów bohaterstwa. Mamy swoją robotę, bez względu na to, co jest twoje w tej historii; wchodzimy, robimy co Krucza Straż przykazała i wracamy — głos nabrał nieco ostrzejszego tonu. Niemalże ojcowskiego, co odrobinę zirytowało mężczyznę.
Kurwa.
Jedna wspólna sprawa, tyle wystarczyło, by Tordenskiold zaczął niańczyć cudze dzieci. Sarkastyczny śmiech przetoczył się przez jego głowę, waląc bezdusznie o cztery ściany; co dalej? nauczysz go, jak się golić? Sarknął.
Niedoczekanie.
Wszystko spokojnie układało się niczym scenariusz trefnego przedstawienia, gdzie częściowo brakowało wydartych stronic. Stara chata oraz ich dwóch idących na spotkanie z nieznanym, ze śmiercią bądź czymś gorszym; starszego oficera egzystowanie na granicy dwóch światów zdołało nauczyć jednego — śmierć niczym groźnym ani przerażającym nie była, to błyskawiczne zachwianie, pstryknięcie palcami, mrugnięcie powiek, pogrążenie się we śnie.
Chwila.
Sekunda, po której więcej nie następuje.
Wszystko inne było zazwyczaj gorsze.
Trzask, który towarzyszył górze twardych mięśni uderzających w drzwi, potoczył się okolicznym lasem. Jeden solidny cios wyprowadzony jego silnym ciałem wystarczył, by przeżarte rdzą zawiasy puściły bez jakiegokolwiek oporu, wpuszczając mężczyzn do środka; do królestwa mroku, kurzu oraz milczenia. Terje poczuł drapiącą nozdrza stęchliznę, rozglądając się błyskawicznie dookoła, kiedy zaklęcie szukało prowizorycznych intruzów.
Nie było ani jednego.
Brew raz jeszcze powędrowała ku górze.
— Fajerwerki, kurwa? — głos skrywał mieszankę niedowierzania przeplatanego rozbawieniem. Pokręcił głową z niedowierzaniem, a biel zębów błysnęła w ciemności, gdy gardłowy śmiech rozbrzmiał dookoła. — Na Odyna, Finnurson… Fajerwerki w Trondheim. — Jakby właśnie o tym myślał w chwili wyważania drzwi.
Wyszeptane pod nosem zaklęcie przywołało świetlistą kulę, która rozproszyła ciemność pożerającą wnętrzności wychudzonego szkieletu chaty. Niegdyś, w czasach świetności, miejsce mogło uchodzić za schludne, jednak tej nocy wyraźnie brakowało mu wszystkiego.
Podłoga jęknęła boleśnie pod naporem męskiego ciała, kiedy postawił przed siebie pewny krok. Dostrzegł naturalnie porozrzucane wokoło przedmioty najrozmaitszej maści, od prostych obiektów wykorzystywanych w codziennym użytku po bardziej złożone mechanizmy, znacznie bardziej brudne. Zakazane. Po prawej stronie napotkał kant przeżartego zapomnieniem biurka, drewno miejscami zdawało się nadpalone, miejscami odłamane, czemu obiecał sobie przyjrzeć się później. Wiele większym zainteresowaniem obdarzył zdjęcie — tkwiące w ciasnych ramach, uwięzione przezroczystą taflą szkła oblicze bezimiennej dziewczyny, której oczy zdawały się zionąć trudną do pojęcia pustką.
Chwycił je delikatnie między palce, przejechawszy kciukiem po delikatnych rysach twarzy nieznajomej. Nie była tym, którego poszukiwali, nie przypominała ani trochę przestępcy, jednak stanowiła zaskakujący i zarazem nowy element, możliwe iż byłą swoistym spoiwem pomiędzy Rasmusennem a rzeczywistością w jakiej się obracał.
— Neptúnus, spójrz. — Podał mu ramkę, nie czekając nawet na jakąkolwiek reakcję. Spokojnym, miarowym oddechem odliczył kolejne kroki, którymi przemierzył pomieszczenie i rozglądał się czujnie po wszystkim, czego podejrzany o korzystanie z magii zakazanej mógłby się złapać.
Świetlista kula lojalnie podążała krokiem właściciela, oświetlając mu drogę .
Dokonał szybkiej kalkulacji.
Salon, w którym się znaleźli, połączony z prowizoryczną kuchnią stanowił serce domu. Zaniedbanego, owszem, ale zapewniającego dach nad głową a nade wszystko schronienie. Dalekie od spojrzeń. Schody prowadzące na górę świadczyły o dodatkowym pomieszczeniu — strychu, a może piętrze urządzonym pod pokój. Po drugiej zamajaczyły widmowe sylwetki drzwi, kolejne dwa pokoje. Przez krótką chwilę zawiesił spojrzenie na drewnianej podłodze, zataczając własnymi krokami kręgi niczym orzeł kołujący nad niczego nieświadomą ofiarą, jednakże nie zauważył niczego podejrzanego; chata raczej nie posiadała żadnej piwnicy, stwierdził po dokonaniu oględzin.
— Rozejrzyj się tutaj, a ja sprawdzę co jest po drugiej stronie, dobrze? Zobacz, czy zdołasz cokolwiek odszukać w tym bałaganie — prosty rozkaz wymagający jedynie prostego potwierdzenia. Terje błyskawicznie wślizgnął się w skórę lidera, jako człowiek o silnym charakterze nigdy nie napotykał problemów z przewodzeniem watasze, dlatego swobodnie wciągnął ostrzejszy uśmiech na twarz. Był przywódcą, ta krótka chwila nie budziła jakichkolwiek wątpliwości. — Zawołaj mnie, jeżeli wydarzy się cokolwiek podejrzanego.
Skinął ku chłopakowi głową. Oko rozbłysło mu w ciemnościach i popielata szarość nabrała intensywności. Był o krok od odwrócenia się oraz podążenia przed siebie ku pozostałym pokojom, jednak pewna myśl zatrzymała go w połowie.
— I zapamiętaj najważniejszą zasadę. — Zawadiacki uśmiech wygiął kąciki ku górze. — Jakby coś chciało cię rozpierdolić, bądź szybszy — rozpierdol je pierwszy. Zanim zaatakuje.
Tordenskiold doskonale wiedział, iż lasy okalające Trondheim nie były takie spokojne, jak niektórzy przypuszczali. Kto wie, co spotkają w zimnej, opuszczonej chacie położonej w ciemnej, milczącej puszczy.
Nieznajomy
Re: Division Bell (T. Tordenskiold & N. Finnurson, grudzień 1996) Nie 10 Gru - 0:25
O poranku, w przebłysku skrajnej nieodpowiedzialności, zduszonej jednak w ledwo kiełkującym w umyśle zarodku, w jego głowie pojawił się zamysł, aby niepostrzeżenie wymknąć się z kwatery i samotnie wybrać się do Trondheim na poszukiwanie młodego Muncha. Dał się porwać chwilowemu naiwnemu przekonaniu, że uda mu się samodzielnie raz na zawsze wyjaśnić całą sprawę. Przedzierając się przez zaspy śniegu zastanawiał się na co tak właściwie liczył, na krótką, banalną konfrontację? – teraz doceniał obecność Terjego, choć fakt, że akurat dzisiaj los splótł ze sobą ich jak dotąd zazwyczaj oddalone od siebie ścieżki, wydawał się rzeczywiście nieco przewrotny. Z ulgą skonstatował, że mogli mu przydzielić do pomocy starego Pettersena, który w trakcie wspólnie pełnionej służby zawsze spoglądał na niego z potwornie irytującą wyższością. Już w pierwszym tygodniu w Kruczej, Finnurson zdał sobie sprawę, że tego ostatniego najlepiej po prostu unikać. Bezceremonialnie obracał się więc na pięcie, gdy tylko nieco utyty mężczyzna pojawiał się w jego polu widzenia. Przy gonitwie myśli, która dzisiaj niemal rozsadzała mu głowę, nie byłby w stanie zdzierżyć jego rozpraszającej obecności.
- Uważaj czego sobie życzysz - powiedział z udawaną powagą. - Podobno te najskrytsze marzenia naprawdę się spełniają - wymyślił na poczekaniu nowe porzekadło, przemycając w nim zawoalowaną, żartobliwą sugestię. Ceremonialnie przechylił głowę, aby w finale tej przewrotnej sceny w końcu posłać mu szarmancki uśmiech podszyty odgrywanym niedomówieniem. Zanim miało dojść do konfrontacji z centralnym punktem programu, który ich tutaj sprowadził, należała im się chociaż odrobina rozluźnienia.
Nawet nie mrugnął, gdy poczuł na sobie uważne spojrzenie współtowarzysza. Wiedział, że jego kłamstwo nie przeszło niezauważone, ale był wdzięczny, że Terje nie drążył tematu. Zdawali sobie sprawę, że to nie był najlepszy moment na tego rodzaju dywagacje. Zbyt długo tkwił zakotwiczony we wciąż powracającej do niego przeszłości, nawiedzającej go niczym nocna mara na długo pozbawiając oddechu. Nie potrafił o tym rozmawiać, a choć wspomnienia tamtego okresu nie malowały się dla niego jedynie w szarych barwach, ich różnorodność i istniejący między nimi kontrast niekiedy przyprawiały go o zawrót głowy. O niektórych chwilach nie potrafił, nie chciał zapomnieć. Pielęgnował te reminiscencje z czułością, skrywając je w najgłębszych zakamarkach pamięci, choć z rzadka do nich wracał. Wydawało się to całkiem zrozumiałe, w końcu to także one otwierały furtkę do boleśniejszych migotliwych przebłysków przeszłości, momentów, w których bał się, że straci oddech, odurzony apatią, całkowicie bezwładny na ciele i umyśle, gdy marzył jedynie o tym, aby Munchowie pozwolili mu znowu wykąpać się w wodospadzie, którego istnienie tęsknie wyczuwał przy każdym powiewie kładącego się na jego ciele wiatru.
Otrząsnął się z tych nieprzyjemnych wspomnień, kuląc się na moment w sobie jakby upychając te obrazy gdzieś w głębokim wnętrzu zafrasowanej duszy. Przytaknął machinalnie ruchem głowy, dając do zrozumienia, że przyjął do wiadomości podszyty dziwną troską rozkaz. Nie będzie zgrywał bohatera. Nie dzisiaj.
Parsknął śmiechem. Zadziwiające, że Tordenskiold nie docenił jego jakże błyskotliwej uwagi o fajerwerkach nadających kolorytu rozgwieżdżonemu niebu w Trondheim.
Świadomość, że są w chatce zupełnie sami przyniosła ulgę. Sprzeczność targających jego wnętrzem emocji była zaskakująca nawet dla niego samego. Przez lata walczył o opanowanie trzęsienia ziemi, które w latach nastoletnich rozpanoszyło się w jego duszy przynosząc ze sobą coś na kształt tsunami. Wrodzona wrażliwość duszy, artystyczna forma wewnętrznego świata narzucona mu przez niezwykłą zmysłowość fossegrima była czymś z czym borykał się od lat. Zawstydzony niekonwencjonalnością swojej niedalekiej wszak młodości, próbował kreować się nad kogoś zupełnie różnego od swego nastoletniego wcielenia. Jednak w lustrze wciąż dostrzegał dawnego siebie, czasem wydawało mu się, że znowu stoi na prowizorycznej scenie, uśmiecha się delikatnie, pochyla głową w wystudiowanym ukłonie, choć w codzienności inspektora Kruczej Straży na podobne uniesienia nie było przecież miejsca. Nie stawał już na cyrkowej estradzie, nawet jeśli ta wizja napadała go w najmniej przewidzianych momentach. Jak teraz, gdy próbował wyłuskać z ciemności zarysy mebli, porozrzucanych wokół przedmiotów, gdy sceneria odsłonięta kurtyną unoszącego się z wyczarowanej przez Terjego kuli światła ukazywała deski munchowego teatru. Tak właśnie to widział – Munch pozostawił po sobie jedynie ułamki swoich życiowych rekwizytów. Finnurson, choć tkwiący w głębokim zamyśleniu, mógł wydawać się nieco rozkojarzony, błądził wzrokiem od jednego do drugiego przedmiotu, szukając potwierdzenia, że się nie mylił.
Neptúnus, spójrz. Zmroziło go. Momentalnie. Dziwne uczucie kompletnej dezorientacji zjadało go od środka, trzymało w miejscu, ograniczając ruchy. Jak robot wyciągnął rękę w stronę zdjęcia, na którym dostrzegał tak dobrze znaną mu twarz. Cholera jasna. To nie mogła być prawda. Od razu wiedział, że to nie była Hedda. Poczuł nagły ścisk w żołądku, a serce podeszło mu do gardła. Palce kurczowo zacisnęły się na drewnianej ramce, z której spoglądała na niego Freydis. Nie mógł oderwać od niej wzroku, nagle znalazł się jakby w świecie równoległym, zupełnie odciętym od tego, w którym Terje przeprowadzał szybką ocenę sytuacji, oceniał przestrzeń i wyznaczał dla nich dalszy plan działania. Poddawał wszystko chłodnej kalkulacji, podczas gdy Neptúnus miał wrażenie, że zapada się w głąb najczarniejszej studni.
- Jasne – odchrząknął tylko, bo nagle zupełnie zaschło mu w gardle. Próbował się uśmiechnąć, choć miał wrażenie, że w obecnym stanie niestety nie byłby w stanie nikogo skutecznie rozpierdolić. Czuł się jak szmaciana lalka, zupełnie pozbawiona wolnej woli. Wpadł w dziwny trans, zupełnie zamroczony ruszył do salonu, machinalnie wyczarowując przed sobą własną kulę rozświetlającego pomieszczenie światła. Mimo że w chacie panował jako taki porządek, to miał wrażenie, że ktoś opuszczał ją w lekkim popłochu. Na okrągłym drewnianym stole leżały w nieładzie papiery, a obok dwie filiżanki, na których dnie tkwiły układające się w nieregularne kształty herbaciane fusy. Dwie filiżanki, dwa krzesła, dwa talerze w zlewie. Munch nie był tutaj sam. A Neptúnus, choć podświadomie już na widok zdjęcia wiedział kim była ta druga osoba, nie chciał w to wierzyć. Jego wzrok padł na ustawioną w kącie toaletkę – dziwne miejsce do ustawienia tego rodzaju mebla, wyobrażał sobie, że jego miejsce znajdowało się raczej w sypialni, która została zapewne umieszczona na piętrze – a przed nią stał niewysoki, okrągły taboret. Wyglądał jak jedno z tych siedzisk, które kręci się wokół własnej osi, aby pozwolić zasiadającej na niej osobie dostosować wysokość do własnych potrzeb. W lustrze odbijała się jego niewyraźna sylwetka, dostrzegł w nim swoje przerażone oczy. W ramę zwierciadła wetknięto kolejne zdjęcie, powoli nachylił się w jego stronę, aby cofnąć się gwałtownie, gdy zdał sobie sprawę, że uwieczniono na nim ich cyrkową gromadkę. Na blacie toaletki leżała szczotka, w której tkwiły pojedyncze nitki brązowych włosów. Przełknął głośno ślinę, oczami wyobraźni dostrzegł siedząca na krzesełku Freydis, przechylającą filuternie głowę i przeczesująca swe długie orzechowe pasma. Spoglądała wtedy zapewne na zdjęcie, które zamykało w swoich ramach tak wielką cząstkę ich nieszczęśliwej przeszłości.
Co do cholery tu robiła? Dlaczego była tutaj właśnie z… nim? Rozejrzał się za siebie, sprawdzając czy Terje wciąż zajęty jest sprawdzaniem drugiej części domu, a potem szybko wyjął z drewnianej ramki zdjęcie, złożył je na pól i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Sam nie wiedział, dlaczego to robi. Miał świadomość, że nie powinien, nie potrafił się jednak powstrzymać. Zaczął rozglądać się po reszcie pomieszczenia, zawędrował do kuchni, na każdym kroku odkrywając ślady jej milczącej obecności. Wodził wzrokiem po zakazanych mechanizmach, których najwyraźniej nie zdążyli zabrać ze sobą. Nachylił się nad papierami rozrzuconymi na stole, dostrzegając na nich podejrzane zapiski i rysunki, które nie świadczyły o niczym dobrym. W co ty się wplątałaś, mała.
- Nie był tutaj sam – krzyknął gdzieś w przestrzeń, dochodząc do wniosku, że nie ma czego ukrywać. Terje nie był w końcu głupi, zapewne też już dawno dostrzegł ślady podwójnej obecności. – W aktach nie pojawiła się do tej pory informacja, że towarzyszy mu jakiś… wspólnik – kontynuował jakby do siebie. – A ty? Coś tam znalazłeś? Mun… Rassmussen… – poprawił się szybko, gryząc się w język. - … niewątpliwie nad czymś tu pracował. Coś tu wyraźnie śmierdzi.
- Uważaj czego sobie życzysz - powiedział z udawaną powagą. - Podobno te najskrytsze marzenia naprawdę się spełniają - wymyślił na poczekaniu nowe porzekadło, przemycając w nim zawoalowaną, żartobliwą sugestię. Ceremonialnie przechylił głowę, aby w finale tej przewrotnej sceny w końcu posłać mu szarmancki uśmiech podszyty odgrywanym niedomówieniem. Zanim miało dojść do konfrontacji z centralnym punktem programu, który ich tutaj sprowadził, należała im się chociaż odrobina rozluźnienia.
Nawet nie mrugnął, gdy poczuł na sobie uważne spojrzenie współtowarzysza. Wiedział, że jego kłamstwo nie przeszło niezauważone, ale był wdzięczny, że Terje nie drążył tematu. Zdawali sobie sprawę, że to nie był najlepszy moment na tego rodzaju dywagacje. Zbyt długo tkwił zakotwiczony we wciąż powracającej do niego przeszłości, nawiedzającej go niczym nocna mara na długo pozbawiając oddechu. Nie potrafił o tym rozmawiać, a choć wspomnienia tamtego okresu nie malowały się dla niego jedynie w szarych barwach, ich różnorodność i istniejący między nimi kontrast niekiedy przyprawiały go o zawrót głowy. O niektórych chwilach nie potrafił, nie chciał zapomnieć. Pielęgnował te reminiscencje z czułością, skrywając je w najgłębszych zakamarkach pamięci, choć z rzadka do nich wracał. Wydawało się to całkiem zrozumiałe, w końcu to także one otwierały furtkę do boleśniejszych migotliwych przebłysków przeszłości, momentów, w których bał się, że straci oddech, odurzony apatią, całkowicie bezwładny na ciele i umyśle, gdy marzył jedynie o tym, aby Munchowie pozwolili mu znowu wykąpać się w wodospadzie, którego istnienie tęsknie wyczuwał przy każdym powiewie kładącego się na jego ciele wiatru.
Otrząsnął się z tych nieprzyjemnych wspomnień, kuląc się na moment w sobie jakby upychając te obrazy gdzieś w głębokim wnętrzu zafrasowanej duszy. Przytaknął machinalnie ruchem głowy, dając do zrozumienia, że przyjął do wiadomości podszyty dziwną troską rozkaz. Nie będzie zgrywał bohatera. Nie dzisiaj.
Parsknął śmiechem. Zadziwiające, że Tordenskiold nie docenił jego jakże błyskotliwej uwagi o fajerwerkach nadających kolorytu rozgwieżdżonemu niebu w Trondheim.
Świadomość, że są w chatce zupełnie sami przyniosła ulgę. Sprzeczność targających jego wnętrzem emocji była zaskakująca nawet dla niego samego. Przez lata walczył o opanowanie trzęsienia ziemi, które w latach nastoletnich rozpanoszyło się w jego duszy przynosząc ze sobą coś na kształt tsunami. Wrodzona wrażliwość duszy, artystyczna forma wewnętrznego świata narzucona mu przez niezwykłą zmysłowość fossegrima była czymś z czym borykał się od lat. Zawstydzony niekonwencjonalnością swojej niedalekiej wszak młodości, próbował kreować się nad kogoś zupełnie różnego od swego nastoletniego wcielenia. Jednak w lustrze wciąż dostrzegał dawnego siebie, czasem wydawało mu się, że znowu stoi na prowizorycznej scenie, uśmiecha się delikatnie, pochyla głową w wystudiowanym ukłonie, choć w codzienności inspektora Kruczej Straży na podobne uniesienia nie było przecież miejsca. Nie stawał już na cyrkowej estradzie, nawet jeśli ta wizja napadała go w najmniej przewidzianych momentach. Jak teraz, gdy próbował wyłuskać z ciemności zarysy mebli, porozrzucanych wokół przedmiotów, gdy sceneria odsłonięta kurtyną unoszącego się z wyczarowanej przez Terjego kuli światła ukazywała deski munchowego teatru. Tak właśnie to widział – Munch pozostawił po sobie jedynie ułamki swoich życiowych rekwizytów. Finnurson, choć tkwiący w głębokim zamyśleniu, mógł wydawać się nieco rozkojarzony, błądził wzrokiem od jednego do drugiego przedmiotu, szukając potwierdzenia, że się nie mylił.
Neptúnus, spójrz. Zmroziło go. Momentalnie. Dziwne uczucie kompletnej dezorientacji zjadało go od środka, trzymało w miejscu, ograniczając ruchy. Jak robot wyciągnął rękę w stronę zdjęcia, na którym dostrzegał tak dobrze znaną mu twarz. Cholera jasna. To nie mogła być prawda. Od razu wiedział, że to nie była Hedda. Poczuł nagły ścisk w żołądku, a serce podeszło mu do gardła. Palce kurczowo zacisnęły się na drewnianej ramce, z której spoglądała na niego Freydis. Nie mógł oderwać od niej wzroku, nagle znalazł się jakby w świecie równoległym, zupełnie odciętym od tego, w którym Terje przeprowadzał szybką ocenę sytuacji, oceniał przestrzeń i wyznaczał dla nich dalszy plan działania. Poddawał wszystko chłodnej kalkulacji, podczas gdy Neptúnus miał wrażenie, że zapada się w głąb najczarniejszej studni.
- Jasne – odchrząknął tylko, bo nagle zupełnie zaschło mu w gardle. Próbował się uśmiechnąć, choć miał wrażenie, że w obecnym stanie niestety nie byłby w stanie nikogo skutecznie rozpierdolić. Czuł się jak szmaciana lalka, zupełnie pozbawiona wolnej woli. Wpadł w dziwny trans, zupełnie zamroczony ruszył do salonu, machinalnie wyczarowując przed sobą własną kulę rozświetlającego pomieszczenie światła. Mimo że w chacie panował jako taki porządek, to miał wrażenie, że ktoś opuszczał ją w lekkim popłochu. Na okrągłym drewnianym stole leżały w nieładzie papiery, a obok dwie filiżanki, na których dnie tkwiły układające się w nieregularne kształty herbaciane fusy. Dwie filiżanki, dwa krzesła, dwa talerze w zlewie. Munch nie był tutaj sam. A Neptúnus, choć podświadomie już na widok zdjęcia wiedział kim była ta druga osoba, nie chciał w to wierzyć. Jego wzrok padł na ustawioną w kącie toaletkę – dziwne miejsce do ustawienia tego rodzaju mebla, wyobrażał sobie, że jego miejsce znajdowało się raczej w sypialni, która została zapewne umieszczona na piętrze – a przed nią stał niewysoki, okrągły taboret. Wyglądał jak jedno z tych siedzisk, które kręci się wokół własnej osi, aby pozwolić zasiadającej na niej osobie dostosować wysokość do własnych potrzeb. W lustrze odbijała się jego niewyraźna sylwetka, dostrzegł w nim swoje przerażone oczy. W ramę zwierciadła wetknięto kolejne zdjęcie, powoli nachylił się w jego stronę, aby cofnąć się gwałtownie, gdy zdał sobie sprawę, że uwieczniono na nim ich cyrkową gromadkę. Na blacie toaletki leżała szczotka, w której tkwiły pojedyncze nitki brązowych włosów. Przełknął głośno ślinę, oczami wyobraźni dostrzegł siedząca na krzesełku Freydis, przechylającą filuternie głowę i przeczesująca swe długie orzechowe pasma. Spoglądała wtedy zapewne na zdjęcie, które zamykało w swoich ramach tak wielką cząstkę ich nieszczęśliwej przeszłości.
Co do cholery tu robiła? Dlaczego była tutaj właśnie z… nim? Rozejrzał się za siebie, sprawdzając czy Terje wciąż zajęty jest sprawdzaniem drugiej części domu, a potem szybko wyjął z drewnianej ramki zdjęcie, złożył je na pól i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Sam nie wiedział, dlaczego to robi. Miał świadomość, że nie powinien, nie potrafił się jednak powstrzymać. Zaczął rozglądać się po reszcie pomieszczenia, zawędrował do kuchni, na każdym kroku odkrywając ślady jej milczącej obecności. Wodził wzrokiem po zakazanych mechanizmach, których najwyraźniej nie zdążyli zabrać ze sobą. Nachylił się nad papierami rozrzuconymi na stole, dostrzegając na nich podejrzane zapiski i rysunki, które nie świadczyły o niczym dobrym. W co ty się wplątałaś, mała.
- Nie był tutaj sam – krzyknął gdzieś w przestrzeń, dochodząc do wniosku, że nie ma czego ukrywać. Terje nie był w końcu głupi, zapewne też już dawno dostrzegł ślady podwójnej obecności. – W aktach nie pojawiła się do tej pory informacja, że towarzyszy mu jakiś… wspólnik – kontynuował jakby do siebie. – A ty? Coś tam znalazłeś? Mun… Rassmussen… – poprawił się szybko, gryząc się w język. - … niewątpliwie nad czymś tu pracował. Coś tu wyraźnie śmierdzi.
Bezimienny
Re: Division Bell (T. Tordenskiold & N. Finnurson, grudzień 1996) Nie 10 Gru - 0:25
Przeszłość potrafiła ranić.
Niekiedy jedynie drażniła zabliźnione ślady, częściej jednak rozorała bez wahania czy ostrzeżenia wygojone na skórze miejsca, pozwalając krwistej posoce spływać ciałem, wykrwawiać duszę, zadając niezliczone boleści, posypując solą a nawet zalewając żrącym kwasem każdą, wypalając jeszcze głębsze znamiona, które dożywotnio miały przypominać o poniesionych porażkach, nieszczęśliwych zakończeniach, gorzkich lekcjach zesłanych przez życie niczym siarczyste policzki nadchodzące niespodziewanie. Tordenskiold wiedział, jak bolesnym rozdziałem każdego człowieka była właśnie ona — przeszłość.
Wiedział też, iż istniało wymowne, zadumane milczenie oderwane od wiedzionej rzeczywistości, milczenie pozwalające pogrążać się w odmętach głębokiego dołu, studni rozpaczy, bezdennej otchłani pożerającej ten świat zębiskami minionego czasu. Przesypującego się niczym ziarenka w przezroczystej klepsydrze, odliczającej.
Sekundy.
Godziny.
Lata.
Mógłby skonstruować własną, wielostronicową powieść splatającej ze sobą nieszczęśliwe dzieciństwo oraz szaroburą młodość smakujące upokorzeniami, rozciętą wargą, posiniaczoną skórą, usiłując tym nagłym zrywem pogodzić ze swoją przeszłością, jednak to nie było żadnym rozwiązaniem. Istniały takie historie, których nikomu nie należało opowiadać.
Nie śmiał go spytać. Obserwując zaciśnięte w wąską kreskę usta oraz wyczuwając targające Neptúnusem uczucia, wątpliwości rozrywające boleśnie od środka w akompaniamencie przełykanej śliny, przyspieszonego oddechu, bijącego serca, odpuścił. Nauczył się odpuszczania. Takiego na chwilę, na tydzień i na zawsze. Jeszcze nie decydując, czy — jeśli w ogóle — kiedykolwiek powróci do tej chwili przeciekającej właśnie przez mlecznobiałe kłęby oddechów posyłane w zimne wnętrze wyludnionego mieszkania.
Był uważny i ostrożny, przygotowany na każdą ewentualność.
Ze spokojem wyzierającym spod tafli antracytowego oka, którego głębia mimowolnie pociemniała, poruszał się między porzuconymi przedmiotami, kompletując poszczególne elementy niczym rozrzucone w pośpiechu kartki ledwo przędącego pamiętnika; zapisanego najróżniejszymi myślami, niepokojącymi tajemnicami, niewybrednymi planami godnymi najwytrwalszych w swych chorych dążeniach złoczyńców. Postawił krok do przodu, raz tylko zerkając na towarzyszącego mu oficera ewidentnie pożeranego przez wygłodniałe demony, które początkowo skrywał pod grubym, ociężałym wiekiem drewnianej skrzyni. Kufra, gdzie pochował nieskończenie wiele fotografii przeszłości wraz z kurhanem wypowiedzianych słów, zawiązanych przyjaźni, wykradzionych obietnic czy młodzieńczych pocałunków.
Tordenskiold wyczuwał, nawet wbrew sobie, gonitwę myśli.
Słyszał je, jak wyły, krzyczały, skowytały; czuł, jak agresywnie wdzierały pod kopułę chłodnej kalkulacji, zdzierając długaśnymi szponami pierwotną warstwę spokoju; pochłaniał niczym księżycowa tarcza promienie dnia, które ofiarowywały życie po zachodzie, dopóki nie oddalił się ku pozostałym pomieszczeniom.
Zapragnął, na krótko, wypowiedzieć jakieś słowa. Cokolwiek, co mogłoby — no właśnie, co?
Pomóc? To chciałeś powiedzieć, Tordenskiold?, zaklął bezgłośnie.
Zanurkował w pustkę, a świetlista kula wyczarowana przed dwiema, może trzema minutami podążyła wiernością przygarniętego kundla za swoim panem, lojalnie oświetlając drogę przed pewnymi siebie krokami. Wybrzmiewająca melodia skrzypiących desek oraz milczącego, opustoszałego wnętrza, potrafiła wyczarować dość przerażającą atmosferę totalnego osamotnienia, którego zwiewne cielsko osiadało na ramionach mężczyzny wraz ze wszystkimi pajęczynami tajemnic, jakie utkano najwyraźniej przez ostatnie tygodnie, bowiem takie obliczenia zostały dokonane umysłem Terje.
— Wysłannik Forsetiego ganiający za duchami na krańcu świata, brzmi dobrze — wyszeptał do samego siebie. Spacerował ostrożnie pomiędzy okruchami wskazówek rozrzuconych dookoła niczym w ferworze pośpiechu oraz absolutnego zamętu, by wreszcie pchnąć jedne ze starych, drewnianych drzwi odgradzających salon od tajemniczego pomieszczenia.
Wślizgnął się do środka bez jakiegokolwiek zaproszenia.
Spróbował odszukać właściwe słowo — sypialnia? Nie, brakowało łóżka. Może biblioteczka? Ilość ksiąg zastawiających regał byłaby odpowiednia. Biuro? Służące głównie za kreowanie coraz to okrutniejszych, bardziej skomplikowanych intryg pozwalających wodzić za nos Kruczą Straż. Możliwe, że tym właśnie był pokój.
Przetarł opuszkami palców biurko, na którym pozostawiono dziwaczne kadzidło wciąż wydające dźwięki skwierczenia iglastych gałązek (czyżby jodła — odprawiali tu rytuały?) wyłożonych we wgłębieniu naczynia. Pochwycił zdecydowanie buteleczkę wypełnioną czarną cieczą i zaciągnął się wonią atramentu, tworząc rozległą mapę myśli rozbiegających się we wszystkich kierunkach; więc korespondowali z kimś bądź zapisywali coś atramentem więzi, znajomy zapach nieco głębszy od zwyczajnego tuszu był słuszną podpowiedzią. Podświadomie usiłował odszukać więcej.
Wskazówek.
Tropów.
Ewidentnych śladów zakazanych praktyk.
Zaskoczenie zamajaczyło na męskiej, okraszonej kilkudniowym zarostem twarzy tylko przez cztery sekundy, przyzwyczajony był do towarzystwa, jakie prędzej czy później, krzyżowało drogi przestępców — nawet świadomość, iż napotkał tak oczywiste ślady obecności kobiety, nie zdołała jakkolwiek nim zachwiać. Podobno zbrodniarzy kochało się inaczej, coś niezdrowego przyciągało do nich niewiasty, wodziło za nos, mamiło zdrowy rozsądek, jednak — krótka pauza — wnętrze opuszczonej chaty było inne.
Skrywało głębsze zażyłości.
Pierwiastek żeński był niespodzianką.
Jeśli dopuszczał ją, kimkolwiek była, do tak intymnych planów oraz pośród myśli, pozwalał bezpośrednio uczestniczyć we wszystkim, czegokolwiek się tutaj dopuszczali, musiała być Kimś więcej niżeli narzędziem w jego dłoniach. Kamieniem podawanym wnikliwej obróbce. Marmurem wykuwanym ostrością dłuta do własnych potrzeb. Ta kobieta, jakiekolwiek imię nosiła, mogła okazać się kluczem do rozwiązania niejednej tajemnicy.
Przespacerował się wzdłuż regału zastawionego ciekawym zbiorem, zarówno książkami szeroko dostępnymi na całej długości oraz szerokości Skandynawskiego Półwyspu, jak i wyraźnie przesiąkniętymi czarnorynkowymi łapskami podejrzanych sprzedawców. Niektóre tytuły wybrzmiewały znajomo, przed innymi byli przestrzegani jako członkowie kruczej formacji, pozostałe sięgały dalekich lat młodości — czasu spędzonego w murach Akademii.
— Też to zauważyłem! — odkrzyknął do Neptúnusa. Kciukiem musnął grzbiet jednej z grubszych ksiąg wepchniętej pomiędzy cieńsze pozycje, by wyszarpnąć gwałtownym ruchem i przewertować stronice. Magia zakazana spoglądała na niego spod przymrużonych powiek. — Dowiedzieliśmy się czegoś nowego, to prawda, przynajmniej nie wysłali nas w to odludzie na marne. — Zamknął znalezisko, szybkim spojrzeniem rozglądając się dookoła.
Tym razem jeszcze uważniej.
Tak, coś tutaj ewidentnie śmierdziało i wcale nie były to zatęchłe firany, niedomyte naczynia wetknięcie do zlewu czy dwójka oficerów otulona grubym materiałem ubrań, pod którymi skóra zaczynała perlić się pierwszymi kropelkami potu. Nie wiedząc czy bardziej z gorąca, czy ze względu na natłok myśli — w przypadku Neptúnusa.
Antracytem żywego oka powiódł przed siebie, wreszcie napotykając coś, czego podświadomość myśliwskiego ogara nakazywała wytrwale szukać, jak tropu łownego zwierzęcia gdzieś pośród leśnego labiryntu.
— I chyba nawet wiem, co takiego! — krzyk pomknął za drzwi, szybko powracając głuchym odgłosem echa. Pokonał odległość dzielącą od wysokiego na jakieś dwa metry, więc przewyższającego samego Tordenskiolda, którego zmarszczone brwi symbolizowały konsternację przemieszaną zmartwieniem, lustra.
Pozornie zwyczajnego. Zamkniętego grubą, drewnianą ramą, jednak wprawne oko oficera potrafiło dostrzec nieznacznie falującą, szklaną taflę odbijającą jego oblicze. Nawet nie pamiętał, czy zawołał chłopaka, czy może sam postanowił sprawdzić co się kryło za przydługim milczeniem, które pochłaniało cztery ściany pomieszczenia, będąc potwornie pochłoniętym tajemnicą niespiesznie nabierającą kształtu; czarna krecha zaczynała rysować wyraźniejsze kontury.
Zaduma wymalowała twarz mężczyzny.
Milczenie trwało i trwało.
— Widziałem już takie lustra, dawno temu, jednak nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek zetknę się z podobnym przedmiotem — powiedział wreszcie. Palcami dotknął silnego obramowania, wyczuwając pulsującą pod powierzchnią magię; brudną, czarną, nieczystą. Taką, jaką Rassmussen miał się parać. — Musiał to kupić w czarnorynkowych strefach lub, co też prawdopodobne, samemu skonstruował i domyślam się, że nie do końca wiesz, co to takiego?
Wystarczyło, że dostrzegł bezgłośne pytanie w oczach Neptúnusa.
— Nie znam dokładnej nazwy tego… Lustra. Wiem tylko, że przez wieki wykorzystywano je do komunikacji, do przerzucania przedmiotów pomiędzy właścicielami, a nawet — co najciekawsze — służyły teleportacji; przenoszenia ludzi z miejsca na miejsce. Naturalnie tylko wtedy, kiedy posiadało się drugie lustro, nawet ich możliwości są ograniczone. Ogromne, ale ograniczone.
Przerwał na uderzenie serca, lustrując okładkę pochwyconej książki.
— Zamierzałem truć ci tyłek za wyciągnięcie w sylwestrową noc na kraniec świata, ale zamiast tego muszę pogratulować przeczucia. Dobrze się spisałeś, młody, miałeś co do tego nosa. — Posłał mu nieznaczny uśmiech, nie maskując jednak zdenerwowania. — Cokolwiek tutaj robili, mieli wyraźnie dużo czasu, możliwości oraz wiedzy, może nawet kontaktowali się ze ślepcami, bo oni bez cienia wątpliwości są w to zamieszani. Takich przedmiotów, książek czy rytuałów, które były tu odprawiane, nie spotkasz w życiu ani nie nauczysz się w żadnej akademii. Coraz więcej pytań a żadnej odpowiedzi…
Urwał myśl.
Przyjrzał się uważnie Neptúnusowi, a ciche westchnienie wyrwało się ustom.
— Nie chcę tego robić, ale muszę, Finnurson — zaczął powoli. Dawał mu czas do namysłu, na dokonanie swoistego wyboru między prawdą a kłamstwem, samemu zastanawiając się, czy cokolwiek powinno go jeszcze interesować w tej sprawie. Wiedział, że po powrocie, złożeniu czytelnego raportu na biurku dowódcy odejdzie wprost ku Wysłannikom, których nazywał teraz rodziną, jednocześnie chciał jasnego obrazu sytuacji. Dlatego spytał.
— Wiesz, dlaczego t u t a j jesteśmy?
Na zmarzniętych obrzeżach Trondheim.
Na parszywym, wymarłym zadupiu.
Na pierdolonym krańcu świata.
W sercu lodowego pustkowia.
Niekiedy jedynie drażniła zabliźnione ślady, częściej jednak rozorała bez wahania czy ostrzeżenia wygojone na skórze miejsca, pozwalając krwistej posoce spływać ciałem, wykrwawiać duszę, zadając niezliczone boleści, posypując solą a nawet zalewając żrącym kwasem każdą, wypalając jeszcze głębsze znamiona, które dożywotnio miały przypominać o poniesionych porażkach, nieszczęśliwych zakończeniach, gorzkich lekcjach zesłanych przez życie niczym siarczyste policzki nadchodzące niespodziewanie. Tordenskiold wiedział, jak bolesnym rozdziałem każdego człowieka była właśnie ona — przeszłość.
Wiedział też, iż istniało wymowne, zadumane milczenie oderwane od wiedzionej rzeczywistości, milczenie pozwalające pogrążać się w odmętach głębokiego dołu, studni rozpaczy, bezdennej otchłani pożerającej ten świat zębiskami minionego czasu. Przesypującego się niczym ziarenka w przezroczystej klepsydrze, odliczającej.
Sekundy.
Godziny.
Lata.
Mógłby skonstruować własną, wielostronicową powieść splatającej ze sobą nieszczęśliwe dzieciństwo oraz szaroburą młodość smakujące upokorzeniami, rozciętą wargą, posiniaczoną skórą, usiłując tym nagłym zrywem pogodzić ze swoją przeszłością, jednak to nie było żadnym rozwiązaniem. Istniały takie historie, których nikomu nie należało opowiadać.
Nie śmiał go spytać. Obserwując zaciśnięte w wąską kreskę usta oraz wyczuwając targające Neptúnusem uczucia, wątpliwości rozrywające boleśnie od środka w akompaniamencie przełykanej śliny, przyspieszonego oddechu, bijącego serca, odpuścił. Nauczył się odpuszczania. Takiego na chwilę, na tydzień i na zawsze. Jeszcze nie decydując, czy — jeśli w ogóle — kiedykolwiek powróci do tej chwili przeciekającej właśnie przez mlecznobiałe kłęby oddechów posyłane w zimne wnętrze wyludnionego mieszkania.
Był uważny i ostrożny, przygotowany na każdą ewentualność.
Ze spokojem wyzierającym spod tafli antracytowego oka, którego głębia mimowolnie pociemniała, poruszał się między porzuconymi przedmiotami, kompletując poszczególne elementy niczym rozrzucone w pośpiechu kartki ledwo przędącego pamiętnika; zapisanego najróżniejszymi myślami, niepokojącymi tajemnicami, niewybrednymi planami godnymi najwytrwalszych w swych chorych dążeniach złoczyńców. Postawił krok do przodu, raz tylko zerkając na towarzyszącego mu oficera ewidentnie pożeranego przez wygłodniałe demony, które początkowo skrywał pod grubym, ociężałym wiekiem drewnianej skrzyni. Kufra, gdzie pochował nieskończenie wiele fotografii przeszłości wraz z kurhanem wypowiedzianych słów, zawiązanych przyjaźni, wykradzionych obietnic czy młodzieńczych pocałunków.
Tordenskiold wyczuwał, nawet wbrew sobie, gonitwę myśli.
Słyszał je, jak wyły, krzyczały, skowytały; czuł, jak agresywnie wdzierały pod kopułę chłodnej kalkulacji, zdzierając długaśnymi szponami pierwotną warstwę spokoju; pochłaniał niczym księżycowa tarcza promienie dnia, które ofiarowywały życie po zachodzie, dopóki nie oddalił się ku pozostałym pomieszczeniom.
Zapragnął, na krótko, wypowiedzieć jakieś słowa. Cokolwiek, co mogłoby — no właśnie, co?
Pomóc? To chciałeś powiedzieć, Tordenskiold?, zaklął bezgłośnie.
Zanurkował w pustkę, a świetlista kula wyczarowana przed dwiema, może trzema minutami podążyła wiernością przygarniętego kundla za swoim panem, lojalnie oświetlając drogę przed pewnymi siebie krokami. Wybrzmiewająca melodia skrzypiących desek oraz milczącego, opustoszałego wnętrza, potrafiła wyczarować dość przerażającą atmosferę totalnego osamotnienia, którego zwiewne cielsko osiadało na ramionach mężczyzny wraz ze wszystkimi pajęczynami tajemnic, jakie utkano najwyraźniej przez ostatnie tygodnie, bowiem takie obliczenia zostały dokonane umysłem Terje.
— Wysłannik Forsetiego ganiający za duchami na krańcu świata, brzmi dobrze — wyszeptał do samego siebie. Spacerował ostrożnie pomiędzy okruchami wskazówek rozrzuconych dookoła niczym w ferworze pośpiechu oraz absolutnego zamętu, by wreszcie pchnąć jedne ze starych, drewnianych drzwi odgradzających salon od tajemniczego pomieszczenia.
Wślizgnął się do środka bez jakiegokolwiek zaproszenia.
Spróbował odszukać właściwe słowo — sypialnia? Nie, brakowało łóżka. Może biblioteczka? Ilość ksiąg zastawiających regał byłaby odpowiednia. Biuro? Służące głównie za kreowanie coraz to okrutniejszych, bardziej skomplikowanych intryg pozwalających wodzić za nos Kruczą Straż. Możliwe, że tym właśnie był pokój.
Przetarł opuszkami palców biurko, na którym pozostawiono dziwaczne kadzidło wciąż wydające dźwięki skwierczenia iglastych gałązek (czyżby jodła — odprawiali tu rytuały?) wyłożonych we wgłębieniu naczynia. Pochwycił zdecydowanie buteleczkę wypełnioną czarną cieczą i zaciągnął się wonią atramentu, tworząc rozległą mapę myśli rozbiegających się we wszystkich kierunkach; więc korespondowali z kimś bądź zapisywali coś atramentem więzi, znajomy zapach nieco głębszy od zwyczajnego tuszu był słuszną podpowiedzią. Podświadomie usiłował odszukać więcej.
Wskazówek.
Tropów.
Ewidentnych śladów zakazanych praktyk.
Zaskoczenie zamajaczyło na męskiej, okraszonej kilkudniowym zarostem twarzy tylko przez cztery sekundy, przyzwyczajony był do towarzystwa, jakie prędzej czy później, krzyżowało drogi przestępców — nawet świadomość, iż napotkał tak oczywiste ślady obecności kobiety, nie zdołała jakkolwiek nim zachwiać. Podobno zbrodniarzy kochało się inaczej, coś niezdrowego przyciągało do nich niewiasty, wodziło za nos, mamiło zdrowy rozsądek, jednak — krótka pauza — wnętrze opuszczonej chaty było inne.
Skrywało głębsze zażyłości.
Pierwiastek żeński był niespodzianką.
Jeśli dopuszczał ją, kimkolwiek była, do tak intymnych planów oraz pośród myśli, pozwalał bezpośrednio uczestniczyć we wszystkim, czegokolwiek się tutaj dopuszczali, musiała być Kimś więcej niżeli narzędziem w jego dłoniach. Kamieniem podawanym wnikliwej obróbce. Marmurem wykuwanym ostrością dłuta do własnych potrzeb. Ta kobieta, jakiekolwiek imię nosiła, mogła okazać się kluczem do rozwiązania niejednej tajemnicy.
Przespacerował się wzdłuż regału zastawionego ciekawym zbiorem, zarówno książkami szeroko dostępnymi na całej długości oraz szerokości Skandynawskiego Półwyspu, jak i wyraźnie przesiąkniętymi czarnorynkowymi łapskami podejrzanych sprzedawców. Niektóre tytuły wybrzmiewały znajomo, przed innymi byli przestrzegani jako członkowie kruczej formacji, pozostałe sięgały dalekich lat młodości — czasu spędzonego w murach Akademii.
— Też to zauważyłem! — odkrzyknął do Neptúnusa. Kciukiem musnął grzbiet jednej z grubszych ksiąg wepchniętej pomiędzy cieńsze pozycje, by wyszarpnąć gwałtownym ruchem i przewertować stronice. Magia zakazana spoglądała na niego spod przymrużonych powiek. — Dowiedzieliśmy się czegoś nowego, to prawda, przynajmniej nie wysłali nas w to odludzie na marne. — Zamknął znalezisko, szybkim spojrzeniem rozglądając się dookoła.
Tym razem jeszcze uważniej.
Tak, coś tutaj ewidentnie śmierdziało i wcale nie były to zatęchłe firany, niedomyte naczynia wetknięcie do zlewu czy dwójka oficerów otulona grubym materiałem ubrań, pod którymi skóra zaczynała perlić się pierwszymi kropelkami potu. Nie wiedząc czy bardziej z gorąca, czy ze względu na natłok myśli — w przypadku Neptúnusa.
Antracytem żywego oka powiódł przed siebie, wreszcie napotykając coś, czego podświadomość myśliwskiego ogara nakazywała wytrwale szukać, jak tropu łownego zwierzęcia gdzieś pośród leśnego labiryntu.
— I chyba nawet wiem, co takiego! — krzyk pomknął za drzwi, szybko powracając głuchym odgłosem echa. Pokonał odległość dzielącą od wysokiego na jakieś dwa metry, więc przewyższającego samego Tordenskiolda, którego zmarszczone brwi symbolizowały konsternację przemieszaną zmartwieniem, lustra.
Pozornie zwyczajnego. Zamkniętego grubą, drewnianą ramą, jednak wprawne oko oficera potrafiło dostrzec nieznacznie falującą, szklaną taflę odbijającą jego oblicze. Nawet nie pamiętał, czy zawołał chłopaka, czy może sam postanowił sprawdzić co się kryło za przydługim milczeniem, które pochłaniało cztery ściany pomieszczenia, będąc potwornie pochłoniętym tajemnicą niespiesznie nabierającą kształtu; czarna krecha zaczynała rysować wyraźniejsze kontury.
Zaduma wymalowała twarz mężczyzny.
Milczenie trwało i trwało.
— Widziałem już takie lustra, dawno temu, jednak nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek zetknę się z podobnym przedmiotem — powiedział wreszcie. Palcami dotknął silnego obramowania, wyczuwając pulsującą pod powierzchnią magię; brudną, czarną, nieczystą. Taką, jaką Rassmussen miał się parać. — Musiał to kupić w czarnorynkowych strefach lub, co też prawdopodobne, samemu skonstruował i domyślam się, że nie do końca wiesz, co to takiego?
Wystarczyło, że dostrzegł bezgłośne pytanie w oczach Neptúnusa.
— Nie znam dokładnej nazwy tego… Lustra. Wiem tylko, że przez wieki wykorzystywano je do komunikacji, do przerzucania przedmiotów pomiędzy właścicielami, a nawet — co najciekawsze — służyły teleportacji; przenoszenia ludzi z miejsca na miejsce. Naturalnie tylko wtedy, kiedy posiadało się drugie lustro, nawet ich możliwości są ograniczone. Ogromne, ale ograniczone.
Przerwał na uderzenie serca, lustrując okładkę pochwyconej książki.
— Zamierzałem truć ci tyłek za wyciągnięcie w sylwestrową noc na kraniec świata, ale zamiast tego muszę pogratulować przeczucia. Dobrze się spisałeś, młody, miałeś co do tego nosa. — Posłał mu nieznaczny uśmiech, nie maskując jednak zdenerwowania. — Cokolwiek tutaj robili, mieli wyraźnie dużo czasu, możliwości oraz wiedzy, może nawet kontaktowali się ze ślepcami, bo oni bez cienia wątpliwości są w to zamieszani. Takich przedmiotów, książek czy rytuałów, które były tu odprawiane, nie spotkasz w życiu ani nie nauczysz się w żadnej akademii. Coraz więcej pytań a żadnej odpowiedzi…
Urwał myśl.
Przyjrzał się uważnie Neptúnusowi, a ciche westchnienie wyrwało się ustom.
— Nie chcę tego robić, ale muszę, Finnurson — zaczął powoli. Dawał mu czas do namysłu, na dokonanie swoistego wyboru między prawdą a kłamstwem, samemu zastanawiając się, czy cokolwiek powinno go jeszcze interesować w tej sprawie. Wiedział, że po powrocie, złożeniu czytelnego raportu na biurku dowódcy odejdzie wprost ku Wysłannikom, których nazywał teraz rodziną, jednocześnie chciał jasnego obrazu sytuacji. Dlatego spytał.
— Wiesz, dlaczego t u t a j jesteśmy?
Na zmarzniętych obrzeżach Trondheim.
Na parszywym, wymarłym zadupiu.
Na pierdolonym krańcu świata.
W sercu lodowego pustkowia.
Nieznajomy
Re: Division Bell (T. Tordenskiold & N. Finnurson, grudzień 1996) Nie 10 Gru - 0:25
Przeszłość wciąż czaiła się w ciemności, skrzypiąc wżerała się w szczeliny parkietu niby maszkara z dzieciństwa - niczym upiór chowający się pod łóżkiem, niepozwalający o sobie zapomnieć, kryjący się w mrokach nocy, zawsze, gdy w pobliżu nie przebywa żaden dorosły. Przeszłość odbierała odwagę, przekreślała wszelkie osiągnięcia i te z trudem wypracowane nawyki, dzięki którym wydawało mu się, że oto wreszcie udało mu się wygrać z tamtą epoką.
Nie tylko nocami nawiedzały go koszmary. Dopadały go na co dzień. Zupełnie jak tego dnia w Trondheim. Czuł, że przyszedł czas, w którym powinien stanąć przed szafą pełną dziecięcych strachów i otworzyć ją gwałtownie. Wypuścić je na zewnątrz i w końcu stanąć z nimi oko w oko – nie raz, wielokrotnie spojrzeć w ich przekrwione ślepia, w duszę przesiąkniętą równie wielkim strachem.
To był jeden z tych momentów. Zupełnie jakby Munch to sobie ukartował. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu jednak, że to nie było możliwe. Wyszarpnął zdjęcie cyrkowej gromadki z ramy lustra toaletki, ściskał je w wilgotnej dłoni, nieświadomie tłamsząc je w tym bezdusznym uścisku, zaginając rogi i pozostawiając na dotąd gładkiej powierzchni rysy, nieodwracalne zagięcia - tak właśnie wyglądała ich przeszłość. Nie była gładkim, wyidealizowanym obrazem, mimo że na ustach drobnych, często niedożywionych sierot widniały blade uśmiechy. Doskonale pamiętał tamten letni dzień - jeden z tych, podczas których udawali, że są szczęśliwi. Jeden z tych, gdy niemal byli w stanie w to szczęście uwierzyć. Pozornie wolni, pozostawieni sami sobie, gdy Munchowie wybrali się do pobliskiego miasteczka, aby uzupełnić zapasy i załatwić niezbędne sprawunki. To wtedy powinni uciec. Nie tego paskudnego dnia, w środku kolejnej walki toczonej przez Mossa. Dlaczego wtedy tego nie zrobili? Dlaczego nie uciekli? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Wzdrygnął się lekko, gdy dotarł do niego głos współtowarzysza. Czyżby odkrył prawdę? Czyżby już wiedział? Zupełnie bezpodstawnie, Neptúnus czuł się w jakiś sposób zamieszany w całą tę sprawę, zupełnie jakby tuszował jakieś fakty. Nie, to musiało być coś innego. Usłyszał w głosie Terjego nutkę ekscytacji. Podobnej reakcji z pewnością nie wywołałoby w nim odkrycie, że Finnurson był w jakiś sposób powiązany z człowiekiem, którego namiastkę egzystencji, jej pojedyncze kadry, przyszło im tutaj oglądać.
Ruszył śladami Terjego, jego skórę pokryła gęsia skórka - unosząca się w chacie atmosfera nieczystej, czarnej magii, jej niezaprzeczalna obecność czająca się w niemal każdym kącie, wzbudzała w nim lekki niepokój. Zrozumiał, że tak oto skończył Egon. Najprawdopodobniej jako ślepiec, zupełnie pozbawiony zahamowań. Czy Freydis także pozwoliła się w to wszystko wciągnąć? Jego wzrok padł na nieco nadpalone biurko, upchnięte w kąt - czarne ślady, miejscowo oszpecone dymem. Ten widok sprawił, że przez moment wydało mu się, że wyczuwa w powietrzu smród spalenizny. Jego spojrzenie prześlizgiwało się po tym samych grzbietach ksiąg, przedmiotach, które chwilę wcześniej zlustrował swym wprawnym wzrokiem Tordenskiold. Kroczył wolno korytarzem w stronę, z której jak mu się wydawało chwilę wcześniej dobiegł do niego lekko zadumany okrzyk.
Wszedł do pomieszczenia w chwili, w której Terje smagał palcami obramowanie lustra. Oczy Neptúnusa rozszerzyły się lekko, nie potrafił skryć nagłej fascynacji, którą wzbudził w nim widok tajemniczego zwierciadła. Przechylił lekko głowę, powoli przekraczając próg, starając się objąć spojrzeniem cały przedmiot, wyczytać skrywaną w nim tajemnicę, szukając odpowiedzi. Zaprzeczył lekkim ruchem głowy, mimo nagłego, niepohamowanego przejęcie, nie wiedział dokładnie, co tak właściwie ukazało się im oczom. Wyczuwał jednak bijąca od niego złowrogość, nieuchwytność.
- Niewątpliwie kryje się w nim coś niezwykle fascynującego - powiedział, nie odwracając wzroku od zwierciadła. Miał ochotę zbliżyć się, dotknąć dłonią jego kryształowej powierzchni, odkryć co się za nią kryje. Powstrzymał się jednak, jedynie uważnie wsłuchując się w słowa Wysłannika. Uśmiechnął się blado, wykonał nawet coś na kształt teatralnego ukłonu słysząc słowa pochwały. Na moment udało mu się powrócić do poprzedniego stanu – tego sprzed chatki, gdy jeszcze nie przekroczyli progu drewnianego domostwa, gdy towarzyszył mu niepokój, wolny jednak od zagubienia, które teraz ciążyło mu na barkach. Uginał się pod jego niewidocznym ciężarem. - Nie zdziwiłbym się, gdyby byli jednymi z nich. Ślepcami - odpowiedział w zadumie, na poły do niego, a na poły do samego siebie. To wszystko wyglądało naprawdę nie najlepiej. Westchnął ze zrezygnowanie, spoglądając w końcu w stronę Terjego, odrywając wzrok od lustra – przedmiotu, który był zarówno niezwykle ciekawy, ale i równocześnie stanowił pewnego rodzaju pretekst, pozwalający mu unikać bezpośredniej konfrontacji ze starszym oficerem. - Technicy będą mieli pełne ręce roboty. Tyle tutaj ksiąg, nieznanych mi dotąd mechanizmów, do tego to lustro... Z pewnością Rassmussen nie będzie zadowolony, że to wszystko trafi w nasze ręce.
Podniósł gwałtownie głowę, spojrzał koledze w oczy.
- T u t a j ? Nie wiem, dlaczego akurat t u t aj - zaczął nieco wymijająco. Po krótkim namyśle wyciągnął w stronę Terjego rękę ze zdjęciem, przeszedł kilka kroków, aby stanąć zaraz obok. Wystudiowanym, nieco powolnym ruchem starał się nieco wyprostować fotografię. Wskazał palcem na małego, chudego chłopca. - To jest Rassmussen. A tak właściwie Egon Munch - przerwał na chwilę na moment podnosząc wzrok, chciał zdążyć wyczytać z twarzy towarzysza choć cień jakiejkolwiek reakcji. Westchnął głęboko, po czym przesunął palec na innego, nieco wyższego, ale równie szczupłego chłopca, który obejmował ramieniem wysoką, niezwykle urodziwą dziewczynę. - A to jestem ja. Obok mnie stoi Freydis, którą widziałeś na tamtym zdjęciu. Myślę, że to ona... Ona z nim jest. - To ostatnie zdanie wypowiedział nieco boleśnie, miał wrażenie, że ją zdradza. - Powiedzmy, że mamy podobne... korzenie. Wychowaliśmy się w wędrownym cyrku. - Cyrku dziwolągów, przemknęło mu przez myśl. - Od dawna nie mam z nimi kontaktu.
Ostatnie zdanie było czymś w rodzaju tchórzliwego wytłumaczenia, niemal gardził sobą za tę nieudolną próbę wybielenia własnej osoby. Zupełnie jakby chciał dać do zrozumienia, że nie miał z całą sprawą nic wspólnego. Liczył się jednak z tym, że jego wyznanie może wzbudzić w Tordenskieldzie pewne wątpliwości. Mógł w końcu zdecydować się uchylić mu rąbka tajemnicy, tylko po to, aby następnie gładko przykryć ją warstwą wymyślnych kłamstw.
Neptúnus i Terje z tematu
Nie tylko nocami nawiedzały go koszmary. Dopadały go na co dzień. Zupełnie jak tego dnia w Trondheim. Czuł, że przyszedł czas, w którym powinien stanąć przed szafą pełną dziecięcych strachów i otworzyć ją gwałtownie. Wypuścić je na zewnątrz i w końcu stanąć z nimi oko w oko – nie raz, wielokrotnie spojrzeć w ich przekrwione ślepia, w duszę przesiąkniętą równie wielkim strachem.
To był jeden z tych momentów. Zupełnie jakby Munch to sobie ukartował. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu jednak, że to nie było możliwe. Wyszarpnął zdjęcie cyrkowej gromadki z ramy lustra toaletki, ściskał je w wilgotnej dłoni, nieświadomie tłamsząc je w tym bezdusznym uścisku, zaginając rogi i pozostawiając na dotąd gładkiej powierzchni rysy, nieodwracalne zagięcia - tak właśnie wyglądała ich przeszłość. Nie była gładkim, wyidealizowanym obrazem, mimo że na ustach drobnych, często niedożywionych sierot widniały blade uśmiechy. Doskonale pamiętał tamten letni dzień - jeden z tych, podczas których udawali, że są szczęśliwi. Jeden z tych, gdy niemal byli w stanie w to szczęście uwierzyć. Pozornie wolni, pozostawieni sami sobie, gdy Munchowie wybrali się do pobliskiego miasteczka, aby uzupełnić zapasy i załatwić niezbędne sprawunki. To wtedy powinni uciec. Nie tego paskudnego dnia, w środku kolejnej walki toczonej przez Mossa. Dlaczego wtedy tego nie zrobili? Dlaczego nie uciekli? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Wzdrygnął się lekko, gdy dotarł do niego głos współtowarzysza. Czyżby odkrył prawdę? Czyżby już wiedział? Zupełnie bezpodstawnie, Neptúnus czuł się w jakiś sposób zamieszany w całą tę sprawę, zupełnie jakby tuszował jakieś fakty. Nie, to musiało być coś innego. Usłyszał w głosie Terjego nutkę ekscytacji. Podobnej reakcji z pewnością nie wywołałoby w nim odkrycie, że Finnurson był w jakiś sposób powiązany z człowiekiem, którego namiastkę egzystencji, jej pojedyncze kadry, przyszło im tutaj oglądać.
Ruszył śladami Terjego, jego skórę pokryła gęsia skórka - unosząca się w chacie atmosfera nieczystej, czarnej magii, jej niezaprzeczalna obecność czająca się w niemal każdym kącie, wzbudzała w nim lekki niepokój. Zrozumiał, że tak oto skończył Egon. Najprawdopodobniej jako ślepiec, zupełnie pozbawiony zahamowań. Czy Freydis także pozwoliła się w to wszystko wciągnąć? Jego wzrok padł na nieco nadpalone biurko, upchnięte w kąt - czarne ślady, miejscowo oszpecone dymem. Ten widok sprawił, że przez moment wydało mu się, że wyczuwa w powietrzu smród spalenizny. Jego spojrzenie prześlizgiwało się po tym samych grzbietach ksiąg, przedmiotach, które chwilę wcześniej zlustrował swym wprawnym wzrokiem Tordenskiold. Kroczył wolno korytarzem w stronę, z której jak mu się wydawało chwilę wcześniej dobiegł do niego lekko zadumany okrzyk.
Wszedł do pomieszczenia w chwili, w której Terje smagał palcami obramowanie lustra. Oczy Neptúnusa rozszerzyły się lekko, nie potrafił skryć nagłej fascynacji, którą wzbudził w nim widok tajemniczego zwierciadła. Przechylił lekko głowę, powoli przekraczając próg, starając się objąć spojrzeniem cały przedmiot, wyczytać skrywaną w nim tajemnicę, szukając odpowiedzi. Zaprzeczył lekkim ruchem głowy, mimo nagłego, niepohamowanego przejęcie, nie wiedział dokładnie, co tak właściwie ukazało się im oczom. Wyczuwał jednak bijąca od niego złowrogość, nieuchwytność.
- Niewątpliwie kryje się w nim coś niezwykle fascynującego - powiedział, nie odwracając wzroku od zwierciadła. Miał ochotę zbliżyć się, dotknąć dłonią jego kryształowej powierzchni, odkryć co się za nią kryje. Powstrzymał się jednak, jedynie uważnie wsłuchując się w słowa Wysłannika. Uśmiechnął się blado, wykonał nawet coś na kształt teatralnego ukłonu słysząc słowa pochwały. Na moment udało mu się powrócić do poprzedniego stanu – tego sprzed chatki, gdy jeszcze nie przekroczyli progu drewnianego domostwa, gdy towarzyszył mu niepokój, wolny jednak od zagubienia, które teraz ciążyło mu na barkach. Uginał się pod jego niewidocznym ciężarem. - Nie zdziwiłbym się, gdyby byli jednymi z nich. Ślepcami - odpowiedział w zadumie, na poły do niego, a na poły do samego siebie. To wszystko wyglądało naprawdę nie najlepiej. Westchnął ze zrezygnowanie, spoglądając w końcu w stronę Terjego, odrywając wzrok od lustra – przedmiotu, który był zarówno niezwykle ciekawy, ale i równocześnie stanowił pewnego rodzaju pretekst, pozwalający mu unikać bezpośredniej konfrontacji ze starszym oficerem. - Technicy będą mieli pełne ręce roboty. Tyle tutaj ksiąg, nieznanych mi dotąd mechanizmów, do tego to lustro... Z pewnością Rassmussen nie będzie zadowolony, że to wszystko trafi w nasze ręce.
Podniósł gwałtownie głowę, spojrzał koledze w oczy.
- T u t a j ? Nie wiem, dlaczego akurat t u t aj - zaczął nieco wymijająco. Po krótkim namyśle wyciągnął w stronę Terjego rękę ze zdjęciem, przeszedł kilka kroków, aby stanąć zaraz obok. Wystudiowanym, nieco powolnym ruchem starał się nieco wyprostować fotografię. Wskazał palcem na małego, chudego chłopca. - To jest Rassmussen. A tak właściwie Egon Munch - przerwał na chwilę na moment podnosząc wzrok, chciał zdążyć wyczytać z twarzy towarzysza choć cień jakiejkolwiek reakcji. Westchnął głęboko, po czym przesunął palec na innego, nieco wyższego, ale równie szczupłego chłopca, który obejmował ramieniem wysoką, niezwykle urodziwą dziewczynę. - A to jestem ja. Obok mnie stoi Freydis, którą widziałeś na tamtym zdjęciu. Myślę, że to ona... Ona z nim jest. - To ostatnie zdanie wypowiedział nieco boleśnie, miał wrażenie, że ją zdradza. - Powiedzmy, że mamy podobne... korzenie. Wychowaliśmy się w wędrownym cyrku. - Cyrku dziwolągów, przemknęło mu przez myśl. - Od dawna nie mam z nimi kontaktu.
Ostatnie zdanie było czymś w rodzaju tchórzliwego wytłumaczenia, niemal gardził sobą za tę nieudolną próbę wybielenia własnej osoby. Zupełnie jakby chciał dać do zrozumienia, że nie miał z całą sprawą nic wspólnego. Liczył się jednak z tym, że jego wyznanie może wzbudzić w Tordenskieldzie pewne wątpliwości. Mógł w końcu zdecydować się uchylić mu rąbka tajemnicy, tylko po to, aby następnie gładko przykryć ją warstwą wymyślnych kłamstw.
Neptúnus i Terje z tematu