Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998)
2 posters
Nieznajomy
Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:52
Jasne płachty okrywały meble opustoszałego w znacznej mierze pomieszczenia, nie pozwalając by te wykonane z bardziej podatnych na światło rodzajów drewna mogły opalić się w blasku słonecznym. Lotte wiedziała, że należy tak robić, jednak nie rozumiała do końca dlaczego – może nie była jeszcze na tyle zdolna stolarką, by pojąć historię każdego drzewa, które przerabiała na meble uświetniające swoją obecnością pokoje zarówno tej rezydencji, jak i rezydencji w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Pomagając ojcu nauczyła się jednak jak podchodzić do każdego z rodzaju drewna obecnego w okolicach, dajmy na to - sosna była bardzo łatwo obrabialna, pominąwszy polerowanie i zaginanie, na które pozostawała niezwykle oporna. Nadawała się idealnie jako materiał na mebel albo trumnę, jednak w razie ochoty rzeźbienia w jej powierzchni, można było nieprzyjemnie zawieść się na wiecznie szorstkiej powierzchni miejsca, które należało spolerować. Modrzew, nie tak popularny tutaj, jednak niekiedy sprowadzany przez ojca, pozostawał dobrze zakonserwowany żywicą, co za tym szło – lepiej nadawał się do bardziej ozdobnych elementów meblarskich, a pokryty odpowiednim kolorem lakieru czy bejcy nie odcinał się tak bardzo od wymienionej wcześniej sosny. Łączenie dwóch rodzajów drewna nie było zresztą aż tak wielka zbrodnią przeciwko ludzkości.
Ustawiając obok siebie kolejne, drewniane figurki, wykonane z modrzewiowego drewna i przedstawiające nordyckich bogów, opuszkami palców przelatywała po ich krzywiznach, jakby próbując lepiej rozpoznać i przypomnieć sobie co właściwie przyszło jej już dziś wykonać. Figury te wykonane jakby w południowym stylu, miały stanąć na szczycie komody, która znajdowała się obecnie na korytarzu, zaraz obok drzwi do dawnej pracowni, wykorzystywanej teraz jako jej własne miejsce pracy. Bezpieczna przestrzeń, gdzie otoczona rzeźbionymi z gliny popiersiami, mogła przesiadywać nocami, udając, że wciąż znajduje się w łóżku i wcale nie zauważa zmian zachodzących w jej powoli szalejącym ciele.
Pewnie to hormony.
Nie, przecież wyczułaby to.
Płakać chciało jej się z bezsilności, ciągłej słabości i wiecznej ospałości. Płakać chciało się jej też nad tym, że cienie które kiedyś tak ładnie tańczyły zaginane na krzywiznach, obecnie wydawały się w słońcu tak blade. Jaskrawe. Wręcz odrzucające i męczące. Był to zapewne dopiero początek jej katuszy, jednak ona sama nie mogła tego wiedzieć – żyła w przeświadczeniu, że ciągłe niewyspanie skutkowało pewnie obniżeniem percepcji. Czy czegoś w tym stylu, niestety – pozostawała zbyt mało wykształcona i oświecona, by stwierdzić to w zupełnej szczerości.
Deszcz uderzał w szyby drewnianych okien, kiedy Lotte w mlecznym blasku lampki nocnej przeniesionej z sypialni, kończyła jeszcze szereg swoich maleńkich dzieł.
Zza uchylonych drzwi posłyszeć dało się uderzenia w drewnianą powierzchnię drzwi. Uporczywe pukanie, które Lotte odebrała jako te, którym zwykle ojciec wieścił swój powrót do domu. Uderzenia stóp Isabel o skrzypiące stopnie schodów, dźwięk obracającego się w zamku klucza i pełne zaskoczenia westchnienie podstarzałej już ciotki. Wydawała się od razu rozpoznawać tego kto pojawił się przed jej oczami, gdy witała go uprzejmymi słowami i zaklęciem rozświetlającym wszystkie świecie poustawiane w hallu domostwa. Była zadowolona, ale i zaskoczona. Jej słowa pozostawały niewiele zrozumiałe, a sylwetka mężczyzny na ten moment – nie rozpoznana.
Hansen wychyliła głowę zza drzwi, jednak widząc, że postać, zapewne niespodziewany, ale mile widziany gość przechodzi dalej, w kierunku wejścia zarówno do salonu, jak i do pracowni zajmowanej przez młodą rzeźbiarkę, ledwo zderzyła się spojrzeniem z własną ciotką, a już trzasnęła drzwiami nieco mocniej niż powinna. To tylko ze strachu, no przecież. Ze zwykłego lęku przed poznawaniem kolejnych ludzi o nieznanych intencjach.
Chciała uniknąć kontaktu, jednak zamiast tego jedynie zwróciła na siebie uwagę. Przyłożywszy dłoń do czoła zrozumiała, że przyspieszające i coraz głośniej słyszane kroki ciotki oznaczały tylko jedno – już za moment drzwi zostaną otwarte, a ona sama odciągnięta od przyjemności, na rzecz przykrej codzienności, gdzie będzie musiała uraczyć gościa napitkiem lub posiłkiem.
Przykry losie.
Ustawiając obok siebie kolejne, drewniane figurki, wykonane z modrzewiowego drewna i przedstawiające nordyckich bogów, opuszkami palców przelatywała po ich krzywiznach, jakby próbując lepiej rozpoznać i przypomnieć sobie co właściwie przyszło jej już dziś wykonać. Figury te wykonane jakby w południowym stylu, miały stanąć na szczycie komody, która znajdowała się obecnie na korytarzu, zaraz obok drzwi do dawnej pracowni, wykorzystywanej teraz jako jej własne miejsce pracy. Bezpieczna przestrzeń, gdzie otoczona rzeźbionymi z gliny popiersiami, mogła przesiadywać nocami, udając, że wciąż znajduje się w łóżku i wcale nie zauważa zmian zachodzących w jej powoli szalejącym ciele.
Pewnie to hormony.
Nie, przecież wyczułaby to.
Płakać chciało jej się z bezsilności, ciągłej słabości i wiecznej ospałości. Płakać chciało się jej też nad tym, że cienie które kiedyś tak ładnie tańczyły zaginane na krzywiznach, obecnie wydawały się w słońcu tak blade. Jaskrawe. Wręcz odrzucające i męczące. Był to zapewne dopiero początek jej katuszy, jednak ona sama nie mogła tego wiedzieć – żyła w przeświadczeniu, że ciągłe niewyspanie skutkowało pewnie obniżeniem percepcji. Czy czegoś w tym stylu, niestety – pozostawała zbyt mało wykształcona i oświecona, by stwierdzić to w zupełnej szczerości.
Deszcz uderzał w szyby drewnianych okien, kiedy Lotte w mlecznym blasku lampki nocnej przeniesionej z sypialni, kończyła jeszcze szereg swoich maleńkich dzieł.
Zza uchylonych drzwi posłyszeć dało się uderzenia w drewnianą powierzchnię drzwi. Uporczywe pukanie, które Lotte odebrała jako te, którym zwykle ojciec wieścił swój powrót do domu. Uderzenia stóp Isabel o skrzypiące stopnie schodów, dźwięk obracającego się w zamku klucza i pełne zaskoczenia westchnienie podstarzałej już ciotki. Wydawała się od razu rozpoznawać tego kto pojawił się przed jej oczami, gdy witała go uprzejmymi słowami i zaklęciem rozświetlającym wszystkie świecie poustawiane w hallu domostwa. Była zadowolona, ale i zaskoczona. Jej słowa pozostawały niewiele zrozumiałe, a sylwetka mężczyzny na ten moment – nie rozpoznana.
Hansen wychyliła głowę zza drzwi, jednak widząc, że postać, zapewne niespodziewany, ale mile widziany gość przechodzi dalej, w kierunku wejścia zarówno do salonu, jak i do pracowni zajmowanej przez młodą rzeźbiarkę, ledwo zderzyła się spojrzeniem z własną ciotką, a już trzasnęła drzwiami nieco mocniej niż powinna. To tylko ze strachu, no przecież. Ze zwykłego lęku przed poznawaniem kolejnych ludzi o nieznanych intencjach.
Chciała uniknąć kontaktu, jednak zamiast tego jedynie zwróciła na siebie uwagę. Przyłożywszy dłoń do czoła zrozumiała, że przyspieszające i coraz głośniej słyszane kroki ciotki oznaczały tylko jedno – już za moment drzwi zostaną otwarte, a ona sama odciągnięta od przyjemności, na rzecz przykrej codzienności, gdzie będzie musiała uraczyć gościa napitkiem lub posiłkiem.
Przykry losie.
Bezimienny
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:52
Krople deszczu uderzały o szyby i dach czarnego eleganckiego dyliżansu, który przecinał przestrzeń, pomimo mroku i upiornie zawodzącego wichru, co momentami wprawiał w drżenie magiczny środek transportu. Podróż w rodzinne strony nawet kierowana widmem nieuchwytnej zdawać by się mogło zemsty, była czymś, czego nie potrafił sklasyfikować, czymś, co zatarło się w pamięci młodego umysłu, a wszelka radość i szczęście, były odkrywane na nowo z dawką słusznej rezerwy. Od tygodni nie myślał tak optymistycznie, wręcz pogodnie, można powiedzieć. Nie bojąc się używać, tych słów czuł dziwną, podskórną chęć rezygnacji z powziętego planu i skoncentrowania się, tylko i wyłącznie na priorytetach. Uważał, że to byłoby o wiele bardziej rozsądne i niekłopotliwe, a tego ostatniego słowa, mógł zdecydowanie, z ręką na sercu użyć w przypadku wizyty w rodzinnym domu matki. Zawód i przykrość, o ile mogły nadejść, byłyby bardziej spodziewane i wcale nie tak zaskakujące, jakby tego mógł oczekiwać. A wszelka nadzieja, nie tak straszną zdawała się w obliczu rozczarowania z tytułu zaniedbania przez służbę swych obowiązków względem umowy, jaką przed laty zawarli, a jaka wiązała ich z domostwem, które mogło ciążyć, a dbanie o jego kondycję, może nie tyle wyczerpywało budżet Ezry na ten cel przeznaczony, co jednak skutecznie trzymało jedną rodzinę w miejscu, przez co zrozumiałbym był fakt, zniecierpliwienia, tudzież zaniechania wszelkich kwestii remontowych i zignorowania dawnej umowy. Był szczerze ciekaw, co zastanie, w jakiej pamięci zachowali go służący tam ludzie i czy on sam przypomni sobie wiele z tych dobrych i szczęśliwych dni, tam spędzonych, a które przeminęły, bezpowrotnie zatraciwszy się na kartach historii.
Stojąc przed drzwiami starego, acz dumnie wciąż prezentującego się domostwa musiał przyznać sam przed sobą, iż odczuwał irracjonalny lęk. Jakby zagłębiał się w mroczną toń jeziora w środku nocy. Nie znając dna, ni głębokości, ani tym bardziej stworzeń, co tylko czyhały na nieświadomą, ba, naiwną ofiarę. Pukanie było jednak odruchowe, stanowcze li tylko, raz zawahał się, nim dłoń w skórzanej, czarnej rękawicy uderzyła o drewnianą fakturę drzwi. Światła, te nikłe promyczki nadziei w rezydencji, były świetlikami wpuszczonymi w głąb wypalonej, przez zakazaną magię duszę francuza. Oświetlając pogorzelisko, widział ślady niegdysiejszych zabaw, gdzie zrywał maliny, a gdzie kwiaty dla matki.
Otwarcie drzwi, serdeczność i zachwyt, ba wylewność powitania – ciepło, uderzające w zmarznięte ciało, ale i odczuwalne, gdzieś w głębi. Jakby na powrót był dzieckiem. Zabłądził podczas spaceru po lesie i przemoczony, w zabłoconym ubraniu wracał do domu, witany od progu tak życzliwie, jakby całe wieki upłynęły, od ostatniego spotkania. A jednak ślady starości zmyły tę naiwną mrzonkę tańczącą tak zwodniczo przed oczami. Zmarszczki, siwy włos, jedynie głos pozostał niezmienny, tak samo ciepły i dobroduszny, jak przed laty. Przywitał się.
Trzask drzwi dochodzących z pracowni przykuł uwagę, a raczej uratował go przed tysiącem pytań, jakie miały zaraz, za momencik spaść na zmęczonego podróżnika. Z ulgą spoglądał na starszą kobietę przemierzającą korytarz, by dostać się do pracowni i wyciągnąć niewątpliwie za uszy źródło hałasu. Chciał się uśmiechnąć, ale jedyne co potrafił przywdziać na twarz, było marną podróbką szczerej emocji. Stając ponownie w progu, jakby oczekując zaproszenia, spoglądał na kobiety, lecz przerwał, nim starsza wydała jakiekolwiek polecenie. Prosząc ją o herbatę, chciał odetchnąć od jej, aż nazbyt ciepłej osoby, bojąc się chyba w duchu, że jeszcze chwila w jej towarzystwie, a kwiatki zakwitną mu w trzewiach.
– Dobry wieczór – uśmiechnął się, najładniej jak tylko potrafił i skłonił się, przed kobietą. W oczy wpadły mu rzeźby, które ta strugała, i to na nich zawiesił oko. Stare imiona bogów odnajdywały swe pokrycie w ich wizerunkach i prezentowanych atrybutach, jakby ta cząstka północny żyła w nim, przez cały ten czas, lecz uśpiona, teraz zbudzona. – Piękny pokaz talentu i zdolności – warzył słowa w ustach, jakby każde z nich niosło ogromny ciężar i odpowiedzialność, ale nie wahał się, przed nazwaniem tego co widział wokół. Poderwany w przypływie nagłego wspomnienia obejrzał się po pracowni. Szukając, czegokolwiek co mogłoby być mu bliskie, znajome. – Moja matka, uwielbiała to miejsce – stwierdził głosem zawieszonym we wspomnieniach. – Mam nadzieje, że dobrze ci służy? – Heban ciemniejszy od nocy spoczął na niewinnej panience.
Stojąc przed drzwiami starego, acz dumnie wciąż prezentującego się domostwa musiał przyznać sam przed sobą, iż odczuwał irracjonalny lęk. Jakby zagłębiał się w mroczną toń jeziora w środku nocy. Nie znając dna, ni głębokości, ani tym bardziej stworzeń, co tylko czyhały na nieświadomą, ba, naiwną ofiarę. Pukanie było jednak odruchowe, stanowcze li tylko, raz zawahał się, nim dłoń w skórzanej, czarnej rękawicy uderzyła o drewnianą fakturę drzwi. Światła, te nikłe promyczki nadziei w rezydencji, były świetlikami wpuszczonymi w głąb wypalonej, przez zakazaną magię duszę francuza. Oświetlając pogorzelisko, widział ślady niegdysiejszych zabaw, gdzie zrywał maliny, a gdzie kwiaty dla matki.
Otwarcie drzwi, serdeczność i zachwyt, ba wylewność powitania – ciepło, uderzające w zmarznięte ciało, ale i odczuwalne, gdzieś w głębi. Jakby na powrót był dzieckiem. Zabłądził podczas spaceru po lesie i przemoczony, w zabłoconym ubraniu wracał do domu, witany od progu tak życzliwie, jakby całe wieki upłynęły, od ostatniego spotkania. A jednak ślady starości zmyły tę naiwną mrzonkę tańczącą tak zwodniczo przed oczami. Zmarszczki, siwy włos, jedynie głos pozostał niezmienny, tak samo ciepły i dobroduszny, jak przed laty. Przywitał się.
Trzask drzwi dochodzących z pracowni przykuł uwagę, a raczej uratował go przed tysiącem pytań, jakie miały zaraz, za momencik spaść na zmęczonego podróżnika. Z ulgą spoglądał na starszą kobietę przemierzającą korytarz, by dostać się do pracowni i wyciągnąć niewątpliwie za uszy źródło hałasu. Chciał się uśmiechnąć, ale jedyne co potrafił przywdziać na twarz, było marną podróbką szczerej emocji. Stając ponownie w progu, jakby oczekując zaproszenia, spoglądał na kobiety, lecz przerwał, nim starsza wydała jakiekolwiek polecenie. Prosząc ją o herbatę, chciał odetchnąć od jej, aż nazbyt ciepłej osoby, bojąc się chyba w duchu, że jeszcze chwila w jej towarzystwie, a kwiatki zakwitną mu w trzewiach.
– Dobry wieczór – uśmiechnął się, najładniej jak tylko potrafił i skłonił się, przed kobietą. W oczy wpadły mu rzeźby, które ta strugała, i to na nich zawiesił oko. Stare imiona bogów odnajdywały swe pokrycie w ich wizerunkach i prezentowanych atrybutach, jakby ta cząstka północny żyła w nim, przez cały ten czas, lecz uśpiona, teraz zbudzona. – Piękny pokaz talentu i zdolności – warzył słowa w ustach, jakby każde z nich niosło ogromny ciężar i odpowiedzialność, ale nie wahał się, przed nazwaniem tego co widział wokół. Poderwany w przypływie nagłego wspomnienia obejrzał się po pracowni. Szukając, czegokolwiek co mogłoby być mu bliskie, znajome. – Moja matka, uwielbiała to miejsce – stwierdził głosem zawieszonym we wspomnieniach. – Mam nadzieje, że dobrze ci służy? – Heban ciemniejszy od nocy spoczął na niewinnej panience.
Nieznajomy
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:52
Drzwi otworzyły się nieśmiało, kiedy ciotka naciskając klamkę popchnęła je do środka. Lotte wiedziała, że powinna odsunąć się choćby pół kroku w tył, by nie musieć mierzyć się z brutalną siłą dębowego drewna. Jedną ręką asekurowała ruchy wrót, by po chwili ukazać swoje zmieszane lico zarówno Isabel, jak i gościowi.
Teraz, kiedy przyglądała się twarzy młodego półfrancuza, zaczynała pozwoli rozumieć tak gorące powitanie, które przed chwilą wystosowała ku niemu starsza, właśnie odesłana z misją krewniaczka. I chociaż obecnie w półmroku twarz Ezry wydawała się zlewać z cieniem na załamaniu dwóch pomieszczeń, Hansen pamiętała go. Dobrze go pamiętała, w końcu taka była właśnie natura młodszych dziewczynek – dobrze zapamiętywać każdego ze starszych chłopców, którzy sami nigdy nie zapamiętają jej z taką skrupulatną szczegółowością, jak ona ich. Była dzieckiem, kiedy ostatni raz wiedziała młodego dziedzica, mimo wszystko potrafiła rozpoznać te przewlekle smutne spojrzenie i zrozumieć, że dojrzewanie każdego z nich pokąsało już swoimi bezlitosnymi szczękami.
On się zmienił, ale ona przecież też nie plamiła się każdym posiłkiem, który Isabel próbowała wcisnąć jej do ust podstępem.
Nad ramieniem Ezry próbowała zetknąć się spojrzeniem z wyraźnie skierowanym ku niej spojrzeniem Isabel, jednak nawet mrugając bez przerwy nie mogła uzyskać upragnionej ostrości obrazu. Wydawało się, że jedynie ustawiony na pierwszym planie Montmorency mógł być przeznaczonym dla niej obecnie widokiem. Szkoda, że nie miała właściwie nawet cienia odwagi, by popatrzeć mu w oczy dłużej niż przez sekundę. Kiedy pochwalił ją, nie mogła patrzeć już nawet tak krótko, wybierając sobie po prostu odpowiedni punkt nad jego ramieniem, byle nie zdradzać swojej towarzyskiej nieporadności, przeplatającej się nierozerwalnie z nieśmiałością.
- Dobry wieczór, Odynie, to w końcu tyle lat… – zapewniła tylko z uprzejmości. Przeczuwała, że nie sprzedał jej tych miłych słów tylko po to, by jakkolwiek zagaić rozmowę, stąd cofnęła się o kilka kroków i nieśmiałym ruchem dłoni zaprosiła go do środka, do pomieszczenia wypełnionego niedokończonymi jeszcze meblami, rzeźbami i zapachem świeżego, łupanego drewna i porozrzucanych pod stolikiem rzeźbiarskim wiórów. Krótkie, nerwowo rzucone zaklęcie sprawiło jednak, że ten niechlubny, porozrzucany pył rozszedł się po pomieszczeniu i poukrywał pod komódkami czy mebelkami ukrytymi pod białymi płachtami. Byle tylko nie zaprzepaścić wrażenia.
Chociaż teraz ledwo przebijało się to przez jej świadomość, myśl o tym, że za kilka dni być może będą zmuszeni opuścić ten dom, pojawiła się w jej głowie i rozwijała tam niczym wyjątkowo złośliwy nowotwór.
- To… Stoi tu od kiedy pamiętam – powiedziała, wskazując na ukruszoną od niepamiętnych czasów rzeźbę, która nie należała do niej. Głowa meduzy o pustym, marmurowym spojrzeniu i wężowych włosach. Łby tych jadowitych istot kierowały swoje zęby ku obserwatorom, jednak kilka z nich, ku ich szczęściu lub nieszczęściu, zgubiły się gdzieś. Zapewne w transporcie. Nieważne. – To chyba po niej. W sensie po pani Jørgensen. Twojej mamie.
Miała dobre intencje. Miała nadzieję, że tym elementem poruszającym jej wspomnienia, nie obruszy jakichś mniej przyjemnych zwojów pamięci Montmorency’ego. W końcu nie chciała przyspieszać działania swojego procesu przesiedleniowego, kiedy ten zdecyduje się osiedlić w posiadłości na dobre. Bo przecież po to tu przyjechał. Tak podpowiadała jej kobieca, nieśmiertelna intuicja.
- Uczyniłam z tego pokoju miejsce pracy, ale to nie szkodzi. Jeżeli chcesz, od razu wyniosę wszystkie swoje rzeczy. Choćby teraz – przyobiecała.
Teraz, kiedy przyglądała się twarzy młodego półfrancuza, zaczynała pozwoli rozumieć tak gorące powitanie, które przed chwilą wystosowała ku niemu starsza, właśnie odesłana z misją krewniaczka. I chociaż obecnie w półmroku twarz Ezry wydawała się zlewać z cieniem na załamaniu dwóch pomieszczeń, Hansen pamiętała go. Dobrze go pamiętała, w końcu taka była właśnie natura młodszych dziewczynek – dobrze zapamiętywać każdego ze starszych chłopców, którzy sami nigdy nie zapamiętają jej z taką skrupulatną szczegółowością, jak ona ich. Była dzieckiem, kiedy ostatni raz wiedziała młodego dziedzica, mimo wszystko potrafiła rozpoznać te przewlekle smutne spojrzenie i zrozumieć, że dojrzewanie każdego z nich pokąsało już swoimi bezlitosnymi szczękami.
On się zmienił, ale ona przecież też nie plamiła się każdym posiłkiem, który Isabel próbowała wcisnąć jej do ust podstępem.
Nad ramieniem Ezry próbowała zetknąć się spojrzeniem z wyraźnie skierowanym ku niej spojrzeniem Isabel, jednak nawet mrugając bez przerwy nie mogła uzyskać upragnionej ostrości obrazu. Wydawało się, że jedynie ustawiony na pierwszym planie Montmorency mógł być przeznaczonym dla niej obecnie widokiem. Szkoda, że nie miała właściwie nawet cienia odwagi, by popatrzeć mu w oczy dłużej niż przez sekundę. Kiedy pochwalił ją, nie mogła patrzeć już nawet tak krótko, wybierając sobie po prostu odpowiedni punkt nad jego ramieniem, byle nie zdradzać swojej towarzyskiej nieporadności, przeplatającej się nierozerwalnie z nieśmiałością.
- Dobry wieczór, Odynie, to w końcu tyle lat… – zapewniła tylko z uprzejmości. Przeczuwała, że nie sprzedał jej tych miłych słów tylko po to, by jakkolwiek zagaić rozmowę, stąd cofnęła się o kilka kroków i nieśmiałym ruchem dłoni zaprosiła go do środka, do pomieszczenia wypełnionego niedokończonymi jeszcze meblami, rzeźbami i zapachem świeżego, łupanego drewna i porozrzucanych pod stolikiem rzeźbiarskim wiórów. Krótkie, nerwowo rzucone zaklęcie sprawiło jednak, że ten niechlubny, porozrzucany pył rozszedł się po pomieszczeniu i poukrywał pod komódkami czy mebelkami ukrytymi pod białymi płachtami. Byle tylko nie zaprzepaścić wrażenia.
Chociaż teraz ledwo przebijało się to przez jej świadomość, myśl o tym, że za kilka dni być może będą zmuszeni opuścić ten dom, pojawiła się w jej głowie i rozwijała tam niczym wyjątkowo złośliwy nowotwór.
- To… Stoi tu od kiedy pamiętam – powiedziała, wskazując na ukruszoną od niepamiętnych czasów rzeźbę, która nie należała do niej. Głowa meduzy o pustym, marmurowym spojrzeniu i wężowych włosach. Łby tych jadowitych istot kierowały swoje zęby ku obserwatorom, jednak kilka z nich, ku ich szczęściu lub nieszczęściu, zgubiły się gdzieś. Zapewne w transporcie. Nieważne. – To chyba po niej. W sensie po pani Jørgensen. Twojej mamie.
Miała dobre intencje. Miała nadzieję, że tym elementem poruszającym jej wspomnienia, nie obruszy jakichś mniej przyjemnych zwojów pamięci Montmorency’ego. W końcu nie chciała przyspieszać działania swojego procesu przesiedleniowego, kiedy ten zdecyduje się osiedlić w posiadłości na dobre. Bo przecież po to tu przyjechał. Tak podpowiadała jej kobieca, nieśmiertelna intuicja.
- Uczyniłam z tego pokoju miejsce pracy, ale to nie szkodzi. Jeżeli chcesz, od razu wyniosę wszystkie swoje rzeczy. Choćby teraz – przyobiecała.
Bezimienny
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:52
Okruch człowieczeństwa, sympatia, niczym niesplątana życzliwość serca, to było jak uderzenie tarana – wytrącało argumenty, złośliwe myśli i kpinę, tak często wszak dźwięczącą w melodyjnym głosie mężczyzny. Zapachy dobiegające z kuchni wabiły nozdrza, wizualizując się przed oczami, domowe wypieki przyprawione szczyptą przyprawy, której próżno szukać nawet i w najlepszych francuskich restauracjach, to niepodrobiona część, tak szczera i ukazująca dobroć, iż trudno skrytykować, coś przygotowanego z miłości, nagła tęsknota otworzyła wrota, które już uchylone przez ciepłe powitanie i serdeczny uśmiech w progu domu zostały naruszone, teraz te ustąpiły całkiem.
Widząc twarz młodej kobiety, czuł na sobie presję, aby odgadnąć imię z przeszłości, którą miał już za sobą, do której nie lubił wracać. Pamięć tamtych dni – bolała, tym jednak pozostawanie gburem i ignorantem, byłoby niestosowne, w obliczu ludzi tak szczerych w swych emocjach. Przypomniał sobie.
Wypiękniała.
Kwiatki wplecione w złote włosy, co uszlachetnione z wiekiem pociemniały, uśmiech czający się, jakby na każde zawołanie, bystre spojrzenie pozbawione narzuconych norm i zasad, wyzbyte z tych wszystkich manier i będące jedynie szczerą, niewinną oazą zapomnienia, w jaką mógł wpatrywać się długimi chwilami. Zawsze miała w sobie, to „coś” co przyciągało wzrok, tak teraz świadom lat przeżytych i doświadczony widząc postawę kobiety przed nim, zmieszanej, ale i intrygującej samą swą obecnością. Mógł śmiało stwierdzić, że nie zatraciła tej wyjątkowości, którą dostrzegł, niegdyś, wręcz przeciwnie, ta wyrosła, dojrzała, niczym kwiat osiągając stan, w jakim należy go podziwiać. Bo chociaż, nie klasycznie piękna, niepozbawiona niedociągnięć na linii twarzy, czy kryjących się w postawie, to jednak błyszczała w półmroku jaśniej, niż najdostojniejsze, z tytułu jeno, damy salonów. Dziewczyna miała w sobie coś, czego Ezra dawno nie widział.
Grzecznie odprawiona Isabel zostawiła ich samych sobie. Zamykając oczy Montmorency, czuł, że dom żył, tętnił cichym miarowym pulsem, przeciwnością stając do rezydencji, we Francji, które stały puste, chłodne i subtelnie zębem czasu nadgryzane. Sama pracownia, była świadkiem jego licznych uśmiechów, słyszała cichy dziecięcy śmiech, gdy wraz z matką przebywał w jej czterech ścianach. Zatracił się we wspomnieniach, całkiem niemal ignorując kobietę stojącą przed nim. Zamykając ciężkie, od zmęczenia podróżą powieki westchnął, odetchnął zapachem miejsca i ku swemu zdziwieniu uśmiechnął się. Namacalny obraz wspomnień wymazał ponurą wieczorną aurę, zalewając pracownię złotym blaskiem promieni wschodzącego słońca, wonią kwiecia niosącą się wraz z poranną rosą przez otwarte okno, w tym wszystkim była radość, kryła się w tych meblach, w tych ścianach. Otwarcie oczu i powrót do osoby Lotte, co swym głosem wyciągnęła go, nieumyślnie z wizji wspomnień. Złamał przepisową odległość, nie analizując swych poczynań, śmiało wyciągnął dłoń, ku jej twarzy, lecz zawahał się, w momencie, gdy opuszki palców, niemal dotknęły lico dziewczęcia. – Wyrosłaś – rzucił, wciąż zawieszony w dziwnej miękkości wywołanej czarem wspomnień. Dopiero jej kolejne słowa na powrót przywróciły równowagę i melancholijną maskę człowieka, którym przecież był, prawda? Nie rozumiał jej słów, wypowiedzianych zbyt szybko, jakby te pragnęły prześcignąć w pędzie szalejące w piersi niewieściej serce. Nie rozumiał jej obaw. – Zostanę tu góra trzy dni, nim wyruszę dalej na północ. – Rzekł, spokojnie patrząc ponad kobietę na pokaz sztuki, którą ta przesiąkła. – Dobrze zaopiekowałaś się tym miejscem, moja matka, pani Jørgensen, doceniłaby cię, i myślę, że bardzo polubiła. – Zawiesił głos, jak i spojrzenie na nieśmiałej dziewczynie. – Szlifuj swe talenty, a gdybyś czegokolwiek potrzebowała, nie wahaj się prosić. – Uśmiechnął się, lekko, ale czar ten prysł, gdy w korytarzu dało się usłyszeć korki opiekunki domostwa.
Widząc twarz młodej kobiety, czuł na sobie presję, aby odgadnąć imię z przeszłości, którą miał już za sobą, do której nie lubił wracać. Pamięć tamtych dni – bolała, tym jednak pozostawanie gburem i ignorantem, byłoby niestosowne, w obliczu ludzi tak szczerych w swych emocjach. Przypomniał sobie.
Wypiękniała.
Kwiatki wplecione w złote włosy, co uszlachetnione z wiekiem pociemniały, uśmiech czający się, jakby na każde zawołanie, bystre spojrzenie pozbawione narzuconych norm i zasad, wyzbyte z tych wszystkich manier i będące jedynie szczerą, niewinną oazą zapomnienia, w jaką mógł wpatrywać się długimi chwilami. Zawsze miała w sobie, to „coś” co przyciągało wzrok, tak teraz świadom lat przeżytych i doświadczony widząc postawę kobiety przed nim, zmieszanej, ale i intrygującej samą swą obecnością. Mógł śmiało stwierdzić, że nie zatraciła tej wyjątkowości, którą dostrzegł, niegdyś, wręcz przeciwnie, ta wyrosła, dojrzała, niczym kwiat osiągając stan, w jakim należy go podziwiać. Bo chociaż, nie klasycznie piękna, niepozbawiona niedociągnięć na linii twarzy, czy kryjących się w postawie, to jednak błyszczała w półmroku jaśniej, niż najdostojniejsze, z tytułu jeno, damy salonów. Dziewczyna miała w sobie coś, czego Ezra dawno nie widział.
Grzecznie odprawiona Isabel zostawiła ich samych sobie. Zamykając oczy Montmorency, czuł, że dom żył, tętnił cichym miarowym pulsem, przeciwnością stając do rezydencji, we Francji, które stały puste, chłodne i subtelnie zębem czasu nadgryzane. Sama pracownia, była świadkiem jego licznych uśmiechów, słyszała cichy dziecięcy śmiech, gdy wraz z matką przebywał w jej czterech ścianach. Zatracił się we wspomnieniach, całkiem niemal ignorując kobietę stojącą przed nim. Zamykając ciężkie, od zmęczenia podróżą powieki westchnął, odetchnął zapachem miejsca i ku swemu zdziwieniu uśmiechnął się. Namacalny obraz wspomnień wymazał ponurą wieczorną aurę, zalewając pracownię złotym blaskiem promieni wschodzącego słońca, wonią kwiecia niosącą się wraz z poranną rosą przez otwarte okno, w tym wszystkim była radość, kryła się w tych meblach, w tych ścianach. Otwarcie oczu i powrót do osoby Lotte, co swym głosem wyciągnęła go, nieumyślnie z wizji wspomnień. Złamał przepisową odległość, nie analizując swych poczynań, śmiało wyciągnął dłoń, ku jej twarzy, lecz zawahał się, w momencie, gdy opuszki palców, niemal dotknęły lico dziewczęcia. – Wyrosłaś – rzucił, wciąż zawieszony w dziwnej miękkości wywołanej czarem wspomnień. Dopiero jej kolejne słowa na powrót przywróciły równowagę i melancholijną maskę człowieka, którym przecież był, prawda? Nie rozumiał jej słów, wypowiedzianych zbyt szybko, jakby te pragnęły prześcignąć w pędzie szalejące w piersi niewieściej serce. Nie rozumiał jej obaw. – Zostanę tu góra trzy dni, nim wyruszę dalej na północ. – Rzekł, spokojnie patrząc ponad kobietę na pokaz sztuki, którą ta przesiąkła. – Dobrze zaopiekowałaś się tym miejscem, moja matka, pani Jørgensen, doceniłaby cię, i myślę, że bardzo polubiła. – Zawiesił głos, jak i spojrzenie na nieśmiałej dziewczynie. – Szlifuj swe talenty, a gdybyś czegokolwiek potrzebowała, nie wahaj się prosić. – Uśmiechnął się, lekko, ale czar ten prysł, gdy w korytarzu dało się usłyszeć korki opiekunki domostwa.
Nieznajomy
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:52
Uśmiechnięta lekko Lotte obserwowała rozglądającego się po pomieszczeniu Montmorenciego, za razem próbując właściwie dojść do tego co ten próbował dojrzeć nad jej ramieniem. Mrugała intensywnie, próbując wyostrzyć spojrzenie na jego ciemnych oczach, wyjątkowo bezskutecznie, co zamiast budzić frustrację, obudziło jeszcze większy, kiełkujący w niej wciąż niepokój. Tai, który popchnął ją samą w ramiona wspomnień, zmuszające do spuszczenia wzroku i kontemplowania w ciszy obrazów, które kiedyś wydawały się bardziej wyraźne. Bardziej nasycone. Pełniejsze. Nie tak bolesne, jak bolesne potrafiło bywać dla niej światło słoneczne uderzające o rogówka oka.
Pamiętała spojrzenie Ezry i wystarczyło odtworzyć je sobie w głowie, by obraz ten przelać na rzeczywistość. Teraz kiedy czuła, że wie jak mniej więcej powinny wyglądać jego rysy twarzy, zauważała więcej szczegółów. Była to przewaga którą posiadała nad osobą zwyczajnie niewidomą od urodzenia – ona pamiętała ogromną ilość szczegółów z poprzednich lat. I chociaż te zatrą się z czasem, teraz mogła próbować wyhaczyć większą ilość szczegółów jego sylwetki.
Szkoda tylko, że próbując skupić się na krzywiźnie nosa czy falach włosów, pominęła to, że cień dłoni przesunął się ku jej twarzy. W połączeniu z tonem, jakim wystosował swoje spostrzeżenie, spodziewała się, że raczej nie spodziewał się tego, co tu zastał. Nie mogła jednak zrozumieć czemu w tym wszystkim zdziwiony wydawał się najbardziej tym, że wyrosła, a nie oburzony tym, że splamiła swoją obecnością ściany pokoju, który świętej pamięci matka tak bardzo lubiła.
- Ja… No dobrze. Czyli nie chcesz, żebym wyniosła wszystkie swoje rzeczy? – potrzebowała jasnej odpowiedzi. Domyślała się, że nie będzie musiała. Że ten szybko zawinie się z rezydencji i po prostu pozostawi ją ponownie na pastwę losu Hansenów… Tylko dlaczego? Dlaczego chciał stąd wyjeżdżać? Dlaczego chciał zostawiać swoją ojcowiznę? – Moje talenty nie nakarmią nas wszystkich, tak mówi mama i Isabel. Kilku ważnych klientów mojego ojca niestety niedawno zmarło… Musimy poszukać kogoś innego. Ale nie wiem po co ci to mówię… Przepraszam.
Lotte źle znosiła nawet konieczność nauki w innym miejscu, niż te będące jej obecnym miejscem zamieszkania. Zapuściła korzenie głęboko pod fundamentami domostwa Jørgensenów, widocznie czując do niego nawet większe przywiązanie, niż Ezra. Miała ochotę zapytać o coś, jednak wahała się odpowiednio długo, by Isabel zdążyła podejść do progu i krótkim skinieniem zasugerować Lotte, by ta dołączyła do niej w kuchni. Lotte nie zauważyła tego sygnału, bo okryta blaskiem świec ciotka wydawała się w jej oczach bardziej plamą, niż faktyczną sylwetką.
Ignorancja młodej dziewczyny wzbudziła wykwitającą na twarzy Isabel irytację. Widocznie nie pierwszy to raz młoda Hansen nie zauważyła jakiegoś niemego sygnału. Obie były jeszcze nieświadome, że to dopiero początek jej nieszczęścia.
- Lotte, ślepa jesteś? Czekam na ciebie. Chodź, pomożesz mi w salonie – powiedziała wreszcie, na co młoda Hansen pokiwała prędko głową. Po raz ostatni zderzyła się z Ezrą spojrzeniem w tym pomieszczeniu, a potem spokojnym krokiem, co jakiś czas dotykając charakterystycznych punktów takich jak nieruchoma od lat szafa, framuga czy etażerka na korytarzu, poprowadziła potomka Jørgensenów ku salonowi. Pomieszczenie duże i przestronne, z oknem zasłoniętym ciężkimi zasłonami i oświetlone jedynie kilkoma świecami ustawionymi na stoliczku kawowym, jedynym mebelku nienakrytym tu białymi płachtami, chroniącymi nieużywane meble przed kurzem.
- Niewiele korzystamy z salonu, Lotte zdejmie płachty i uprzątnie wszystko. Gdybyśmy my wiedzieli, że przyjedziesz już, dzisiaj… Przygotowalibyśmy się lepiej. Nie miej nam za złe, dom jest praktycznie nieruszony, a na górze jest też twój pokój… – powiedziała Isabel w tym samym czasie, kiedy młoda Hansen żwawymi zaklęciami zaczynała podnosić płachty z mebli i składając je w równe prostokąty – odkładać na szczycie wysokiej szafy, z daleka od oczu zarówno jej, jak i dwójki doroślejszych od niej osobników. Dziewczyna przejechała palcami po miłej w dotyku powierzchni kanapy, kiedy stanęła za jej oparciem. Nie była pewna czy powinna użyć zaklęcia odpędzającego kurz z powierzchni – dłonie pozostawały zawodne w kontakcie z nawierzchnią, która nie pozostawała tak gładka jak szkło czy polerowane drewno. Wzrok nie pozwalał dostrzec tak drobnych szczegółów.
- Usiądź, proszę – powiedziała Lotte, wtrącając się pomiędzy ciotkę, a Ezrę.
- Lotte, cicho. Przygotujemy ci całe piętro tak jak sobie tylko zażyczysz. Dobrze wiedzieć, że odradza się stary duch tego miejsca. Będzie ci tutaj dobrze – cisza, spokój… – powiedziała, zanim zniknęła za przymkniętymi drzwiami do kuchni. Uśmiechając się szeroko i eksponując swoje dołeczki w policzkach. Widoczna mania posiadania wiedzy i podsłuchiwania sprawiała, że czajnik furgotał jedynie cicho, a jej sylwetka znajdowała się dziwnie blisko drzwi.
Hansen jedynie oparła się dłońmi o szczyt oparcia kanapy, na którą zaprosiła gościa, będącego właściwie ich gospodarzem… A potem bezradnie poruszyła ramionami. Ciotka była jaka była.
Pamiętała spojrzenie Ezry i wystarczyło odtworzyć je sobie w głowie, by obraz ten przelać na rzeczywistość. Teraz kiedy czuła, że wie jak mniej więcej powinny wyglądać jego rysy twarzy, zauważała więcej szczegółów. Była to przewaga którą posiadała nad osobą zwyczajnie niewidomą od urodzenia – ona pamiętała ogromną ilość szczegółów z poprzednich lat. I chociaż te zatrą się z czasem, teraz mogła próbować wyhaczyć większą ilość szczegółów jego sylwetki.
Szkoda tylko, że próbując skupić się na krzywiźnie nosa czy falach włosów, pominęła to, że cień dłoni przesunął się ku jej twarzy. W połączeniu z tonem, jakim wystosował swoje spostrzeżenie, spodziewała się, że raczej nie spodziewał się tego, co tu zastał. Nie mogła jednak zrozumieć czemu w tym wszystkim zdziwiony wydawał się najbardziej tym, że wyrosła, a nie oburzony tym, że splamiła swoją obecnością ściany pokoju, który świętej pamięci matka tak bardzo lubiła.
- Ja… No dobrze. Czyli nie chcesz, żebym wyniosła wszystkie swoje rzeczy? – potrzebowała jasnej odpowiedzi. Domyślała się, że nie będzie musiała. Że ten szybko zawinie się z rezydencji i po prostu pozostawi ją ponownie na pastwę losu Hansenów… Tylko dlaczego? Dlaczego chciał stąd wyjeżdżać? Dlaczego chciał zostawiać swoją ojcowiznę? – Moje talenty nie nakarmią nas wszystkich, tak mówi mama i Isabel. Kilku ważnych klientów mojego ojca niestety niedawno zmarło… Musimy poszukać kogoś innego. Ale nie wiem po co ci to mówię… Przepraszam.
Lotte źle znosiła nawet konieczność nauki w innym miejscu, niż te będące jej obecnym miejscem zamieszkania. Zapuściła korzenie głęboko pod fundamentami domostwa Jørgensenów, widocznie czując do niego nawet większe przywiązanie, niż Ezra. Miała ochotę zapytać o coś, jednak wahała się odpowiednio długo, by Isabel zdążyła podejść do progu i krótkim skinieniem zasugerować Lotte, by ta dołączyła do niej w kuchni. Lotte nie zauważyła tego sygnału, bo okryta blaskiem świec ciotka wydawała się w jej oczach bardziej plamą, niż faktyczną sylwetką.
Ignorancja młodej dziewczyny wzbudziła wykwitającą na twarzy Isabel irytację. Widocznie nie pierwszy to raz młoda Hansen nie zauważyła jakiegoś niemego sygnału. Obie były jeszcze nieświadome, że to dopiero początek jej nieszczęścia.
- Lotte, ślepa jesteś? Czekam na ciebie. Chodź, pomożesz mi w salonie – powiedziała wreszcie, na co młoda Hansen pokiwała prędko głową. Po raz ostatni zderzyła się z Ezrą spojrzeniem w tym pomieszczeniu, a potem spokojnym krokiem, co jakiś czas dotykając charakterystycznych punktów takich jak nieruchoma od lat szafa, framuga czy etażerka na korytarzu, poprowadziła potomka Jørgensenów ku salonowi. Pomieszczenie duże i przestronne, z oknem zasłoniętym ciężkimi zasłonami i oświetlone jedynie kilkoma świecami ustawionymi na stoliczku kawowym, jedynym mebelku nienakrytym tu białymi płachtami, chroniącymi nieużywane meble przed kurzem.
- Niewiele korzystamy z salonu, Lotte zdejmie płachty i uprzątnie wszystko. Gdybyśmy my wiedzieli, że przyjedziesz już, dzisiaj… Przygotowalibyśmy się lepiej. Nie miej nam za złe, dom jest praktycznie nieruszony, a na górze jest też twój pokój… – powiedziała Isabel w tym samym czasie, kiedy młoda Hansen żwawymi zaklęciami zaczynała podnosić płachty z mebli i składając je w równe prostokąty – odkładać na szczycie wysokiej szafy, z daleka od oczu zarówno jej, jak i dwójki doroślejszych od niej osobników. Dziewczyna przejechała palcami po miłej w dotyku powierzchni kanapy, kiedy stanęła za jej oparciem. Nie była pewna czy powinna użyć zaklęcia odpędzającego kurz z powierzchni – dłonie pozostawały zawodne w kontakcie z nawierzchnią, która nie pozostawała tak gładka jak szkło czy polerowane drewno. Wzrok nie pozwalał dostrzec tak drobnych szczegółów.
- Usiądź, proszę – powiedziała Lotte, wtrącając się pomiędzy ciotkę, a Ezrę.
- Lotte, cicho. Przygotujemy ci całe piętro tak jak sobie tylko zażyczysz. Dobrze wiedzieć, że odradza się stary duch tego miejsca. Będzie ci tutaj dobrze – cisza, spokój… – powiedziała, zanim zniknęła za przymkniętymi drzwiami do kuchni. Uśmiechając się szeroko i eksponując swoje dołeczki w policzkach. Widoczna mania posiadania wiedzy i podsłuchiwania sprawiała, że czajnik furgotał jedynie cicho, a jej sylwetka znajdowała się dziwnie blisko drzwi.
Hansen jedynie oparła się dłońmi o szczyt oparcia kanapy, na którą zaprosiła gościa, będącego właściwie ich gospodarzem… A potem bezradnie poruszyła ramionami. Ciotka była jaka była.
Bezimienny
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:53
Podobał mu się jej życzliwy uśmiech zaklęty w ramach niewinności, jaką emanowała pomimo emocji, jakie w niej zmącił od strachu, po ciekawość? Jeśli tak było to w rzeczy samej Ezra, miał powody do pogratulowania sobie taktu i wrodzonego talentu do pozyskiwania sobie ludzi. Ta przychylność, to gdy się starał, aby na zmęczonej i zastygłej w grymasie pogardy twarzy zakwitł promień uśmiechu, tak szczery, jak niegdyś, kiedy był dzieckiem i zapewne nawet w pamięci Lotte figurował niejeden z jego uśmiechów, tak teraz każdy krok, drobny gest, czy życzliwość były okraszone podejrzliwością i szukaniem podstępnego haczyka, czy gdyby po wielkopańsku zaszedł w progi swego majątku, nie uraczywszy gospodyni, chociażby cieplejszym słowem, to na twarzy dziewczyny również szalałaby ta niepewność? Czy ktoś taki, jak ona, potrafił czytać emocje zaklęte pod warstwą kultury? A jeśli, tak to czy dostrzegała w nim dalej zagrożenie, dla swej egzystencji zamkniętej w czterech ścianach pracowni? Kobieta co z lękiem spogląda na nieznajomy cień, o ile go dojrzy, czy potrafiłaby sprzeciwić się i postawić na swoim – udowadniając, przy tym swe talenty i dając do zrozumienia, jak wiele to miejsce dla niej znaczyło? Ezra wyciągnął, co chciał, zdawać by się mogło z tej skromnej rozmowy, a nawet więcej reszta będzie zależała od Lotte.
– Nie – stwierdza, krótko ucinając tym samym temat. Spogląda na artystkę, doszukując się w jej postawie buntu, czegoś na kształt sprzeciwu, pragnie go dostrzec, by zadrwić jednocześnie z nazbyt rychłego osądu, jaki zakiełkował w umyśle przesączonym magią zakazaną, co mąci myśli i skazuje na złośliwe, pełne wzgardy podszepty.
Racjonalne podejście, tak brutalnie pozbawione złudnej otoczki człowieka zawieszonego w obłokach, wiecznie rozmarzonego, a przecież mógł się po niej tego spodziewać, prawda? Tej lekkości w szukaniu drogi do szczęścia, w końcu była artystką, oni spoglądali na świat, o niebo inaczej, niż przeciętni śmiertelnicy, a jednak zaskoczyła go. Wyczuwał w tym, jakże chłopską, twardą, ale prawdziwą nutę, realizmu wobec losu, jaki rzucił ich, tę rodzinę na rozdroże, gdy pomimo dachu nad głową widmo zaciśniętego pasa, niczym bicz spada na zgarbione pod ciężarem pracy sylwetki. Westchnął.
– Zastanowię się, co z tobą zrobię. Co do rodziny, to nie martw się. Lojalna służba i lata, w jakich dbali o ten skrawek wspomnień zaklęty w murach tej posiadłości zostanie im sowicie wynagrodzony. – Stwierdził, chłodno odwracając się do dziewczyny profilem. Nasłuchiwał kroków dochodzących z korytarza, a gdy w progu stanęła Isabel, kiedy dawała czytelne znaki, widząc wzbierającą irytację, chciał roześmiać się. Czyżby była aż tak ślepa, iż nie dostrzega problemu, z jakim borykała się młoda artystka? Paradoks sytuacji, czyż nie? Hamował się, jednak przez wzgląd na stare czasy i szacunek do starszej kobiety.
Obserwował ich gdy przemierzały korytarz, trzymając się w oddaleniu, ale jednak idąc za nimi, tak jakby wspominał, lecz w istocie heban oczu skupiony był na postaci niewiasty, co dotykiem badała ścieżkę ku drodze, jaką powinna podążać.
Dziwił im się. Doskonale wiedzieli, że mieli pełne prawo do korzystania z domu, a nawet do zagospodarowania pomieszczeń wedle własnego uznania, jednakże rozumiał także spojrzenie tych ludzi czujących się w obowiązku do spełnienia swej powinności względem jego rodziny. Cierpliwie czekał, aż ten dramat, jaki miał miejsce na jego oczach, dobiegnie końca. Pomijając kwestię, iż sam uporałby się z płachtami znacznie szybciej, niż niedowidząca dziewczyna, czuł narastającą w trzewiach złość na jej rodzinę w głównej mierze skierowaną pod adresem starszawej ciotki, co wszak nie była, chyba aż tak głupia, by nie dostrzec widomych problemów dziewczęcia. Okruch człowieczeństwa drgał nieprzerwanie, kiedy spracowane dłonie artystki płynęły po powierzchni mebli, rozumiejąc w jakimś stopniu jej nieporadność.
– Wystarczy mi moja stara sypialnia, nie zostanę tutaj długo zamierzam udać się do Midgardu – ostatnie słowa zabrzmiały, tak jakby oznajmił, iż planuje wybrać się do Niflheimu i wcale nie zamierzał powrócić do świata żywych. Co prawda miasto to nie było, aż takie złe, lecz dla południowca, mogło stanowić prawdziwe wyzwanie, nawet jeśli w żyłach tegoż płynęła krew północy, to czuł się niepewnie na tej ziemi.
– Przygotuj kąpiel oraz doprowadź do użytku sypialnię, jestem znużony – zatrzymał ją spojrzeniem, heban oczu wpijał się w ciało, niczym szpony drapieżnego ptaka, nie pozwalając kobiecie opuścić salonu. Przemawiał głosem dziwnie miękkim, nie odrywał od Isabel wzroku, skupiając się wyłącznie na tej chwili, na wypowiadanych słowach, bo i owszem, mógłby zażądać tego, lecz wolał, aby kobieta w niepamięci miała to zajście, jak i jego chęć pozostania sam na sam z Lotte. – Jak skończysz, zajmij się kolacją dla dwojga, coś pożywnego, ale ciepłego – czarujący głosik brzmiał na krawędzi salonu z korytarzem i zakradał się do umysłu służącej. – Dziękuję – dodał, a po chwili zostali sami w pomieszczeniu.
– Usiądź, proszę. – Odbił niedawną prośbę, która zdawać by się mogło przepadła w rozmowie. – Opowiedz mi o sobie – zagadnął, już normalnym tonem, acz momentami w słowach zakradała się fałszywa nuta południowego akcentu.
– Nie – stwierdza, krótko ucinając tym samym temat. Spogląda na artystkę, doszukując się w jej postawie buntu, czegoś na kształt sprzeciwu, pragnie go dostrzec, by zadrwić jednocześnie z nazbyt rychłego osądu, jaki zakiełkował w umyśle przesączonym magią zakazaną, co mąci myśli i skazuje na złośliwe, pełne wzgardy podszepty.
Racjonalne podejście, tak brutalnie pozbawione złudnej otoczki człowieka zawieszonego w obłokach, wiecznie rozmarzonego, a przecież mógł się po niej tego spodziewać, prawda? Tej lekkości w szukaniu drogi do szczęścia, w końcu była artystką, oni spoglądali na świat, o niebo inaczej, niż przeciętni śmiertelnicy, a jednak zaskoczyła go. Wyczuwał w tym, jakże chłopską, twardą, ale prawdziwą nutę, realizmu wobec losu, jaki rzucił ich, tę rodzinę na rozdroże, gdy pomimo dachu nad głową widmo zaciśniętego pasa, niczym bicz spada na zgarbione pod ciężarem pracy sylwetki. Westchnął.
– Zastanowię się, co z tobą zrobię. Co do rodziny, to nie martw się. Lojalna służba i lata, w jakich dbali o ten skrawek wspomnień zaklęty w murach tej posiadłości zostanie im sowicie wynagrodzony. – Stwierdził, chłodno odwracając się do dziewczyny profilem. Nasłuchiwał kroków dochodzących z korytarza, a gdy w progu stanęła Isabel, kiedy dawała czytelne znaki, widząc wzbierającą irytację, chciał roześmiać się. Czyżby była aż tak ślepa, iż nie dostrzega problemu, z jakim borykała się młoda artystka? Paradoks sytuacji, czyż nie? Hamował się, jednak przez wzgląd na stare czasy i szacunek do starszej kobiety.
Obserwował ich gdy przemierzały korytarz, trzymając się w oddaleniu, ale jednak idąc za nimi, tak jakby wspominał, lecz w istocie heban oczu skupiony był na postaci niewiasty, co dotykiem badała ścieżkę ku drodze, jaką powinna podążać.
Dziwił im się. Doskonale wiedzieli, że mieli pełne prawo do korzystania z domu, a nawet do zagospodarowania pomieszczeń wedle własnego uznania, jednakże rozumiał także spojrzenie tych ludzi czujących się w obowiązku do spełnienia swej powinności względem jego rodziny. Cierpliwie czekał, aż ten dramat, jaki miał miejsce na jego oczach, dobiegnie końca. Pomijając kwestię, iż sam uporałby się z płachtami znacznie szybciej, niż niedowidząca dziewczyna, czuł narastającą w trzewiach złość na jej rodzinę w głównej mierze skierowaną pod adresem starszawej ciotki, co wszak nie była, chyba aż tak głupia, by nie dostrzec widomych problemów dziewczęcia. Okruch człowieczeństwa drgał nieprzerwanie, kiedy spracowane dłonie artystki płynęły po powierzchni mebli, rozumiejąc w jakimś stopniu jej nieporadność.
– Wystarczy mi moja stara sypialnia, nie zostanę tutaj długo zamierzam udać się do Midgardu – ostatnie słowa zabrzmiały, tak jakby oznajmił, iż planuje wybrać się do Niflheimu i wcale nie zamierzał powrócić do świata żywych. Co prawda miasto to nie było, aż takie złe, lecz dla południowca, mogło stanowić prawdziwe wyzwanie, nawet jeśli w żyłach tegoż płynęła krew północy, to czuł się niepewnie na tej ziemi.
– Przygotuj kąpiel oraz doprowadź do użytku sypialnię, jestem znużony – zatrzymał ją spojrzeniem, heban oczu wpijał się w ciało, niczym szpony drapieżnego ptaka, nie pozwalając kobiecie opuścić salonu. Przemawiał głosem dziwnie miękkim, nie odrywał od Isabel wzroku, skupiając się wyłącznie na tej chwili, na wypowiadanych słowach, bo i owszem, mógłby zażądać tego, lecz wolał, aby kobieta w niepamięci miała to zajście, jak i jego chęć pozostania sam na sam z Lotte. – Jak skończysz, zajmij się kolacją dla dwojga, coś pożywnego, ale ciepłego – czarujący głosik brzmiał na krawędzi salonu z korytarzem i zakradał się do umysłu służącej. – Dziękuję – dodał, a po chwili zostali sami w pomieszczeniu.
– Usiądź, proszę. – Odbił niedawną prośbę, która zdawać by się mogło przepadła w rozmowie. – Opowiedz mi o sobie – zagadnął, już normalnym tonem, acz momentami w słowach zakradała się fałszywa nuta południowego akcentu.
Nieznajomy
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:53
Isabel wydawała się być nieco zaskoczona takim obrotem spraw – widocznie we wszystkim tym spodziewała się dłuższego pobytu Ezry w czterech ścianach rezydencji, ba! Może w głębi duszy oczekiwała tego, że na nowo przywoła zintensyfikowane życie do tych smutnych, pamiętających dawne czasy murów. Że zostanie tutaj, znajdzie sobie żonę, otoczy się wiankiem dzieciaków, które w przyszłości będzie ciotka. A potem kiedy ciotce brakować już będzie sił, zabawiać będzie Lotte. W końcu zawsze tak było. Tylko to znała. Nie wyobrażała sobie, by nikt nie został tutaj i nie pomagał rodzinie wobec której odczuwała tak galopującą lojalność.
Może w głębi serca liczyła, że gdy potraktują potomka Jørgensenów z odpowiednim szacunkiem, poświęceniem i namaszczeniem, ten poczuje jak dobrze czuć można się w rodzinnych stronach. Że zmieni zdanie, a pozycja ich wszystkich osadzonych tutaj od długich, długich lat pozostanie niewzruszona. Ciota nie łudziła się, że młoda i nieśmiała Lotte będzie w stanie przekonać ciemnowłosego do pozostania tu na dłużej, dlatego pewnie tak intensywnie wcinała się między słowa wymieniane między dwójką młodych ludzi, mogących być jej dziećmi, a przy wielkiej upartości czy pechu – nawet jej dziećmi.
- Nie wiem czy nie jest urządzony trochę… Zbyt młodzieńczo, minęło w końcu tyle lat – zasugerowała ciotka, gdy wezwano ją do uprzątnięcia sypialni. Chciała chyba tym samym wskazać możliwość zajęcia sypialni niegdyś należącej do rodziców, być może starając się unikać nieodpowiednich słów, które mogłyby przywołać nieszczęśliwe wspomnienia związane z ich życiem i późniejszą śmiercią. Dlatego nie wypowiedziała swoich myśli na głos. Tylko i wyłącznie dlatego, że nie chciała uchodzić za skończoną, niewychowaną idiotkę. Dokuczanie Lotte było czymś zupełnie innym od wbijania szpil gospodarzowi. – Zabiorę twoje bagaże na górę i za moment naszykuję kąpiel. A żeby było żwawiej, może niech Lotte zajmie się kolacją, umie gotować, poradzi sobie.
Lotte naturalnie uciekła wzrokiem ku Ezrze – odbierała w końcu tak sprzeczne sygnały dochodzące z ich stron. Zastanawiała się co wstąpiło w ciotkę, skoro ta postanawiała przeinaczać polecenia jej wydawane. Gospodarz poprosił o to, by ona sama wykonała konkretne zadanie, dlaczego więc ta zdecydowała się na proponowanie tego młodej Hansen i ryzykowanie tym, że mniej doświadczona w usługiwaniu blondynka wykona potknięcie, które negatywnie wpłynie na opinię o niej?
Dlaczego ciotka jej to robiła?
- Jeżeli tak sobie zażyczysz, bardzo chętnie zajmę się gotowaniem – potwierdziła jednak, chociaż głos wydawał się wyjątkowo niepewny. Lotte krążyła źrenicami wokół oczu Ezry, jednak nie skupiała się na punkcie centralnym, widocznie nie czując się w jego aurze wystarczająco komfortowo i bezpiecznie. Był obcym puntem, do którego albo z czasem przywyknie, albo do którego w ogóle przywyknąć nie będzie musiała. W końcu miał wyjechać. – Przepraszam, że pytam, ale czy planujesz mieć gościa na kolacji? Może Isabel powinna przygotować jeszcze jedno miejsce dla gościa?
Wyłapała fakt konieczności przygotowania kolacji dla dwojga, w końcu nie była głucha, a jedynie lekko niedowidząca. W czasie jednak, gdy pytanie to padało, Lotte wyminęła już ostrożnie mebel, byle usiąść na jego miękkim siedzisku. Dłońmi przebiegła po jego powierzchni, byle zbadać dokładniej odległość jaka dzieliła ją od jego i nie wyjść na narzucającą się swoją obecnością. Czasami w momentach takich gubiła bowiem wyczucie przestrzennej głębi…
- Douczam się jeszcze, jestem w ostatniej klasie. Planowałam iść na studia, ale nie wiem czy… Nie wiem jeszcze w jakim kierunku powinnam się dalej kształcić by okazać się użyteczną dla rodziny - mówiła, chociaż jasnym było chyba, że nie przychodzi jej to łatwo. Nigdy nie przychodziło. Wolała skrywać swoje emocje, lęki czy awersje. Wolała trzymać się ścian, gdy inni roztańczeni zmierzali w kierunku środka sali. - Moi bracia uczą się na zoologów i botaników, a rodzicie cieszą się z tego, że wybrali tak bliskie naturze zawody, w końcu to nasze dziedzictwo. Pewnie powinnam iść w ich ślady. Albo zostać tutaj i pomagać ojcu z meblami.
Nie chciała. Widać to było na jej twarzy, nawet gdy próbowała kryć niezadowolenie. Nie było w tym jednak żadnego gniewu na możliwie dotykające ją fatum. Nie krzyczała, nie piszczała, nie obrażała bogów. Akceptowała po prostu wszystko to, co Norny przygotowały dla niej w tym życiu z odpowiednią dawką wytrwałości. Nie wiedziała właściwie co powinna o sobie mówić, by nie wyjść na niewdzięczną smarkulę i nie zrujnować wizerunku, który budowała w oczach Ezry.
Chciała spytać go o jego życie. O obce kraje, o język przebijający się drobnymi łunami w jego akcencie. Chciała, ale nie miała odwagi zapytać. Nie teraz, kiedy dopiero co znajdowała odwagę by w ogóle spojrzeć mu w oczy i uśmiechać się nieco śmielej.
Może w głębi serca liczyła, że gdy potraktują potomka Jørgensenów z odpowiednim szacunkiem, poświęceniem i namaszczeniem, ten poczuje jak dobrze czuć można się w rodzinnych stronach. Że zmieni zdanie, a pozycja ich wszystkich osadzonych tutaj od długich, długich lat pozostanie niewzruszona. Ciota nie łudziła się, że młoda i nieśmiała Lotte będzie w stanie przekonać ciemnowłosego do pozostania tu na dłużej, dlatego pewnie tak intensywnie wcinała się między słowa wymieniane między dwójką młodych ludzi, mogących być jej dziećmi, a przy wielkiej upartości czy pechu – nawet jej dziećmi.
- Nie wiem czy nie jest urządzony trochę… Zbyt młodzieńczo, minęło w końcu tyle lat – zasugerowała ciotka, gdy wezwano ją do uprzątnięcia sypialni. Chciała chyba tym samym wskazać możliwość zajęcia sypialni niegdyś należącej do rodziców, być może starając się unikać nieodpowiednich słów, które mogłyby przywołać nieszczęśliwe wspomnienia związane z ich życiem i późniejszą śmiercią. Dlatego nie wypowiedziała swoich myśli na głos. Tylko i wyłącznie dlatego, że nie chciała uchodzić za skończoną, niewychowaną idiotkę. Dokuczanie Lotte było czymś zupełnie innym od wbijania szpil gospodarzowi. – Zabiorę twoje bagaże na górę i za moment naszykuję kąpiel. A żeby było żwawiej, może niech Lotte zajmie się kolacją, umie gotować, poradzi sobie.
Lotte naturalnie uciekła wzrokiem ku Ezrze – odbierała w końcu tak sprzeczne sygnały dochodzące z ich stron. Zastanawiała się co wstąpiło w ciotkę, skoro ta postanawiała przeinaczać polecenia jej wydawane. Gospodarz poprosił o to, by ona sama wykonała konkretne zadanie, dlaczego więc ta zdecydowała się na proponowanie tego młodej Hansen i ryzykowanie tym, że mniej doświadczona w usługiwaniu blondynka wykona potknięcie, które negatywnie wpłynie na opinię o niej?
Dlaczego ciotka jej to robiła?
- Jeżeli tak sobie zażyczysz, bardzo chętnie zajmę się gotowaniem – potwierdziła jednak, chociaż głos wydawał się wyjątkowo niepewny. Lotte krążyła źrenicami wokół oczu Ezry, jednak nie skupiała się na punkcie centralnym, widocznie nie czując się w jego aurze wystarczająco komfortowo i bezpiecznie. Był obcym puntem, do którego albo z czasem przywyknie, albo do którego w ogóle przywyknąć nie będzie musiała. W końcu miał wyjechać. – Przepraszam, że pytam, ale czy planujesz mieć gościa na kolacji? Może Isabel powinna przygotować jeszcze jedno miejsce dla gościa?
Wyłapała fakt konieczności przygotowania kolacji dla dwojga, w końcu nie była głucha, a jedynie lekko niedowidząca. W czasie jednak, gdy pytanie to padało, Lotte wyminęła już ostrożnie mebel, byle usiąść na jego miękkim siedzisku. Dłońmi przebiegła po jego powierzchni, byle zbadać dokładniej odległość jaka dzieliła ją od jego i nie wyjść na narzucającą się swoją obecnością. Czasami w momentach takich gubiła bowiem wyczucie przestrzennej głębi…
- Douczam się jeszcze, jestem w ostatniej klasie. Planowałam iść na studia, ale nie wiem czy… Nie wiem jeszcze w jakim kierunku powinnam się dalej kształcić by okazać się użyteczną dla rodziny - mówiła, chociaż jasnym było chyba, że nie przychodzi jej to łatwo. Nigdy nie przychodziło. Wolała skrywać swoje emocje, lęki czy awersje. Wolała trzymać się ścian, gdy inni roztańczeni zmierzali w kierunku środka sali. - Moi bracia uczą się na zoologów i botaników, a rodzicie cieszą się z tego, że wybrali tak bliskie naturze zawody, w końcu to nasze dziedzictwo. Pewnie powinnam iść w ich ślady. Albo zostać tutaj i pomagać ojcu z meblami.
Nie chciała. Widać to było na jej twarzy, nawet gdy próbowała kryć niezadowolenie. Nie było w tym jednak żadnego gniewu na możliwie dotykające ją fatum. Nie krzyczała, nie piszczała, nie obrażała bogów. Akceptowała po prostu wszystko to, co Norny przygotowały dla niej w tym życiu z odpowiednią dawką wytrwałości. Nie wiedziała właściwie co powinna o sobie mówić, by nie wyjść na niewdzięczną smarkulę i nie zrujnować wizerunku, który budowała w oczach Ezry.
Chciała spytać go o jego życie. O obce kraje, o język przebijający się drobnymi łunami w jego akcencie. Chciała, ale nie miała odwagi zapytać. Nie teraz, kiedy dopiero co znajdowała odwagę by w ogóle spojrzeć mu w oczy i uśmiechać się nieco śmielej.
Bezimienny
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:53
Cień irytacji przemknął pod fasadą uprzejmego uśmiechu, a w spojrzeniu francuza, nie dało się odczytać zmiany. Czuł jednak znużenie przeciągającą się rozmową podczas gdy, obiekt zainteresowania kulił się nieznacznie w swych ramiona, pod ostrym spojrzeniem Isabel.
– Możemy pozostać przy głównej sypialni, absolutnie mi to nie przeszkadza – swoboda w głosie, była przekonująca, ale i duchowo nie czuł żadnego dyskomfortu, być może jego własne stare łóżko, było zdecydowanie zbyt stare, a pokój mógł wzbudzić uśmiech politowania, w przeciwieństwie do eleganckiej, acz zachowanej w klimacie Skandynawii sypialni, ta prostota i surowość, były cenione w oczach mężczyzny, bo chociaż kochał błyskotki, lubił otaczać się ładnymi rzeczami, to wygoda i komfort grały równie istotną rolę, a wszakże nie zamierzał przebywać tu dłużej, niż kilka dni. – Doskonale – rzucił, bez entuzjazmu, jaki dotychczas czaił się w oczach, acz głos pozostał miękki i przyjemnie melodyjny.
Odetchnął, gdy uciążliwa starsza kobieta zniknęła na piętrze. Czekał aż Lotte podejdzie do niego, a chociaż wyczuwał, że ta śledzi kontury jego sylwetki, że przemyka po niej uważnie, to jedynie grzecznościowo odwzajemniał spojrzenia, tak aby mogła się do niego przyzwyczaić, by nie uznała go za natręta, ale kogoś, kim zapisał się we wspomnieniach dziewczyny. Jej słowa płynęły nieprzerwanym potokiem, którego nie hamował, zapatrzony w migotliwe płomyki świec w kuchni, czując w nozdrzach zapach ziół i świeżego pieczywa. Lubił stare kuchnie, miały w sobie jakiś taki specyficzny, acz niesamowicie przytulny klimat zwłaszcza wieczorną porą i rankiem.
– Będę, istotnie miał gościa, ale nie ma co kłopotać Isabel, zjemy w sypialni – rzucił niezwykle lekko i podwinął rękawy koszuli, aby zająć się przygotowywaniem kolacji. – Wyciągnij, proszę filety wędzonego łososia – poprosił, grzecznie dając kobiecie znać, że i owszem nie wygania jej z kuchni, nie była mu też przeszkodą, ale chciał zrobić jej przyjemność, chociaż w tak nieznacznym stopniu pomagając w kolacji.
„Użyteczna dla rodziny” – skrzywił się, a grymas ten widoczny był w oświetlonej świecami kuchni przez czas dość długi, by nawet ona mogła dostrzec ów zmianę. Nie przepadał za podobnymi określeniami, zwykł bardzo krytycznie wypowiadać się o ludziach, którzy taką wolę narzucali podopiecznym, coby okazali skruchę rezygnując z pasji i dokonali wyboru, który być może był dla nich krzywdzący, z jakim będą się męczyli i by w rezultacie, byli nieszczęśliwi. Rozumiał wszystkie argumenty za i przeciw, wiedział o sytuacji ekonomicznej z tej jakże skromnej wymiany zdań i dostrzegał istotę problemu, a także fakt, iż rodzina absolutnie ignoruje problemy zdrowotne swojego dziecka, a to w oczach Ezry, było niedopuszczalne zaniedbanie, już prędzej wybaczyłby im zaniedbanie dachu posiadłości, co skutkowałoby przeciekaniem w deszczową porę, ale coś takiego? Jak ta dziewczyna ma sobie poradzić w życiu, kiedy tak wiele czynników, było przeciw niej?
– Pojedziesz razem ze mną do Midgardu potrzebuję kogoś zaufanego i zadbamy to twoją przyszłość – odwrócił się z nożem i oparł o blat drewnianych mebli. – Podaj mi, proszę wino, te w takiej charakterystycznej butelce, mającej nieco obły kształt z wygrawerowanym na niej listkiem, butelka będzie ciemna – instrukcja dość prosta i konkretna, a pozostałe składniki do charakterystycznego gorącego napoju miał pod ręką.
Gdy ponownie usłyszeli kroki na schodach niechybnie obwieszczające zejście Isabel zarówno smørrebrød, jak i glögg, były gotowe. Jako francuz lubił gotować, może nie był zawodowcem, a w jego daniach brakowało tej samej iskry pasji i poświęcenia, jaka wyczuwalna była w daniach gospodyń domowych i szefów kuchni, to jednak przygotowane potrawy zazwyczaj były zjadliwe. Ba! Znalazł nawet czekoladowy torcik, którego pozwolił sobie zarekwirować, aby osłodzić nieco swój pobyt w domu i tym samym świętować, wraz z artystką powrót w rodzinne stron. Zarówno dzban gorącego alkoholu, którego obłędny korzenny zapach niósł się po kuchni, jak i przygotowane przekąski mogły rozbudzić apetyt i rozplątać język, na co zresztą liczył, w jakimś sensie, znalazły się na srebrnej tacy, jaką miał w dłoniach.
Stara ropucha widocznie również wyczuła aromat, jaki dochodził z kuchni i być może snuła plany na wspólny posiłek, lecz gdy tylko jej osoba zawitała w progu Ezra uśmiechnął się słodko i nim cokolwiek powiedziała, przemówił: – Dziękuję, możesz udać się na spoczynek. – Użył hipnozy na kobiecie, nie chcąc się powtarzać i by mieć święty spokój od zbędnych, a irytujących pytań. – Proszę, byś mi towarzyszyła w kolacji, droga Lotte – spojrzenie, jakie posłał dziewczynie, kryło w sobie diabełki wesołości, które fikały koziołka, jakby wyczuwając czającą się w propozycji psotę, lecz intencje miał szczere, jakże by inaczej mógł postąpić względem niej. Nie oglądając się na Isabel, wyszedł z kuchni i skierował swe kroki na schody, dopiero będąc na ich szczycie, obejrzał się za siebie, jakby sprawdzając, czy przypadkiem Lotte nie posłuchała polecenia wydanego jej ciotce i wraz z nią nie udała się spać. Miał ochotę na rozmowę przeciągniętą w noc, a ta, chociaż deszczowa i chłodna, mogła stać się przyjemna. Odłożył tacę na stolik przy wielkim łóżku i podszedł do kominka, w którym ogień wesoło tańczył na polanach drewna. Dostrzegł biały szlafrok i stos ręczników, zatem i kąpiel była gotowa. – Proszę, częstuj się, za chwilę do ciebie wrócę – usłużył kobiecie, nalewając grzanego wina do metalowego pucharka i rozkładając talerze. Po czym nie oglądając się za siebie, wyszedł z sypialni.
– Możemy pozostać przy głównej sypialni, absolutnie mi to nie przeszkadza – swoboda w głosie, była przekonująca, ale i duchowo nie czuł żadnego dyskomfortu, być może jego własne stare łóżko, było zdecydowanie zbyt stare, a pokój mógł wzbudzić uśmiech politowania, w przeciwieństwie do eleganckiej, acz zachowanej w klimacie Skandynawii sypialni, ta prostota i surowość, były cenione w oczach mężczyzny, bo chociaż kochał błyskotki, lubił otaczać się ładnymi rzeczami, to wygoda i komfort grały równie istotną rolę, a wszakże nie zamierzał przebywać tu dłużej, niż kilka dni. – Doskonale – rzucił, bez entuzjazmu, jaki dotychczas czaił się w oczach, acz głos pozostał miękki i przyjemnie melodyjny.
Odetchnął, gdy uciążliwa starsza kobieta zniknęła na piętrze. Czekał aż Lotte podejdzie do niego, a chociaż wyczuwał, że ta śledzi kontury jego sylwetki, że przemyka po niej uważnie, to jedynie grzecznościowo odwzajemniał spojrzenia, tak aby mogła się do niego przyzwyczaić, by nie uznała go za natręta, ale kogoś, kim zapisał się we wspomnieniach dziewczyny. Jej słowa płynęły nieprzerwanym potokiem, którego nie hamował, zapatrzony w migotliwe płomyki świec w kuchni, czując w nozdrzach zapach ziół i świeżego pieczywa. Lubił stare kuchnie, miały w sobie jakiś taki specyficzny, acz niesamowicie przytulny klimat zwłaszcza wieczorną porą i rankiem.
– Będę, istotnie miał gościa, ale nie ma co kłopotać Isabel, zjemy w sypialni – rzucił niezwykle lekko i podwinął rękawy koszuli, aby zająć się przygotowywaniem kolacji. – Wyciągnij, proszę filety wędzonego łososia – poprosił, grzecznie dając kobiecie znać, że i owszem nie wygania jej z kuchni, nie była mu też przeszkodą, ale chciał zrobić jej przyjemność, chociaż w tak nieznacznym stopniu pomagając w kolacji.
„Użyteczna dla rodziny” – skrzywił się, a grymas ten widoczny był w oświetlonej świecami kuchni przez czas dość długi, by nawet ona mogła dostrzec ów zmianę. Nie przepadał za podobnymi określeniami, zwykł bardzo krytycznie wypowiadać się o ludziach, którzy taką wolę narzucali podopiecznym, coby okazali skruchę rezygnując z pasji i dokonali wyboru, który być może był dla nich krzywdzący, z jakim będą się męczyli i by w rezultacie, byli nieszczęśliwi. Rozumiał wszystkie argumenty za i przeciw, wiedział o sytuacji ekonomicznej z tej jakże skromnej wymiany zdań i dostrzegał istotę problemu, a także fakt, iż rodzina absolutnie ignoruje problemy zdrowotne swojego dziecka, a to w oczach Ezry, było niedopuszczalne zaniedbanie, już prędzej wybaczyłby im zaniedbanie dachu posiadłości, co skutkowałoby przeciekaniem w deszczową porę, ale coś takiego? Jak ta dziewczyna ma sobie poradzić w życiu, kiedy tak wiele czynników, było przeciw niej?
– Pojedziesz razem ze mną do Midgardu potrzebuję kogoś zaufanego i zadbamy to twoją przyszłość – odwrócił się z nożem i oparł o blat drewnianych mebli. – Podaj mi, proszę wino, te w takiej charakterystycznej butelce, mającej nieco obły kształt z wygrawerowanym na niej listkiem, butelka będzie ciemna – instrukcja dość prosta i konkretna, a pozostałe składniki do charakterystycznego gorącego napoju miał pod ręką.
Gdy ponownie usłyszeli kroki na schodach niechybnie obwieszczające zejście Isabel zarówno smørrebrød, jak i glögg, były gotowe. Jako francuz lubił gotować, może nie był zawodowcem, a w jego daniach brakowało tej samej iskry pasji i poświęcenia, jaka wyczuwalna była w daniach gospodyń domowych i szefów kuchni, to jednak przygotowane potrawy zazwyczaj były zjadliwe. Ba! Znalazł nawet czekoladowy torcik, którego pozwolił sobie zarekwirować, aby osłodzić nieco swój pobyt w domu i tym samym świętować, wraz z artystką powrót w rodzinne stron. Zarówno dzban gorącego alkoholu, którego obłędny korzenny zapach niósł się po kuchni, jak i przygotowane przekąski mogły rozbudzić apetyt i rozplątać język, na co zresztą liczył, w jakimś sensie, znalazły się na srebrnej tacy, jaką miał w dłoniach.
Stara ropucha widocznie również wyczuła aromat, jaki dochodził z kuchni i być może snuła plany na wspólny posiłek, lecz gdy tylko jej osoba zawitała w progu Ezra uśmiechnął się słodko i nim cokolwiek powiedziała, przemówił: – Dziękuję, możesz udać się na spoczynek. – Użył hipnozy na kobiecie, nie chcąc się powtarzać i by mieć święty spokój od zbędnych, a irytujących pytań. – Proszę, byś mi towarzyszyła w kolacji, droga Lotte – spojrzenie, jakie posłał dziewczynie, kryło w sobie diabełki wesołości, które fikały koziołka, jakby wyczuwając czającą się w propozycji psotę, lecz intencje miał szczere, jakże by inaczej mógł postąpić względem niej. Nie oglądając się na Isabel, wyszedł z kuchni i skierował swe kroki na schody, dopiero będąc na ich szczycie, obejrzał się za siebie, jakby sprawdzając, czy przypadkiem Lotte nie posłuchała polecenia wydanego jej ciotce i wraz z nią nie udała się spać. Miał ochotę na rozmowę przeciągniętą w noc, a ta, chociaż deszczowa i chłodna, mogła stać się przyjemna. Odłożył tacę na stolik przy wielkim łóżku i podszedł do kominka, w którym ogień wesoło tańczył na polanach drewna. Dostrzegł biały szlafrok i stos ręczników, zatem i kąpiel była gotowa. – Proszę, częstuj się, za chwilę do ciebie wrócę – usłużył kobiecie, nalewając grzanego wina do metalowego pucharka i rozkładając talerze. Po czym nie oglądając się za siebie, wyszedł z sypialni.
Nieznajomy
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:53
Potrzebował kogoś zaufanego – aż westchnęła na te stwierdzenie, próbując maskować stres jaki napłynął do jej młodego, wątłego ciała. Ufał im? Prawdopodobnie tak, inaczej pewnie nie użyłby takowych słów. Czy oni ufali mu? Ona wahała się, w końcu widziała go pierwszy raz od dawna, pierwszy raz od czasu, kiedy sama nie miała jeszcze tyle rozumu w głowie, by dobrze spamiętać szczegóły ich relacji – lepiej pamiętała jego rodzinę, matkę i ojca, a teraz po nich pozostały już tylko wspomnienia zakotwiczone gdzieś na dnie umysłu.
- Jesteś chyba dla mnie trochę za dobry… – zaśmiała się, podając mu odpowiednią butelkę wina. Pamiętała układ wszystkich przyborów kuchennych, wszystkich składników, buteleczek, solniczek, szmatek, szuflad… Uczyła się tego instynktownie. Teraz w końcu dopiero zdawała sobie sprawę, na jak wiele rzeczy nie zwracała kiedyś uwagi. Jak wiele rzeczy robiła na tyle niechlujnie, by nie zapamiętywać procesów i położenia, które teraz, w momentach gorszego postępu nieznanej jej z nazwy choroby, mogły okazać się zbawienne. Chyba na ten moment przypuściła, że mężczyzna nieco się z niej naigrywa – że wzbudziła w nim raczej pożałowanie swoją nieporadnością, skąd w porywie dobrej woli postanowił poprawić jej nastrój. Ona sama często tak robiła, tylko i wyłącznie dla cudzej radochy. W końcu kosztowało to tak niewiele.
Pozwoliła Ezrze na przejęcie sterów w kuchni – gdyby w końcu buntowała się, kopała po kostkach i płakała, by zostawił to wszystko jej, nie różniłaby się niczym od Isabel. A pewnie ku zaskoczeniu wszystkich czytających – różniły się diametralnie. Może dlatego tak ciężko było im się dogadać i tak łatwo było siebie unikać, kiedy Lotte zamykała się w pracowni na całe noce, a ona sama nawet nie martwiła się już tym, że ta niewyspana wyruszy kolejnego dnia do szkoły. Szkoły, w której obecnie Hansen radziła sobie przeciętnie, ale której nie mogła porzucić – stąd tak bardzo martwiła się nawet potencjalna wyprawą do Midgardu.
- Oczywiście, to będzie przyjemność – wyuczona maniera nieco uniżonego, pełnego pokory człowieka wybrzmiała w tym frazesie, którym potraktowała jego propozycję wspólnej kolacji. Wiedziała, że nigdzie w domu poza jadalnią nie będą w stanie zjeść tego komfortowo, nie ryzykując rozlania grzanego wina na niewycyklinowane podłogi czy dywany, a co gorsza – może na białą pościel. Ponownie jednak nie stawiała wyraźnego oporu, w końcu to on był tu panem.
Podążała po schodach, nie martwiąc się widocznie o to, że potknie się przy którymś kolejnym – znała jej już na pamięć. Dodatkowo w półmroku jaki panował na klatce schodowej, czuła się wyjątkowo swobodnie i widziała praktycznie każdy obiekt, każdy kolor, wiele szczegółów. Nie wiedziała czemu cierpiała na jakąś dziwną odwróconą kurzą ślepotę. Nie wiedziała, ale trochę się bała.
- Proszę, miłej kąpieli – powiedziała wręcz machinalnie, kiedy spod przymrużonych powiek przyglądała się otoczeniu. Rzadko bywała w tym pokoju, rozpoznawała jednak wszystkie meble w nim umieszczone. Przejechała dłonią po przednim wezgłowiu łóżka, kiedy tylko Ezra postanowił zniknąć za drzwiami toalety. Gdyby nie pozwolił jej na „rozgoszczenie się”, pewnie usiadłaby grzecznie na łóżku czy na wewnętrznej ławce, ustawionej w miejscu, z którym po chwili zderzyło się kolano Lotte. Opór ten pozwalał rozpoznać się w przestrzeni dużo lepiej, a kiedy spaczony wzrok wreszcie wyłapał krawędzie naczyń, które miały po chwili wypełnić się gloggiem.
Lotte nie piła, nie była imprezowym zwierzęciem. Nie piła często, ba – właściwie przyłapała się na tym, że pomimo społecznego przyzwolenia na picie alkoholi niskoprocentowych wśród młodzieży w jej wieku, nie poszła nigdy o krok dalej od umoczenia warg w czymś na tyle rozgrzanym, by alkohol był tam mierzalny w kropelkach. Wiedziała jednak, że wujowie potrafili przesadzić z tymi słodkimi używkami, sprowadzając na rodzinę niesławę, stąd też zawahała się, nim zaklęciem przechyliła dzbanek ku jednemu z naczyń. Nie spostrzegła, że zdradliwa laska cynamonu płynie wraz z nurtem, lądując w szklanym naczyniu… Z impetem. Impetem, który czerwonym winem zaplamił nieco bladą pościel ułożoną na łożu. Przeklinała siebie samą, obserwując kontrastujące plamki. Próbowała zetrzeć je palcami, jednak dobrze wiedziała, że te albo pogorszy sprawę, albo nie osiągnie żadnego efektu.
- Klæða. – Próbowała zdobyć się na zaklęcie, jednak trzęsące się dłonie i niespokojny umysł nie pozwalał jej nawet na wystosowanie tak prozaicznego, codziennie używanego czaru. Zastanawiała się co mogła zrobić, by nie wyjść na tak niezdarną, jednak pomysł przyszedł dopiero spontanicznie, dopiero gdy długie minuty minęły, a sam Ezra zazgrzytał otwieranym zamkiem od łazienki i wyłonił się zza drzwi. Taca odsunęła się w bok względem tego, jakie położenie jej zapamiętał, a w miejscu, w którym przed chwilą znajdowały się plamy – zasiadła Lotte. Niby niewinnie, ukrywając dowód zbrodni. Ściskała w dłoniach gorący kubek z grzanym winem, z którego nie wypiła jeszcze ani ociupiny. Zaklęciem posłała go jednak w kierunku Ezry, gdy ten zbliżał się do jej miejsca chwilowego osiedlenia. – Proszę – powiedziała tylko uprzejmie, by po chwili już bez użycia czarów, napełnić kolejne naczynie, tym razem przeznaczone dla niej samej. Uparcie trzymała się tyłkiem pościeli, chociaż na ten moment nie wydawało się to nawet dziwne.
- Jesteś chyba dla mnie trochę za dobry… – zaśmiała się, podając mu odpowiednią butelkę wina. Pamiętała układ wszystkich przyborów kuchennych, wszystkich składników, buteleczek, solniczek, szmatek, szuflad… Uczyła się tego instynktownie. Teraz w końcu dopiero zdawała sobie sprawę, na jak wiele rzeczy nie zwracała kiedyś uwagi. Jak wiele rzeczy robiła na tyle niechlujnie, by nie zapamiętywać procesów i położenia, które teraz, w momentach gorszego postępu nieznanej jej z nazwy choroby, mogły okazać się zbawienne. Chyba na ten moment przypuściła, że mężczyzna nieco się z niej naigrywa – że wzbudziła w nim raczej pożałowanie swoją nieporadnością, skąd w porywie dobrej woli postanowił poprawić jej nastrój. Ona sama często tak robiła, tylko i wyłącznie dla cudzej radochy. W końcu kosztowało to tak niewiele.
Pozwoliła Ezrze na przejęcie sterów w kuchni – gdyby w końcu buntowała się, kopała po kostkach i płakała, by zostawił to wszystko jej, nie różniłaby się niczym od Isabel. A pewnie ku zaskoczeniu wszystkich czytających – różniły się diametralnie. Może dlatego tak ciężko było im się dogadać i tak łatwo było siebie unikać, kiedy Lotte zamykała się w pracowni na całe noce, a ona sama nawet nie martwiła się już tym, że ta niewyspana wyruszy kolejnego dnia do szkoły. Szkoły, w której obecnie Hansen radziła sobie przeciętnie, ale której nie mogła porzucić – stąd tak bardzo martwiła się nawet potencjalna wyprawą do Midgardu.
- Oczywiście, to będzie przyjemność – wyuczona maniera nieco uniżonego, pełnego pokory człowieka wybrzmiała w tym frazesie, którym potraktowała jego propozycję wspólnej kolacji. Wiedziała, że nigdzie w domu poza jadalnią nie będą w stanie zjeść tego komfortowo, nie ryzykując rozlania grzanego wina na niewycyklinowane podłogi czy dywany, a co gorsza – może na białą pościel. Ponownie jednak nie stawiała wyraźnego oporu, w końcu to on był tu panem.
Podążała po schodach, nie martwiąc się widocznie o to, że potknie się przy którymś kolejnym – znała jej już na pamięć. Dodatkowo w półmroku jaki panował na klatce schodowej, czuła się wyjątkowo swobodnie i widziała praktycznie każdy obiekt, każdy kolor, wiele szczegółów. Nie wiedziała czemu cierpiała na jakąś dziwną odwróconą kurzą ślepotę. Nie wiedziała, ale trochę się bała.
- Proszę, miłej kąpieli – powiedziała wręcz machinalnie, kiedy spod przymrużonych powiek przyglądała się otoczeniu. Rzadko bywała w tym pokoju, rozpoznawała jednak wszystkie meble w nim umieszczone. Przejechała dłonią po przednim wezgłowiu łóżka, kiedy tylko Ezra postanowił zniknąć za drzwiami toalety. Gdyby nie pozwolił jej na „rozgoszczenie się”, pewnie usiadłaby grzecznie na łóżku czy na wewnętrznej ławce, ustawionej w miejscu, z którym po chwili zderzyło się kolano Lotte. Opór ten pozwalał rozpoznać się w przestrzeni dużo lepiej, a kiedy spaczony wzrok wreszcie wyłapał krawędzie naczyń, które miały po chwili wypełnić się gloggiem.
Lotte nie piła, nie była imprezowym zwierzęciem. Nie piła często, ba – właściwie przyłapała się na tym, że pomimo społecznego przyzwolenia na picie alkoholi niskoprocentowych wśród młodzieży w jej wieku, nie poszła nigdy o krok dalej od umoczenia warg w czymś na tyle rozgrzanym, by alkohol był tam mierzalny w kropelkach. Wiedziała jednak, że wujowie potrafili przesadzić z tymi słodkimi używkami, sprowadzając na rodzinę niesławę, stąd też zawahała się, nim zaklęciem przechyliła dzbanek ku jednemu z naczyń. Nie spostrzegła, że zdradliwa laska cynamonu płynie wraz z nurtem, lądując w szklanym naczyniu… Z impetem. Impetem, który czerwonym winem zaplamił nieco bladą pościel ułożoną na łożu. Przeklinała siebie samą, obserwując kontrastujące plamki. Próbowała zetrzeć je palcami, jednak dobrze wiedziała, że te albo pogorszy sprawę, albo nie osiągnie żadnego efektu.
- Klæða. – Próbowała zdobyć się na zaklęcie, jednak trzęsące się dłonie i niespokojny umysł nie pozwalał jej nawet na wystosowanie tak prozaicznego, codziennie używanego czaru. Zastanawiała się co mogła zrobić, by nie wyjść na tak niezdarną, jednak pomysł przyszedł dopiero spontanicznie, dopiero gdy długie minuty minęły, a sam Ezra zazgrzytał otwieranym zamkiem od łazienki i wyłonił się zza drzwi. Taca odsunęła się w bok względem tego, jakie położenie jej zapamiętał, a w miejscu, w którym przed chwilą znajdowały się plamy – zasiadła Lotte. Niby niewinnie, ukrywając dowód zbrodni. Ściskała w dłoniach gorący kubek z grzanym winem, z którego nie wypiła jeszcze ani ociupiny. Zaklęciem posłała go jednak w kierunku Ezry, gdy ten zbliżał się do jej miejsca chwilowego osiedlenia. – Proszę – powiedziała tylko uprzejmie, by po chwili już bez użycia czarów, napełnić kolejne naczynie, tym razem przeznaczone dla niej samej. Uparcie trzymała się tyłkiem pościeli, chociaż na ten moment nie wydawało się to nawet dziwne.
Bezimienny
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:53
Obraz dziewczyny kształtowany wyraźnie od chwili wejścia w progi domostwa, przez rozmowę w pracowni, a kończąc na chwili obecnej, był i owszem bardzo przychylny, można powiedzieć sympatyczny i zaskakująco życzliwy, miast mieć odrazę i wstręt, nosić się z wielkopańska i stanowić jawny obraz pogardy dla niższej klasy, był ku swemu zaskoczeniu, a przynajmniej jakiejś cząstce, co zatraciwszy się w magii powszechnie uznawanej za zakazaną przesiąkła złością i pogardą dla wszystkiego, co dobre. Czar wspomnień, nostalgia za nimi idąca oraz świadomość, że coś minęło i nie wróci więcej, to budowało mur, zza którym pełzał wąż utkany z mroku o śnieżnobiałych ślepiach. Chroniło ją, i domowników przed obliczem Ezry – ślepca, mężczyzny kim był i tym, co zamierzał robić dalej, jad płynący we krwi napełniał serce goryczą, ból straty i skazanie na cierpienie, człowieka nazbyt empatycznego i wrażliwego w swej pierworodnej formie, który doświadczył i na własne oczy widział, jak odchodzą w niebyt ci, których tak kochał, serce zamarło w piersi i jeno czasem zadźwięczy głucho w piersi. Obdarty z tego, jaki był niegdyś, zrzuciwszy skórę, jak wąż, na podwalinach dawnej słabości stanął inny człowiek. Chociaż heban oczu dalej potrafił błyskać iskierkami wesołości, to pustka, jaka w nich się tliła, mogłaby pochłonąć te ulotne chwile radości w jednej sekundzie.
Gorąc kąpieli podziałał niezwykle relaksująco i kojąco, a niewidzialna warstwa brudu spłynęła rurami kanalizacji do szamba, tudzież rzeczki, nie wiedzieć gdzie, bo i to ważne dla niego nie było. W parze, jaka unosiła się w pomieszczeniu, przyodział koszulę nocną i szlafrok czuł w nozdrzach zapach lawendy i miodu. Niezwykle przyjemne, acz nie tak jak woń cytrusowych perfum. Złoto i świecidełka zniknęły ze smukłych palców, a on stanął w progu sypialni z włosami wciąż wilgotnymi po kąpieli, wpatrzony w obraz Lotte na tle dużego kominka, w którym języki ognia tańczyły wesoło, na polanach drewna. Uśmiechnął się, nieznacznie nim poprawił biały szlafrok i wszedł do środka, zamykając masywne drzwi sypialni za sobą.
– Dziękuję – chwycił puchar zawieszony w przestrzeni między nimi, a woń grzanego wina uderzyła go przyjemnie, łechcąc pragnienie upicia, chociażby łyczka tego rozgrzewającego kości nektaru. Czekał jednak na kobietę i nim ta nie napełniła swego pucharu nie upił, ni łyka.
Podchodząc do krawędzi wielkiego łoża, usiadł tak by odgradzająca ich taca z jedzeniem, stanowiła jasną granicę i była względnym buforem, jakże złudnego bezpieczeństwa. – Powiedz mi, szczerze przystałabyś na moją propozycję, by wyrwać się i zobaczyć, a raczej poczuć świat? – pytanie, było zadane bardzo rzeczowym i spokojnym głosem, bez teatralnej dźwięczności. Był ciekaw zdania kobiety, o ile takowe miała, liczył jednak, że natura i ewolucja wykształciły w niej jakiś instynkt przetrwania i chęć rozwoju, miał taką nadzieję. – Proszę, skosztuj kanapeczki – uśmiechnął się, życzliwie samymi, tylko kącikami ust.
Gorąc kąpieli podziałał niezwykle relaksująco i kojąco, a niewidzialna warstwa brudu spłynęła rurami kanalizacji do szamba, tudzież rzeczki, nie wiedzieć gdzie, bo i to ważne dla niego nie było. W parze, jaka unosiła się w pomieszczeniu, przyodział koszulę nocną i szlafrok czuł w nozdrzach zapach lawendy i miodu. Niezwykle przyjemne, acz nie tak jak woń cytrusowych perfum. Złoto i świecidełka zniknęły ze smukłych palców, a on stanął w progu sypialni z włosami wciąż wilgotnymi po kąpieli, wpatrzony w obraz Lotte na tle dużego kominka, w którym języki ognia tańczyły wesoło, na polanach drewna. Uśmiechnął się, nieznacznie nim poprawił biały szlafrok i wszedł do środka, zamykając masywne drzwi sypialni za sobą.
– Dziękuję – chwycił puchar zawieszony w przestrzeni między nimi, a woń grzanego wina uderzyła go przyjemnie, łechcąc pragnienie upicia, chociażby łyczka tego rozgrzewającego kości nektaru. Czekał jednak na kobietę i nim ta nie napełniła swego pucharu nie upił, ni łyka.
Podchodząc do krawędzi wielkiego łoża, usiadł tak by odgradzająca ich taca z jedzeniem, stanowiła jasną granicę i była względnym buforem, jakże złudnego bezpieczeństwa. – Powiedz mi, szczerze przystałabyś na moją propozycję, by wyrwać się i zobaczyć, a raczej poczuć świat? – pytanie, było zadane bardzo rzeczowym i spokojnym głosem, bez teatralnej dźwięczności. Był ciekaw zdania kobiety, o ile takowe miała, liczył jednak, że natura i ewolucja wykształciły w niej jakiś instynkt przetrwania i chęć rozwoju, miał taką nadzieję. – Proszę, skosztuj kanapeczki – uśmiechnął się, życzliwie samymi, tylko kącikami ust.
Nieznajomy
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:53
Naczynie wypełnione winem z dodatkami ogrzewało jej poznaczone szramami dłonie – tak niepasujące jakby do delikatnej, wręcz dziewczęcej urody. Wiele rzeczy jednak w domu tym czyhało na nią – tą naznaczoną piętnem niedowidzenia, tą badającą dłońmi wszystko, co nie chciało w sposób oczywisty ujawnić swojej tożsamości czy kształtu. Nawet głosy starszych braci, tak do siebie przecież podobnych, rozróżniała dopiero w momencie potwierdzenia swoich przypuszczeń poprzez przemknięcie opuszkami palców po ich twarzach. Starszy nie golił się nigdy na zero, ten młodszy praktycznie nie był w stanie wyhodować zarostu.
Teraz, kiedy do pomieszczenia wkroczył młody francuz, a zaraz za nim ciągnący się strumień zapachów, które zapewne zapisze w pamięci jako jego wspomnienie, Lotte uprzejmie odwróciła ku niemu spojrzenie. Rozmazujące się ostre rysy wciąż nie zapisywały się w pamięci na tyle skutecznie, by mogła uznać je za oczywiste. Musiała pogodzić się z tym, że Ezra będzie dla niej raczej zapachem czy głosem wypełnionym południowym akcentem z kraju dobrych serów i win. Może z biegiem czasu te dotykiem, jeżeli kiedykolwiek odważy się obnażyć przed nim cała prawdę na temat swojej nierozpoznanej przypadłości i kiedy odważy się poprosić o pozwolenie na przejechanie dłońmi po krzywiźnie jego twarzy, niczym po gładkiej powierzchni marmurowych rzeźb. Pewnie by się nie zgodził, takie zachowania uchodziły w końcu za… Niestandardowe. Dziwne.
Nie chciała wglądać w jego oczach na kogoś odbiegającego od norm. Nie mogła w końcu sprawić, by jej choroba, ta dziwna przypadłość której nie potrafiła zrozumieć i nazwać, przyczyniła się do wytykania jej palcem. Była normalna.
- Tak, w pierwszej chwili bez zastanowienia – odpowiedziała, nie do końca zgodnie z prawdą – w pierwszej chwili w końcu odebrała to może niepoważnie, raczej jako żart, jeszcze nie wiedziała czy z jej, czy może taki, który miał rozbawić i ją. Lotte nigdy nie była tak bezmyślna, by nie wahać się jednak. Tak szybko jak przyszła chęć opuszczenia domu, w którym nie mogła liczyć na zbyt wielkie zrozumienie, przyszło zastanowienie. Kto zostanie z rodzicami? Kto pomoże ciotce? Ale też czy faktycznie, w swoim obecnym stanie, ze swoimi predyspozycjami… Czy faktycznie była im niezbędna? Tracili klientów, ojciec z matką spokojnie radzili sobie z zamówieniami na własną rękę. Lotte, kiedy tylko wracała ze szkoły, chodziła po suficie byle nie zanudzić się na śmierć. Czasami kiedy wena twórcza nie sprzyjała – byłą gotowa przespać całe dnie, byle tylko nie wyglądać na bezczynną, czego nikt w tym domu nie lubił. Napiła się dwóch łyków, by nawilżyć gardło przed ponownym odezwaniem się. Grzany alkohol skutecznie rozgrzewał jej wnętrze, pchając w ramiona rozluźnienia. To dobrze jednak, w końcu Hansen należała do osób cichych. Na tyle cichych, by w niektórym towarzystwie pierwsze wypowiedziane przez nią zdanie stanowiło ostatnie wypowiedziane przez nią zdanie. – W drugiej pomyślałam o domu. O tym co powiedziałaby Isabel, ale jeżeli ty sam, gospodarz, jej chlebodawca… Nasz chlebodawca to proponujesz, to chyba nie ma mowy o jej dalszych oporach. Sama nie wiem…
Ponownie umoczyła wargi w czerwonym płynie. Teraz odpłynęła wzrokiem ku jedzeniu, jednak czując kiełkujący we wnętrznościach stres, będący pokłosiem rozmowy sam na sam z mężczyzną, dodatkowo dość obcym mężczyzną, nie byłaby raczej w stanie przeżuć czegoś i połknąć. Czuła, że jedzenie rosłoby jej w gardle. Naturalne zachowanie kogoś tak patologicznie nieśmiałego, co zrobisz.
- Co ty zrobiłbyś na moim miejscu? Wiem co powiedzą rodzice – skończ chociaż tutaj szkołę. Nie wygłupiaj się Lotte, zostań z nami, masz stałą pracę. Dajemy sobie radę. Dziewczyny muszą opiekować się domem – uśmiechnęła się, a na policzki wpełzł jej rumieniec, a Odyn jeden wiedział czy to ze wstydu, czy od alkoholu, który był wyjątkowym intruzem w jej nieprzygotowanym na taki atak ciele. – Dlaczego ze wszystkich zaufanych osób wybierasz mnie? Nie lepiej byłoby ci posiadać pod bokiem ciocię?
Teraz, kiedy do pomieszczenia wkroczył młody francuz, a zaraz za nim ciągnący się strumień zapachów, które zapewne zapisze w pamięci jako jego wspomnienie, Lotte uprzejmie odwróciła ku niemu spojrzenie. Rozmazujące się ostre rysy wciąż nie zapisywały się w pamięci na tyle skutecznie, by mogła uznać je za oczywiste. Musiała pogodzić się z tym, że Ezra będzie dla niej raczej zapachem czy głosem wypełnionym południowym akcentem z kraju dobrych serów i win. Może z biegiem czasu te dotykiem, jeżeli kiedykolwiek odważy się obnażyć przed nim cała prawdę na temat swojej nierozpoznanej przypadłości i kiedy odważy się poprosić o pozwolenie na przejechanie dłońmi po krzywiźnie jego twarzy, niczym po gładkiej powierzchni marmurowych rzeźb. Pewnie by się nie zgodził, takie zachowania uchodziły w końcu za… Niestandardowe. Dziwne.
Nie chciała wglądać w jego oczach na kogoś odbiegającego od norm. Nie mogła w końcu sprawić, by jej choroba, ta dziwna przypadłość której nie potrafiła zrozumieć i nazwać, przyczyniła się do wytykania jej palcem. Była normalna.
- Tak, w pierwszej chwili bez zastanowienia – odpowiedziała, nie do końca zgodnie z prawdą – w pierwszej chwili w końcu odebrała to może niepoważnie, raczej jako żart, jeszcze nie wiedziała czy z jej, czy może taki, który miał rozbawić i ją. Lotte nigdy nie była tak bezmyślna, by nie wahać się jednak. Tak szybko jak przyszła chęć opuszczenia domu, w którym nie mogła liczyć na zbyt wielkie zrozumienie, przyszło zastanowienie. Kto zostanie z rodzicami? Kto pomoże ciotce? Ale też czy faktycznie, w swoim obecnym stanie, ze swoimi predyspozycjami… Czy faktycznie była im niezbędna? Tracili klientów, ojciec z matką spokojnie radzili sobie z zamówieniami na własną rękę. Lotte, kiedy tylko wracała ze szkoły, chodziła po suficie byle nie zanudzić się na śmierć. Czasami kiedy wena twórcza nie sprzyjała – byłą gotowa przespać całe dnie, byle tylko nie wyglądać na bezczynną, czego nikt w tym domu nie lubił. Napiła się dwóch łyków, by nawilżyć gardło przed ponownym odezwaniem się. Grzany alkohol skutecznie rozgrzewał jej wnętrze, pchając w ramiona rozluźnienia. To dobrze jednak, w końcu Hansen należała do osób cichych. Na tyle cichych, by w niektórym towarzystwie pierwsze wypowiedziane przez nią zdanie stanowiło ostatnie wypowiedziane przez nią zdanie. – W drugiej pomyślałam o domu. O tym co powiedziałaby Isabel, ale jeżeli ty sam, gospodarz, jej chlebodawca… Nasz chlebodawca to proponujesz, to chyba nie ma mowy o jej dalszych oporach. Sama nie wiem…
Ponownie umoczyła wargi w czerwonym płynie. Teraz odpłynęła wzrokiem ku jedzeniu, jednak czując kiełkujący we wnętrznościach stres, będący pokłosiem rozmowy sam na sam z mężczyzną, dodatkowo dość obcym mężczyzną, nie byłaby raczej w stanie przeżuć czegoś i połknąć. Czuła, że jedzenie rosłoby jej w gardle. Naturalne zachowanie kogoś tak patologicznie nieśmiałego, co zrobisz.
- Co ty zrobiłbyś na moim miejscu? Wiem co powiedzą rodzice – skończ chociaż tutaj szkołę. Nie wygłupiaj się Lotte, zostań z nami, masz stałą pracę. Dajemy sobie radę. Dziewczyny muszą opiekować się domem – uśmiechnęła się, a na policzki wpełzł jej rumieniec, a Odyn jeden wiedział czy to ze wstydu, czy od alkoholu, który był wyjątkowym intruzem w jej nieprzygotowanym na taki atak ciele. – Dlaczego ze wszystkich zaufanych osób wybierasz mnie? Nie lepiej byłoby ci posiadać pod bokiem ciocię?
Bezimienny
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:53
Nieśmiały głos dziewczęcia przecinał ciszę sypialni, jej plany, marzenia, troski, tak widoczne na bladym licu, naznaczonym pomimo młodego wieku ciężarem zmartwień w chwili, jak podkreślał ile nieprzespanych nocy artystka, miała za sobą, ile marzeń snutych w zaciszu własnej pracowni, musiało zniknąć wraz z pierwszymi promieniami słońca, jak obowiązek i przynależność do rodziny blokowała umysł, co niby ptak zamknięty w klatce dusił się, pragnął wolności, swobody, widział to w niej, a języki ognia tańczące w palenisku, trzask drewna, pomruk wichru za oknami i okazjonalnie skrzypienie dochodzące, gdzieś z głębi domu sprawiało, iż czuł magię tej chwili, tak jakby brakowało mu momentów, kiedy był z kimś, pozbawiony sztucznych manier, narzuconej politycznej gry, czy walki o przetrwanie, niewiele w ostatnich latach, miał takich wieczorów jak ten, kiedy czuł się w pełni spokojny, zrelaksowany, mając świadomość, iż jedynym zmartwieniem, mógł być gløgg, zbyt rychło uderzający do głowy, uśmiechnął się, skromnie, patrząc przelotnie na lico domorosłej artystki.
– Twój lęk, jest normalny, żyjąc w klatce, boisz marzyć się o wolności – wstał, i przespacerował się, w stronę kominka, z naczyniem grzanego wina, co ogrzewało dłonie, spoglądał w płomienie śmiało harcujące i wzbijające się nawet na metr w górę. – Uchylę drzwiczki tej klatki, przekonam ich do swojej racji, kobieta, taka jak ty powinna poznać uroki większego miasta, rozwijać talenty i kształcić umysł. To nie miejsce dla ciebie, czasy się zmieniają, a może zawsze tak było? Nie przepadałem nigdy, za obieraniem szansy rozwoju, komukolwiek – melodyjny, ciepły głos wypełniał przestrzeń sypialni, stanowił istny aromat południowej Francji, niemal przynosząc ze sobą jej ciepło i woń morza, które tak wabi i onieśmiela swym pięknem, wkomponowane, niczym najdroższy klejnot w świat tak różny, kulturowo, a jednak tak fascynujący i przy odrobinie filozoficznego podejścia, podobny do siebie. Cytrusowa woń perfum unosiła się w powietrzu, delikatnie, nienachalnie wkradając się do nozdrzy.
– Spełnię to, o co boisz się prosić, będziesz przy mnie w Midgardzie, na starych zasadach, acz dam ci wolną rękę w dyktowaniu, o swoim losie, niezależna, ale bezpieczna. – Odwrócił się na pięcie i dopił wino, pucharek niedbale odstawiając na kamienną półkę nad kominkiem. Płyną w swym, jakże niestosownym odzieniu przez pomieszczenie, by z zaciekawieniem zerknąć przez wielkie okno na podwórze, co tonęło w mroku, deszcz nieprzerwanie mżył, a delikatna mgiełka poczęła się wznosić nad sadami.
Prychnął, kiedy wspomniała, o ciotce, ale wesołości tej obrazu poskąpił kobiecie. – Jeśli, chcesz tu dalej tkwić, mogę żadnej z was nie zabierać – spojrzał na nią, zagadkowo uśmiechając się, w hebanie oczu diabełki fiknęły koziołka. Mógł nakazać jej, by powiedziała wszystkie swe sekrety i marzenia, byłoby to tak proste, lecz zabawy znacznie mniej, a musiał przyznać, że całkiem znośnie jej towarzystwo umilało mu pobyt w rodzinnym domu matki.
– Twój lęk, jest normalny, żyjąc w klatce, boisz marzyć się o wolności – wstał, i przespacerował się, w stronę kominka, z naczyniem grzanego wina, co ogrzewało dłonie, spoglądał w płomienie śmiało harcujące i wzbijające się nawet na metr w górę. – Uchylę drzwiczki tej klatki, przekonam ich do swojej racji, kobieta, taka jak ty powinna poznać uroki większego miasta, rozwijać talenty i kształcić umysł. To nie miejsce dla ciebie, czasy się zmieniają, a może zawsze tak było? Nie przepadałem nigdy, za obieraniem szansy rozwoju, komukolwiek – melodyjny, ciepły głos wypełniał przestrzeń sypialni, stanowił istny aromat południowej Francji, niemal przynosząc ze sobą jej ciepło i woń morza, które tak wabi i onieśmiela swym pięknem, wkomponowane, niczym najdroższy klejnot w świat tak różny, kulturowo, a jednak tak fascynujący i przy odrobinie filozoficznego podejścia, podobny do siebie. Cytrusowa woń perfum unosiła się w powietrzu, delikatnie, nienachalnie wkradając się do nozdrzy.
– Spełnię to, o co boisz się prosić, będziesz przy mnie w Midgardzie, na starych zasadach, acz dam ci wolną rękę w dyktowaniu, o swoim losie, niezależna, ale bezpieczna. – Odwrócił się na pięcie i dopił wino, pucharek niedbale odstawiając na kamienną półkę nad kominkiem. Płyną w swym, jakże niestosownym odzieniu przez pomieszczenie, by z zaciekawieniem zerknąć przez wielkie okno na podwórze, co tonęło w mroku, deszcz nieprzerwanie mżył, a delikatna mgiełka poczęła się wznosić nad sadami.
Prychnął, kiedy wspomniała, o ciotce, ale wesołości tej obrazu poskąpił kobiecie. – Jeśli, chcesz tu dalej tkwić, mogę żadnej z was nie zabierać – spojrzał na nią, zagadkowo uśmiechając się, w hebanie oczu diabełki fiknęły koziołka. Mógł nakazać jej, by powiedziała wszystkie swe sekrety i marzenia, byłoby to tak proste, lecz zabawy znacznie mniej, a musiał przyznać, że całkiem znośnie jej towarzystwo umilało mu pobyt w rodzinnym domu matki.
Nieznajomy
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:54
Żyjąc w klatce.
Słysząc te słowa, poczuła nagłe, dziwaczne ukłucie pod sercem. Nigdy nie czuła się w domu jak w klatce – właściwie czuła się dziwnie opuszczając go, nie mogąc znieść myśli, że przez wszytko to wyzbywa się bezpieczeństwa. Ale być może właśnie na tym polegała niewola? Na zapominaniu o tym, jak dobrze żyć można w inny sposób, właściwie tego sposobu nie poznając? Lotte była obecnie zmieszana – opuściła wzrok, kiedy Ezra postanowił wstać. Wiedziała, że w tym świetle, tak ciepłym i przygaszonym, będzie w stanie zauważyć więcej jego szczegółów, jednak nie odważyła się przyglądać mu nachalnie, nawet jeżeli ten obrócony w obecny sposób nie powinien zauważyć jej spojrzenia.
- To doprawdy szlachetne z twojej strony… – powiedziała tylko, wyraźnie nie chcąc wchodzić w szczegóły co do jej potencjalnego uwięzienia. Nie teraz, nie kiedy Ezra miał do powiedzenia coś więcej, kiedy roztaczał przed nią tak wysoko mierzące wizje, kiedy dawał jej nadzieję na rozwój w bezpiecznych warunkach.
Nie wiedziała jaki był teraz, kiedyś zdawała się mu ufać. Teraz był dojrzały, wyrośnięty, na pewno naznaczony psychicznym bólem ze względu na los, jaki podzielili jego rodzice. W głosie jego próżno było doszukiwać się rozgoryczenia, bo to widocznie ginęło pod jaskrawym blaskiem francuskiego akcentu. Lotte upiła łyk z kubka, byle tylko skupić myśli na czymś innym, na czymś co nie kazało jej zastanawiać się – ufać mu czy nie. Na czymś jednak, co pozwoliłoby jej podjąć decyzję śmielej, zaryzykować, popędzić za szansą, skoro ta pojawiła się i planowała wyrwać ją z powtarzalności każdego kolejnego dnia.
Jego rodzina doceniała sztukę. Nie tylko tą użytkową.
- Nie – powiedziała momentalnie, niemal wcinając mu się w słowo, kiedy wziął pod uwagę nie branie ze sobą żadnej z nich. Jeżeli chciał osiągnąć efekt przyspieszający jej decyzję, to właśnie tak się stało – Lotte wstała i wciąż trzymając dłoń na ciepłym naczyniu, przesunęła niezauważalnie tacę na te nieszczęsne, drobne, czerwone plamki. Potem pokonała dzielącą ich odległość i wlepiając spojrzenie otwartych szeroko oczu w jego twarz, dodała: - To może być jedyna szansa. Chcę jednak byś wiedział coś, co może ci się nie spodobać.
Teraz zacisnęła dłonie na kubku w tak silny sposób, by na pewno nie zdradzić ich lekkiego drżenia. Ustawiła się przy oknie, by zapoznać się z ciepłem niedalekiego kominka i zapachem jego cytrusowej aury.
- Moją klatką jest moja głowa – powiedziała enigmatycznie. – Nie wiem co się ze mną dzieje. Z dnia na dzień widzę coraz gorzej. Nie rozpoznaję ludzi, gubię się w fotografiach, działam bardziej dotykiem, nie wzrokiem… Nie wiem co się dzieje, ale wiem, że nikt tutaj nie rozumie mojego problemu.
Słysząc te słowa, poczuła nagłe, dziwaczne ukłucie pod sercem. Nigdy nie czuła się w domu jak w klatce – właściwie czuła się dziwnie opuszczając go, nie mogąc znieść myśli, że przez wszytko to wyzbywa się bezpieczeństwa. Ale być może właśnie na tym polegała niewola? Na zapominaniu o tym, jak dobrze żyć można w inny sposób, właściwie tego sposobu nie poznając? Lotte była obecnie zmieszana – opuściła wzrok, kiedy Ezra postanowił wstać. Wiedziała, że w tym świetle, tak ciepłym i przygaszonym, będzie w stanie zauważyć więcej jego szczegółów, jednak nie odważyła się przyglądać mu nachalnie, nawet jeżeli ten obrócony w obecny sposób nie powinien zauważyć jej spojrzenia.
- To doprawdy szlachetne z twojej strony… – powiedziała tylko, wyraźnie nie chcąc wchodzić w szczegóły co do jej potencjalnego uwięzienia. Nie teraz, nie kiedy Ezra miał do powiedzenia coś więcej, kiedy roztaczał przed nią tak wysoko mierzące wizje, kiedy dawał jej nadzieję na rozwój w bezpiecznych warunkach.
Nie wiedziała jaki był teraz, kiedyś zdawała się mu ufać. Teraz był dojrzały, wyrośnięty, na pewno naznaczony psychicznym bólem ze względu na los, jaki podzielili jego rodzice. W głosie jego próżno było doszukiwać się rozgoryczenia, bo to widocznie ginęło pod jaskrawym blaskiem francuskiego akcentu. Lotte upiła łyk z kubka, byle tylko skupić myśli na czymś innym, na czymś co nie kazało jej zastanawiać się – ufać mu czy nie. Na czymś jednak, co pozwoliłoby jej podjąć decyzję śmielej, zaryzykować, popędzić za szansą, skoro ta pojawiła się i planowała wyrwać ją z powtarzalności każdego kolejnego dnia.
Jego rodzina doceniała sztukę. Nie tylko tą użytkową.
- Nie – powiedziała momentalnie, niemal wcinając mu się w słowo, kiedy wziął pod uwagę nie branie ze sobą żadnej z nich. Jeżeli chciał osiągnąć efekt przyspieszający jej decyzję, to właśnie tak się stało – Lotte wstała i wciąż trzymając dłoń na ciepłym naczyniu, przesunęła niezauważalnie tacę na te nieszczęsne, drobne, czerwone plamki. Potem pokonała dzielącą ich odległość i wlepiając spojrzenie otwartych szeroko oczu w jego twarz, dodała: - To może być jedyna szansa. Chcę jednak byś wiedział coś, co może ci się nie spodobać.
Teraz zacisnęła dłonie na kubku w tak silny sposób, by na pewno nie zdradzić ich lekkiego drżenia. Ustawiła się przy oknie, by zapoznać się z ciepłem niedalekiego kominka i zapachem jego cytrusowej aury.
- Moją klatką jest moja głowa – powiedziała enigmatycznie. – Nie wiem co się ze mną dzieje. Z dnia na dzień widzę coraz gorzej. Nie rozpoznaję ludzi, gubię się w fotografiach, działam bardziej dotykiem, nie wzrokiem… Nie wiem co się dzieje, ale wiem, że nikt tutaj nie rozumie mojego problemu.
Bezimienny
Re: Kalki wspomnień (L. Hansen & E. Montmorency 1998) Sob 9 Gru - 23:54
Stłumiona parsknięcie, które wykwitło jedynie, pod postacią wielce znaczącego uśmiechu, słowa dziewczyny w sposób tak pewny i ufny wypłynęły z jej ust, że gdyby sam siebie nie znał, uznałby to za prawdę. W głębi duszy, była mu obojętna i nawet nie znajdował słów na usprawiedliwienie swego uczucia, owszem kalki wspomnień zapodziane, gdzieś w odmętach pamięci, przedstawiały zarys sympatii, czegoś, co przypominało, o chwilach pełnych szczęścia i miłości, stąd też postawa francuza, względem kobiety, taka, a nie inna, lecz biorąc na warsztat siłę tych wspomnień, to, jaki te miały wpływ na jego decyzje, musiał przyznać, iż linia cierpliwości wkrótce może zostać naruszona, a wówczas ciepła otoczka chwili pryśnie, niczym bańka mydlana, pozostawiając po sobie niezrozumienie i boleśnie uświadamiając o różnicy, jaka była między nimi. Początkową ciekawość zaspokoiwszy, grał dalej, by tylko dowieść wynik do końca i móc zakończyć etap poznawczy.
Zbyt wiele słów, stanowczo za dużo jak na jeden wieczór padło z męskich ust, czuł, iż dawna twarz próbuje wyjść z cienia, odnaleźć ciepło promieniujące od kominka pozwolić, aby kobiece dłonie spoczęły na twarzy, by odnalazły w jej rysach z dawna niewidzianego przyjaciela, to było miłe, urocze i poruszające, jednakże ten „chłopiec” odszedł, a podszepty, jego pragnienia, były tylko stłumionym echem dochodzącym z oddali, niczym więcej. Uśmiech, zgasł, jak płomień świecy, kiedy gwałtowniejszy podmuch wiatru wedrze się siłą w głąb domostwa.
Spoglądał na nią, czujnie dopatrując się zmian w rysie twarzy, próbując doszukać się, czegoś, co utwierdzi go w przekonaniu, iż smarkula nie rozpłacze się, gdy tylko opuści przytulny, rodzinny kącik, w którym dorastała, musiał mieć na uwadze zbyt wiele, aby dodatkowo przejmować się kimś takim, życie było brutalne i często pozbawione tego buforu bezpieczeństwa, jaki on gwarantował na samym początku, gdy tylko zasiedli do kolacji. Świadomość ulotności ludzkiego życia, jego często marności sprawiała, że spoglądał nań z lekką obojętnością, niezbyt przejmując się, dalszym losem. Jeśli jednak podjęłaby wyzwanie i stawiła czoła światu, mogłaby liczyć, na jego pomoc, to było oczywiste.
Kiedy złamała odległość, spoglądał ciekawie, zastanawiając się, nad kolejnością ruchów, możliwościami, jakie płynęły z tej bliskości, tak jednocześnie obcej, co i bliskiej, wszak byli tylko ludźmi. Słowa w szczerej intencji wypowiadane, chłonął, domyślał się, tego, to było, aż nader widoczne. Rozumiał jej strach i niepewność.
– Wiem. – Słowo, tak proste, przecięło gwałtownie ciszę jaka zapadła między nimi. Heban spojrzenia spoczął na twarzy dziewczyny, starając się, wyczytać emocje, co targały jej drobnym ciałem. – Rano powiadomisz rodzinę o swojej decyzji. A teraz odpocznij, przemyśl to wszystko, co w zaciszu tej sypialni padło – nie jemu, było decydowanie o słuszności decyzji. Nie zamierzał jej przekonywać, ani składać obietnic, miała pokazać samodzielność i charakter.
– Dobrej nocy – dodał i podszedł do kominka, aby ogrzać dłonie, zimno zakradało się niepostrzeżenie, przez nieszczelne okiennice, raniąc przywykłą do cieplejszego klimatu skórę.
Ezra i Lotte z tematu
Zbyt wiele słów, stanowczo za dużo jak na jeden wieczór padło z męskich ust, czuł, iż dawna twarz próbuje wyjść z cienia, odnaleźć ciepło promieniujące od kominka pozwolić, aby kobiece dłonie spoczęły na twarzy, by odnalazły w jej rysach z dawna niewidzianego przyjaciela, to było miłe, urocze i poruszające, jednakże ten „chłopiec” odszedł, a podszepty, jego pragnienia, były tylko stłumionym echem dochodzącym z oddali, niczym więcej. Uśmiech, zgasł, jak płomień świecy, kiedy gwałtowniejszy podmuch wiatru wedrze się siłą w głąb domostwa.
Spoglądał na nią, czujnie dopatrując się zmian w rysie twarzy, próbując doszukać się, czegoś, co utwierdzi go w przekonaniu, iż smarkula nie rozpłacze się, gdy tylko opuści przytulny, rodzinny kącik, w którym dorastała, musiał mieć na uwadze zbyt wiele, aby dodatkowo przejmować się kimś takim, życie było brutalne i często pozbawione tego buforu bezpieczeństwa, jaki on gwarantował na samym początku, gdy tylko zasiedli do kolacji. Świadomość ulotności ludzkiego życia, jego często marności sprawiała, że spoglądał nań z lekką obojętnością, niezbyt przejmując się, dalszym losem. Jeśli jednak podjęłaby wyzwanie i stawiła czoła światu, mogłaby liczyć, na jego pomoc, to było oczywiste.
Kiedy złamała odległość, spoglądał ciekawie, zastanawiając się, nad kolejnością ruchów, możliwościami, jakie płynęły z tej bliskości, tak jednocześnie obcej, co i bliskiej, wszak byli tylko ludźmi. Słowa w szczerej intencji wypowiadane, chłonął, domyślał się, tego, to było, aż nader widoczne. Rozumiał jej strach i niepewność.
– Wiem. – Słowo, tak proste, przecięło gwałtownie ciszę jaka zapadła między nimi. Heban spojrzenia spoczął na twarzy dziewczyny, starając się, wyczytać emocje, co targały jej drobnym ciałem. – Rano powiadomisz rodzinę o swojej decyzji. A teraz odpocznij, przemyśl to wszystko, co w zaciszu tej sypialni padło – nie jemu, było decydowanie o słuszności decyzji. Nie zamierzał jej przekonywać, ani składać obietnic, miała pokazać samodzielność i charakter.
– Dobrej nocy – dodał i podszedł do kominka, aby ogrzać dłonie, zimno zakradało się niepostrzeżenie, przez nieszczelne okiennice, raniąc przywykłą do cieplejszego klimatu skórę.
Ezra i Lotte z tematu