:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg
2 posters
Bezimienny
12.12.2000
Rysował w ciemnościach surrealistyczne smugi rozpaloną końcówką trzymanego w dłoni papierosa. Ruchem nadgarstka kreślił w powietrzu ósemki, co jakiś czas zaciągając się niespiesznie. Z daleka można było odnieść mylne wrażenie, że to jakiś dziwnie zabarwiony świetlik korzystał z haustu upragnionej wolności rozświetlając mroki zapadającej od kilku godzin nocy, jednak zimowa pora zdecydowanie wykluczała taką ewentualność. Przysiadł na jednej ze skał wpatrując się w gładką powierzchnię jeziora, w której odbijał się niemal pełny księżyc. Chłód zmierzchu wnikał pod grube warstwy ubrania, Neptúnus zdawał się jednak zupełnie nie zwracać na to uwagi, po jego ciele rozchodziło się przyjemne uczucie rozluźnienia. Jezioro, mimo że częściowo zamarznięte, wydawało mu się niezwykle rozgrzane, uspokajało go swą ciszą przerywaną od czasu do czasu pohukiwaniem gnieżdżącej się w pobliskim lesie sowy, bliskość wody potrafiła na moment odgonić od niego pochmurne myśli, uspokajała osobowość apatycznego fossegrima, chociaż zważywszy na to, co go tu dzisiaj przywiodło, nie mógł pozwolić sobie na dłużej zatopić się w chwili zapomnienia.
Bardziej nasłuchiwał niż wypatrywał jej przybycia, przygotowując się na przerywający ciszę trzask teleportacji, mimo że tak naprawdę nie był przekonany, czy Irene w ogóle pojawi się na tym spontanicznie zwołanym spotkaniu. Sam nie wiedział, czego oczekiwał. Mógł tak naprawdę stłumić w sobie obawę, która zżerała go od środka, gdy tylko o niej myślał, po prostu nie formułując na głos pytania dźwięczącego mu w głowie. Zbyt wiele przeżył ostatnio rozczarowań. Nawet działalność Kruczej Straży powodowała u niego znaczące zmarszczenie brwi, chociaż sam w końcu zasilał jej szeregi. Miał jednak wrażenie, że od paru miesięcy błądzili jak dziecko we mgle nie mogą znaleźć chociaż tropu mogącego im podpowiedzieć, kto tak naprawdę stał za falą przelewających się przez Midgard morderstw. Ślady zakazanej magii na miejscach zbrodni nie były żadną odpowiedzią. Co z tego, że liczba zabójstw w ostatnich tygodniach zmalała, była to złudna nadzieja, wiedział o tym, nie pozwalając się oszukać pozornej ciszy przed burzą.
Miał nadzieję, że Irene nie brała w tych zbrodniach udziału. Ostatnie doświadczenia udowodniły mu jednak, że nawet najbardziej zaufane osoby były zdolne do obrania dla siebie nieodpowiedniej ścieżki. Rozumianej najwyraźniej bardzo względnie, w końcu on sam w oczach Irene był czymś na kształt zdrajcy, bo przystał do tych, którzy w tak bezceremonialny sposób zbezcześcili imię jej ojca.
Dlaczego więc na jej nadgarstku od paru tygodni znajdowała się pieczęć jednoznacznie przypisująca ją do gruby ślepców? W ostatnich dniach wielokrotnie zadawał sobie to pytanie, wciąż mając przed oczami lakoniczny wpis w raporcie dotyczącym jej niedawnego zatrzymania. Właśnie dlatego zdecydował się do niej napisać. Ze względu zarówno na przeszłość, jak i teraźniejszość. Najwyraźniej to same Norny na nowo splotły ich od dawna odseparowane drogi.
Nieznajomy
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:01
Spojrzenie Irene mknęło po nakreślonych w liście wersach wielokrotnie - więcej niżeli byłaby skora przyznać - szukając w nich jakiegoś ostrzeżenia, fałszywej nuty, która obdarłaby ją z ze złudzeń. Studiowała z pieczołowitością każde słowo, każdy niuans pociągnięcia pióra, wreszcie zapamiętując niemal całą treść korespondencji. Bała się, że to zgrabna pułapka, zasadzka mająca ponownie zburzyć świat, który dopiero co zaczęła odbudowywać. Stali z Neptúnusem po przeciwnych stronach barykady od lat, prócz wspomnień z poprzedniego życia, które owiane mgłą czasu zaczęły tracić na ostrości, nie łączyło ich już nic. Nie miała powodu, by mu zaufać; nie powinna wierzyć w szczerość jego intencji. A jednak zwabiona w sidła własnych sentymentów, skapitulowała. Poddała się, pozwalając, by nurt naiwności poniósł ją prosto nad jezioro Golddajávri.
Nie zawitała bezpośrednio na miejsce spotkania, decydując się na krótki spacer w objęciach nocy i przy akompaniamencie stukotu własnych butów. Grudniowe powietrze wdychane naprzemiennie z papierosowym dymem miało zbawienną moc uspokajania mętliku w głowie, rozluźniania zaciśniętego w ciasny supeł żołądka. Potrzebowała tej chwili wytchnienia od midgardzkiego zgiełku i udręczonych jęków, swoistej ciszy tuż przed burzą.
Zauważywszy wreszcie majaczącą w mroku sylwetkę Neptúnusa, przystanęła. Zieleń spojrzenia podążyła za zmyślnymi piruetami wykręcanym przez żarowego świetlika, przywołując cień smutnego uśmiechu. Tęskniła. Wiedziała to już od momentu, w którym zobaczyła go w siedzibie Kruczej te kilka tygodni temu. Nie ufała mu, nie rozumiała jak w dalszym ciągu mógł popierać cały burdel, który reprezentowała Krucza Straż, ale mimo wszystko tęskniła.
Jej ciałem targnął dreszcz w nieśmiałej sugestii, by zacisnęła szczelniej klapy płaszcza i wreszcie ruszyła z miejsca. Nie była pewna, jak blisko powinna podejść, czy w ogóle powinna podchodzić. W dystansie dało się znaleźć bezpieczeństwo, komfort szybkiego odwrotu w razie, gdyby sprawy przybrały niechciany obrót. Być może najrozsądniej byłoby, gdyby otulona bezpiecznym całunem mroku została w miejscu, czekając, aż Finnurson wreszcie odejdzie; mogła w ten sposób stchórzyć, wycofać się, uniknąć rozcięcia dawno zasklepionych ran i podsycenia starego konfliktu.
Tyle że rozsądek nigdy nie należał do mocnych stron Irene, która wbrew ostrzegawczemu głosikowi z tyłu głowy, w mgnieniu oka pokonała dzielącą ją od mężczyzny odległość. Przycupnęła na tej samej skale, ramię w ramię z człowiekiem, którego niegdyś znała. Lata rozłąki malowały obce pejzaże w ich życiorysach. Historie, którymi nigdy nie mieli się podzielić i decyzje splamione wzajemnym potępieniem wniosły się między nimi niczym wysoki mur.
Nie było już ich kiedyś.
Przez dłuższy czas milczała, wyłapując z mroku zarysy tak bliskiego sercu krajobrazu. Miała do powiedzenia wiele, równocześnie nie potrafiąc ubrać w słowa żadnej z myśli. Każde zdanie formułujące się w jej głowie brzmiało nieskładnie, opornie, niesatysfakcjonująco. Wreszcie przedarła zasłonę ciszy, ograniczając się jedynie do prostego:
- Przykro mi. - Że nie żałuję ścieżki, na którą wstąpiłam, że niosę dla ciebie tylko rozczarowanie, że nasze kiedyś bezpowrotnie zniknęło.
Przez chwilę walczyła z ochotą spojrzenia na Neptúnusa, ale ostatecznie stchórzyła, bojąc się tego, co mogła wyczytać z jego twarzy. Otarłszy dłonie o materiał spodni, by nieco rozgrzać zdrętwiałe od zimna palce, wbiła wzrok w czerniące się smugi Pieczęci; szczerze wątpiła, że kiedykolwiek przywyknie do tego widoku.
Nie zawitała bezpośrednio na miejsce spotkania, decydując się na krótki spacer w objęciach nocy i przy akompaniamencie stukotu własnych butów. Grudniowe powietrze wdychane naprzemiennie z papierosowym dymem miało zbawienną moc uspokajania mętliku w głowie, rozluźniania zaciśniętego w ciasny supeł żołądka. Potrzebowała tej chwili wytchnienia od midgardzkiego zgiełku i udręczonych jęków, swoistej ciszy tuż przed burzą.
Zauważywszy wreszcie majaczącą w mroku sylwetkę Neptúnusa, przystanęła. Zieleń spojrzenia podążyła za zmyślnymi piruetami wykręcanym przez żarowego świetlika, przywołując cień smutnego uśmiechu. Tęskniła. Wiedziała to już od momentu, w którym zobaczyła go w siedzibie Kruczej te kilka tygodni temu. Nie ufała mu, nie rozumiała jak w dalszym ciągu mógł popierać cały burdel, który reprezentowała Krucza Straż, ale mimo wszystko tęskniła.
Jej ciałem targnął dreszcz w nieśmiałej sugestii, by zacisnęła szczelniej klapy płaszcza i wreszcie ruszyła z miejsca. Nie była pewna, jak blisko powinna podejść, czy w ogóle powinna podchodzić. W dystansie dało się znaleźć bezpieczeństwo, komfort szybkiego odwrotu w razie, gdyby sprawy przybrały niechciany obrót. Być może najrozsądniej byłoby, gdyby otulona bezpiecznym całunem mroku została w miejscu, czekając, aż Finnurson wreszcie odejdzie; mogła w ten sposób stchórzyć, wycofać się, uniknąć rozcięcia dawno zasklepionych ran i podsycenia starego konfliktu.
Tyle że rozsądek nigdy nie należał do mocnych stron Irene, która wbrew ostrzegawczemu głosikowi z tyłu głowy, w mgnieniu oka pokonała dzielącą ją od mężczyzny odległość. Przycupnęła na tej samej skale, ramię w ramię z człowiekiem, którego niegdyś znała. Lata rozłąki malowały obce pejzaże w ich życiorysach. Historie, którymi nigdy nie mieli się podzielić i decyzje splamione wzajemnym potępieniem wniosły się między nimi niczym wysoki mur.
Nie było już ich kiedyś.
Przez dłuższy czas milczała, wyłapując z mroku zarysy tak bliskiego sercu krajobrazu. Miała do powiedzenia wiele, równocześnie nie potrafiąc ubrać w słowa żadnej z myśli. Każde zdanie formułujące się w jej głowie brzmiało nieskładnie, opornie, niesatysfakcjonująco. Wreszcie przedarła zasłonę ciszy, ograniczając się jedynie do prostego:
- Przykro mi. - Że nie żałuję ścieżki, na którą wstąpiłam, że niosę dla ciebie tylko rozczarowanie, że nasze kiedyś bezpowrotnie zniknęło.
Przez chwilę walczyła z ochotą spojrzenia na Neptúnusa, ale ostatecznie stchórzyła, bojąc się tego, co mogła wyczytać z jego twarzy. Otarłszy dłonie o materiał spodni, by nieco rozgrzać zdrętwiałe od zimna palce, wbiła wzrok w czerniące się smugi Pieczęci; szczerze wątpiła, że kiedykolwiek przywyknie do tego widoku.
Bezimienny
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:02
Kiedyś Irene była dla niego mostem między burzliwą przeszłością i nową teraźniejszością zainaugurowaną w dniu, w którym przed kilkunastoma laty, po ciężkiej cyrkowej tułaczce, ponownie znalazł się w Midgardzie. Łączyła w sobie to, co znane - posiadała dar, który chociaż bliżej przez niego niezgłębiony, wiązał ją w jakiś sposób z cyrkowym rodzeństwem, dźwigała na barkach ciężar doświadczeń i już na zawsze wyrytych w pamięci wspomnień sierocińca - i to, co było mu zupełnie obce. Nową rzeczywistość. Rzeczywistość, która dla chuderlawego, zupełnie zagubionego w świecie chłopca, wydawała się w pierwszych miesiącach osiadłego życia czymś nie do przeskoczenia, miejscem, w którym nie będzie w stanie nigdy się odnaleźć. Mógł jedynie grać, dokładnie jak wcześniej, pod batutą Munchów, udawać, ponownie stąpając po teatralnej scenie, skłaniając się lekko w codziennym tańcu, pozbawiony jednak swych dawnych instrumentów, w dłoniach dzierżąc nastoletnią nieporadność. Zniknęły klawisze ciężkiego akordeonu prowokującego bóle wątłych pleców, stracił zajmujące dłonie skrzypce pozostawiające po sobie jedynie nieznośne brzęczenie wibrującej w powietrzu struny. Ten dźwięk uosabiany każdym kolejnym pozornie zuchwałym gestem, brzmiał zdradliwie, podsuwając wszystkim wokół przekonanie, że Neptúnus nosił w sobie niezdefiniowany fałsz. On jednak nie potrafił inaczej, przez lata karmiony kłamstwem i przeświadczeniem, że świat pełen był drapieżników, przed którymi należało się bronić, wciąż nieufnie walczył, bo tego został nauczony.
Przy niej zrzucił w końcu z twarzy tę maskę, tworząc tym samym ich osobiste uniwersum. Zapragnął do niego wrócić, gdy tylko dostrzegł ją kątem oka w Kruczej Straży, początkowo machinalnie podnosząc na nią pełen niewiary wzrok. Wiedział, że to jedynie puste pragnienia, pełne dawnej naiwności, którą tak bardzo dzisiaj gardził, starając się ją z siebie wyplenić. Chciał unicestwić to prostoduszne przekonanie, że przeszłość już nigdy nie pochwyci go swymi drapieżnymi szponami za nogi.
Pochwyciła. A on boleśnie upadł, dzisiaj wciąż podnosząc się z kolan. Nie potrzebował kolejnego upadku, chociaż świadomie sam się na niego skazywał, kreśląc na pergaminie kolejne słowa, przywołując ją do siebie.
Powitał Irene milczeniem. Ciszą przed burzą, momentem dającym im pozornie pole do manewru. Mógłby udawać, grać, jak kiedyś. Tak byłoby o wiele łatwiej.
Rzucił niedopałek papierosa gdzieś w śnieg, stopą unicestwiając wciąż unoszący się z niego dym. Czuł obok siebie jej ciepło, zbierał się jednak na odwagę, aby spojrzeć jej w oczy, oderwać wzrok od spokojnej tafli rozciągającego się przed nimi jeziora.
Zachłysnął się swym oddechem, odczytując z jej słów potwierdzenie swoich obaw. Cholera, przecież doskonale znał odpowiedź. Zanim jeszcze tutaj przyszła, zanim zaadresował starannie napisany list, gdy ważył każde słowo kreślonej korespondencji, zastanawiając się, czego tak naprawdę oczekiwał.
Długo nie odpowiadał, złudnie czekał na kontynuację. Wyciągnął dłoń i chwycił Irene za rękę odwracając ją w swoim kierunku, wewnętrzną stroną, na której w ciemnościach rysował się złowróżbny znak. Pogładził kciukiem gładką powierzchnię skóry jakby liczył na to, że tym prostym gestem uda mu się zmazać złowrogą pieczęć lokiego, a tym samym to, co niewypowiedziane. Zgładzić wiszący w powietrzu wzajemny wyrzut.
- Dlaczego? - Dlaczego to zrobiłaś? Jego głos zabrzmiał głucho, odchrząknął, w końcu podnosząc na nią wzrok, szukając odpowiedzi w twarzy, którą znał niegdyś tak dokładnie. Udowodniłaś, że Kruczy strażnicy mieli rację. Wcale się nie mylili. Ta myśl czaiła się gdzieś z tyłu głowy. Nie śmiał jednak wypowiedzieć jej na głos.
Przy niej zrzucił w końcu z twarzy tę maskę, tworząc tym samym ich osobiste uniwersum. Zapragnął do niego wrócić, gdy tylko dostrzegł ją kątem oka w Kruczej Straży, początkowo machinalnie podnosząc na nią pełen niewiary wzrok. Wiedział, że to jedynie puste pragnienia, pełne dawnej naiwności, którą tak bardzo dzisiaj gardził, starając się ją z siebie wyplenić. Chciał unicestwić to prostoduszne przekonanie, że przeszłość już nigdy nie pochwyci go swymi drapieżnymi szponami za nogi.
Pochwyciła. A on boleśnie upadł, dzisiaj wciąż podnosząc się z kolan. Nie potrzebował kolejnego upadku, chociaż świadomie sam się na niego skazywał, kreśląc na pergaminie kolejne słowa, przywołując ją do siebie.
Powitał Irene milczeniem. Ciszą przed burzą, momentem dającym im pozornie pole do manewru. Mógłby udawać, grać, jak kiedyś. Tak byłoby o wiele łatwiej.
Rzucił niedopałek papierosa gdzieś w śnieg, stopą unicestwiając wciąż unoszący się z niego dym. Czuł obok siebie jej ciepło, zbierał się jednak na odwagę, aby spojrzeć jej w oczy, oderwać wzrok od spokojnej tafli rozciągającego się przed nimi jeziora.
Zachłysnął się swym oddechem, odczytując z jej słów potwierdzenie swoich obaw. Cholera, przecież doskonale znał odpowiedź. Zanim jeszcze tutaj przyszła, zanim zaadresował starannie napisany list, gdy ważył każde słowo kreślonej korespondencji, zastanawiając się, czego tak naprawdę oczekiwał.
Długo nie odpowiadał, złudnie czekał na kontynuację. Wyciągnął dłoń i chwycił Irene za rękę odwracając ją w swoim kierunku, wewnętrzną stroną, na której w ciemnościach rysował się złowróżbny znak. Pogładził kciukiem gładką powierzchnię skóry jakby liczył na to, że tym prostym gestem uda mu się zmazać złowrogą pieczęć lokiego, a tym samym to, co niewypowiedziane. Zgładzić wiszący w powietrzu wzajemny wyrzut.
- Dlaczego? - Dlaczego to zrobiłaś? Jego głos zabrzmiał głucho, odchrząknął, w końcu podnosząc na nią wzrok, szukając odpowiedzi w twarzy, którą znał niegdyś tak dokładnie. Udowodniłaś, że Kruczy strażnicy mieli rację. Wcale się nie mylili. Ta myśl czaiła się gdzieś z tyłu głowy. Nie śmiał jednak wypowiedzieć jej na głos.
Nieznajomy
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:02
Dawno temu wmówiła sobie, że ich losy były układem przypadku, paradoksem w utkanej przez Norny sieci rzeczywistości, nieuchronnie dążącym do przerwania. Irene, która lwią część swojego życia spędziła na odsuwaniu kotar niedomówień z maniakalnym uporem próbując dotrzeć do sedna, tamten jeden jedyny raz skapitulowała na kłamstwie. Otumaniona żalem poddała się, skazując to, czym byli i czym mogli być na klątwę dojmującej beznadziejności. Znacznie łatwiej przyszło jej go znienawidzić - a przynajmniej próbować - niż biernie obserwować jak idzie w ślady przybranego ojca, a granice ich osobistego uniwersum powoli zacierają się z rzeczywistością. Zarzewie ich rozłąki z perspektywy czasu wydawało się błahe, uwłaczająco niedojrzałe w swojej przyczynie. Powinna była zareagować inaczej, przełnąć gorzki smak własnych uprzedzeń zamiast ciskać w niego ociekającym jadem pożegnaniem, ucieszyć się. Bo na przekór złowieszczym wróżbom, które roztaczano nad takimi jak oni - dzieciakami stąpającymi po zgliszczach własnej przeszłości - Neptúnus miał szansę wyjść na ludzi, stać się kimś, kim ona nigdy nie mogła. Być może rany po utracie ojca były wtedy zbyt świeże, nagłówki gazet nader wyraźnie, a słowa rówieśników nadto głośne, by przyjęła jego decyzję z dozą racjonalności. Może po ludzku mu zazdrościła myląc zdradę z zawiścią. Koniec końców ich drogi bezpowrotnie się rozeszły, skręcając w przeciwległych kierunkach. Straciła najbliższą osobę pod słońcem, prywatne centrum grawitacji, bez którego czuła się zupełnie zagubiona. I choć napisała do niego niezliczoną ilość listów, to nigdy żadnego nie zaadresowała. Nigdy nie przeprosiła, nie powiedziała, jak bardzo żałuje. Stchórzyła. Poddała się. Zawiodła.
Jego dotyk wzburzył spokojne dotąd morze świadomości, przywołał falę konfuzji, która odebrała Irene oddech. Ze wzbierającą paniką przyglądała się, jak Neptúnus próbuje zetrzeć wymalowany na jej dłoni symbol wstydu, ten jednak nieugięcie trwał w swojej ostentacyjności. Magndís zwykła powtarzać, że ludzie bali się tego, czego nie potrafili zrozumieć, a pieczęć była jedynie nieudolną próbą odzyskania władzy nad tym strachem; nosiła ją bez cienia żalu do świata ani Kruczych, nie pozwalając by zawładnęło nią rozgoryczenie. Irene natomiast dała się mu skonsumować żywcem.
- Bo wierzyłam, że obalę pieprzony dualizm świata - wyszeptała, niemal krztusząc się własnymi słowami. Te idealistyczne mrzonki cuchnęły naiwnością, podgryzały nozdrza, roztaczając wokół duszący odór. Myliła się, sądząc, że jest zdolna cokolwiek zmienić.
Czuła na sobie spojrzenie, ale nadal uparcie wzbraniała się, by je odwzajemnić. Nawet jeśli to spotkanie nie było okrutną farsą, a epilogiem całej ich nieszczęsnej historii, nie chciała zapamiętać wstrętu i wyrzutu, których spodziewała się dojrzeć w jego twarzy. Wolała karmić się ułudnymi powidokami przeszłości i portretem Neptúnusa rysowanym przez pamięć - chwilami, gdy lata temu siadali na tej samej skale, a ona z oczarowaniem obserwowała jak jego policzki nabierają rumieńców pod ożywczym wpływem jeziora. Nawet tą najświeższą podobizną z felernego dnia w siedzibie Kruczej, twarzy niemal nieskalanej upływem czasu, na której rzeźbiło się niedowierzanie. Prawdą a bogami, była mu wdzięczna za tamten moment, za sekundę domniemania niewinności, gdy świat wokół ogłosił już swój wyrok. Tyle że ten sam świat wcale się nie mylił; Kruczy strażnicy wcale się nie mylili.
Wyśliznęła rękę spod dotyku jego ciepłych palców odkrywając z ulgą, że znów może oddychać. Pozwoliła się pochłonąć kolejnej pauzie, próbując wyłuskać z natłoku myśli następne słowa. Szukała usprawiedliwienia, linii obrony, która mogłaby jakkolwiek ją rozgrzeszyć. Z tym że takowa nie istniała. Nie była ofiarą, sama wybrukowała przed sobą ścieżkę, po której stąpała, zbierając żniwo własnej pychy.
- Zakazana czy nie, to dziedzina wiedzy jak każda inna. Cholernie niewdzięczna i ohydna w swojej naturze, ale również niezrozumiana. Chciałam zaleźć w niej jakąś cząstkę, która może ją odkupić. - Żałowała, że nie była zdolna podarować mu łaskawszej prawdy.
Jego dotyk wzburzył spokojne dotąd morze świadomości, przywołał falę konfuzji, która odebrała Irene oddech. Ze wzbierającą paniką przyglądała się, jak Neptúnus próbuje zetrzeć wymalowany na jej dłoni symbol wstydu, ten jednak nieugięcie trwał w swojej ostentacyjności. Magndís zwykła powtarzać, że ludzie bali się tego, czego nie potrafili zrozumieć, a pieczęć była jedynie nieudolną próbą odzyskania władzy nad tym strachem; nosiła ją bez cienia żalu do świata ani Kruczych, nie pozwalając by zawładnęło nią rozgoryczenie. Irene natomiast dała się mu skonsumować żywcem.
- Bo wierzyłam, że obalę pieprzony dualizm świata - wyszeptała, niemal krztusząc się własnymi słowami. Te idealistyczne mrzonki cuchnęły naiwnością, podgryzały nozdrza, roztaczając wokół duszący odór. Myliła się, sądząc, że jest zdolna cokolwiek zmienić.
Czuła na sobie spojrzenie, ale nadal uparcie wzbraniała się, by je odwzajemnić. Nawet jeśli to spotkanie nie było okrutną farsą, a epilogiem całej ich nieszczęsnej historii, nie chciała zapamiętać wstrętu i wyrzutu, których spodziewała się dojrzeć w jego twarzy. Wolała karmić się ułudnymi powidokami przeszłości i portretem Neptúnusa rysowanym przez pamięć - chwilami, gdy lata temu siadali na tej samej skale, a ona z oczarowaniem obserwowała jak jego policzki nabierają rumieńców pod ożywczym wpływem jeziora. Nawet tą najświeższą podobizną z felernego dnia w siedzibie Kruczej, twarzy niemal nieskalanej upływem czasu, na której rzeźbiło się niedowierzanie. Prawdą a bogami, była mu wdzięczna za tamten moment, za sekundę domniemania niewinności, gdy świat wokół ogłosił już swój wyrok. Tyle że ten sam świat wcale się nie mylił; Kruczy strażnicy wcale się nie mylili.
Wyśliznęła rękę spod dotyku jego ciepłych palców odkrywając z ulgą, że znów może oddychać. Pozwoliła się pochłonąć kolejnej pauzie, próbując wyłuskać z natłoku myśli następne słowa. Szukała usprawiedliwienia, linii obrony, która mogłaby jakkolwiek ją rozgrzeszyć. Z tym że takowa nie istniała. Nie była ofiarą, sama wybrukowała przed sobą ścieżkę, po której stąpała, zbierając żniwo własnej pychy.
- Zakazana czy nie, to dziedzina wiedzy jak każda inna. Cholernie niewdzięczna i ohydna w swojej naturze, ale również niezrozumiana. Chciałam zaleźć w niej jakąś cząstkę, która może ją odkupić. - Żałowała, że nie była zdolna podarować mu łaskawszej prawdy.
Bezimienny
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:02
Powinien był się przyzwyczaić, że ludzkie drogi czasem zaskakująco gwałtownie się rozchodzą, przygotować się, że ktoś znowu w pewien sposób go porzuci. Tak jak wiele razy wcześniej, niszcząc z trudem budowane relacje. Tkanie nowych więzi z każdym kolejnym razem przychodziło Neptúnusowi coraz trudniej, choć z takim sukcesem udawało mu się wdziewać na twarz maskę pozornej otwartości, gdy tak naprawdę coraz bardziej zamykał się w sobie, niekiedy zbyt czuły na okazywaną mu obojętność. Odnosił bolesne wrażenie, że miał to we krwi: nosił w sobie wyraźne piętno porzucenia. Ktoś podrzucił go na próg sierocińca, ktoś pozwolił mu gnić w wozach Munchów, ktoś rzucał go na pastwę przewrotnego losu chimerycznie podatnego na niejeden niezapowiedziany kaprys. Nawet Finnur w końcu go opuścił, o wiele za wcześnie, gdy Neptúnusa nie było obok - chyba za to ostatnio nienawidził się najbardziej, bo skazał swojego opiekuna na samotność w chwili, w której Norny gotowały się na przecięcie nici jego wątło tlącego się życia. Przygnieciony straszliwą chorobą staruszek wcale sobie na to nie zasłużył. Na towarzyszącą mu w ostatnich chwilach samotność.
Dzisiaj wciąż nie mógł się pogodzić z myślą, że nie miał już na to wpływu. Może to właśnie przez tę bolesną świadomość poniesionej porażki, bo nie podołał, bo opuścił człowieka, któremu zawdzięczał życie, nie zatrzasnął drzwi dręczącego go od tygodni wspomnienia jej twarzy, momentu tamtego domniemania niewinności. Może szukał dla siebie czegoś w rodzaju odkupienia; egoistycznie wierzył, że jeszcze nie wszystko stracone.
Śmierć Freydis, zagubienie Heddy. Żałoba po Finnurze. To musiało się wreszcie skończyć.
Wtedy, przed niesprecyzowaną liczbą lat, której nie potrafił policzyć na szczupłych palcach, nieco skostniałych od panującego wokół mrozu, bo tak głęboko zagrzebał ten okres w zakamarkach pamięci, przez miesiące liczył na to, że Irene jeszcze do niego wróci, że zrozumie, że jedynie korzystał z danej mu przez Norny szansy. Byłby w końcu głupcem, gdyby ją odrzucił, nie pozwalając na zmianę zgotowanego przy urodzeniu losu, gdy przez kolejne lata miał definiować go jedynie posiadany dar. Dar, chwilami tak głęboko znienawidzony, którego kochać nauczył się przy niej na nowo.
Nigdy nie nazwałby jej tchórzem, nigdy nie powiedziałby, że zawiodła - zbyt skomplikowane wydawały mu się ich splecione ze sobą koleje losu, co i rusz wystawiające ich na próbę. Przeszłość zawsze miała złowrogo deptać im po piętach, nie mogli się jej wyprzeć, bez względu na to jak bardzo się zmienili. Czuł na karku cuchnący oddech dawnego zepsucia wpajanego mu przez Munchów, wstręt wobec infantylnych występków jakich się dopuszczali mieszał się ze wspomnieniem odczuwanej w tamtych chwilach dominacji. Przez moment w końcu nad kimś górował, nawet jeśli była to jedynie przypadkowo wybrana przez adopcyjnych rodziców ofiara ograbiona z wszystkich posiadanych przy sobie kosztowności. Wydawało mu się, że zapomniał o tym pochłaniającym swym mrokiem uczuciu rozchodzącym się po członkach, w końcu biorącym nad nim górę, zwłaszcza, gdy charakterystyczna apatia i tęsknota za wodą odzierała go z wszelkich przyzwoitych emocji, boleśnie rozrywając od środka. W ostatnich tygodniach to uczucie ponownie do niego wracało: nie powolnie, niezauważalnie, ale przeraźliwie gwałtownie.
Niemal zachłysnął się jej szeptem, przeszywającym ciszę panująca nie tylko wokół nich, ale w nim samym. Głuchy wewnętrzny bezgłos rozpuszczał po ciele wzrastającą w nim martwotę dotąd znanych sobie namiętności. Przez chwilę czuł jedynie pustkę. I nagłe zrozumienie. Dokładnie wiedział, co Irene miała na myśli.
- Zawsze znajdą się ci, którzy widzą świat jedynie w barwach czerni i bieli, nie dopuszczając do siebie myśli o istnieniu innych odcieni - odparł gorzko, usilnie próbując złapać swym wzrokiem wciąż uciekające od niego spojrzenie zielonych tęczówek. - Odcieni prawdy - dodał po chwili, nie zastanowienia, bardziej podejmując próbę wypowiedzenia na głos ulotności krążącej w umyśle myśli. Kluczył palcem po wnętrzu jej nadgarstka, mimowolnie rysując na nim kolejne wzory, teraz już nie zacierając widocznej na nim pieczęci, ale zastępując ją innymi, wyimaginowanymi obrazami. Wyczuł pod rozgrzanymi od dotyku opuszkami palców jej puls, jego częstotliwość, do której niegdyś tak chętnie się dostosowywał. Jej dłoń nie wyszarpnęła się gwałtownie, jedynie aluzyjnie wyślizgnęła. Po krótkiej chwili bezwiednego zamroczenia znowu zrozumiał, że już dawno zgubili wspólny rytm.
Przygryzł wargę, mimowolnie zaciskając usta w wąską kreskę, jakby więził pod podniebieniem słowa, które jeszcze chwilę dźwięczały mu w głowie. Udowodniłaś, że mieli rację. Minęła zaledwie chwila, odczuwalna jako ułamek sekundy, a już się z nimi nie zgadzał.
- Znalazłaś to, czego szukałaś? Udało ci się ją odkupić? - zapytał nieco zadziornie, chociaż w jego tonie wyraźnie wybrzmiewała nuta zaciekawienia. Zupełnie jakby czytała w jego myślach - ostatnimi czasy sam zastanawiał się jak wiele tkwiących w zakazanej magii tajemnic mogło okazać się kluczem do rozwiązania komplikacji nawarstwiających się nie tylko w jego życiu, ale i w samej rzeczywistości Midgardu. Czy ta brzemienna w liczne sekrety dziedzina magii naprawdę zamykała się w znanej im doskonale definicji zła, czy może wymykała się z jej topornych ram? Spoglądał na Irene z wyczekiwaniem, spodziewając się, że wreszcie zdecyduje się podnieść ku niemu wzrok.
Dzisiaj wciąż nie mógł się pogodzić z myślą, że nie miał już na to wpływu. Może to właśnie przez tę bolesną świadomość poniesionej porażki, bo nie podołał, bo opuścił człowieka, któremu zawdzięczał życie, nie zatrzasnął drzwi dręczącego go od tygodni wspomnienia jej twarzy, momentu tamtego domniemania niewinności. Może szukał dla siebie czegoś w rodzaju odkupienia; egoistycznie wierzył, że jeszcze nie wszystko stracone.
Śmierć Freydis, zagubienie Heddy. Żałoba po Finnurze. To musiało się wreszcie skończyć.
Wtedy, przed niesprecyzowaną liczbą lat, której nie potrafił policzyć na szczupłych palcach, nieco skostniałych od panującego wokół mrozu, bo tak głęboko zagrzebał ten okres w zakamarkach pamięci, przez miesiące liczył na to, że Irene jeszcze do niego wróci, że zrozumie, że jedynie korzystał z danej mu przez Norny szansy. Byłby w końcu głupcem, gdyby ją odrzucił, nie pozwalając na zmianę zgotowanego przy urodzeniu losu, gdy przez kolejne lata miał definiować go jedynie posiadany dar. Dar, chwilami tak głęboko znienawidzony, którego kochać nauczył się przy niej na nowo.
Nigdy nie nazwałby jej tchórzem, nigdy nie powiedziałby, że zawiodła - zbyt skomplikowane wydawały mu się ich splecione ze sobą koleje losu, co i rusz wystawiające ich na próbę. Przeszłość zawsze miała złowrogo deptać im po piętach, nie mogli się jej wyprzeć, bez względu na to jak bardzo się zmienili. Czuł na karku cuchnący oddech dawnego zepsucia wpajanego mu przez Munchów, wstręt wobec infantylnych występków jakich się dopuszczali mieszał się ze wspomnieniem odczuwanej w tamtych chwilach dominacji. Przez moment w końcu nad kimś górował, nawet jeśli była to jedynie przypadkowo wybrana przez adopcyjnych rodziców ofiara ograbiona z wszystkich posiadanych przy sobie kosztowności. Wydawało mu się, że zapomniał o tym pochłaniającym swym mrokiem uczuciu rozchodzącym się po członkach, w końcu biorącym nad nim górę, zwłaszcza, gdy charakterystyczna apatia i tęsknota za wodą odzierała go z wszelkich przyzwoitych emocji, boleśnie rozrywając od środka. W ostatnich tygodniach to uczucie ponownie do niego wracało: nie powolnie, niezauważalnie, ale przeraźliwie gwałtownie.
Niemal zachłysnął się jej szeptem, przeszywającym ciszę panująca nie tylko wokół nich, ale w nim samym. Głuchy wewnętrzny bezgłos rozpuszczał po ciele wzrastającą w nim martwotę dotąd znanych sobie namiętności. Przez chwilę czuł jedynie pustkę. I nagłe zrozumienie. Dokładnie wiedział, co Irene miała na myśli.
- Zawsze znajdą się ci, którzy widzą świat jedynie w barwach czerni i bieli, nie dopuszczając do siebie myśli o istnieniu innych odcieni - odparł gorzko, usilnie próbując złapać swym wzrokiem wciąż uciekające od niego spojrzenie zielonych tęczówek. - Odcieni prawdy - dodał po chwili, nie zastanowienia, bardziej podejmując próbę wypowiedzenia na głos ulotności krążącej w umyśle myśli. Kluczył palcem po wnętrzu jej nadgarstka, mimowolnie rysując na nim kolejne wzory, teraz już nie zacierając widocznej na nim pieczęci, ale zastępując ją innymi, wyimaginowanymi obrazami. Wyczuł pod rozgrzanymi od dotyku opuszkami palców jej puls, jego częstotliwość, do której niegdyś tak chętnie się dostosowywał. Jej dłoń nie wyszarpnęła się gwałtownie, jedynie aluzyjnie wyślizgnęła. Po krótkiej chwili bezwiednego zamroczenia znowu zrozumiał, że już dawno zgubili wspólny rytm.
Przygryzł wargę, mimowolnie zaciskając usta w wąską kreskę, jakby więził pod podniebieniem słowa, które jeszcze chwilę dźwięczały mu w głowie. Udowodniłaś, że mieli rację. Minęła zaledwie chwila, odczuwalna jako ułamek sekundy, a już się z nimi nie zgadzał.
- Znalazłaś to, czego szukałaś? Udało ci się ją odkupić? - zapytał nieco zadziornie, chociaż w jego tonie wyraźnie wybrzmiewała nuta zaciekawienia. Zupełnie jakby czytała w jego myślach - ostatnimi czasy sam zastanawiał się jak wiele tkwiących w zakazanej magii tajemnic mogło okazać się kluczem do rozwiązania komplikacji nawarstwiających się nie tylko w jego życiu, ale i w samej rzeczywistości Midgardu. Czy ta brzemienna w liczne sekrety dziedzina magii naprawdę zamykała się w znanej im doskonale definicji zła, czy może wymykała się z jej topornych ram? Spoglądał na Irene z wyczekiwaniem, spodziewając się, że wreszcie zdecyduje się podnieść ku niemu wzrok.
Nieznajomy
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:03
Niedaleko pada jabłko od jabłoni, podpowiadał kpiący szept podświadomości.
Irene dziecięcymi oczyma przypatrywała się, jak ojciec przyporządkowuje swoje życie pasożytniczej idei, pozwala by świat wokół płonął żywym ogniem, nie bacząc na konsekwencje pożaru trawiącego resztki jego rozsądku. Wzrok zawsze miał nieobecny, zaabsorbowany kolejną myślą uporczywie zapisywaną na skórzanych kartach notesu, trwając niezmiennie z łokciami wspartymi o krawędzie starego burka, zakopany pośród piętrzących się ksiąg i pergaminów. Uśmiechał się do niej od czasu do czasu znad sterty notatek, przerywając korowód zdradzieckich teorii kreślonych na ich połaciach. Za każdym razem, gdy to robił, nawiedzało ją ulotne wrażenie, że lada chwila rzuci wszystko, uzna własną porażkę i połknie nieprzyjemną pecynę prawdy; niknęło jednak brutalnie w dostrzegalnej determinacji, jaka zakwitała na jego twarzy, gdy tylko wracał do pracy, jakby widok córki jedynie utwierdzał go w przekonaniu o słuszności roztaczanej fikcji.
Zaszczepił w niej tę iskrę obłędu, chęć pochwycenia nierealnej idei. Może dlatego tak mocno przeżywała wydarzenia sprzed kilku tygodni - bo uświadomiła sobie jak podobna się do niego stała, wpatrzona w konstelację niemal bliźniaczych błędów. Straciwszy cel sprzed oczu, zaślepiona uzależnieniem, bez prawdziwego wykształcenia, latami karmiona przez Magndís fantazją o własnej wyjątkowości, zupełnie pogubiła się w otaczającym świecie oraz w samej sobie. I choć głęboko wierzyła w to, że w meandrach zakazanych praktyk płynęła odpowiedź na część problemów targających Midgardem, że gdzieś tam dało się znaleźć sposób na powstrzymanie plagi śmieci, nie zamierzała dłużej próbować czegokolwiek udowodnić.
Ich drogi ponownie krzyżujące się, gdy jego życiem targnęło tak wiele nieszczęść, a ona nadal lizała świeże rany, zakrawały na tragikomiczną podłość losu. Jakby próbowano im przypomnieć, że historia wiecznie zataczała koło, a z okowów przeszłości uciekało się tylko pozornie. Choć pod pewnymi względami nigdy nie byli sobie równie podobni co teraz.
Słysząc odpowiedź rozluźniła się odrobinę, odetchnęła głębiej, kawałek ciężaru spowijającego jej serce oderwał się i odpadł roztrzaskując o ziemię. Rozumiała o czym mówił. Nie odpowiedziała, ale jego słowa rozżarzyły na nowo jakiś dogasający płomyk nadziei.
- Oczywiście. Byłam pewna, że do mojej kartoteki trafił stosowny dopisek: zbawca świata i odkupiciel zakazanej magii. - Zadane pytania pociągnęły za jakąś zardzewiałą wajchę przekory, sprawiając, że odruchowo wywróciła oczami, trącając go lekko ramieniem. Cień grymasu, który w świetle dnia mógłby uchodzić za uśmiech, przetoczył się przez jej usta, a jeden z wielu rozrzuconych i pogubionych kawałków układanki niegdyś znanej dynamiki wydawał się na chwilę wrócić na miejsce. Ośmielona tą ulotną sekundą, odwróciła ku niemu twarz, błądząc wzrokiem po znajomych policzkach, obserwując granice ostrości podbródka, krzywiznę kącika ust. To, co zamazywał mrok uzupełniała kliszami z ostatniego spotkania, uważnie studiując wszelkie zmiany, korygując błędy względności pamięci jakby spodziewała się, że już nie będzie miała ku temu sposobności. - Właściwie jakie to ma znaczenie? Jeśli odnalazłabym ten nieszczęsny element, przecież nic by nie zmienił. - Uległa, pozwalając, by ich spojrzenia się spotkały. Jeszcze przed chwilą uciekała od tego momentu, od tej twarzy i oczu, teraz trwając zatopiona w boleśnie znajomej zieleni tęczówek. Nie dostrzegła wzgardy ani fałszu, nie doszukała się ostatecznego ciosu, który zapewne rozbiłby ją na drobne kawałki pozbawiając naiwnego majaku wiary, że jeszcze nie wszystko stracone. Że ona nie była jeszcze stracona. - Pamiętasz może, z jakim odzewem spotkał się pomysł przeszczepów u chorych na głazowacenie serca? Gdzie leży sens w próbie szukania odkupienia dla zakazanej magii skoro nie potrafimy przejrzeć przez przeźrocze uprzedzeń nawet w takiej sprawie? - Ona sama nie raz dała się zwabić w sidła własnych animozji, głęboko przekonana, że Kruczy byli zupełnie ślepi na uwierającą złożoność świata. Ponownie uświadomiła sobie własny błąd, czując jak jakaś rana otwiera się, czerwieni, wysięka zaropiałą strużką - bo jeden z nich siedział tuż obok, zamiast ciskać oskarżeniami, słuchał tego, co miała do powiedzenia.
Odwróciła głowę, przymykając oczy i pocierając skroń jakby przewidywała nadchodzącą migrenę. Ogarnęło ją zbyt wiele pytań by kiedykolwiek zdołała się z nich uwolnić. I chociaż zapragnęła rozbić ten cholerny mur czasu, który ich dzielił, dowiedzieć się co robił przez te wszystkie lata, zapytać jak miewał się Finnur, czy blizna pod łopatką zbledła, a ciążące ślady przeszłość nieco zelżały, w jej gardle nie obumarła tylko jedna myśl.
- Dlaczego tu jesteś, Neptúnusie? - zapytała cicho, werbalizując targające nią od pojawienia się na wyspie pytanie. Nawet jeśli list niósł ze sobą jakąś lakoniczną odpowiedź, to chciała się upewnić, zrozumieć co nim powodowało. Może zauważyła w jego twarzy odbicie własnego zmęczenia.
Irene dziecięcymi oczyma przypatrywała się, jak ojciec przyporządkowuje swoje życie pasożytniczej idei, pozwala by świat wokół płonął żywym ogniem, nie bacząc na konsekwencje pożaru trawiącego resztki jego rozsądku. Wzrok zawsze miał nieobecny, zaabsorbowany kolejną myślą uporczywie zapisywaną na skórzanych kartach notesu, trwając niezmiennie z łokciami wspartymi o krawędzie starego burka, zakopany pośród piętrzących się ksiąg i pergaminów. Uśmiechał się do niej od czasu do czasu znad sterty notatek, przerywając korowód zdradzieckich teorii kreślonych na ich połaciach. Za każdym razem, gdy to robił, nawiedzało ją ulotne wrażenie, że lada chwila rzuci wszystko, uzna własną porażkę i połknie nieprzyjemną pecynę prawdy; niknęło jednak brutalnie w dostrzegalnej determinacji, jaka zakwitała na jego twarzy, gdy tylko wracał do pracy, jakby widok córki jedynie utwierdzał go w przekonaniu o słuszności roztaczanej fikcji.
Zaszczepił w niej tę iskrę obłędu, chęć pochwycenia nierealnej idei. Może dlatego tak mocno przeżywała wydarzenia sprzed kilku tygodni - bo uświadomiła sobie jak podobna się do niego stała, wpatrzona w konstelację niemal bliźniaczych błędów. Straciwszy cel sprzed oczu, zaślepiona uzależnieniem, bez prawdziwego wykształcenia, latami karmiona przez Magndís fantazją o własnej wyjątkowości, zupełnie pogubiła się w otaczającym świecie oraz w samej sobie. I choć głęboko wierzyła w to, że w meandrach zakazanych praktyk płynęła odpowiedź na część problemów targających Midgardem, że gdzieś tam dało się znaleźć sposób na powstrzymanie plagi śmieci, nie zamierzała dłużej próbować czegokolwiek udowodnić.
Ich drogi ponownie krzyżujące się, gdy jego życiem targnęło tak wiele nieszczęść, a ona nadal lizała świeże rany, zakrawały na tragikomiczną podłość losu. Jakby próbowano im przypomnieć, że historia wiecznie zataczała koło, a z okowów przeszłości uciekało się tylko pozornie. Choć pod pewnymi względami nigdy nie byli sobie równie podobni co teraz.
Słysząc odpowiedź rozluźniła się odrobinę, odetchnęła głębiej, kawałek ciężaru spowijającego jej serce oderwał się i odpadł roztrzaskując o ziemię. Rozumiała o czym mówił. Nie odpowiedziała, ale jego słowa rozżarzyły na nowo jakiś dogasający płomyk nadziei.
- Oczywiście. Byłam pewna, że do mojej kartoteki trafił stosowny dopisek: zbawca świata i odkupiciel zakazanej magii. - Zadane pytania pociągnęły za jakąś zardzewiałą wajchę przekory, sprawiając, że odruchowo wywróciła oczami, trącając go lekko ramieniem. Cień grymasu, który w świetle dnia mógłby uchodzić za uśmiech, przetoczył się przez jej usta, a jeden z wielu rozrzuconych i pogubionych kawałków układanki niegdyś znanej dynamiki wydawał się na chwilę wrócić na miejsce. Ośmielona tą ulotną sekundą, odwróciła ku niemu twarz, błądząc wzrokiem po znajomych policzkach, obserwując granice ostrości podbródka, krzywiznę kącika ust. To, co zamazywał mrok uzupełniała kliszami z ostatniego spotkania, uważnie studiując wszelkie zmiany, korygując błędy względności pamięci jakby spodziewała się, że już nie będzie miała ku temu sposobności. - Właściwie jakie to ma znaczenie? Jeśli odnalazłabym ten nieszczęsny element, przecież nic by nie zmienił. - Uległa, pozwalając, by ich spojrzenia się spotkały. Jeszcze przed chwilą uciekała od tego momentu, od tej twarzy i oczu, teraz trwając zatopiona w boleśnie znajomej zieleni tęczówek. Nie dostrzegła wzgardy ani fałszu, nie doszukała się ostatecznego ciosu, który zapewne rozbiłby ją na drobne kawałki pozbawiając naiwnego majaku wiary, że jeszcze nie wszystko stracone. Że ona nie była jeszcze stracona. - Pamiętasz może, z jakim odzewem spotkał się pomysł przeszczepów u chorych na głazowacenie serca? Gdzie leży sens w próbie szukania odkupienia dla zakazanej magii skoro nie potrafimy przejrzeć przez przeźrocze uprzedzeń nawet w takiej sprawie? - Ona sama nie raz dała się zwabić w sidła własnych animozji, głęboko przekonana, że Kruczy byli zupełnie ślepi na uwierającą złożoność świata. Ponownie uświadomiła sobie własny błąd, czując jak jakaś rana otwiera się, czerwieni, wysięka zaropiałą strużką - bo jeden z nich siedział tuż obok, zamiast ciskać oskarżeniami, słuchał tego, co miała do powiedzenia.
Odwróciła głowę, przymykając oczy i pocierając skroń jakby przewidywała nadchodzącą migrenę. Ogarnęło ją zbyt wiele pytań by kiedykolwiek zdołała się z nich uwolnić. I chociaż zapragnęła rozbić ten cholerny mur czasu, który ich dzielił, dowiedzieć się co robił przez te wszystkie lata, zapytać jak miewał się Finnur, czy blizna pod łopatką zbledła, a ciążące ślady przeszłość nieco zelżały, w jej gardle nie obumarła tylko jedna myśl.
- Dlaczego tu jesteś, Neptúnusie? - zapytała cicho, werbalizując targające nią od pojawienia się na wyspie pytanie. Nawet jeśli list niósł ze sobą jakąś lakoniczną odpowiedź, to chciała się upewnić, zrozumieć co nim powodowało. Może zauważyła w jego twarzy odbicie własnego zmęczenia.
Bezimienny
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:03
Za dzieciaka tym, co znosił najgorzej była okazywana mu na każdym kroku obojętność. Dostrzegał ją niemal wszędzie: w pustych spojrzeniach opiekunów w sierocińcu Toivoa, którzy sprawowali mechanicznie pieczę nad swymi wychowankami, w niepewnych gestach młodych małżeństw gotowych na adopcję - nigdy nie chcieli jego, zniechęcała ich tkwiąca w jego oczach apatia, bo za długo przebywał z daleka od wody; wreszcie w postawie Munchów, którzy widzieli w nim jedynie intratne źródło utrzymania, okazywali mu jednak przynajmniej wzgardę, pierwsze prawdziwe uczucie mające wpływ na kształtowanie się jego charakteru. Nawet zachwyt dostrzegany w oczach widowni po krótkiej chwili okazywał się bolesnym fałszem - widzieli jedynie fasadę, maskę, którą zakładał, a nie jego samego. W tamtych czasach to on był nieobecnością - kimś, na kogo dorośli nie zwracali większej uwagi, jeśli nie uciekał do tlących się w swym wnętrzu ogromnych pokładów charyzmy; wiedział, że gdyby nie magiczna aura ich atencja już dawno wyślizgnęłaby się z tkanej przez niego skrupulatnie zdradliwej sieci, w którą mieli wpaść. Był dla nich fatamorganą - kiepskim, niewytłumaczalnym przewidzeniem, niekiedy pozbawiającym ich kosztowności.
Finnur odmienił jego spojrzenie na pełen obojętności świat dorosłych, był pierwszym człowiekiem, który stał się dla niego autorytetem - to on ugasił gorejący w nim pożar, był więc zupełnym przeciwieństwem ojca Irene. Pan Engberg popadał w szaleństwo, tracił z oczu cel, wewnętrznie p ł o n ą ł, mimowolnie wciągając córkę za sobą w otchłań obłąkania; Finnur naprowadził Neptúnusa na właściwą drogę, wyciągnął z przepaści, chociaż wydawałoby się, że już nie było dla niego powrotu. Ich życia - jego i Irene - były jak równia pochyła, oni spotkali się w jej centrum - któreś z nich musiało się z niej stoczyć, upaść w dół, aby drugie mogło ruszyć dalej. Neptúnus długo jednak wierzył, że uda im się pozostać na równi, razem nie stracić równowagi, pokonać siłę ciągnącą ich w szczelinę przekleństwa, które dźwigali na barkach. Dopiero później dotarło do niego, że zawsze byli skazani na niepowodzenie - wtedy padło na Irene; chociaż teraz zaczynał rozumieć, że tamto zwycięstwo było jedynie iluzją, oszustwem przybranym w krótki moment pozornego wyjścia na prostą.
Ich historia zataczała koło. Znowu znaleźli się na równi pochyłej. Spoglądając na nią kątem oka, miał naprawdę nadzieję, że tym razem to właśnie on skończy na dnie, a los się do Irene uśmiechnie i da jej drugą szansę. Mimo pieczęci szpecącej nadgarstek, mimo czarnych żył wijących się pod skórą niczym węże, gdy praktykowała magię, mimo zanikających tęczówek, mimo że zdradzało ją nawet najprostsze użycie czarów.
Roześmiał się nieco gardłowo, odwzajemniając gest, przekornego kuksańca, lekko wbijając łokieć w jej bok. Jego ciało zadrżało wyraźnie, nie pod wpływem otaczającego ich chłodu, ale raczej pewnego prądu przeszłości, który przez nie przebiegł. Przez ułamek sekundy znowu znajdowali się kiedyś. Zamilknął gwałtownie, stłumił w sobie śmiech, gdy w końcu zwróciła ku niemu swoją twarz. Pierwszy raz od dawna widział ją tak wyraźnie, dostrzegał każdą mimowolnie wyrastającą w kącikach oczu i ust zmarszczkę, naprawdę miał nadzieję, że powstały one od uśmiechu (żałować mógł jedynie, że to nie on był jego powodem), wyostrzone przez lata rysy, dokładnie ten sam, co przed laty błysk w zielonych tęczówkach, ten sam, który niegdyś tak łatwo go uwodził; odkrył w niej wszystko to, czego nie widział z daleka przed kilkoma tygodniami, gdy dzieliła ich przestrzeń kruczych boksów.
- To byłby już jakiś początek - wtrącił cicho, uważnie wsłuchując się w jej dalsze słowa. Irene miała rację, ironiczne zaślepienie (sic!) galdrów na wprowadzenie możliwych innowacji, będące według co poniektórych ingerencją we wrażliwą tkankę dotychczasowych tradycji i otwartym zwrotem w stronę zakazanej magii, mogło pewnego dnia mimowolnie doprowadzić ich do zguby. Skoro niechętni byli wobec działań mających na celu ratowanie życia, ściągnięcie z barku ciężaru, który pozbawiał niektórych możliwości prowadzenia normalnej egzystencji, to jak daleko uda im się w przyszłości zajść? Niedługo znajdą się na krawędzi, bez umiejętności budowania mostów, które doprowadziłyby ich na drugi brzeg. - W zeszłym roku zmarł mój chory na głazowacenie kolega, chciał być oficerem, tak jak ja. Zdyskwalifikowali go już na pierwszym roku, kiedy prawda o jego przypadłości wyszła na jaw. Rozumiesz, nie mógł biegać. Wpadł w depresję. Przestał się leczyć. Nie miał po co żyć, bo pozbawili go marzeń. - Nagła świadomość, że przeszczep serca, którego dokonywali podobno nawet śniący, mógł uratować tamtemu chłopakowi życie przekręcała ostrze w tlącej się w jego umyśle ranie spowodowanej malejącym zaufaniem do swych współpracowników i całej ich organizacji. To uczucie było jak rozprzestrzeniająca się w głowie zaraza, niezwykle frapująca, kolejny element nieprzyjemnej układanki wzbudzającej w nim coraz większe wątpliwości, co do sensu jego przynależności do szeregów Kruczej Straży. Nie wypowiedział jednak tej myśli na głos, jakby nie chciał się przyznać, że drogą, którą obrał zamiast prowadzić go naprzód, zamieniała się w skomplikowany labirynt, a jemu coraz trudniej było znaleźć z niego wyjście.
Gdy przymknęła oczy, zaczął obserwować ją jeszcze swobodniej, wodził wzrokiem po krzywiźnie nosa, po delikatności ust bladych od bijącego od jeziora chłodu. Mgła unosząca się nad zbiornikiem wodnym wkradała się wprost do płuc, przynosząc mu ulgę. Apatycznie zapadnięte oczy nabierały blasku, na twarz powracał kolor sprawiając, że wyglądał jak okaz zdrowia.
- Bo nie potrafię odpuścić. Bo mam wrażenie, że wszystkich ostatnio porzuciłem i pozostawiłem na pastwę losu. Finnur nie żyje. Wracają do mnie demony z przeszłości - wyrzucił z siebie, wyciągając z kieszeni kolejnego papierosa. Wetknął go do ust. Vindlingur wypowiedział bezgłośnie w myślach, uciekając się do magii Vidara. Zaciągnął się dymem, który wydał mu się szyderczo ożywczy. - Bo zawsze chciałem ratować świat, więc także, może przede wszystkim, i ciebie. Znasz mnie. Bo muszę w końcu dokonać wyboru i starać się ratować tych, na których mi zależy. Tych, których…- Nie dokończył, naiwnie licząc na to, że Irene po prostu się domyśli. Może wcale go nie potrzebowała, tego pozbawionego definicji, może śmiesznego w jej oczach ratunku, ale na pewno na niego zasługiwała. - Dlaczego zdecydowałaś się przyjść? Właśnie dzisiaj. Dopiero dzisiaj? - zapytał, z lekkim, nieumiejętnie skrywanym wyrzutem, odbijając piłeczkę. Wypuścił z ust kółka dymu, te rozrosły się bezwiednie do większych rozmiarów, w końcu rozmywając się w powietrzu.
Finnur odmienił jego spojrzenie na pełen obojętności świat dorosłych, był pierwszym człowiekiem, który stał się dla niego autorytetem - to on ugasił gorejący w nim pożar, był więc zupełnym przeciwieństwem ojca Irene. Pan Engberg popadał w szaleństwo, tracił z oczu cel, wewnętrznie p ł o n ą ł, mimowolnie wciągając córkę za sobą w otchłań obłąkania; Finnur naprowadził Neptúnusa na właściwą drogę, wyciągnął z przepaści, chociaż wydawałoby się, że już nie było dla niego powrotu. Ich życia - jego i Irene - były jak równia pochyła, oni spotkali się w jej centrum - któreś z nich musiało się z niej stoczyć, upaść w dół, aby drugie mogło ruszyć dalej. Neptúnus długo jednak wierzył, że uda im się pozostać na równi, razem nie stracić równowagi, pokonać siłę ciągnącą ich w szczelinę przekleństwa, które dźwigali na barkach. Dopiero później dotarło do niego, że zawsze byli skazani na niepowodzenie - wtedy padło na Irene; chociaż teraz zaczynał rozumieć, że tamto zwycięstwo było jedynie iluzją, oszustwem przybranym w krótki moment pozornego wyjścia na prostą.
Ich historia zataczała koło. Znowu znaleźli się na równi pochyłej. Spoglądając na nią kątem oka, miał naprawdę nadzieję, że tym razem to właśnie on skończy na dnie, a los się do Irene uśmiechnie i da jej drugą szansę. Mimo pieczęci szpecącej nadgarstek, mimo czarnych żył wijących się pod skórą niczym węże, gdy praktykowała magię, mimo zanikających tęczówek, mimo że zdradzało ją nawet najprostsze użycie czarów.
Roześmiał się nieco gardłowo, odwzajemniając gest, przekornego kuksańca, lekko wbijając łokieć w jej bok. Jego ciało zadrżało wyraźnie, nie pod wpływem otaczającego ich chłodu, ale raczej pewnego prądu przeszłości, który przez nie przebiegł. Przez ułamek sekundy znowu znajdowali się kiedyś. Zamilknął gwałtownie, stłumił w sobie śmiech, gdy w końcu zwróciła ku niemu swoją twarz. Pierwszy raz od dawna widział ją tak wyraźnie, dostrzegał każdą mimowolnie wyrastającą w kącikach oczu i ust zmarszczkę, naprawdę miał nadzieję, że powstały one od uśmiechu (żałować mógł jedynie, że to nie on był jego powodem), wyostrzone przez lata rysy, dokładnie ten sam, co przed laty błysk w zielonych tęczówkach, ten sam, który niegdyś tak łatwo go uwodził; odkrył w niej wszystko to, czego nie widział z daleka przed kilkoma tygodniami, gdy dzieliła ich przestrzeń kruczych boksów.
- To byłby już jakiś początek - wtrącił cicho, uważnie wsłuchując się w jej dalsze słowa. Irene miała rację, ironiczne zaślepienie (sic!) galdrów na wprowadzenie możliwych innowacji, będące według co poniektórych ingerencją we wrażliwą tkankę dotychczasowych tradycji i otwartym zwrotem w stronę zakazanej magii, mogło pewnego dnia mimowolnie doprowadzić ich do zguby. Skoro niechętni byli wobec działań mających na celu ratowanie życia, ściągnięcie z barku ciężaru, który pozbawiał niektórych możliwości prowadzenia normalnej egzystencji, to jak daleko uda im się w przyszłości zajść? Niedługo znajdą się na krawędzi, bez umiejętności budowania mostów, które doprowadziłyby ich na drugi brzeg. - W zeszłym roku zmarł mój chory na głazowacenie kolega, chciał być oficerem, tak jak ja. Zdyskwalifikowali go już na pierwszym roku, kiedy prawda o jego przypadłości wyszła na jaw. Rozumiesz, nie mógł biegać. Wpadł w depresję. Przestał się leczyć. Nie miał po co żyć, bo pozbawili go marzeń. - Nagła świadomość, że przeszczep serca, którego dokonywali podobno nawet śniący, mógł uratować tamtemu chłopakowi życie przekręcała ostrze w tlącej się w jego umyśle ranie spowodowanej malejącym zaufaniem do swych współpracowników i całej ich organizacji. To uczucie było jak rozprzestrzeniająca się w głowie zaraza, niezwykle frapująca, kolejny element nieprzyjemnej układanki wzbudzającej w nim coraz większe wątpliwości, co do sensu jego przynależności do szeregów Kruczej Straży. Nie wypowiedział jednak tej myśli na głos, jakby nie chciał się przyznać, że drogą, którą obrał zamiast prowadzić go naprzód, zamieniała się w skomplikowany labirynt, a jemu coraz trudniej było znaleźć z niego wyjście.
Gdy przymknęła oczy, zaczął obserwować ją jeszcze swobodniej, wodził wzrokiem po krzywiźnie nosa, po delikatności ust bladych od bijącego od jeziora chłodu. Mgła unosząca się nad zbiornikiem wodnym wkradała się wprost do płuc, przynosząc mu ulgę. Apatycznie zapadnięte oczy nabierały blasku, na twarz powracał kolor sprawiając, że wyglądał jak okaz zdrowia.
- Bo nie potrafię odpuścić. Bo mam wrażenie, że wszystkich ostatnio porzuciłem i pozostawiłem na pastwę losu. Finnur nie żyje. Wracają do mnie demony z przeszłości - wyrzucił z siebie, wyciągając z kieszeni kolejnego papierosa. Wetknął go do ust. Vindlingur wypowiedział bezgłośnie w myślach, uciekając się do magii Vidara. Zaciągnął się dymem, który wydał mu się szyderczo ożywczy. - Bo zawsze chciałem ratować świat, więc także, może przede wszystkim, i ciebie. Znasz mnie. Bo muszę w końcu dokonać wyboru i starać się ratować tych, na których mi zależy. Tych, których…- Nie dokończył, naiwnie licząc na to, że Irene po prostu się domyśli. Może wcale go nie potrzebowała, tego pozbawionego definicji, może śmiesznego w jej oczach ratunku, ale na pewno na niego zasługiwała. - Dlaczego zdecydowałaś się przyjść? Właśnie dzisiaj. Dopiero dzisiaj? - zapytał, z lekkim, nieumiejętnie skrywanym wyrzutem, odbijając piłeczkę. Wypuścił z ust kółka dymu, te rozrosły się bezwiednie do większych rozmiarów, w końcu rozmywając się w powietrzu.
Nieznajomy
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:03
Doświadczyła tej obojętność, sama czuła na plecach piętno opuszczenia, zbyt dobrze pamiętała mgłę apatii, towarzyszącą od pojawienia się w sierocińcu, bolesny brak wzorca mogącego naprowadzić na właściwą drogę. W szczególności po śmierci ojca, gdy długimi nocami wpatrzona w sieć pęknięć na zmęczonym ciężarem czasu suficie czekała aż ją odwiedzi. Chciała jedyne by jej wybaczył, odgonił podążające za jak cienie wyrzuty sumienia, oplatające coraz ciaśniej obezwładniającym sznurem drętwoty. Czekała, dni rozciągały się w miesiące, miesiące w lata, sufity przyoblekały różne faktury, nieznajome głosy zmieniały się niczym w kalejdoskopie; tata nigdy się nie pojawił.
Nauczyła się żyć z winą przygniatającą barki, oddychać niemal pełną piersią mimo ciężaru uciskającego płuca. Ułożyła się od nowa, skrzętnie posklejała roztrzaskane kawałki własnej tożsamości z dogorywającą nadzieją, że wreszcie osiągnie stabilność, odnajdzie złoty środek zdolna zachować równowagę. I wtedy, gdy była niemal pewna, że ta równia pochyła, na której znajdowali się z Neptúnusem była jedynie mirażem, złudną konstrukcją wzniesioną w granicach wyobraźni, zsunęła się po niej jeszcze niżej. Nie cofnęłaby czasu, gdyby dano jej taką możliwość, nie próbowałaby przechylić szali na drugą stronę. Z perspektywy czasu cieszyła się, że padło wtedy na nią, a los w jakimś drobnym ułamku zrekompensował mu wyrządzone krzywdy. Zasługiwał, żeby choć na chwilę zaznać spokoju prozaiczności, normalności, która wreszcie znalazła się w zasięgu jego ramion.
- Dlatego zmiana jest potrzebna. Dla takich jak on, dla wszystkich, którzy podzielą podobny los. Ale zabieranie się do niej końca, zamiast stopniowo rozwiązywać problem po problemie, samo prosi się o fiasko. - Wstręt do Kruczych czający się w zakamarkach umysłu zawrzał, w porę zduszony chłodnym powiewem pokrętnej logiki, być może i pragmatyczności, której w ostatnich tygodniach odnajdowała w sobie zaskakująco wiele. Należało zacząć prościej, od uspokojenia wzburzonych wód rzeczywistości rozpoczynając systematyczne rozplątywanie nagromadzonych supłów midgardzkich bolączek. Ten krok nie należał do niej, ale jako jedyny miał w przekonaniu Irene siłę wypchnięcia ich o kilka milimetrów bliżej świata, który pragnęła zobaczyć. Nie dało się uratować wszystkich, nieważne jak zagorzale by próbowali. Nie w społeczności tak mocno zakorzenionej w zaśniedziałych standardach moralnych, konserwatywnej mimo rzekomej postępowości. Pojęła, że sadziła swoje wątłe marzenie na grząskim, zupełnie nieprzystosowanym gruncie, niemal od początku skazując je na obumarcie. Może kiedyś, gdy - jeśli - zapałałoby się do ślepców mniejszą nienawiścią, akceptując ich jako w sporej większości osoby chore i uzależnione, a do zakazanych praktyk przestałoby się podchodzić z taką bojaźliwą awersją, prowadzenie podobnych prób mogło zaprocentować osiągalnymi efektami.
Otworzyła oczy, przygnieciona brzemieniem kolejnych słów, jego brzemieniem, które niegdyś – nadal, obiło się o ścianę świadomości - pragnęła pomóc mu udźwignąć. Potok słów w końcu się urwał i jedynym co potrafiła zrobić było niemal machinalnie odnalezienie ręki Neptúnusa, ściśnięcie jej lekko, jakby ten drobny gest miał zastąpić niewybrzmiałe słowa, a dotyk, który dopiero co podtapiał falą wstydu, stał się ostatnią rzeczą, która trzymała Irene na powierzchni. Kolejno sortowała wszystkie informacje, rozkładając zasłyszane zdania na części pierwsze, trawiąc każde z nich z osobna, zastanawiając się ile pozostało w nim człowieka, którego kiedyś faktycznie znała, czemu brzmiał tak znajomo i obco jednocześnie. Znów nie wiedziała co powiedzieć. Jakakolwiek chęć ratunku niezależnie jaką formę miałby przybrać, nie wydawała się śmieszna tylko podle surrealistyczna.
- Finnur. Kiedy? - zapytała, zaciskając palce na jego dłoni mocniej w wyrazie niemych kondolencji, szukając w spojrzeniu Neptúnusa tego, co uprzednio pominęła, głupio kajając się w myślach, że nie wiedziała, w jakiś irracjonalny sposób się nie domyśliła. - Jeśli kiedykolwiek chciałbyś z nim… - urwała, wiedząc, że zrozumie, przecież znał przekleństwo, od którego lata temu zatopiona w jego ramieniu próbowała uciec. Nie mogła powstrzymać śmierci, choć w oddałaby wiele, żeby cofnąć tę prawdę. Potrafiła jedynie podarować mu zakończenie. Jeśli był na nie gotowy. Jeżeli nadal go potrzebował.
- Bo nie mam siły dłużej uciekać przed własnymi błędami. - Podążyła wzrokiem za dymem, obserwując jak białe koła rozpływają się w mroku, doszukując się w tym obrazku jakiejś kiepskiej metafory własnego obolałego istnienia, bo sama miała ochotę zniknąć, rozpłynąć się z równą lekkością, niesiona wiatrem zaszyć się w jakiejś nieuchwytnej pustce. Podkuszona coraz wyraźniej wyczuwalną wonią tytoniu, szybkim ruchem ukradła mu papierosa z ust, z płonną nadzieją, że dym odpędzi z języka gorzki smak szczątek litanii wyznania grzechów, którą wreszcie należało odgrzebać. - Przepraszam - wydobyło się głucho spomiędzy warg. Była mu winna dużo więcej niż mętne przeprosiny, niż słowa wypłowiałe od świateł kolejnych lat, dawno temu ograbione z żarliwości, ale te same słowa były jedynym, co jej pozostało. - Przepraszam, że tak cię potraktowałam. Przepraszam, że nigdy się nie odezwałam i że jestem tu dopiero dzisiaj. - Czasem łapała się na próbie odnalezienia go w innych osobach, szukała złudnie detali, drobnych elementów, które upodabniałby obce twarze do tej, którą chciała w nich zobaczyć. Ale nigdy nie byli nim. Gniew nie odbijał się w ich oczach w taki sam sposób, usta wraz ze skupieniem układały się jakoś inaczej, a brwi w konsternacji wędrowały nieznanym torem. I śmiech, cholerny śmiech nigdy nie otulał takim samym ciepłem, nie wzmagał przyjemnego smagnięcia satysfakcji, sprawiając, że chciała słuchać go w nieskończoność. - Znasz mnie. Upór zwykle przysłania mi zdrowy rozsądek. A ja byłam zbyt uparta i głupia, żeby przyznać się do pomyłki. Bałam się, że… - głos uwiązł jej w gardle, znów złośliwie pozbawiając zdolności zmierzenia się z prawdą. Wierzyła, że Neptúnus szybko poukładał sobie życie, zapomniał o niej, raz na zawsze z uporem brnąc przed siebie, nie obracając się przez ramię nawet na chwilę. Bała się, że jeśli wysłałaby którykolwiek z tamtych listów, nie doczekałaby się odpowiedzi. Bała się, że jeśli pojawiłaby się pod jego drzwiami, nikt by jej nie otworzył. Bała się, że gdyby go odnalazła, zobaczyłby w niej to, co inni. - To już zresztą bez znaczenia. - Ramona opadły, sylwetka przygarbiła się odrobinę zmęczona kolejnym przypływem wyrzutów sumienia. Wypuściła z płuc obłok szarawego dymu, w końcu oddając mu papierosa.
- Może wyszło nam to na lepsze. Może tylko ściągalibyśmy się w dół - To początkowo tchórzliwe usprawiedliwienie, zaczęło powoli przywdziewać sens. Gdyby go nie straciła, prawdopodobnie nigdy nie zdołałaby pogodzić się z jego decyzją, patrzyłaby, jak idzie do przodu, sama pozostając daleko w tyle, kolekcjonując kolejne odłamki nienawiści zarówno do niego, jak i do samej siebie. Wpadła w sidła zakazanej magii tylko dlatego, że miała już nic i to dzięki niej Irene wreszcie zaświecił przed oczami cel, w końcu uwierzyła, że stać ją na coś więcej. Niezależnie jak mocno wstydziła się popełnionych błędów, bez Magndís prawdopodobnie skończyłaby inaczej, nieporównywalnie gorzej.
Nauczyła się żyć z winą przygniatającą barki, oddychać niemal pełną piersią mimo ciężaru uciskającego płuca. Ułożyła się od nowa, skrzętnie posklejała roztrzaskane kawałki własnej tożsamości z dogorywającą nadzieją, że wreszcie osiągnie stabilność, odnajdzie złoty środek zdolna zachować równowagę. I wtedy, gdy była niemal pewna, że ta równia pochyła, na której znajdowali się z Neptúnusem była jedynie mirażem, złudną konstrukcją wzniesioną w granicach wyobraźni, zsunęła się po niej jeszcze niżej. Nie cofnęłaby czasu, gdyby dano jej taką możliwość, nie próbowałaby przechylić szali na drugą stronę. Z perspektywy czasu cieszyła się, że padło wtedy na nią, a los w jakimś drobnym ułamku zrekompensował mu wyrządzone krzywdy. Zasługiwał, żeby choć na chwilę zaznać spokoju prozaiczności, normalności, która wreszcie znalazła się w zasięgu jego ramion.
- Dlatego zmiana jest potrzebna. Dla takich jak on, dla wszystkich, którzy podzielą podobny los. Ale zabieranie się do niej końca, zamiast stopniowo rozwiązywać problem po problemie, samo prosi się o fiasko. - Wstręt do Kruczych czający się w zakamarkach umysłu zawrzał, w porę zduszony chłodnym powiewem pokrętnej logiki, być może i pragmatyczności, której w ostatnich tygodniach odnajdowała w sobie zaskakująco wiele. Należało zacząć prościej, od uspokojenia wzburzonych wód rzeczywistości rozpoczynając systematyczne rozplątywanie nagromadzonych supłów midgardzkich bolączek. Ten krok nie należał do niej, ale jako jedyny miał w przekonaniu Irene siłę wypchnięcia ich o kilka milimetrów bliżej świata, który pragnęła zobaczyć. Nie dało się uratować wszystkich, nieważne jak zagorzale by próbowali. Nie w społeczności tak mocno zakorzenionej w zaśniedziałych standardach moralnych, konserwatywnej mimo rzekomej postępowości. Pojęła, że sadziła swoje wątłe marzenie na grząskim, zupełnie nieprzystosowanym gruncie, niemal od początku skazując je na obumarcie. Może kiedyś, gdy - jeśli - zapałałoby się do ślepców mniejszą nienawiścią, akceptując ich jako w sporej większości osoby chore i uzależnione, a do zakazanych praktyk przestałoby się podchodzić z taką bojaźliwą awersją, prowadzenie podobnych prób mogło zaprocentować osiągalnymi efektami.
Otworzyła oczy, przygnieciona brzemieniem kolejnych słów, jego brzemieniem, które niegdyś – nadal, obiło się o ścianę świadomości - pragnęła pomóc mu udźwignąć. Potok słów w końcu się urwał i jedynym co potrafiła zrobić było niemal machinalnie odnalezienie ręki Neptúnusa, ściśnięcie jej lekko, jakby ten drobny gest miał zastąpić niewybrzmiałe słowa, a dotyk, który dopiero co podtapiał falą wstydu, stał się ostatnią rzeczą, która trzymała Irene na powierzchni. Kolejno sortowała wszystkie informacje, rozkładając zasłyszane zdania na części pierwsze, trawiąc każde z nich z osobna, zastanawiając się ile pozostało w nim człowieka, którego kiedyś faktycznie znała, czemu brzmiał tak znajomo i obco jednocześnie. Znów nie wiedziała co powiedzieć. Jakakolwiek chęć ratunku niezależnie jaką formę miałby przybrać, nie wydawała się śmieszna tylko podle surrealistyczna.
- Finnur. Kiedy? - zapytała, zaciskając palce na jego dłoni mocniej w wyrazie niemych kondolencji, szukając w spojrzeniu Neptúnusa tego, co uprzednio pominęła, głupio kajając się w myślach, że nie wiedziała, w jakiś irracjonalny sposób się nie domyśliła. - Jeśli kiedykolwiek chciałbyś z nim… - urwała, wiedząc, że zrozumie, przecież znał przekleństwo, od którego lata temu zatopiona w jego ramieniu próbowała uciec. Nie mogła powstrzymać śmierci, choć w oddałaby wiele, żeby cofnąć tę prawdę. Potrafiła jedynie podarować mu zakończenie. Jeśli był na nie gotowy. Jeżeli nadal go potrzebował.
- Bo nie mam siły dłużej uciekać przed własnymi błędami. - Podążyła wzrokiem za dymem, obserwując jak białe koła rozpływają się w mroku, doszukując się w tym obrazku jakiejś kiepskiej metafory własnego obolałego istnienia, bo sama miała ochotę zniknąć, rozpłynąć się z równą lekkością, niesiona wiatrem zaszyć się w jakiejś nieuchwytnej pustce. Podkuszona coraz wyraźniej wyczuwalną wonią tytoniu, szybkim ruchem ukradła mu papierosa z ust, z płonną nadzieją, że dym odpędzi z języka gorzki smak szczątek litanii wyznania grzechów, którą wreszcie należało odgrzebać. - Przepraszam - wydobyło się głucho spomiędzy warg. Była mu winna dużo więcej niż mętne przeprosiny, niż słowa wypłowiałe od świateł kolejnych lat, dawno temu ograbione z żarliwości, ale te same słowa były jedynym, co jej pozostało. - Przepraszam, że tak cię potraktowałam. Przepraszam, że nigdy się nie odezwałam i że jestem tu dopiero dzisiaj. - Czasem łapała się na próbie odnalezienia go w innych osobach, szukała złudnie detali, drobnych elementów, które upodabniałby obce twarze do tej, którą chciała w nich zobaczyć. Ale nigdy nie byli nim. Gniew nie odbijał się w ich oczach w taki sam sposób, usta wraz ze skupieniem układały się jakoś inaczej, a brwi w konsternacji wędrowały nieznanym torem. I śmiech, cholerny śmiech nigdy nie otulał takim samym ciepłem, nie wzmagał przyjemnego smagnięcia satysfakcji, sprawiając, że chciała słuchać go w nieskończoność. - Znasz mnie. Upór zwykle przysłania mi zdrowy rozsądek. A ja byłam zbyt uparta i głupia, żeby przyznać się do pomyłki. Bałam się, że… - głos uwiązł jej w gardle, znów złośliwie pozbawiając zdolności zmierzenia się z prawdą. Wierzyła, że Neptúnus szybko poukładał sobie życie, zapomniał o niej, raz na zawsze z uporem brnąc przed siebie, nie obracając się przez ramię nawet na chwilę. Bała się, że jeśli wysłałaby którykolwiek z tamtych listów, nie doczekałaby się odpowiedzi. Bała się, że jeśli pojawiłaby się pod jego drzwiami, nikt by jej nie otworzył. Bała się, że gdyby go odnalazła, zobaczyłby w niej to, co inni. - To już zresztą bez znaczenia. - Ramona opadły, sylwetka przygarbiła się odrobinę zmęczona kolejnym przypływem wyrzutów sumienia. Wypuściła z płuc obłok szarawego dymu, w końcu oddając mu papierosa.
- Może wyszło nam to na lepsze. Może tylko ściągalibyśmy się w dół - To początkowo tchórzliwe usprawiedliwienie, zaczęło powoli przywdziewać sens. Gdyby go nie straciła, prawdopodobnie nigdy nie zdołałaby pogodzić się z jego decyzją, patrzyłaby, jak idzie do przodu, sama pozostając daleko w tyle, kolekcjonując kolejne odłamki nienawiści zarówno do niego, jak i do samej siebie. Wpadła w sidła zakazanej magii tylko dlatego, że miała już nic i to dzięki niej Irene wreszcie zaświecił przed oczami cel, w końcu uwierzyła, że stać ją na coś więcej. Niezależnie jak mocno wstydziła się popełnionych błędów, bez Magndís prawdopodobnie skończyłaby inaczej, nieporównywalnie gorzej.
Bezimienny
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:04
Na przestrzeni ostatnich lat naprawdę chciał, próbował być szczęśliwym. Pomimo przeciwności losu, nawet wbrew samemu sobie, bo duszący go od środka, wibrujący pod skórą niemy szept, brzmieniem przypominający cedzone przez zęby wyzwiska Hermana Muncha, powtarzał mu, że wcale na to nie zasługuje. Może właśnie dlatego tak po prostu się wtedy poddał, tak łatwo pozwolił jej odejść, gdy rzuciła mu w twarz słowa pożegnania - nawet jeśli nie dosłownie wypowiedziała je na głos, jeśli krótkie żegnaj skrywało się jedynie w spojrzeniu pełnym wyrzutów, bo wstąpienie w szeregi Kruczej Straży stanowiło dla niej synonim zdrady, bolesnego oszusta; był wtenczas pewny, że rozstają się już na zawsze. Nie powinien zawierzać myśli, że kiedyś sama do niego wróci - sznur zawsze ma dwa końce, sam mógł ruszyć jej śladem, pociągnąć za linę, która w końcu doprowadziłaby go do wciąż majaczącej na horyzoncie sylwetki z przeszłości, nawet jeśli istniała ona jedynie w jego głowie. W zamian za to pozwolił, aby ich relacja rozplotła się niczym targany gwałtownym wiatrem warkocz, z którego końca ześlizgnęła się utrzymująca go w ryzach frotka, a jego sploty pod wpływem wirów powietrza przekształciły się w monotonne pasma obcości.
Nagle uśmiechnął się gorzko pod nosem zdziwiony własną refleksją, gasząc w pośpiechu uśmiech znajdujący początek w uniesionych ku górze kącikach ust, ponownie odrywając od niej wzrok i błądząc spojrzeniem po majaczącej w ciemnościach płaszczyźnie wody. Kiedyś chciał być szczęśliwy z Irene. Bez niej taka perspektywa przez dłuższy czas wydawała mu się zupełnie pozbawiona sensu. Potem zdawało mu się, że wszystko zaczęło wracać do normy, dopóki znowu nie zerwał się wiatr rzeczywistości sprowadzając go na ziemię.
- Czyli myślisz, że powinniśmy dać im szansę - stwierdził jakby w ramach podsumowania, pozwalając tym samym zasiać jej w swoim sercu wątpliwość, zmuszając do refleksji, które dotychczas wydawały mu się zupełnie obce. Im. Ślepcom - wciąż nie potrafił zaliczyć jej do ich grupy, chociaż przecież nie powinno przychodzić mu to z tak wielkim trudem, nawet jeśli był pewien jej przynależności do Ślepców zaledwie od kilku minut. Z łatwością powinno przyjść mu przyjęcie do wiadomości, że i owszem Irene nie była już dokładnie tą sama dziewczyną jak w momencie, w którym ich ścieżki gwałtownie się rozeszły. Była to w końcu naturalna kolej rzeczy.
Słowa płynęły z ust niepowstrzymanym potokiem.. Gdy tylko zaczął wypowiadać na głos to, co od tygodni leżało mu na sercu, nie potrafił już przestać. Zupełnie jakby sama obecność Irene podniosła w jego duszy emocjonalną tamę sprawiając, że nagromadzony we wnętrzu ból w końcu znalazł dla siebie ujście. Jej dotyk przyniósł mu chociaż chwilową, efemeryczną ulgę - wiedział, że to uczucie oczyszczenia bardzo szybko się ulotni. Podniósł na nią wzrok, w zieleni oczu na chwilę zaszkliły się łzy. Czuł jakby znowu zdzierał przed nią z twarzy zastygłą maskę. Odwzajemnił uścisk dłoni, przyjął tę wypowiedziane gestem kondolencje, a usta mimowolnie ułożyły się w wyartykułowane jedynie ich ruchem krótkie dziękuję. Wiedział, co miała na myśli. Równocześnie dotarło do niego, że nie był na to gotowy. Nie był gotowy, aby znowu go spotkać. Nie udało mu się jeszcze w pełni skonfrontować z jego śmiercią. Czułby się cholernie zagubiony, gdyby Finnur miał teraz stanąć gdzieś przed nim, niewidzialny, ale przeraźliwie obecny, mimo że Neptúnus nie byłby w stanie nawet go usłyszeć; albo gdyby jego opiekun miał zamknąć swą mglistą postać w ciele samej Irenę, sparaliżowałoby go wrażenie, źe naprawdę pogodził się z tym, że mężczyzna odszedł i krąży teraz gdzieś w krainie umarłych. Nie był jeszcze zdecydowany na to, aby zaakceptować tę prawdę.
- Wybacz, straszny ze mnie mazgaj - mruknął, parskając śmiechem, mimowolnie pociągając nosem i ocierając wierzchem prawej dłoni spływająca po policzku łzę. Dotąd nie pozwolił sobie na to, aby opłakiwać Finnura. Może to był właśnie pierwszy krok w stronę uznania jego śmierci za odtąd nieodłączony element rzeczywistości. Najchętniej skryłby teraz swoją twarz za kolejną chmurą papierosowego dymu - palił go wstyd, chociaż podświadomie wiedział, że okazywany w takiej chwili smutek wcale nie był słabością - ale spontaniczny gest Irene zniweczył jego plany. Uśmiechnął się więc blado, obserwując jak dziewczyna zaciąga się papierosem, a w jego oczach wciąż czaił się szklisty błysk. Sam mocniej zacisnął palce na jej dłoni, tym razem nie pozwalając jej palcom tak po prostu wyślizgnąć się z uścisku. Chciał zatrzymać ją przy sobie, jak najdłużej, pokazać, że teraz tak łatwo nie odpuści, nie pozwoli jej znowu zniknąć.
- Przepraszam, że tak łatwo pozwoliłem ci odejść - odparł cicho, z nagła ulgą przyjmując jej wyznanie. Przez lata wielokrotnie wyobrażał sobie tę chwilę, ich spotkanie - najczęściej zupełnie nieprzewidziane, nie przynoszące ze sobą żadnej zmiany, w końcu naprawdę wierzył, że świat nie przewidział dla nich już kolejnej szansy. Irene miała już na zawsze pozostać jedynie wspomnieniem, zarazem błogim i bolesnym, bo paradoksalnie to właśnie ona była obecna w najlepszych momentach jego życia, jej obraz przynosił ze sobą powiew idyllicznego rozmarzenia, do którego wracał niejednokrotnie.- Masz rację, to już nie ma żadnego znaczenia - powtórzył po niej, znajdując w tych słowach niepodważalny sens. Na razie próbował odpędzić od siebie ciążącej w z tyłu głowy świadomości, że wciąż nie było powrotu do tego, co było kiedyś. Zbyt wiele się zmieniło, w nich samych, w otaczającym ich świecie. Przeszłości nie można było tak łatwo wymazać. - Tak myślisz? Wtedy wydawało mi się, że bez ciebie nic nie ma sensu. Nawet jeśli wybierałem dla siebie drogę, której naprawdę pragnąłem. Musiałem walczyć z tym, aby sama twoja nieobecność nie ciągnęła mnie w dół. - Potem to przerażające uczucie pustki w jakiś przewrotny sposób przerodziło się w niezłomną wolę walki, która pchała go dalej, pozwalała pokonywać kolejne etapy edukacji, skupiając się jedynie na wyznaczonym sobie celu: na chęci walki ludźmi cynicznie wykorzystującymi słabość innych, z tym, co niegdyś zaważyło na jego własnym życiu. W końcu udało mu się wypracować własny rytm, mimo że jego świat ponownie trząsł się w posadach. Zadrżał lekko, czując w końcu, że panujący wokół chłód zaczął oddziaływać także na niego. - Nie jest ci zimno? - zapytał z nagłym niepokojem. Przed laty w takich chwilach po prostu obejmował ją ramieniem, próbując przekazać jej odrobinę własnego ciepła. Wahał się przez moment, czy powinien znowu, jak kiedyś, wykonać przychodzący mu z taką naturalnością gest. Powstrzymał się jednak w ostatnim momencie, nie zmieniając pozycji, z uporem wciąż ciskając jej dłoń.
Nagle uśmiechnął się gorzko pod nosem zdziwiony własną refleksją, gasząc w pośpiechu uśmiech znajdujący początek w uniesionych ku górze kącikach ust, ponownie odrywając od niej wzrok i błądząc spojrzeniem po majaczącej w ciemnościach płaszczyźnie wody. Kiedyś chciał być szczęśliwy z Irene. Bez niej taka perspektywa przez dłuższy czas wydawała mu się zupełnie pozbawiona sensu. Potem zdawało mu się, że wszystko zaczęło wracać do normy, dopóki znowu nie zerwał się wiatr rzeczywistości sprowadzając go na ziemię.
- Czyli myślisz, że powinniśmy dać im szansę - stwierdził jakby w ramach podsumowania, pozwalając tym samym zasiać jej w swoim sercu wątpliwość, zmuszając do refleksji, które dotychczas wydawały mu się zupełnie obce. Im. Ślepcom - wciąż nie potrafił zaliczyć jej do ich grupy, chociaż przecież nie powinno przychodzić mu to z tak wielkim trudem, nawet jeśli był pewien jej przynależności do Ślepców zaledwie od kilku minut. Z łatwością powinno przyjść mu przyjęcie do wiadomości, że i owszem Irene nie była już dokładnie tą sama dziewczyną jak w momencie, w którym ich ścieżki gwałtownie się rozeszły. Była to w końcu naturalna kolej rzeczy.
Słowa płynęły z ust niepowstrzymanym potokiem.. Gdy tylko zaczął wypowiadać na głos to, co od tygodni leżało mu na sercu, nie potrafił już przestać. Zupełnie jakby sama obecność Irene podniosła w jego duszy emocjonalną tamę sprawiając, że nagromadzony we wnętrzu ból w końcu znalazł dla siebie ujście. Jej dotyk przyniósł mu chociaż chwilową, efemeryczną ulgę - wiedział, że to uczucie oczyszczenia bardzo szybko się ulotni. Podniósł na nią wzrok, w zieleni oczu na chwilę zaszkliły się łzy. Czuł jakby znowu zdzierał przed nią z twarzy zastygłą maskę. Odwzajemnił uścisk dłoni, przyjął tę wypowiedziane gestem kondolencje, a usta mimowolnie ułożyły się w wyartykułowane jedynie ich ruchem krótkie dziękuję. Wiedział, co miała na myśli. Równocześnie dotarło do niego, że nie był na to gotowy. Nie był gotowy, aby znowu go spotkać. Nie udało mu się jeszcze w pełni skonfrontować z jego śmiercią. Czułby się cholernie zagubiony, gdyby Finnur miał teraz stanąć gdzieś przed nim, niewidzialny, ale przeraźliwie obecny, mimo że Neptúnus nie byłby w stanie nawet go usłyszeć; albo gdyby jego opiekun miał zamknąć swą mglistą postać w ciele samej Irenę, sparaliżowałoby go wrażenie, źe naprawdę pogodził się z tym, że mężczyzna odszedł i krąży teraz gdzieś w krainie umarłych. Nie był jeszcze zdecydowany na to, aby zaakceptować tę prawdę.
- Wybacz, straszny ze mnie mazgaj - mruknął, parskając śmiechem, mimowolnie pociągając nosem i ocierając wierzchem prawej dłoni spływająca po policzku łzę. Dotąd nie pozwolił sobie na to, aby opłakiwać Finnura. Może to był właśnie pierwszy krok w stronę uznania jego śmierci za odtąd nieodłączony element rzeczywistości. Najchętniej skryłby teraz swoją twarz za kolejną chmurą papierosowego dymu - palił go wstyd, chociaż podświadomie wiedział, że okazywany w takiej chwili smutek wcale nie był słabością - ale spontaniczny gest Irene zniweczył jego plany. Uśmiechnął się więc blado, obserwując jak dziewczyna zaciąga się papierosem, a w jego oczach wciąż czaił się szklisty błysk. Sam mocniej zacisnął palce na jej dłoni, tym razem nie pozwalając jej palcom tak po prostu wyślizgnąć się z uścisku. Chciał zatrzymać ją przy sobie, jak najdłużej, pokazać, że teraz tak łatwo nie odpuści, nie pozwoli jej znowu zniknąć.
- Przepraszam, że tak łatwo pozwoliłem ci odejść - odparł cicho, z nagła ulgą przyjmując jej wyznanie. Przez lata wielokrotnie wyobrażał sobie tę chwilę, ich spotkanie - najczęściej zupełnie nieprzewidziane, nie przynoszące ze sobą żadnej zmiany, w końcu naprawdę wierzył, że świat nie przewidział dla nich już kolejnej szansy. Irene miała już na zawsze pozostać jedynie wspomnieniem, zarazem błogim i bolesnym, bo paradoksalnie to właśnie ona była obecna w najlepszych momentach jego życia, jej obraz przynosił ze sobą powiew idyllicznego rozmarzenia, do którego wracał niejednokrotnie.- Masz rację, to już nie ma żadnego znaczenia - powtórzył po niej, znajdując w tych słowach niepodważalny sens. Na razie próbował odpędzić od siebie ciążącej w z tyłu głowy świadomości, że wciąż nie było powrotu do tego, co było kiedyś. Zbyt wiele się zmieniło, w nich samych, w otaczającym ich świecie. Przeszłości nie można było tak łatwo wymazać. - Tak myślisz? Wtedy wydawało mi się, że bez ciebie nic nie ma sensu. Nawet jeśli wybierałem dla siebie drogę, której naprawdę pragnąłem. Musiałem walczyć z tym, aby sama twoja nieobecność nie ciągnęła mnie w dół. - Potem to przerażające uczucie pustki w jakiś przewrotny sposób przerodziło się w niezłomną wolę walki, która pchała go dalej, pozwalała pokonywać kolejne etapy edukacji, skupiając się jedynie na wyznaczonym sobie celu: na chęci walki ludźmi cynicznie wykorzystującymi słabość innych, z tym, co niegdyś zaważyło na jego własnym życiu. W końcu udało mu się wypracować własny rytm, mimo że jego świat ponownie trząsł się w posadach. Zadrżał lekko, czując w końcu, że panujący wokół chłód zaczął oddziaływać także na niego. - Nie jest ci zimno? - zapytał z nagłym niepokojem. Przed laty w takich chwilach po prostu obejmował ją ramieniem, próbując przekazać jej odrobinę własnego ciepła. Wahał się przez moment, czy powinien znowu, jak kiedyś, wykonać przychodzący mu z taką naturalnością gest. Powstrzymał się jednak w ostatnim momencie, nie zmieniając pozycji, z uporem wciąż ciskając jej dłoń.
Nieznajomy
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:04
Zdmuchiwała zakurzone nakrycie z wiary, że każdy zasługiwał na szansę, nawet najmniejszą, niemal peryferyjną w cudzych oczach. Dziecinna strona jej natury uparcie protestowała, by wyzbyć się tej ufności kiełkującej w głowie, że Norny dało się ograć w partii pokera losu, a wraz z wygraną otrzymywało się tylne wyjście z otaczającej beznadziei. Własny próg drugiej szansy przekroczyła dawno temu, jego drzwi zatrzasnęły się za Irene z hukiem, w szczęku mosiężnego zamka wygrywając preludium nowego życia, ryglując wszystko co pozostawiła za sobą. Pokornie podążyła wyznaczoną ścieżką, znalazła na niej i drobne okruchy szczęścia kryjące się za obwolutami grubych ksiąg, w papierosach palonych pod podrzędnymi przybytkami na trzech, kiepskich żartach, słodkim winie, nocnych dysputach o sprawach zupełnie nieistotnych, nadziei. W przeciągu ostatnich tygodni zaczęła się jednak zastanawiać, czy po drodze nie zrobiła czegoś źle, nie skręciła omyłkowo w zdradliwą alejkę, ostatecznie powracając do punktu wyjścia. Znów się zgubiła. A Norny wcale nie miały ochoty na dogrywkę.
- To żaden powód do wstydu, wręcz przeciwnie. - Pomimo zasłony śmiechu, widok samotnej łzy spływającej po policzku i zaszklonych oczu, kroił jej serce kawałek po kawałku, zostawiał po sobie głęboką bruzdę. Chciała wyrwać się z niewidzialnych więzów obcości okalających ciało, otoczyć go ramionami, wypowiedzieć ten prosty i naiwny komunał z czasem będzie lepiej. Zamiast tego sama odwróciła wzrok, wbijając go w zamarznięte jezioro. Swojego czasu widywała tu nieostre sylwetki topielców brodzących ociężale w wodzie, niezdolnych do zmącenia tafli, wywołania choćby najmniejszej fałdy podczas bezwietrznej nocy. Tym razem było pusto, zadziwiająco bezludnie, bezdusznie. Nie widziała ani jednej zbłąkanej mary, jakby nawet one postanowiły użyczyć im odrobiny prywatności, wycofać się za niewidoczną membranę łącząca oba światy; być może skryte w ciemnościach opłakiwały stratę wraz z Neptúnusem.
Nigdy nie zastanawiała się czemu sam do niej nie przyszedł, dlaczego pozwolił, aby mu się wymknęła. Uporawszy się z żalem, po prostu przeciągnęła winę na swoją stronę, nie pozwalając zastałym ewentualnością poprawić uchwytu i szarpnąć za węzeł wątpliwości. Ta świadomość istnienia jeszcze jednego wyjścia, jeszcze jednej decyzji mogącej spleść ich losy, której podjęcie nie należało do niej, sprawiła, że na ulotny moment poczuła się odrobinę lżej. Skinęła głową, godząc się z bezsensownością dalszego grzebania w tej otwartej już ranie, cicho czekając, aż odbierze papierosa. Mogli wypominać w nieskończoność każdy drobny błąd, który popełnili, tępić siebie samych i obrane kierunki, ale do niczego to nie prowadziło.
- W tamtym życiu nie było dla mnie przyszłości i myślę, że gdybym została nie dość, że próbowałabym zniweczyć twoją szansę, to nie otrzymałabym też swojej - odparła nieco chrapliwie. To zakazana magia unicestwiła kłapiące, oblepione pianą pyski braku perspektywy próbujące zagarnąć Irene w swoje szczęki, rozszarpać skórę, przebić ścięgna ostatecznie pozbawiając możliwości parcia dalej. Z czegoś powszechnie uważanego za tak złe, spłynęło na nią tyle dobra, mieszającego na płótnie jej świata przeciwstawne odcienie. Zerknęła ukradkiem na ich dłonie złączone w uścisku chwilowo zacierające powstałą przez lata dychotomię, bagatelizujące zwaśnione strony, jakie obrali. I mimo słów, które jeszcze chwilę temu szczypały ją w oczy, miała ochotę gorzko się roześmiać. Sami stali się właśnie odcieniami szarości, nieprzewidzianym błędem we wszechobecnym dualizmie, prawdą. Prawdą, którą (o ironio) musiała ukrócić, nim wymknie się spod kontroli.
- Tylko odrobinę - oznajmiła, znów świadoma otaczającego chłodu, który przenikał przez materiał jej przydużego płaszcza. - Niemniej to chyba znak, że powinnam wracać. - Historia ponownie zataczała koło, wąż przygryzał własny ogon w agonii mitu wiecznego powrotu. Na nowo pozwalała tępemu ostrzu pożegnania zapaść między nimi, odcinając chwilowo złączone drogi, kolejny raz wybierała ucieczkę, bo w końcu to uciekać potrafiła najlepiej. Uciekała od ludzi zbyt głęboko wrytych w powierzchnię serca, ich melodycznych śmiechów i niewinnych gestów dobroci. Uciekała od przeszłości kłującej po kostkach, wrzynającej się w podeszwy butów jak kawałki potłuczonego szkła, z każdym krokiem głębiej i głębiej zespalając się z tkanką; od wypłowiałych upływem czasu wspomnień zamkniętych na klucz pamięci, od decyzji zbyt złożonych by kiedykolwiek potrafiła je podjąć, od samej siebie oraz przygasłego odbicia, które wpatrywało się w nią z tafli lustra. Musiała uciec i od niego, dopóki miała jeszcze wystarczająco sił by biec. Chciała, naprawdę pragnęła żeby się w końcu zatrzymać, ale prześladowało ją wrażenie, że gdyby to zrobiła, dogoniłaby ją dotkliwość całego tego bólu kolekcjonowanego przez lata, bezpowrotnie przygniatając do posadzki, pozbawiając nadziei, wyszarpując włosy, wyrywając paznokcie, pozostawiając uwłaczająco nagą i bezbronną.
Uniosła się powoli, stając chwiejnie na nogach wypełnionych watą, z wyciągniętą ręką, jeszcze niegotowa, by się wyśliznąć. Próżnia pomiędzy przeszłością a teraźniejszością powoli zaczynała kruszeć, rozsypywać się wokół w akompaniamencie skrzypnięć śniegu, ogłaszając wszem wobec, że dany im czas dobiegł końca.
- Te demony z przeszłości… zawsze byłeś od nich silniejszy. Wiem, że nadal jesteś. - Czuła, że musi to powiedzieć, oddać mu mały fragment wiary, który wciąż w nim pokładała. - I odpuść ratowanie przegranych przypadków na rzecz tych, które można ocalić. Które trzeba będzie ocalić. - Trzysta dwadzieścia cztery tragedie wrzynały się w nią jak drzazga, czerwieniąc bezlitośnie na wybrzuszonej fakturze skóry. Przez ułamek sekundy niebezpieczne łuczywo obcej dotąd myśli, żeby ostrzec go przed nadciągającymi katastrofami, zapłonęło w jej klatce piersiowej, jednakże nie pozwoliła, by ta pokusa tliła się zbyt długo. Wyjawienie czegokolwiek, jedynie ściągnęłoby na nią kolejny bezmiar kłopotów. Pamięć przezornie przywiodła jej obraz Magndís otoczonej aureolą siwych włosów, kościste palce wystukujące na blacie rwaną melodię, niebieskie oczy lustrujące dębową szachownicę z dozą politowania. Jesteś zbyt pochopna, nawet nie próbujesz dostrzec konsekwencji swoich posunięć. Wyniosła swoją lekcję, nie zamierzała rozpoczynać gry, w której z góry skazana była na mat, nawet jeśli za swoją bierność musiała przepłacić skowytem sumienia. - A przede wszystkim uważaj na siebie, Inspektorze Finnurson. W końcu nigdy nie wiadomo jakie licho wyląduje w twojej celi. - Filuterny uśmiech wykwitł na jej ustach, próbując wydobyć z goryczy kolejnego rozstania słodkawą nutę. Ścisnęła jego dłoń po raz ostatni, wreszcie poluźniając uścisk, czekając aż ją puści. Aż znów pozwoli jej odejść.
- To żaden powód do wstydu, wręcz przeciwnie. - Pomimo zasłony śmiechu, widok samotnej łzy spływającej po policzku i zaszklonych oczu, kroił jej serce kawałek po kawałku, zostawiał po sobie głęboką bruzdę. Chciała wyrwać się z niewidzialnych więzów obcości okalających ciało, otoczyć go ramionami, wypowiedzieć ten prosty i naiwny komunał z czasem będzie lepiej. Zamiast tego sama odwróciła wzrok, wbijając go w zamarznięte jezioro. Swojego czasu widywała tu nieostre sylwetki topielców brodzących ociężale w wodzie, niezdolnych do zmącenia tafli, wywołania choćby najmniejszej fałdy podczas bezwietrznej nocy. Tym razem było pusto, zadziwiająco bezludnie, bezdusznie. Nie widziała ani jednej zbłąkanej mary, jakby nawet one postanowiły użyczyć im odrobiny prywatności, wycofać się za niewidoczną membranę łącząca oba światy; być może skryte w ciemnościach opłakiwały stratę wraz z Neptúnusem.
Nigdy nie zastanawiała się czemu sam do niej nie przyszedł, dlaczego pozwolił, aby mu się wymknęła. Uporawszy się z żalem, po prostu przeciągnęła winę na swoją stronę, nie pozwalając zastałym ewentualnością poprawić uchwytu i szarpnąć za węzeł wątpliwości. Ta świadomość istnienia jeszcze jednego wyjścia, jeszcze jednej decyzji mogącej spleść ich losy, której podjęcie nie należało do niej, sprawiła, że na ulotny moment poczuła się odrobinę lżej. Skinęła głową, godząc się z bezsensownością dalszego grzebania w tej otwartej już ranie, cicho czekając, aż odbierze papierosa. Mogli wypominać w nieskończoność każdy drobny błąd, który popełnili, tępić siebie samych i obrane kierunki, ale do niczego to nie prowadziło.
- W tamtym życiu nie było dla mnie przyszłości i myślę, że gdybym została nie dość, że próbowałabym zniweczyć twoją szansę, to nie otrzymałabym też swojej - odparła nieco chrapliwie. To zakazana magia unicestwiła kłapiące, oblepione pianą pyski braku perspektywy próbujące zagarnąć Irene w swoje szczęki, rozszarpać skórę, przebić ścięgna ostatecznie pozbawiając możliwości parcia dalej. Z czegoś powszechnie uważanego za tak złe, spłynęło na nią tyle dobra, mieszającego na płótnie jej świata przeciwstawne odcienie. Zerknęła ukradkiem na ich dłonie złączone w uścisku chwilowo zacierające powstałą przez lata dychotomię, bagatelizujące zwaśnione strony, jakie obrali. I mimo słów, które jeszcze chwilę temu szczypały ją w oczy, miała ochotę gorzko się roześmiać. Sami stali się właśnie odcieniami szarości, nieprzewidzianym błędem we wszechobecnym dualizmie, prawdą. Prawdą, którą (o ironio) musiała ukrócić, nim wymknie się spod kontroli.
- Tylko odrobinę - oznajmiła, znów świadoma otaczającego chłodu, który przenikał przez materiał jej przydużego płaszcza. - Niemniej to chyba znak, że powinnam wracać. - Historia ponownie zataczała koło, wąż przygryzał własny ogon w agonii mitu wiecznego powrotu. Na nowo pozwalała tępemu ostrzu pożegnania zapaść między nimi, odcinając chwilowo złączone drogi, kolejny raz wybierała ucieczkę, bo w końcu to uciekać potrafiła najlepiej. Uciekała od ludzi zbyt głęboko wrytych w powierzchnię serca, ich melodycznych śmiechów i niewinnych gestów dobroci. Uciekała od przeszłości kłującej po kostkach, wrzynającej się w podeszwy butów jak kawałki potłuczonego szkła, z każdym krokiem głębiej i głębiej zespalając się z tkanką; od wypłowiałych upływem czasu wspomnień zamkniętych na klucz pamięci, od decyzji zbyt złożonych by kiedykolwiek potrafiła je podjąć, od samej siebie oraz przygasłego odbicia, które wpatrywało się w nią z tafli lustra. Musiała uciec i od niego, dopóki miała jeszcze wystarczająco sił by biec. Chciała, naprawdę pragnęła żeby się w końcu zatrzymać, ale prześladowało ją wrażenie, że gdyby to zrobiła, dogoniłaby ją dotkliwość całego tego bólu kolekcjonowanego przez lata, bezpowrotnie przygniatając do posadzki, pozbawiając nadziei, wyszarpując włosy, wyrywając paznokcie, pozostawiając uwłaczająco nagą i bezbronną.
Uniosła się powoli, stając chwiejnie na nogach wypełnionych watą, z wyciągniętą ręką, jeszcze niegotowa, by się wyśliznąć. Próżnia pomiędzy przeszłością a teraźniejszością powoli zaczynała kruszeć, rozsypywać się wokół w akompaniamencie skrzypnięć śniegu, ogłaszając wszem wobec, że dany im czas dobiegł końca.
- Te demony z przeszłości… zawsze byłeś od nich silniejszy. Wiem, że nadal jesteś. - Czuła, że musi to powiedzieć, oddać mu mały fragment wiary, który wciąż w nim pokładała. - I odpuść ratowanie przegranych przypadków na rzecz tych, które można ocalić. Które trzeba będzie ocalić. - Trzysta dwadzieścia cztery tragedie wrzynały się w nią jak drzazga, czerwieniąc bezlitośnie na wybrzuszonej fakturze skóry. Przez ułamek sekundy niebezpieczne łuczywo obcej dotąd myśli, żeby ostrzec go przed nadciągającymi katastrofami, zapłonęło w jej klatce piersiowej, jednakże nie pozwoliła, by ta pokusa tliła się zbyt długo. Wyjawienie czegokolwiek, jedynie ściągnęłoby na nią kolejny bezmiar kłopotów. Pamięć przezornie przywiodła jej obraz Magndís otoczonej aureolą siwych włosów, kościste palce wystukujące na blacie rwaną melodię, niebieskie oczy lustrujące dębową szachownicę z dozą politowania. Jesteś zbyt pochopna, nawet nie próbujesz dostrzec konsekwencji swoich posunięć. Wyniosła swoją lekcję, nie zamierzała rozpoczynać gry, w której z góry skazana była na mat, nawet jeśli za swoją bierność musiała przepłacić skowytem sumienia. - A przede wszystkim uważaj na siebie, Inspektorze Finnurson. W końcu nigdy nie wiadomo jakie licho wyląduje w twojej celi. - Filuterny uśmiech wykwitł na jej ustach, próbując wydobyć z goryczy kolejnego rozstania słodkawą nutę. Ścisnęła jego dłoń po raz ostatni, wreszcie poluźniając uścisk, czekając aż ją puści. Aż znów pozwoli jej odejść.
Bezimienny
Re: 12.12.2000 – Wyspa łabędzi – Bezimienny: N. Finnurson & Nieznajomy: I. Engberg Pią 8 Gru - 23:04
Wiara w możliwe odkupienie, w drugą szansę, ta, którą na przestrzeni ostatnich lat udało mu się odzyskać, znowu rozpadła się w nim na kilkanaście drobnych kawałków niczym nieopatrznie stłuczone lustro. Kilkanaście lat przepowiadanego mu nieszczęścia, z którym ponoć udało mu się zerwać, kilkanaście lat życia w przekonaniu, że ze złej drogi nie ma odwrotu - wszystko to wracało do niego z siłą godną potężnego huraganu. Ostatnie lata okazały się jedynie ciszą przed burzą, mierną przygrywką, oszustwem losu, który wciąż grał mu na nosie, igrając z przeznaczeniem, udowadniając mu, że na niewiele rzeczy ma tak naprawdę wpływ. Był bezbronny, pozbawiony mocy sprawczej. Nie pozostawało mu nic innego jak podążać z prądem. Mimo to zamierzał walczyć, nawet jeśli na ten moment w jego duszy dudniło jedynie poczucie głębokiej słabości, bezradności pożerającej go od środka kawałek po kawałku, zamierzał się przeciwstawić. Potrzebował jedynie odrobiny czasu. Nie wiedział też jaki dokładnie kierunek miał obrać ten rzeczony bunt, sprzeciw wobec świata. Wyczuwał go jednak podskórnie i nie zamierzał pozwolić mu odejść.
Przestań się mazgaić, płaczesz jak baba. Śmiesz nazywać siebie młodym mężczyzną. Te słowa powróciły do niego nagle, tak zupełnie odmienne od tych, które wypowiadała do niego Irene, a które w dzieciństwie słyszał z ust Munchów wielokrotnie. Słyszał w jej głosie szczerość, współczucie nie mające jednak nic wspólnego z litością, wybrzmiewało w nich zrozumienie, wyjątkowa łagodność, oblekając jego serce cienką siateczką chwilowej ulgi. Wiedział, że ta zaraz minie, zastąpi ją poczucie pogardy wobec samego siebie zaszczepione w nim przez cyrkowych opiekunów, rozkoszował się jednak tą krótką chwilą, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem. W miejscu gdzie ona mogła dostrzegać dawny cień topielców - dzisiaj jednak puste, należące jedynie do nich - on widział życiodajną siłę, pozwalającą mu oddychać. Przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele dochodzące do niego niewidzialną falą wodnych oparów przebijało się przez panujący wokół chłód.
Skinął głową, miała rację. Nie należało wracać do przeszłości, najwyraźniej ich losy miały potoczyć się właśnie tak a nie inaczej, łącząc ich ze sobą ponownie w siedzibie Kruczej Straży, zawiłymi ścieżkami prowadząc ich właśnie do dzisiejszego spotkania, z którego - sam nie wiedział - co miało tak właściwie wyniknąć. Nie wiedział jednak, czy gdyby stanął przed okazją cofnięcia się w przeszłość, wymazania niektórych błędów, zmiany kolei losu, to czy by z niej nie skorzystał. Kto by się w takiej chwili nie zawahał?
Nie chciał wypuszczać z uścisku jej dłoni, nie chciał, żeby znowu odeszła, nie chciał dopuścić do tego, aby on sam znowu pozwolił jej odejść. Jednak świadomość, że nie ma innego wyjścia była równie bezapelacyjna jak fakt, że pobliskie wody dzięki swojej właściwości tchnęły w jego duszę nową siłę, zapewniając mu choć pozorną chwilę rozluźnienia. Chociaż przecież i ona była jedynie misternie utkanym przez los kłamstwem.
Bezwiednie podniósł ku górze nie tylko wciąż trzymaną przez Irene dłoń, ale i spojrzenie wbijając wzrok w cienie tańczące na jej twarzy. Pragnął zakleszczyć na niej palce, zatrzymać ją w tym miejscu już na zawsze, zupełnie jakby wierzył, że tkwienie w takim zawieszeniu mogłoby przenieść im odkupienie lub chociaż przynajmniej wrócić do tego, co mieli kiedyś. Ale przecież utracił wiarę. Nie tylko w drugą szansę, ale także w siebie, w celowość kroków, które prowadziły go jedynie w stronę nicości. Miał nadzieję, że to uczucie niedługo winie, nie chciał mu się poddać. Nie tak łatwo.
Uśmiechnął się do niej gorzko, w oczu wciąż szklił się ślad niedawnej łzy.
- Też uważaj na siebie. Tym razem nie stracę cię oczu - wypowiedział szeptem obietnicę, co do której nie był pewien, że będzie ją w stanie spełnić.
A potem powoli powoli zwolnił uścisk, pozwolił jej palcom wyślizgnąć się ze swojej dłoni.
To nie była ucieczka, Irene tylko znowu na chwilę znikała za horyzontem. Wypełniło go nagłe przeświadczenie, że nie tym razem. Nie pozwoli jej znowu tak po prostu odejść, a sam znowu nie stchórzy. Pragnął podjąć próbę walki z przeznaczeniem, nawet jeśli miał wrażenie, że wciąż brakowało mu sił i pomysłów na to, w jaki sposób powinien działać.
Neptúnus i Irene z tematu
Przestań się mazgaić, płaczesz jak baba. Śmiesz nazywać siebie młodym mężczyzną. Te słowa powróciły do niego nagle, tak zupełnie odmienne od tych, które wypowiadała do niego Irene, a które w dzieciństwie słyszał z ust Munchów wielokrotnie. Słyszał w jej głosie szczerość, współczucie nie mające jednak nic wspólnego z litością, wybrzmiewało w nich zrozumienie, wyjątkowa łagodność, oblekając jego serce cienką siateczką chwilowej ulgi. Wiedział, że ta zaraz minie, zastąpi ją poczucie pogardy wobec samego siebie zaszczepione w nim przez cyrkowych opiekunów, rozkoszował się jednak tą krótką chwilą, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem. W miejscu gdzie ona mogła dostrzegać dawny cień topielców - dzisiaj jednak puste, należące jedynie do nich - on widział życiodajną siłę, pozwalającą mu oddychać. Przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele dochodzące do niego niewidzialną falą wodnych oparów przebijało się przez panujący wokół chłód.
Skinął głową, miała rację. Nie należało wracać do przeszłości, najwyraźniej ich losy miały potoczyć się właśnie tak a nie inaczej, łącząc ich ze sobą ponownie w siedzibie Kruczej Straży, zawiłymi ścieżkami prowadząc ich właśnie do dzisiejszego spotkania, z którego - sam nie wiedział - co miało tak właściwie wyniknąć. Nie wiedział jednak, czy gdyby stanął przed okazją cofnięcia się w przeszłość, wymazania niektórych błędów, zmiany kolei losu, to czy by z niej nie skorzystał. Kto by się w takiej chwili nie zawahał?
Nie chciał wypuszczać z uścisku jej dłoni, nie chciał, żeby znowu odeszła, nie chciał dopuścić do tego, aby on sam znowu pozwolił jej odejść. Jednak świadomość, że nie ma innego wyjścia była równie bezapelacyjna jak fakt, że pobliskie wody dzięki swojej właściwości tchnęły w jego duszę nową siłę, zapewniając mu choć pozorną chwilę rozluźnienia. Chociaż przecież i ona była jedynie misternie utkanym przez los kłamstwem.
Bezwiednie podniósł ku górze nie tylko wciąż trzymaną przez Irene dłoń, ale i spojrzenie wbijając wzrok w cienie tańczące na jej twarzy. Pragnął zakleszczyć na niej palce, zatrzymać ją w tym miejscu już na zawsze, zupełnie jakby wierzył, że tkwienie w takim zawieszeniu mogłoby przenieść im odkupienie lub chociaż przynajmniej wrócić do tego, co mieli kiedyś. Ale przecież utracił wiarę. Nie tylko w drugą szansę, ale także w siebie, w celowość kroków, które prowadziły go jedynie w stronę nicości. Miał nadzieję, że to uczucie niedługo winie, nie chciał mu się poddać. Nie tak łatwo.
Uśmiechnął się do niej gorzko, w oczu wciąż szklił się ślad niedawnej łzy.
- Też uważaj na siebie. Tym razem nie stracę cię oczu - wypowiedział szeptem obietnicę, co do której nie był pewien, że będzie ją w stanie spełnić.
A potem powoli powoli zwolnił uścisk, pozwolił jej palcom wyślizgnąć się ze swojej dłoni.
To nie była ucieczka, Irene tylko znowu na chwilę znikała za horyzontem. Wypełniło go nagłe przeświadczenie, że nie tym razem. Nie pozwoli jej znowu tak po prostu odejść, a sam znowu nie stchórzy. Pragnął podjąć próbę walki z przeznaczeniem, nawet jeśli miał wrażenie, że wciąż brakowało mu sił i pomysłów na to, w jaki sposób powinien działać.
Neptúnus i Irene z tematu