:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl
2 posters
Bezimienny
07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:00
07.02.2001
Pamiętał, aż zbyt dokładnie, uprzedni, wczorajszy wieczór; drobiny śniegu opadające niczym wzgardzone hostie, biel, pęczniejącą na dachach i nagich szponach gałęzi, pamiętał chłód, który wnikał w najmniejsze zakątki płaszcza kryjąc się po kieszeniach jak truchlejąca mysz, pamiętał dym z papierosa, który lądował siwą, zwiotczałą wstęgą pod półką spierzchniętych ust. Miasto łyskało żółtym światłem latarni, łyskało poświatą okien i srebrną tacą księżyca wzniesioną na stole nieba do wielkiej, milczącej uczty, marazmu przyległej nocy; miasto, wzniesione przed nim pyszniło się budynkami, stroszyło iglice wież, krzątało się w codzienności, w znajomych, przetartych ścieżkach biegnących gruntem chodników. Pamiętał, że uniósł głowę i spojrzał wprost na firmament, gdzie tkwiły opiłki gwiazd; zimno, wielkie, bezkresne, spływało mu po policzkach, okrytych dojrzałym pąsem. Chciał spokojnego życia; chciał mdłej szarości, chciał dni, które mógł przewidzieć od wstępu do cienia kresu; dlaczego czynił wbrew sobie? Nie tolerował niczego, co było zbyt kłopotliwe, a wpędził się w komplikacje, złakniony siły drzemiącej słodko w arkanach magii zakazanej. Przemiana w ślepca przeczyła jego naturze, przeczyła upodobaniom, czyniła go łatwym celem w przypadku nieostrożności, ściskała kolumnę szyi obręczą bezwzględnych trosk. Rozważał, w niektórych chwilach, czy mógł w istocie nie wtargnąć poza granicę, brudną, ryjącą zmarszczkę na fundamentach magicznej tożsamości, czy byłby w stanie zatrzymać się na tej linii, na Rubikonie, którego nurt symbolicznie oddzielał go od terenów stanowczej metamorfozy. W chwili, gdy po raz pierwszy wysunął spomiędzy wąsko rozchylających się ust, pierwszą formę zaklęcia, a tafle oczu przykryły się mleczną bielą, na przedramionach wykwitły z kolei gęste ogrody żył czarnych jak spalenizna, odczuł zryw satysfakcji, dreszcz przyjemności cudacznej i nietypowej, która spływała w dół łukowatych wygięć kręgosłupa; czuł ekscytację, jakby był małym chłopcem, naiwnym i pełnym żaru, nie wstydził się nigdy przecież swojej obecnej formy, choć musiał ją skryć przed światem. Było coś niezwykłego w rozległych, ciemnych tunelach wyjętych spod prawa inkantacji, poruszające, gęste jak pochłonięty narkotyk, było coś niezwykłego, pełnego uzależnienia, posmaku władzy, którą wyraźnie uwielbiał czuć na języku. Wierzył, że rzeczywiste, prawdziwe znamię kontroli skrywało się w gęstym cieniu, niewidoczne, subtelne jak ręka marionetkarza; wierzył, w związku z czym pozostawał niejasny, nieodparcie odległy, żyjąc pod puchem kłamstw.
Dzień sączył się dziś leniwie i broczył uparcie ciszą dławioną szelestem stronic; nie gościł, na daną chwilę zbyt wielu swoich klientów. Zamierał za bryłą lady jak mętny, milczący cień, którego spojrzenie drepcze bez większej grozy pośpiechu po spisie różnych rozliczeń. Nawet, jeśli chwilowo nie toczył żadnej rozmowy, nie trwonił swojego czasu; przyjął ostatnio też kilka nowych zleceń dotyczących niezwykle rzadkich, unikalnych wydań ksiąg. Każdy, potencjalny nabywca, mógł nadejść w dowolnej chwili; drzwi, wkrótce później, otworzyły się z cichym, znajomym i głuchym dźwiękiem, dźwignia klamki posłusznie ustąpiła, wpuszczając gościa do środka. Uniósł natychmiast wzrok, odchodząc od uprzedniego zajęcia; ciekawy, czysto i szczerze, kogo miał właśnie spotkać, czy widział go jeszcze wcześniej, czy spotkać miał pierwszy raz.
Nieznajomy
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:01
Ostatnie dni zdawały się być pozorem absurdu i dwuznaczności.
Emocje zalewały wątłe ciało, które smagał wiatr, gdy raz za razem przemierzała kolejne uliczki. Delikatny podmuch powietrza wdzierał się pod poły płaszcza, które chroniło przed zimnem, tak jak i rękawiczki przed konsekwencją podjętych decyzji.
Pragnęła więc spokoju, który utraciła przed wieloma miesiącami. W głowie kreowała kolejne, swobodne scenariusza – z dala od Midgardu i jednocześnie w samym jego centrum.
Chciała…
Oczekiwała od codzienności więcej, aniżeli mogła obecnie zyskać, dlatego zajmowała czas w bezkresie dotychczasowych obowiązków. Tych skąpanych w mroku, ale zawierających w sobie iskierki prozaicznej nadziei. Kunszt w ironii niezdecydowania polegał na tym, że była zbyt młoda, by móc żądać czegoś więcej od tego, co zyskała do tej pory. Leif bowiem zniknął, a ona porzucona w bezkresie własnych perspektyw, nie potrafiła odnaleźć się w żałości dnia codziennego. Błądziła w meandrach myśli i dziewczęcych marzeń, jednakowoż dopatrując się rozwiązań, które mogła przynieść przyszłość.
Dziękowała własnemu instynktowi, który ograniczał ją w działaniach. One wydawały się nieodpowiednie, absurdalne i przynoszące irytujący efekt zniewolenia. Przedmioty zaklęte w swej naturalnej formie, nosiły znamiona magii, która dla Lisbeth stanowiła ironiczny żart. Prześmiewczy frazes oddechu, który smagał jej wrażliwą skórę.
Tego dnia postanowiła skierować swe kroki w głąb swego poczucia tożsamości, tak silnie zakorzenionego w tunelach myśli. Gdyby tylko mogła – przysięgłaby ponad wszystko – nie szukała kolejnych, utartych schematów, zamkniętych w klatce zakazanych inkantacji. Pamiętała je. Znała, lecz dalekie były od praktyki, mimo iż tak mocno osiadła w strukturach klątw. Dłonie splamione klątwą przypominały o bezmyślności i zbyt gwałtownym działaniu, którego znamiona wciąż powracały do niej w koszmarach.
Znalazła się wreszcie w dzielnicy, do której starała się dotrzeć, równocześnie omijając ów miejsce. Obawy pojawiały się za każdym razem, gdy tylko przypominała sobie przeszłość i ciążące na niej piętno.
Nie była odpowiednia i nie zdawała się być dostatecznie odpowiednia.
Ciężar klamki ustąpił pod siłą drobnej dłoni, a niebieskie spojrzenie otaksowało wnętrze. Serce uderzyło gwałtownie w piersi, oddech spłycił się, a wspomnienie rozlało się w kobiecym wyobrażeniu tamtych dni, gdzie bliskość stanowiła nierozerwalny element ich relacji, która rozprysła się niczym tłuczone szkło.
Milczenie spowiło spierzchnięte wargi Lisbeth w odcieniu delikatnego karminu, zaś palce zacisnęły się w drobne piąstki, które ukryte były w obszernych rękawach. Nie umiała znaleźć odpowiednich słów. Ułożyć sentencji, tak bezczelnych i jednocześnie szczerych, by zrozumiał – co targało jej sercem. Żal i pewnego rodzaju smutek, który przegrywał nad górującym gniewem.
- Niewiarygodne – wyszeptała w końcu, robiąc krok ku niemu i oczekując pewnych zachowań, które mogły rozniecić w niej ogrom tęsknoty, jaka drzemała w cieniu duszy Gustavsson.
Emocje zalewały wątłe ciało, które smagał wiatr, gdy raz za razem przemierzała kolejne uliczki. Delikatny podmuch powietrza wdzierał się pod poły płaszcza, które chroniło przed zimnem, tak jak i rękawiczki przed konsekwencją podjętych decyzji.
Pragnęła więc spokoju, który utraciła przed wieloma miesiącami. W głowie kreowała kolejne, swobodne scenariusza – z dala od Midgardu i jednocześnie w samym jego centrum.
Chciała…
Oczekiwała od codzienności więcej, aniżeli mogła obecnie zyskać, dlatego zajmowała czas w bezkresie dotychczasowych obowiązków. Tych skąpanych w mroku, ale zawierających w sobie iskierki prozaicznej nadziei. Kunszt w ironii niezdecydowania polegał na tym, że była zbyt młoda, by móc żądać czegoś więcej od tego, co zyskała do tej pory. Leif bowiem zniknął, a ona porzucona w bezkresie własnych perspektyw, nie potrafiła odnaleźć się w żałości dnia codziennego. Błądziła w meandrach myśli i dziewczęcych marzeń, jednakowoż dopatrując się rozwiązań, które mogła przynieść przyszłość.
Dziękowała własnemu instynktowi, który ograniczał ją w działaniach. One wydawały się nieodpowiednie, absurdalne i przynoszące irytujący efekt zniewolenia. Przedmioty zaklęte w swej naturalnej formie, nosiły znamiona magii, która dla Lisbeth stanowiła ironiczny żart. Prześmiewczy frazes oddechu, który smagał jej wrażliwą skórę.
Tego dnia postanowiła skierować swe kroki w głąb swego poczucia tożsamości, tak silnie zakorzenionego w tunelach myśli. Gdyby tylko mogła – przysięgłaby ponad wszystko – nie szukała kolejnych, utartych schematów, zamkniętych w klatce zakazanych inkantacji. Pamiętała je. Znała, lecz dalekie były od praktyki, mimo iż tak mocno osiadła w strukturach klątw. Dłonie splamione klątwą przypominały o bezmyślności i zbyt gwałtownym działaniu, którego znamiona wciąż powracały do niej w koszmarach.
Znalazła się wreszcie w dzielnicy, do której starała się dotrzeć, równocześnie omijając ów miejsce. Obawy pojawiały się za każdym razem, gdy tylko przypominała sobie przeszłość i ciążące na niej piętno.
Nie była odpowiednia i nie zdawała się być dostatecznie odpowiednia.
Ciężar klamki ustąpił pod siłą drobnej dłoni, a niebieskie spojrzenie otaksowało wnętrze. Serce uderzyło gwałtownie w piersi, oddech spłycił się, a wspomnienie rozlało się w kobiecym wyobrażeniu tamtych dni, gdzie bliskość stanowiła nierozerwalny element ich relacji, która rozprysła się niczym tłuczone szkło.
Milczenie spowiło spierzchnięte wargi Lisbeth w odcieniu delikatnego karminu, zaś palce zacisnęły się w drobne piąstki, które ukryte były w obszernych rękawach. Nie umiała znaleźć odpowiednich słów. Ułożyć sentencji, tak bezczelnych i jednocześnie szczerych, by zrozumiał – co targało jej sercem. Żal i pewnego rodzaju smutek, który przegrywał nad górującym gniewem.
- Niewiarygodne – wyszeptała w końcu, robiąc krok ku niemu i oczekując pewnych zachowań, które mogły rozniecić w niej ogrom tęsknoty, jaka drzemała w cieniu duszy Gustavsson.
Bezimienny
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Stabilność jest przywilejem.
Docenia ją całym sercem i całą, spłowiałą duszą - szanuje bardziej niż przodków. Stabilność, którą miłował, siedziała na kartach stronic, zaległa echem przeszłości ściskanym w naręczu czasu, oddychała, bez przerwy - prochem minionych lat. Jej gniazdo, ciepłe, bezpieczne, jest jednym z największych marzeń, jest celem, o którym myśli, gdy sen jak złośliwe licho przysiada mu na powiekach i zlepia wachlarze rzęs.
Stabilność jest zawsze krucha.
Zbyt krucha - o wiele bardziej wrażliwa niż porcelana, niż liche, najcieńsze szkło. Starczyła niewielka bruzda, niewielka rysa, niewielkie, ponure znamię, niewielka niedoskonałość, by legła naprędce w gruzach. Starczyło mrugnięcie iskry, kropla - nie łyżka - dziegciu, wystarczał ulotny impuls, tak niewiele - by zniszczyć przecież tak dużo.
Miesiące i lata pracy.
Czy mogła je zniszczyć jedna, żywiona obecnie słabość? Słabość, która wyraźnie zaległa w nim niczym drzazga, przebiła kokon naskórka, kąsając woale tkanek. Nie zmienił się przecież wiele - zaczesał włosy w ten sposób, jak czynił kilka lat wcześniej, ubierał się identycznie, z podobną, znaną manierą, na prawej dłoni łyskała smętnie obrączka, spokój, rozlany pośród księżyców jego tęczówek, odznaczał się niezachwianą, wprost namacalną barwą.
Kilka niewielkich zmarszczek wykwitło na linii czoła - brwi uniosły się, razem z nimi wysunął się również wzrok.
O ile łatwiej byłoby, gdyby nigdy nie przyszła, gdyby o niej zapomniał, umieścił wspomnienia o niej w więzieniach podświadomości, w ściemniałych lochach u podstaw fortecy czaszki. Czy jednak chciał, by skończyła - skończyli - w podobny sposób? Uczynił, co było słuszne, choć nie uważał, że było to zapewnieniem żywionych w milczeniu pragnień - te tłukły się jak zdziczałe i niespokojne psy, szarpały sznury arterii.
- Co takiego? - zapytał po dłuższej chwili, przełamał kości milczenia. Co było niewiarygodne? Wstał, wciąż ostrożny, oszczędny w swoich zamiarach, przyjmował ją jak każdego spośród różnych klientów. Dlaczego przyszła? Czy miało to związek z bratem, a może z samym ojcem? Czy miało to związek z nim?
- Wszystko, co pani widzi, jest godne prawdziwej wiary - dodał miękko, subtelnie, półszept niewinnie wzleciał pomiędzy alejką ksiąg. Wszystko - wszystko w zasięgu dłoni, regały, przystrojone po brzegi woluminami, cennymi w oczach wytrwałych, rzetelnych kolekcjonerów, on sam.
- W czym mogę pomóc? - pod gładką warstwą pytania ukrywał się skrzętnie cel. Chciał (musiał) wiedzieć. Dlaczego przyszła? - ponownie słyszał pytanie, dudniące po obu stronach, szumiące mu w lasach myśli. Napięcie było nieznośne - przeklęte - jak ich relacja.
Docenia ją całym sercem i całą, spłowiałą duszą - szanuje bardziej niż przodków. Stabilność, którą miłował, siedziała na kartach stronic, zaległa echem przeszłości ściskanym w naręczu czasu, oddychała, bez przerwy - prochem minionych lat. Jej gniazdo, ciepłe, bezpieczne, jest jednym z największych marzeń, jest celem, o którym myśli, gdy sen jak złośliwe licho przysiada mu na powiekach i zlepia wachlarze rzęs.
Stabilność jest zawsze krucha.
Zbyt krucha - o wiele bardziej wrażliwa niż porcelana, niż liche, najcieńsze szkło. Starczyła niewielka bruzda, niewielka rysa, niewielkie, ponure znamię, niewielka niedoskonałość, by legła naprędce w gruzach. Starczyło mrugnięcie iskry, kropla - nie łyżka - dziegciu, wystarczał ulotny impuls, tak niewiele - by zniszczyć przecież tak dużo.
Miesiące i lata pracy.
Czy mogła je zniszczyć jedna, żywiona obecnie słabość? Słabość, która wyraźnie zaległa w nim niczym drzazga, przebiła kokon naskórka, kąsając woale tkanek. Nie zmienił się przecież wiele - zaczesał włosy w ten sposób, jak czynił kilka lat wcześniej, ubierał się identycznie, z podobną, znaną manierą, na prawej dłoni łyskała smętnie obrączka, spokój, rozlany pośród księżyców jego tęczówek, odznaczał się niezachwianą, wprost namacalną barwą.
Kilka niewielkich zmarszczek wykwitło na linii czoła - brwi uniosły się, razem z nimi wysunął się również wzrok.
O ile łatwiej byłoby, gdyby nigdy nie przyszła, gdyby o niej zapomniał, umieścił wspomnienia o niej w więzieniach podświadomości, w ściemniałych lochach u podstaw fortecy czaszki. Czy jednak chciał, by skończyła - skończyli - w podobny sposób? Uczynił, co było słuszne, choć nie uważał, że było to zapewnieniem żywionych w milczeniu pragnień - te tłukły się jak zdziczałe i niespokojne psy, szarpały sznury arterii.
- Co takiego? - zapytał po dłuższej chwili, przełamał kości milczenia. Co było niewiarygodne? Wstał, wciąż ostrożny, oszczędny w swoich zamiarach, przyjmował ją jak każdego spośród różnych klientów. Dlaczego przyszła? Czy miało to związek z bratem, a może z samym ojcem? Czy miało to związek z nim?
- Wszystko, co pani widzi, jest godne prawdziwej wiary - dodał miękko, subtelnie, półszept niewinnie wzleciał pomiędzy alejką ksiąg. Wszystko - wszystko w zasięgu dłoni, regały, przystrojone po brzegi woluminami, cennymi w oczach wytrwałych, rzetelnych kolekcjonerów, on sam.
- W czym mogę pomóc? - pod gładką warstwą pytania ukrywał się skrzętnie cel. Chciał (musiał) wiedzieć. Dlaczego przyszła? - ponownie słyszał pytanie, dudniące po obu stronach, szumiące mu w lasach myśli. Napięcie było nieznośne - przeklęte - jak ich relacja.
Nieznajomy
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Zbyt często tonęła w samoświadomości, której macki rozciągały się na szeroki horyzont przeszłości. Dotykała opuszkami palców raz za razem niemrawych wspomnień, tak idyllicznie kojarzonych z osobami otulonymi płaszczem pamięci.
On też był chroniony przez takowy, choć Lisbeth starała się wyrzucić go w odmęty myśli, tak w tym momencie powrócił, niczym bumerang puszczony na wietrze.
Serce kobiety zabiło gwałtownie, gdy przekraczała próg antykwariatu, zaraz potem łamiąc się pod naporem nawarstwiających emocji. Rozlały się po wnętrzu, dotykając duszy i ukazując prozaiczną prawdę o uczuciach, które towarzyszyły jej przez ostatnie lata, gdy rozpamiętywała tamte wydarzenia.
Była wtedy dużo młodsza.
Jawiła się jako ciekawska nastolatka, która nieustannie dążyła do poznania najgłębiej skrywanych sekretów, a także jako osoba przepełniona swoistego rodzaju niepewnością. Brodziła w kłamstwach niemalże po kostki, gdy ojciec odciągał ją od daru, który tak skrupulatnie przenikał przez struktury wątłego umysłu.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, a oddech Gustavsson spłycił się. Litery ugrzęzły w gardle, bo poza tym jednym słowem – nie zdołała wyszeptać niczego. Bała się reakcji, jednocześnie chcąc doskoczyć do niego i uderzać małymi piąstkami o męski tors, by wypluć z siebie gniew i rozczarowanie, które nagle przejęło nad nią kontrolę.
Musiała ugiąć się pod ciężarem prozy dnia, nie ukazując swojej prawdziwej twarzy. Nie teraz i nie przed nim.
Był nieistotny, co starała się sobie wmówić, nadając temu kształt najpiękniejszego kłamstwa.
- Nie wiesz, kim jestem? – pytanie uleciało w eter, zaś Lisbeth zrobiła krok w przód. Łapała ciężko powietrze, nie będąc pewną czy dobrze postępowała. Strach sparaliżował ciemnowłosą, a oczy zaszkliły się niebezpiecznie od złości, która przeradzała się w nostalgię.
- Księgi i inne przedmioty zapewne, ale pan wydaje się dość nierealny – jak zawsze – odparła bez zastanowienia, po czym przygryzła policzek. Cienka warstwa tkanki została rozcięta, a metaliczny posmak krwi osiadł na języku.
Nie umiała zebrać myśli.
Niepewność smagnęła Lisbeth po zaróżowionych policzkach. Chciała stworzyć kolejne myśli okraszone pytajnikiem, lecz nic racjonalnego nie dudniło w ścianach czaszki. Spoglądała na niego, łaknąc pewnego rodzaju wyjaśnień, bowiem ich rozstanie było tym, które odznaczyło się silnie na dziewczynie, tak bardzo spragnionej obecności Juliusa.
Dzisiaj odpychała od siebie te wizje.
- Potrzebne mi księgi, w których opisane są sposoby na klątwy, a także… – zawiesił głos, uśmiechając w ten pokrętny, nieoczywisty sposób. - Wyjaśnienie tego, z jakiego powodu tak łatwo przyszło panu odejść?
Wiedziała, że od tego nie było już odwrotu.
On też był chroniony przez takowy, choć Lisbeth starała się wyrzucić go w odmęty myśli, tak w tym momencie powrócił, niczym bumerang puszczony na wietrze.
Serce kobiety zabiło gwałtownie, gdy przekraczała próg antykwariatu, zaraz potem łamiąc się pod naporem nawarstwiających emocji. Rozlały się po wnętrzu, dotykając duszy i ukazując prozaiczną prawdę o uczuciach, które towarzyszyły jej przez ostatnie lata, gdy rozpamiętywała tamte wydarzenia.
Była wtedy dużo młodsza.
Jawiła się jako ciekawska nastolatka, która nieustannie dążyła do poznania najgłębiej skrywanych sekretów, a także jako osoba przepełniona swoistego rodzaju niepewnością. Brodziła w kłamstwach niemalże po kostki, gdy ojciec odciągał ją od daru, który tak skrupulatnie przenikał przez struktury wątłego umysłu.
Ich spojrzenia skrzyżowały się, a oddech Gustavsson spłycił się. Litery ugrzęzły w gardle, bo poza tym jednym słowem – nie zdołała wyszeptać niczego. Bała się reakcji, jednocześnie chcąc doskoczyć do niego i uderzać małymi piąstkami o męski tors, by wypluć z siebie gniew i rozczarowanie, które nagle przejęło nad nią kontrolę.
Musiała ugiąć się pod ciężarem prozy dnia, nie ukazując swojej prawdziwej twarzy. Nie teraz i nie przed nim.
Był nieistotny, co starała się sobie wmówić, nadając temu kształt najpiękniejszego kłamstwa.
- Nie wiesz, kim jestem? – pytanie uleciało w eter, zaś Lisbeth zrobiła krok w przód. Łapała ciężko powietrze, nie będąc pewną czy dobrze postępowała. Strach sparaliżował ciemnowłosą, a oczy zaszkliły się niebezpiecznie od złości, która przeradzała się w nostalgię.
- Księgi i inne przedmioty zapewne, ale pan wydaje się dość nierealny – jak zawsze – odparła bez zastanowienia, po czym przygryzła policzek. Cienka warstwa tkanki została rozcięta, a metaliczny posmak krwi osiadł na języku.
Nie umiała zebrać myśli.
Niepewność smagnęła Lisbeth po zaróżowionych policzkach. Chciała stworzyć kolejne myśli okraszone pytajnikiem, lecz nic racjonalnego nie dudniło w ścianach czaszki. Spoglądała na niego, łaknąc pewnego rodzaju wyjaśnień, bowiem ich rozstanie było tym, które odznaczyło się silnie na dziewczynie, tak bardzo spragnionej obecności Juliusa.
Dzisiaj odpychała od siebie te wizje.
- Potrzebne mi księgi, w których opisane są sposoby na klątwy, a także… – zawiesił głos, uśmiechając w ten pokrętny, nieoczywisty sposób. - Wyjaśnienie tego, z jakiego powodu tak łatwo przyszło panu odejść?
Wiedziała, że od tego nie było już odwrotu.
Bezimienny
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Tworzyła zlepek momentów - melodię słów, w których milczał, niechętny rozchylać wargi - zlewała się, pod pozorem stabilnych, cielesnych membran w mieszankę przejrzałych wspomnień. Myśli - jak zsiadłe mleko chmur pod strapionym niebem w szarości nadejścia deszczu nękały go, osaczały, sprawiały, że do tej pory klarowny, czysty r o z s ą d e k wygasił się i pociemniał. Porwały się scenariusze, krążyły jak zeschłe liście w kaprysach podmuchów wiatru, krążyły jak marne strzępki. Wypełzły proste instynkty, spod szaf, spod wybrzuszeń powłok, spod nierówności, spod ciemnych, zakrytych kątów, z szuraniem, z przeklętym zgrzytem.
Uosabiała wszystko, czego sam nie pochlebiał, co tępił zaciekle w sobie, próbował wciąż wyrugować jak kołtun korzeni chwastów. Lubił powtarzać, często, że gardzi podobnym i zgubnym zapleczem cech - nierozwagą, pstrokatą, tak jawną impulsywnością, rozchwianym tchnieniem emocji. Dostrzegał barwy jej uczuć, do tego stopnia wyraźne, że mogły jawnie przezierać przez bladą skórę i sączyć się jak atrament z błękitnych wstążeczek naczyń, rysując się w światłocieniu spokojnej, znanej scenerii. Oddech, nadal spokojny, nie zdołał zapełnić płuc.
Jej nieostrożność
(rozlewa się aż po brzegi).
Czy byłaby równie śmiała, gdyby w antykwariacie znalazło się kilku innych, krążących po wnętrzu gości? Klątwy nie były tym, o czym mówił w otwarty, niepowściągliwy sposób - wiedział, pomimo tego, że księga nie jest esencją ich obecnego zetknięcia, nie jest głównym powodem, dla którego zjawiła się, goszcząc w obecnych progach. Mogła, bez żadnych przeszkód, skorzystać z usług konkurencji - nie miałby tego za złe, co więcej, zrzuciłaby z niego przykrą, drażniącą go kłopotliwość. Potępiał doszczętnie sposób, w jaki postępowała, nieważne, czy jako młódka, czy teraz - kilka lat później, jako nieznacznie starsza, wciąż niedojrzała kobieta. Potępiał, choć równocześnie szarpał nim nieuchwytny, niewysłowiony magnetyzm, zaabsorbowanie, ciekawość, która, jak wierzył, była spiralą schodów wiodącą prosto do piekła - piekła czyhających konsekwencji.
- Dotrzymałem obietnicy - głos wbijał się ostrym klinem, przedzierał się wymierzonym z gorliwą celnością sztychem. Nie odniósł się, w żaden sposób - jeszcze - do szukanego przez nią woluminu, przemilczał również pytanie, czy zdołał jej nie rozpoznać. Wiedział dobrze, kim jest - wiedział od pierwszej chwili, kiedy spojrzeniem przylgnął znów do jej twarzy.
- Przysługa w zamian za księgę - przypomniał. Wszelka, łącząca ich potencjalnie zażyłość, nigdy niewygłoszona, nigdy nieodsłonięta ponad trwający krótko, pozornie niewinny dotyk, nie była wpisana w kontrakt, jaki zawarli pod ciemną kopułą nocy. Wymawiał wszystko spokojnie, nakreślał suche, wyzute z emocji fakty - ani rozradowany, ani szydzący, ani podobnie wściekły.
- Wymaga pani zbyt dużo - ośmielił się jednak wytknąć. Kolejny z kroków; krok, wiodący go naprzód, przekroczył Rubikon lady, złudnej granicy wyznaczającej bezpieczeństwo. - Zupełnie, jakby nie dostrzegała pani ryzyka - nie dostrzegała czy chciała trwać w zaprzeczeniu? Gniew jej ojca był w istocie najlżejszym zagrożeniem, jakie mogło ich spotkać - niektórych nie chciał przywołać nawet w niewinnych, hipotetycznych rozważaniach.
Uosabiała wszystko, czego sam nie pochlebiał, co tępił zaciekle w sobie, próbował wciąż wyrugować jak kołtun korzeni chwastów. Lubił powtarzać, często, że gardzi podobnym i zgubnym zapleczem cech - nierozwagą, pstrokatą, tak jawną impulsywnością, rozchwianym tchnieniem emocji. Dostrzegał barwy jej uczuć, do tego stopnia wyraźne, że mogły jawnie przezierać przez bladą skórę i sączyć się jak atrament z błękitnych wstążeczek naczyń, rysując się w światłocieniu spokojnej, znanej scenerii. Oddech, nadal spokojny, nie zdołał zapełnić płuc.
Jej nieostrożność
(rozlewa się aż po brzegi).
Czy byłaby równie śmiała, gdyby w antykwariacie znalazło się kilku innych, krążących po wnętrzu gości? Klątwy nie były tym, o czym mówił w otwarty, niepowściągliwy sposób - wiedział, pomimo tego, że księga nie jest esencją ich obecnego zetknięcia, nie jest głównym powodem, dla którego zjawiła się, goszcząc w obecnych progach. Mogła, bez żadnych przeszkód, skorzystać z usług konkurencji - nie miałby tego za złe, co więcej, zrzuciłaby z niego przykrą, drażniącą go kłopotliwość. Potępiał doszczętnie sposób, w jaki postępowała, nieważne, czy jako młódka, czy teraz - kilka lat później, jako nieznacznie starsza, wciąż niedojrzała kobieta. Potępiał, choć równocześnie szarpał nim nieuchwytny, niewysłowiony magnetyzm, zaabsorbowanie, ciekawość, która, jak wierzył, była spiralą schodów wiodącą prosto do piekła - piekła czyhających konsekwencji.
- Dotrzymałem obietnicy - głos wbijał się ostrym klinem, przedzierał się wymierzonym z gorliwą celnością sztychem. Nie odniósł się, w żaden sposób - jeszcze - do szukanego przez nią woluminu, przemilczał również pytanie, czy zdołał jej nie rozpoznać. Wiedział dobrze, kim jest - wiedział od pierwszej chwili, kiedy spojrzeniem przylgnął znów do jej twarzy.
- Przysługa w zamian za księgę - przypomniał. Wszelka, łącząca ich potencjalnie zażyłość, nigdy niewygłoszona, nigdy nieodsłonięta ponad trwający krótko, pozornie niewinny dotyk, nie była wpisana w kontrakt, jaki zawarli pod ciemną kopułą nocy. Wymawiał wszystko spokojnie, nakreślał suche, wyzute z emocji fakty - ani rozradowany, ani szydzący, ani podobnie wściekły.
- Wymaga pani zbyt dużo - ośmielił się jednak wytknąć. Kolejny z kroków; krok, wiodący go naprzód, przekroczył Rubikon lady, złudnej granicy wyznaczającej bezpieczeństwo. - Zupełnie, jakby nie dostrzegała pani ryzyka - nie dostrzegała czy chciała trwać w zaprzeczeniu? Gniew jej ojca był w istocie najlżejszym zagrożeniem, jakie mogło ich spotkać - niektórych nie chciał przywołać nawet w niewinnych, hipotetycznych rozważaniach.
Nieznajomy
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Sentyment sprawiał, że w głowie Lisbeth rodził się niewyobrażalny pomysł, by na nowo zespolić ich drogi. Pragnęła obecności mężczyzny, tak samo jak rozmów, które odbywali, gdy była jeszcze młodziutka i niewiele rozumiała, choć wystarczająco, by wiedzieć – jak ważny dla niej był.
Kłamstwo
po stokroć kłamstwo, w które musiała uwierzyć, bowiem przed laty zniknął i tak winno pozostać. Dawne wydarzenia jawiły się ja puzzle, którym brakowało odpowiednich elementów, by móc stać się spójną całością. Zmienili się na przestrzeni minionych zdarzeń, czyniąc z nich obcych, choć tak bliskich zarazem.
Bystre spojrzenie błękitnych tęczówek osiadło na męskiej sylwetce. Złość kolidowała z prozaiczną uprzejmością, którą starała się z siebie wykrzesać, byle nie stać się gruboskórną pannicą z niezbyt bogatego domu. Lawirowała na pograniczu niepewności, jak gdyby ta zajmowała więcej przestrzeni w kobiecym sercu, które biło szybciej, aniżeli do tej pory. Więzienie żeber opóźniało nabranie powietrza w płuca, zadając Gustavsson nieznaczną ilość bólu, jakby nie mogła oddychać swobodnie. Oczekiwała dwojakich zachowań od mężczyzny, ale przede wszystkim
chciała usłyszeć – p r z e p r o s i n y – tuż po tym, jak porzucił ją bez cienia wątpliwości.
Uśmiech rozciągnął pełne, zaróżowione wargi. Obserwowała go z zuchwałością godną najbardziej bezczelnych kobiet, które rościły sobie prawo do wyższego statusu niż ten, który ofiarowali im mężczyźni. Lisbeth w tym wszystkim żądała jedynie szczerości.
- Z taką łatwością porzucasz ludzi? – pytanie uciekło w eter, gdy odwróciła wzrok. Taksowała półki, zachodząc w głowie – jak wiele tajemnic skrywały podstarzałe pergaminy. Mogłaby znaleźć w nich odpowiedź na wszystkie utrapienia związane z klątwa, tak intensywnie wyżerającą lewą dłoń, która wciąż skryta była w materiale rękawiczki.
Nikt nie znał faktycznego powodu, dla którego tak bardzo starała się ukryć wypadek.
Wywróciła teatralnie oczami.
Nie pojmowała. Nie próbowała nawet starać się zrozumieć jakiekolwiek obawy ulatujące spomiędzy ust Juliusa. Nie dowierzała w jego dystans i swobodność wypowiedzi.
- Ryzyka? Jakie ryzyko niesie za sobą znajomość, która wydawała się dostatecznie d o b r a, by tak łatwo z niej nie rezygnować? To ty odszedłeś – dopowiedziała w sposób wątpliwie spokojny, przez co mógł odkryć jak bardzo bolało ją to, że zniknął. - Jak tchórz.
Kłamstwo
po stokroć kłamstwo, w które musiała uwierzyć, bowiem przed laty zniknął i tak winno pozostać. Dawne wydarzenia jawiły się ja puzzle, którym brakowało odpowiednich elementów, by móc stać się spójną całością. Zmienili się na przestrzeni minionych zdarzeń, czyniąc z nich obcych, choć tak bliskich zarazem.
Bystre spojrzenie błękitnych tęczówek osiadło na męskiej sylwetce. Złość kolidowała z prozaiczną uprzejmością, którą starała się z siebie wykrzesać, byle nie stać się gruboskórną pannicą z niezbyt bogatego domu. Lawirowała na pograniczu niepewności, jak gdyby ta zajmowała więcej przestrzeni w kobiecym sercu, które biło szybciej, aniżeli do tej pory. Więzienie żeber opóźniało nabranie powietrza w płuca, zadając Gustavsson nieznaczną ilość bólu, jakby nie mogła oddychać swobodnie. Oczekiwała dwojakich zachowań od mężczyzny, ale przede wszystkim
chciała usłyszeć – p r z e p r o s i n y – tuż po tym, jak porzucił ją bez cienia wątpliwości.
Uśmiech rozciągnął pełne, zaróżowione wargi. Obserwowała go z zuchwałością godną najbardziej bezczelnych kobiet, które rościły sobie prawo do wyższego statusu niż ten, który ofiarowali im mężczyźni. Lisbeth w tym wszystkim żądała jedynie szczerości.
- Z taką łatwością porzucasz ludzi? – pytanie uciekło w eter, gdy odwróciła wzrok. Taksowała półki, zachodząc w głowie – jak wiele tajemnic skrywały podstarzałe pergaminy. Mogłaby znaleźć w nich odpowiedź na wszystkie utrapienia związane z klątwa, tak intensywnie wyżerającą lewą dłoń, która wciąż skryta była w materiale rękawiczki.
Nikt nie znał faktycznego powodu, dla którego tak bardzo starała się ukryć wypadek.
Wywróciła teatralnie oczami.
Nie pojmowała. Nie próbowała nawet starać się zrozumieć jakiekolwiek obawy ulatujące spomiędzy ust Juliusa. Nie dowierzała w jego dystans i swobodność wypowiedzi.
- Ryzyka? Jakie ryzyko niesie za sobą znajomość, która wydawała się dostatecznie d o b r a, by tak łatwo z niej nie rezygnować? To ty odszedłeś – dopowiedziała w sposób wątpliwie spokojny, przez co mógł odkryć jak bardzo bolało ją to, że zniknął. - Jak tchórz.
Bezimienny
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Wszystko, co było trudne - zawiłe, niejednoznaczne, tańczące jak korowody sennych, splątanych marzeń, których odlewy stygną pod przymkniętymi płatkami zamarłych powiek - mogło być dobre w sztuce, nie było, mimo to, dobre w prawdziwym życiu.
Przeszkadzało - przeszkadzało - zaczynało uwierać i wbijać się zębem drzazgi szatkując połacie tkanek.
Szaleńcze hordy emocji są piękne jedynie w wierszach, gdy suszą się pośród strof - jak owady zamknięte w szklanych, gładkich gablotach, jak truchła wypchanych zwierząt. Tylko wtedy, naprawdę wtedy mogą się wydać piękne, kiedy spojrzeniem cieknącym po bladej kartce obraca się eksponaty wewnętrznych, pamiętnych przeżyć - dotyka się je w tej chwili jakby przez rękawiczki, przez pewną, miękką membranę.
Teraz, kiedy sam czuje - pod wpływem jej obecności - ma dłonie lepkie i brudne, sam klei się od nieznanej i niezmywalnej mazi. To krew, to blizna, to smętny, zwieszony kikut po wszystkim, co wcześniej odciął. Nie - nie uważa, by gama wszystkich wewnętrznych, nieokiełznanych doznań, była jakkolwiek piękna; brzydziła go, podobnie jak dokonana przed laty amputacja, w której odszedł bez słowa po wypełnieniu swoich powinności. Tak było lepiej, powtarzał sobie, lepiej dla niego i lepiej podobnie dla niej. Rzecz, która była słuszna, nie była często przyjemna - on podjął słuszną decyzję.
- Od zawsze byłaś lekkomyślna - osąd spadł niczym ostry i zakrzywiony sopel, zerwany z dziąsła budynku. Odnosił się do niej zawsze z pobłażliwością - w chwili, gdy się widzieli ostatnio, była jedynie nastolatką wkraczającą w mury dorosłości. Powtarzał wciąż, że nie lubił jej cech i sposobów, w jakich brnęła przez życie, błądząc po żmijach ścieżek, powtarzał, choć mimo tego - paradoksalnie - pragnął z nimi obcować, śledzić z pewnym zdumieniem, pewną dozą napięcia, którego wartki i rwący świadomość potok wybrzmiewał pośród rozważań.
- Mogłem przewidzieć, że będziesz patrzeć w ten sposób - odbierał gorsze obelgi, choć fakt nazwania go tchórzem pociągnął za cienką, pierwszą strunę irytacji; głos przybrał formę westchnienia, skargi, która krążyła ponad wrotami ust. Odwaga i posłuszeństwo porywom wzburzonych uczuć są wstępem do rychłych grobów, do kilku łez, które stoczą się po pagórku czaszki - ufał, że każde z doświadczonych wyrzeczeń opłaci się tysiąckrotnie, stąd tłamsił w sobie - zabijał większość kaprysów, których prochy bezustannie zamiatał pod dywan skóry, których truchła zwykł chować w szafie drżącej struktury serca. Nie chodziło o samą, zaledwie prostą znajomość - tylko o fakt, że mogłaby nie wystarczyć.
- Wolałaś, bym odszedł później? - nie zbliżył się o milimetr, chociaż pytanie, wpuszczone w przestrzeń przyciasnej scenerii antykwariatu, wybrzmiało odmiennym tonem, mniej obojętnym, takim, który jest zdolny dotknąć, wdzierając się w obręb wnętrza.
- Zostawił cię pośród kłamstw? - dodał. Czy wtedy, sądziła, że będzie ją mniej bolało? Czy chciała żyć pośród mrzonek, naiwnych, stworzonych marzeń? Czy chciała zostać zabawką, od której odszedłby, wierny swojemu światu, utkwiony w pozorze szanowanej, czczącej tradycję rodziny? Tchórzostwem jest niewywiązanie się z obowiązków; on spełnił każdy element zawartej przez nich transakcji.
- Nie wszystkie historie mają szczęśliwe zakończenia, Lisbeth - ośmielił się, po raz pierwszy od kilku lat, wypowiedzieć jej imię; miało gorycz przeszłości, tlącą się na języku.
Przeszkadzało - przeszkadzało - zaczynało uwierać i wbijać się zębem drzazgi szatkując połacie tkanek.
Szaleńcze hordy emocji są piękne jedynie w wierszach, gdy suszą się pośród strof - jak owady zamknięte w szklanych, gładkich gablotach, jak truchła wypchanych zwierząt. Tylko wtedy, naprawdę wtedy mogą się wydać piękne, kiedy spojrzeniem cieknącym po bladej kartce obraca się eksponaty wewnętrznych, pamiętnych przeżyć - dotyka się je w tej chwili jakby przez rękawiczki, przez pewną, miękką membranę.
Teraz, kiedy sam czuje - pod wpływem jej obecności - ma dłonie lepkie i brudne, sam klei się od nieznanej i niezmywalnej mazi. To krew, to blizna, to smętny, zwieszony kikut po wszystkim, co wcześniej odciął. Nie - nie uważa, by gama wszystkich wewnętrznych, nieokiełznanych doznań, była jakkolwiek piękna; brzydziła go, podobnie jak dokonana przed laty amputacja, w której odszedł bez słowa po wypełnieniu swoich powinności. Tak było lepiej, powtarzał sobie, lepiej dla niego i lepiej podobnie dla niej. Rzecz, która była słuszna, nie była często przyjemna - on podjął słuszną decyzję.
- Od zawsze byłaś lekkomyślna - osąd spadł niczym ostry i zakrzywiony sopel, zerwany z dziąsła budynku. Odnosił się do niej zawsze z pobłażliwością - w chwili, gdy się widzieli ostatnio, była jedynie nastolatką wkraczającą w mury dorosłości. Powtarzał wciąż, że nie lubił jej cech i sposobów, w jakich brnęła przez życie, błądząc po żmijach ścieżek, powtarzał, choć mimo tego - paradoksalnie - pragnął z nimi obcować, śledzić z pewnym zdumieniem, pewną dozą napięcia, którego wartki i rwący świadomość potok wybrzmiewał pośród rozważań.
- Mogłem przewidzieć, że będziesz patrzeć w ten sposób - odbierał gorsze obelgi, choć fakt nazwania go tchórzem pociągnął za cienką, pierwszą strunę irytacji; głos przybrał formę westchnienia, skargi, która krążyła ponad wrotami ust. Odwaga i posłuszeństwo porywom wzburzonych uczuć są wstępem do rychłych grobów, do kilku łez, które stoczą się po pagórku czaszki - ufał, że każde z doświadczonych wyrzeczeń opłaci się tysiąckrotnie, stąd tłamsił w sobie - zabijał większość kaprysów, których prochy bezustannie zamiatał pod dywan skóry, których truchła zwykł chować w szafie drżącej struktury serca. Nie chodziło o samą, zaledwie prostą znajomość - tylko o fakt, że mogłaby nie wystarczyć.
- Wolałaś, bym odszedł później? - nie zbliżył się o milimetr, chociaż pytanie, wpuszczone w przestrzeń przyciasnej scenerii antykwariatu, wybrzmiało odmiennym tonem, mniej obojętnym, takim, który jest zdolny dotknąć, wdzierając się w obręb wnętrza.
- Zostawił cię pośród kłamstw? - dodał. Czy wtedy, sądziła, że będzie ją mniej bolało? Czy chciała żyć pośród mrzonek, naiwnych, stworzonych marzeń? Czy chciała zostać zabawką, od której odszedłby, wierny swojemu światu, utkwiony w pozorze szanowanej, czczącej tradycję rodziny? Tchórzostwem jest niewywiązanie się z obowiązków; on spełnił każdy element zawartej przez nich transakcji.
- Nie wszystkie historie mają szczęśliwe zakończenia, Lisbeth - ośmielił się, po raz pierwszy od kilku lat, wypowiedzieć jej imię; miało gorycz przeszłości, tlącą się na języku.
Nieznajomy
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Tęczówki Lisbeth przemierzały kolejne centymetry twarzy Juliua, która dzisiaj wydała jej się tak odległa, jakby nigdy nie nosiła znamiona kogoś – p o z o r n i e – bliskiego, mimo iż w rzeczywistości uczucie było bardziej jednostronne. Fascynacja przerodziła się w niezrozumiałą potrzebę bycia blisko, lecz nagłe zniknięcie zmusiło do z a p o m n i e n i a
i iluzji tęsknoty, która dudniła w kanałach żył raptem przez chwilę. Potem przyszło zwątpienie, zwieńczone pokracznym dystansem, który zrodził się w umyśle i utrzymał przez długie lata.
Julius wydawał się jednocześnie obcy i znajomy, jakoby nic innego w tym momencie nie przyświecało jego postaci. Był przepełniony nadmiarem zaprzeszłych czasów, gdzie ciemnowłosa zdawała się tkwić nadal całą sobą. Serce zabiło gwałtownie, kiedy odezwał się ponownie, a oddech spłycił się znacznie.
Nie dowierzała w dystans i utrzymanie jej w ryzach obojętności.
Chciała wierzyć, że to podłe kłamstwo, któremu miała ulec, ale nie umiała – nie teraz.
- Lekkomyślna? Niewiarygodne – burknęła pod nosem z niedowierzaniem, a chwilę później znalazła się tuż przy nim. Mierzyła go ostrym spojrzeniem, które pragnęło zabić mężczyznę, bowiem ten był skąpany w absurdzie niedorzecznej brei. Tonął w niej i sprawiał wrażenie kompletnie obojętnego na obecność młodziutkiej kobiety, która jedynie chciała odzyskać to co zdołała utracić w perspektywie lat.
- Ten? Czyli - w jaki sposób? Trochę to niedorzeczne, skoro nigdy nie potrafiłeś zachować się wobec mnie uczciwie – stwierdziła bez zastanowienia, a głos Gustavsson wydawał się wybrzmiewać ostrą nutą. Chciała, żeby zmierzył się z prozą konsekwencji, a zaraz potem wywróciła oczami. Niedorzeczność tej sytuacji przypominała coś co było skrywane głęboko w podświadomości, bowiem to tam kobieta uciekała przed wszystkim, co tylko dręczyło jej duszę.
Nie był jej kaprysem. Stawiała go na piedestale ludzi, którzy byli potrzebni w życiu takich jak ona. Skąpanych w sekretach i wiedzy, dzięki której mogła zakosztować kolejnych, nieokreślonych tajemnic związanych z magią zakazaną.
- Wolałam, żebyś nie odchodził… Myślałam, że… – rzuciła bez przekonania, a chwilę później odwróciła wzrok w drugą stronę. Nie chciała ukazywać własnych słabości, a on w pewnym sensie nią był. Młodość przez to rządziła się swoimi prawami. Lawirowała na pograniczu szczerości, byle tylko wydukać na jednym wydechu jak bardzo nienawidzi bezcelowego działania i ucieczek, które nie niosły za sobą zupełnie niczego.
- Nie oczekiwałam od ciebie uczuć, a jedynie zrozumienia i obecności. Czy to wiele? Ależ skąd… Tylko egoiści nie pojmują, jak istotnym jest lojalność – zarzuciła mu bez pomyślunku, wszak targały nią sprzeczne emocje, ta nieokiełznane i odległe od tego, co zdołała poznać przez lata chłodu.
- Owszem, tak jak i nie wszyscy zasługują na pamięć, Juliusie – bezczelność zawibrowała w głosie Lisbeth, która uniosła podbródek
rzucając mu przy tym nieme wyzwanie, jakoby miało być spełnieniem wszystkiego.
i iluzji tęsknoty, która dudniła w kanałach żył raptem przez chwilę. Potem przyszło zwątpienie, zwieńczone pokracznym dystansem, który zrodził się w umyśle i utrzymał przez długie lata.
Julius wydawał się jednocześnie obcy i znajomy, jakoby nic innego w tym momencie nie przyświecało jego postaci. Był przepełniony nadmiarem zaprzeszłych czasów, gdzie ciemnowłosa zdawała się tkwić nadal całą sobą. Serce zabiło gwałtownie, kiedy odezwał się ponownie, a oddech spłycił się znacznie.
Nie dowierzała w dystans i utrzymanie jej w ryzach obojętności.
Chciała wierzyć, że to podłe kłamstwo, któremu miała ulec, ale nie umiała – nie teraz.
- Lekkomyślna? Niewiarygodne – burknęła pod nosem z niedowierzaniem, a chwilę później znalazła się tuż przy nim. Mierzyła go ostrym spojrzeniem, które pragnęło zabić mężczyznę, bowiem ten był skąpany w absurdzie niedorzecznej brei. Tonął w niej i sprawiał wrażenie kompletnie obojętnego na obecność młodziutkiej kobiety, która jedynie chciała odzyskać to co zdołała utracić w perspektywie lat.
- Ten? Czyli - w jaki sposób? Trochę to niedorzeczne, skoro nigdy nie potrafiłeś zachować się wobec mnie uczciwie – stwierdziła bez zastanowienia, a głos Gustavsson wydawał się wybrzmiewać ostrą nutą. Chciała, żeby zmierzył się z prozą konsekwencji, a zaraz potem wywróciła oczami. Niedorzeczność tej sytuacji przypominała coś co było skrywane głęboko w podświadomości, bowiem to tam kobieta uciekała przed wszystkim, co tylko dręczyło jej duszę.
Nie był jej kaprysem. Stawiała go na piedestale ludzi, którzy byli potrzebni w życiu takich jak ona. Skąpanych w sekretach i wiedzy, dzięki której mogła zakosztować kolejnych, nieokreślonych tajemnic związanych z magią zakazaną.
- Wolałam, żebyś nie odchodził… Myślałam, że… – rzuciła bez przekonania, a chwilę później odwróciła wzrok w drugą stronę. Nie chciała ukazywać własnych słabości, a on w pewnym sensie nią był. Młodość przez to rządziła się swoimi prawami. Lawirowała na pograniczu szczerości, byle tylko wydukać na jednym wydechu jak bardzo nienawidzi bezcelowego działania i ucieczek, które nie niosły za sobą zupełnie niczego.
- Nie oczekiwałam od ciebie uczuć, a jedynie zrozumienia i obecności. Czy to wiele? Ależ skąd… Tylko egoiści nie pojmują, jak istotnym jest lojalność – zarzuciła mu bez pomyślunku, wszak targały nią sprzeczne emocje, ta nieokiełznane i odległe od tego, co zdołała poznać przez lata chłodu.
- Owszem, tak jak i nie wszyscy zasługują na pamięć, Juliusie – bezczelność zawibrowała w głosie Lisbeth, która uniosła podbródek
rzucając mu przy tym nieme wyzwanie, jakoby miało być spełnieniem wszystkiego.
Bezimienny
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Pomiędzy jednym a drugim łykiem oddechu, na brzegach ogrodów płuc, pod opuszkami żeber tłamsiła się wciąż bezsilność. Nie umiał jej nigdy zetrzeć, rozorać jej obecności i zdmuchnąć ją niczym pyłu - miała gorzkawy posmak, przez większość czasu ślizgając się po języku, panosząc się w ryzach ciała.
Nie stawał się obojętny - chłodna, ziejąca pod firmamentem umysłu beznamiętność była niewątpliwie ostatnim, co czułby w jej towarzystwie. Jej słowa kaleczyły pomimo tego jak drobne odłamki szkła, stłuczone i rozbryźnięte na wszystkie strony przestrzeni - kąsały tkaninę skóry dudniącej jazgotem bólu.
Nie rozumiał jej.
Nie rozumiał, dlaczego wytykała mu jakikolwiek dostępny brak uczciwości - wypełnił przecież zlecenie, nie zrobił, co prawda, nic ponad, nie został dłużej i nie dbał o ich znajomość - lecz również nie obiecywał jej i nie mamił, że będzie nadal trwać przy niej, trwać wiernie jak prostoduszny i przyjacielski pies. Powstrzymał się od westchnięcia - od głuchej i cichej skargi, która mogła omiatać czerwone pagórki ust. Był bliżej czwartej dekady na ścieżce swojego życia, o wiele bliżej ostygłej dojrzałości niż feerii młodych wybryków - trzeźwość oraz rezerwa, którymi zwykł się kierować, kreśliła mu kształt sukcesu. Gdyby nie był ostrożny, już dawno gniłby we wnętrzu ściemniałej, zatęchłej celi, w trzewiach fortu Nordkinn, pogardzany, wyklęty, z kwitnącą na własnej dłoni, wymowną pieczęcią Lokiego.
- Nie używaj określeń, których znaczenie jest ci zupełnie obce - głos, który poniósł skargę, nie zdradzał najmniejszej szczypty irytacji; przemawiał do niej cierpliwie, jak nauczyciel, który wytyka błąd. Wpadała w bagno przesady, utwierdzając go wyłącznie w przeświadczeniu, że zachowany dystans - oparcie się szeptom pokus - było słuszną decyzją.
- Gdzie widzisz lojalność w handlu? - uniósł dróżkę spojrzenia, znów godząc prosto w jej oczy, w czerń połyskliwych źrenic. Transakcje, liczne transakcje, wymiany różnych korzyści były wyzute z głębi wzniosłych emocji, wiązały się jedynie z zapewnieniem obydwu stronom naręcza słusznych, przekonujących profitów. Tym była ich relacja, korzyścią zarówno dla niej jak i dla niego, wiedza w zamian za starą, rodzinną księgę, na której mu zależało.
- Poruszasz się w wielkich słowach, nieadekwatnych do tak zwyczajnej sytuacji - sączył powoli zdanie - jak jeden, zawarty układ - pojmował, że miała w stosunku do niego większe oczekiwania, chociaż nie mogła zarzucać mu braku uczciwości. Wszystko, co jej obiecał, wypełnił ze wzorcową sumiennością - reszta tkwiła w milczeniu, w wyznaniach, które przenigdy nie opuściły gardła, w napięciu drżącym pod skórą. Jeśli był egoistą - był identycznie samolubny jak każdy, spotkany człowiek.
- Zapomnij o mnie - powiedział nagle, poprosił, z trudem nie załamując się pod ciężarem znamiennej wypowiedzi. Czy rzeczywiście - zapomnienie i bezustanna rozłąka były dobrym lekarstwem? Czy zawsze miał postępować rozsądnie? Słusznie?
- Nie jestem tym, kogo szukasz.
Nie stawał się obojętny - chłodna, ziejąca pod firmamentem umysłu beznamiętność była niewątpliwie ostatnim, co czułby w jej towarzystwie. Jej słowa kaleczyły pomimo tego jak drobne odłamki szkła, stłuczone i rozbryźnięte na wszystkie strony przestrzeni - kąsały tkaninę skóry dudniącej jazgotem bólu.
Nie rozumiał jej.
Nie rozumiał, dlaczego wytykała mu jakikolwiek dostępny brak uczciwości - wypełnił przecież zlecenie, nie zrobił, co prawda, nic ponad, nie został dłużej i nie dbał o ich znajomość - lecz również nie obiecywał jej i nie mamił, że będzie nadal trwać przy niej, trwać wiernie jak prostoduszny i przyjacielski pies. Powstrzymał się od westchnięcia - od głuchej i cichej skargi, która mogła omiatać czerwone pagórki ust. Był bliżej czwartej dekady na ścieżce swojego życia, o wiele bliżej ostygłej dojrzałości niż feerii młodych wybryków - trzeźwość oraz rezerwa, którymi zwykł się kierować, kreśliła mu kształt sukcesu. Gdyby nie był ostrożny, już dawno gniłby we wnętrzu ściemniałej, zatęchłej celi, w trzewiach fortu Nordkinn, pogardzany, wyklęty, z kwitnącą na własnej dłoni, wymowną pieczęcią Lokiego.
- Nie używaj określeń, których znaczenie jest ci zupełnie obce - głos, który poniósł skargę, nie zdradzał najmniejszej szczypty irytacji; przemawiał do niej cierpliwie, jak nauczyciel, który wytyka błąd. Wpadała w bagno przesady, utwierdzając go wyłącznie w przeświadczeniu, że zachowany dystans - oparcie się szeptom pokus - było słuszną decyzją.
- Gdzie widzisz lojalność w handlu? - uniósł dróżkę spojrzenia, znów godząc prosto w jej oczy, w czerń połyskliwych źrenic. Transakcje, liczne transakcje, wymiany różnych korzyści były wyzute z głębi wzniosłych emocji, wiązały się jedynie z zapewnieniem obydwu stronom naręcza słusznych, przekonujących profitów. Tym była ich relacja, korzyścią zarówno dla niej jak i dla niego, wiedza w zamian za starą, rodzinną księgę, na której mu zależało.
- Poruszasz się w wielkich słowach, nieadekwatnych do tak zwyczajnej sytuacji - sączył powoli zdanie - jak jeden, zawarty układ - pojmował, że miała w stosunku do niego większe oczekiwania, chociaż nie mogła zarzucać mu braku uczciwości. Wszystko, co jej obiecał, wypełnił ze wzorcową sumiennością - reszta tkwiła w milczeniu, w wyznaniach, które przenigdy nie opuściły gardła, w napięciu drżącym pod skórą. Jeśli był egoistą - był identycznie samolubny jak każdy, spotkany człowiek.
- Zapomnij o mnie - powiedział nagle, poprosił, z trudem nie załamując się pod ciężarem znamiennej wypowiedzi. Czy rzeczywiście - zapomnienie i bezustanna rozłąka były dobrym lekarstwem? Czy zawsze miał postępować rozsądnie? Słusznie?
- Nie jestem tym, kogo szukasz.
Nieznajomy
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:02
Niedowierzanie wymieszane z goryczą smakowało absurdalnie źle.
Serce Lisbeth uderzało gwałtownie, kiedy raz za razem mierzyła się z wypowiadanymi przez niego półsłówkami, co wywoływało w zeń poczucie irracjonalnego bezsensu. Nie chciała zawierzyć sentencjom, tak łatwo ulatującym w eter i wiszących nad ich głowami w sposób irracjonalnie zły.
Dusiła w sobie feerię emocji, które jawiły się jak nieustępliwe, bowiem to właśnie one stanowiły główny fundament absurdu ich relacji. Kiedy wyszła, wdając się w bieg za jego osobą, kiedy to ojciec odmówił oddania księgi. To właśnie wtedy zrozumiała, że ich zażyłość nie może opierać się wyłącznie o tajemnice okraszone magią zakazaną.
Złość dudniła w kanałach żył, które splątane w meandrach pod bladością skóry, powoli zaczynały pulsować.
Mężczyzna zdawał się jednak nie pojmować, dlaczego dziewczyna z takim zaangażowaniem prosi o pozory kontaktu i czegoś więcej, aniżeli wyłącznie suchej nauki, oscylującej wokół prozy dnia codziennego. Chciała z nim rozmawiać, tak jak zwykli wieczorami to robić, kiedy już dzień się kończył, a oni opracowali cały materiał. Lubiła słuchać,
jednocześnie uciekać się do nieopisanej krainy wyobraźni, gdzie to ich znajomość nie musiała kończyć się na pograniczu realizacji zlecenia.
- Czyżby? Ubódł cię fakt, jak mocno jesteś rozczarowujący w swej głupiej ucieczce? – spytała w sposób zuchwały, nader bezczelny, robiąc kilka kroków w przód. Oddech spłycił się, a tęczówki osiadły na męskiej twarzy, kiedy bez – niemal ani jednej – przerwy, taksowała go i uczyła na nowo. Próbowała przewidzieć wszystkie jego ruchy. Plasował się w roli zagadki; nieopisanej i nieokreślonej prostymi frazesami, co tylko wywoływało w Gustavsson narastający gniew.
Prychnęła pod nosem, gdy poddawał karykaturalnej kreacji ich kontaktów. Sądziła; łudziła się niemalże z każdym kolejnym dniem, że cokolwiek znaczy, jakby nie było nic ważniejszego od tegoż celu. Potem – zdawać się mogło – z a p o m n i a ł a, bowiem stała się żoną, choć nigdy nie było dane jej zostać matką.
Kochała tę wolność, która w tym momencie jawiła się jak proza końca,
do którego zmierzali się wszyscy.
- Masz rację. Nie jesteś mężczyzną, którego szukałam – uśmiechnęła się zuchwale, przełamując do reszty barierę jaka ich dzieliła. Nie umiała wyrzucić go z meandrów wspomnień i wyobrażeń, które wykreowała na potrzeby krótkiej i intensywnej koligacji, otulonej młodzieńczą przekorą.
Odepchnęła go od siebie, tak by poczuł coś więcej niż tylko obojętność, bo przypominał człowieka niewzruszonego i wyzbytego z wszelkiej tęsknoty, która dusiła kobiecą duszę.
- Jesteś pokraczną imitacją tego, kogo myślałam, że znam… Rozczarowujące – głos Lisbeth był przesiąknięty nutą buntu,
bo dla niej nie istniały granice przyzwoitości i norm, o które tak zabiegał świat.
Serce Lisbeth uderzało gwałtownie, kiedy raz za razem mierzyła się z wypowiadanymi przez niego półsłówkami, co wywoływało w zeń poczucie irracjonalnego bezsensu. Nie chciała zawierzyć sentencjom, tak łatwo ulatującym w eter i wiszących nad ich głowami w sposób irracjonalnie zły.
Dusiła w sobie feerię emocji, które jawiły się jak nieustępliwe, bowiem to właśnie one stanowiły główny fundament absurdu ich relacji. Kiedy wyszła, wdając się w bieg za jego osobą, kiedy to ojciec odmówił oddania księgi. To właśnie wtedy zrozumiała, że ich zażyłość nie może opierać się wyłącznie o tajemnice okraszone magią zakazaną.
Złość dudniła w kanałach żył, które splątane w meandrach pod bladością skóry, powoli zaczynały pulsować.
Mężczyzna zdawał się jednak nie pojmować, dlaczego dziewczyna z takim zaangażowaniem prosi o pozory kontaktu i czegoś więcej, aniżeli wyłącznie suchej nauki, oscylującej wokół prozy dnia codziennego. Chciała z nim rozmawiać, tak jak zwykli wieczorami to robić, kiedy już dzień się kończył, a oni opracowali cały materiał. Lubiła słuchać,
jednocześnie uciekać się do nieopisanej krainy wyobraźni, gdzie to ich znajomość nie musiała kończyć się na pograniczu realizacji zlecenia.
- Czyżby? Ubódł cię fakt, jak mocno jesteś rozczarowujący w swej głupiej ucieczce? – spytała w sposób zuchwały, nader bezczelny, robiąc kilka kroków w przód. Oddech spłycił się, a tęczówki osiadły na męskiej twarzy, kiedy bez – niemal ani jednej – przerwy, taksowała go i uczyła na nowo. Próbowała przewidzieć wszystkie jego ruchy. Plasował się w roli zagadki; nieopisanej i nieokreślonej prostymi frazesami, co tylko wywoływało w Gustavsson narastający gniew.
Prychnęła pod nosem, gdy poddawał karykaturalnej kreacji ich kontaktów. Sądziła; łudziła się niemalże z każdym kolejnym dniem, że cokolwiek znaczy, jakby nie było nic ważniejszego od tegoż celu. Potem – zdawać się mogło – z a p o m n i a ł a, bowiem stała się żoną, choć nigdy nie było dane jej zostać matką.
Kochała tę wolność, która w tym momencie jawiła się jak proza końca,
do którego zmierzali się wszyscy.
- Masz rację. Nie jesteś mężczyzną, którego szukałam – uśmiechnęła się zuchwale, przełamując do reszty barierę jaka ich dzieliła. Nie umiała wyrzucić go z meandrów wspomnień i wyobrażeń, które wykreowała na potrzeby krótkiej i intensywnej koligacji, otulonej młodzieńczą przekorą.
Odepchnęła go od siebie, tak by poczuł coś więcej niż tylko obojętność, bo przypominał człowieka niewzruszonego i wyzbytego z wszelkiej tęsknoty, która dusiła kobiecą duszę.
- Jesteś pokraczną imitacją tego, kogo myślałam, że znam… Rozczarowujące – głos Lisbeth był przesiąknięty nutą buntu,
bo dla niej nie istniały granice przyzwoitości i norm, o które tak zabiegał świat.
Bezimienny
Re: 07.02.2001 – Antykwariat „Gylfaginning” – Nieznajomy: L. Gustavsson & Bezimienny: J. Nordahl Nie 3 Gru - 15:03
Wstyd jest przeklętą plamą, jest brudną masą zacieku, którego żałobne znamię oszpeca sufit umysłu - po raz pierwszy od dawna, zupełnie irracjonalnie, doświadcza jego widoku, obecność, którą roztacza, brzydzi go i odrzuca jak widok oślizgłej larwy. Po raz pierwszy od dawna, ponownie, udziela mu się niepewność, chwieje się, w samym środku, nie - pod wpływem subtelnych, kobiecych dłoni pchających z impetem tors, to nic, mógłby stwierdzić, prawdziwy seans porażki odbywa się na rozpiętym, drgającym ekranie wnętrza.
Czy miała rację? Pogrążył się w studni myśli - poniekąd zawsze uciekał, uchodził z centrum uwagi, chcąc być nużącym, do bólu szarym człowiekiem, uciekał od swojej żony, uciekał od swoich krewnych, uciekał od ich tradycji, ich przywiązania, ich wyświechtanych, po stokroć mówionych stwierdzeń, krążących wciąż na ich ustach. Wyciszał wszystkie zachcianki, z wyjątkiem tej najgłośniejszej - magii zakazanej palącej aż do zwęglenia splątane łodygi żył. Księgi, które poznawał, również były ucieczką, była nią każda pasja, było każde zlecenie, jakiemu zwykle pozwalał przysiąść na swoich barkach. Wstyd był słabością, a on zaczynał być słaby - wstydził się, że chciał zostać, poprosić ją, by wstrzymała się, posłuchała go - na spokojnie, raz jeszcze, by spróbowała choć w drobnej części zrozumieć rozsiane cząstki czynników kierujących od zawsze jego tokiem decyzji.
Myliła się, wytykając mu kłamstwo oraz brak lojalności, chociaż nie była w błędzie wytykając mu narzucony dla bezpieczeństwa dystans. Słuszność miała gorzkawy i nieprzyjemny posmak, zaczęła go nagle drażnić, spływając w przepaść przełyku - wzdrygnął się pod wrażeniem, że chciał postąpić w zupełnie odmienny sposób.
Powtarzał sobie od zawsze, że przecież tak będzie lepiej, żyjąc w fałszywym pustelnictwie, w iluzji, bez której kłamstwa czuł się drobny i słaby. Nie był stworzony w pełni do samotności, a jednak, próbował nadal, usilnie, w niej pozostawać. Bał się bycia wykrytym - sam zmącił porządek życia, by później jedynie twierdzić, jak bardzo miłuje spokój.
- Idź - przyznał tylko. Był na ten moment zbyt słaby - nie miał sił jej zatrzymać. Ufał, że wszystko minie, że blizny, które rozdarły się z jej widokiem na nowo znów się zasklepią, że kiedyś ból wreszcie minie, że znów ją zamknie w szkatułce i zrzuci na dno pamięci. Odsunął się do tyłu, łapiąc szybko równowagę, przynajmniej w samym pozorze, przynajmniej tylko na zewnątrz.
- Wróć do swojego życia - posłał jej wtem spojrzenie, ostatnie, złamane w resztkach emocji, inne od wszystkich spojrzeń jakie jej podarował (co tkwiło pośród zieleni oprawek jego tęczówek? smutek, którego jednak nie umiał otwarcie przyznać?). Odwrócił się i nie patrzył już więcej, wiedząc, że zaraz zniknie - wzrok rozmył się, nieobecny.
Usłyszał wkrótce trzask drzwi
- i ciszę.
Tak musiał wyglądać koniec.
Julius i Lisbeth z tematu
Czy miała rację? Pogrążył się w studni myśli - poniekąd zawsze uciekał, uchodził z centrum uwagi, chcąc być nużącym, do bólu szarym człowiekiem, uciekał od swojej żony, uciekał od swoich krewnych, uciekał od ich tradycji, ich przywiązania, ich wyświechtanych, po stokroć mówionych stwierdzeń, krążących wciąż na ich ustach. Wyciszał wszystkie zachcianki, z wyjątkiem tej najgłośniejszej - magii zakazanej palącej aż do zwęglenia splątane łodygi żył. Księgi, które poznawał, również były ucieczką, była nią każda pasja, było każde zlecenie, jakiemu zwykle pozwalał przysiąść na swoich barkach. Wstyd był słabością, a on zaczynał być słaby - wstydził się, że chciał zostać, poprosić ją, by wstrzymała się, posłuchała go - na spokojnie, raz jeszcze, by spróbowała choć w drobnej części zrozumieć rozsiane cząstki czynników kierujących od zawsze jego tokiem decyzji.
Myliła się, wytykając mu kłamstwo oraz brak lojalności, chociaż nie była w błędzie wytykając mu narzucony dla bezpieczeństwa dystans. Słuszność miała gorzkawy i nieprzyjemny posmak, zaczęła go nagle drażnić, spływając w przepaść przełyku - wzdrygnął się pod wrażeniem, że chciał postąpić w zupełnie odmienny sposób.
Powtarzał sobie od zawsze, że przecież tak będzie lepiej, żyjąc w fałszywym pustelnictwie, w iluzji, bez której kłamstwa czuł się drobny i słaby. Nie był stworzony w pełni do samotności, a jednak, próbował nadal, usilnie, w niej pozostawać. Bał się bycia wykrytym - sam zmącił porządek życia, by później jedynie twierdzić, jak bardzo miłuje spokój.
- Idź - przyznał tylko. Był na ten moment zbyt słaby - nie miał sił jej zatrzymać. Ufał, że wszystko minie, że blizny, które rozdarły się z jej widokiem na nowo znów się zasklepią, że kiedyś ból wreszcie minie, że znów ją zamknie w szkatułce i zrzuci na dno pamięci. Odsunął się do tyłu, łapiąc szybko równowagę, przynajmniej w samym pozorze, przynajmniej tylko na zewnątrz.
- Wróć do swojego życia - posłał jej wtem spojrzenie, ostatnie, złamane w resztkach emocji, inne od wszystkich spojrzeń jakie jej podarował (co tkwiło pośród zieleni oprawek jego tęczówek? smutek, którego jednak nie umiał otwarcie przyznać?). Odwrócił się i nie patrzył już więcej, wiedząc, że zaraz zniknie - wzrok rozmył się, nieobecny.
Usłyszał wkrótce trzask drzwi
- i ciszę.
Tak musiał wyglądać koniec.
Julius i Lisbeth z tematu