:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg
2 posters
Nieznajomy
27.01.2001
Scenerię malowały stoliki pełne młodości, kreatywności i wyjątkowości wylewającej się z ich ust. Gdyby się postarać, można wyodrębnić poszczególne słowa — nazwiska. Każdy tutaj miał jakieś, ważniejsze lub mniej, w swoim mniemaniu jednak jedyne, które się liczyło. Potomkowie wielkich królów, poetów, myślicieli, po prostu ludzi. Nie. Przeszłość, zawsze była mityczna, nigdy zwyczajna. Myśleli o twoich dziadach jak o bogach. Legendach, które kiedyś chodziły po tej samej ziemi, mówiły te same słowa i piły te same wina. Chwalili się tym, jakby to było jakieś osiągnięcie, jakby to cokolwiek znaczyło. W jej oczach nie znaczyło nic.
Patrzyła pustym wzrokiem w chłopca siedzącego naprzeciw niej, kiwając mało przekonująco głową. Opowiadał jej o historii swojej rodziny, gdzie ich nie było, czegóż to nie dokonali. Mówił — my, tak jakby to on zapisał się na kartach historii. To nie o nim pisane są podręczniki, jego nikt nie będzie pamiętał. Jej, zresztą, również nie. Rozproszy się w tym wszystkim, utonie w czasie, zniknie równie szybko, co przyszło jej się pojawić.
Zapytał ją o coś, odruchowo pokiwała głową. Spojrzał na nią zdezorientowany, pełen radości, jak dziecko, które słyszy, że może pójść później spać. Był wciąż dzieckiem, chociaż powinien dorosnąć lata temu. Był nieco zniechęcony tym, że robi doktorat. Ja skończyłem na trzecim stopniu i zacząłem pracować w firmie ojca, mówił dumny. Każdy z nich pracował pod butem ojca. Każdy z nich z tego powodu puszył się jak paw. Każdy z nich, jeden po drugim, merdał uszami, gdy komentowała to jedną sylabą sugerującą, że jej to imponuje. Nie oczekiwali do niej więcej niż sylab. Nie była niczym innym jak zlepkiem szumu w ciasnej sukience z włosami w połowie upiętymi do góry, ale nie za ciasno. Za ciasno i ktoś pomyśli, że nie umie się bawić. Kilka kosmyków opadało jej na twarz i długie, błyszczące kolczyki. Nie może sprawiać wrażenia zbyt sztywnej, aby to zadziałało.
Mijała się z prawdą ostatnio zbyt mocno.
— Robi się tu trochę tłoczno — powiedziała, bawiąc się rogiem serwetki wciąż zwiniętej w trójkątny kształt. Nie powie nic więcej. On musi pomyśleć, że to był jego pomysł. Niech poczuje się decyzyjny, jakby od niego zależała reszta nocy. Nie kwestionował tego, że miała ze sobą skórzaną torbę wypchaną ubraniami. Musiałby wtedy ją o coś faktycznie zapytać, zmienić temat ze swojego nazwiska. A przecież nie miał nic oprócz niego do zaoferowania.
Dalej mówił, nie łapiąc jeszcze, co zostało rzucone na wiatr. Zauważyła dokładny moment, gdy w końcu decydował się posłuchać jej słów. Uśmiechnął się, jakby właśnie ją jakoś oszukał. Wygrał z nią w grę, gdy on nawet nie był w niej graczem. Był pionkiem, mało wartym, którego mogła po spełnieniu swojego celu spisać od razu na straty.
— Chcesz — spytał, przełykając ślinę, jakby bał się, że samo pytanie ją obrazi. Oczywiście, że ją obrazi. — pójść w jakieś bardziej ustronne miejsce?
Spuściła wzrok w obrus stolika. Bawiła się bransoletką z koralików z runami. Skrzywiła usta, jakby się gorączkowo zastanawiała. Jakby właśnie debatowała, co jest dla niej ważniejsze — opinia publiczna, czy on. Miał być przecież czymś zakazanym, czego nie robiła nigdy wcześniej. Odkryła, że najchętniej łapią się na jej słowa, gdy wierzą, że są pierwszymi, dla których je wypowiada. Było coś niepokojącego w tej świadomości, ukryta w niej jakaś pierwotna prawda na temat płci przeciwnej.
— Zazwyczaj tego nie robię, ale — ściszyła głos, to był sekret tylko dla jego uszu przeznaczony. — tak dobrze nam się rozmawia.
W życiu nie prowadziła nudniejszej rozmowy. Nie trwała ona jednak długo. Nie potrzebował, aby powtarzać mu to dwa razy. Był bystry, chociaż w tym zakresie. Wspomniał, mimochodem oczywiście, że ma mieszkanie na starym mieście.
—…właściwie, to mój tato ma. Ale ja tam mieszkam. Sam, oczywiście. — Oczywiście. Zaśmiała się w odpowiedzi, tak sztucznie, że aż ją cofnęło w środku. Wyciągnęła rękę do przodu, gładząc delikatnie jego skórę. Od razu zaoferował, że tylko ureguluje rachunek i mogą wychodzić. Niemal nie dał jej czasu na odpowiedź, od razu przygotowując się do zapłacenia.
Ubrali się z powrotem w płaszcze; każde samo, bo najwyraźniej z nazwiskiem w parze nie szły dobre maniery. Nie szkodzi. Nic z tego i tak nie ma żadnego znaczenia. Może traktować ją tak, jak mu się żywnie podoba. Płacić za jedzenie, patrzeć, jak sama włoży swój płaszcz, zakłada skórzane rękawiczki i zarzuca torbę na ramię. Poinformował ją, że musi jeszcze tylko pójść do toalety. Nie spytała po co, skoro zaraz będą w jego mieszkaniu. Nawet się ucieszyła, że będzie mieć chwilę dla siebie.
— Poczekam przed wejściem — powiedziała obojętnie. W całej swojej ekscytacji nawet jedna lampka nad głową mu się nie zapaliła. Pewnie będzie mogła po prostu leżeć i odliczać aż skończy. Na końcu powie, że było świetnie, najlepiej w jej życiu i pójdzie spać. On będzie zbyt zajęty myśleniem, że ojciec będzie w końcu z niego dumny, aby coś spostrzec. Nie będzie, oczywiście. Tacy jak oni nigdy nie przynosili dumy. Wiedziała o tym doskonale, pozna w końcu swój swego.
Wyszła na zewnątrz, przystanęła kawałek od wejścia, zaraz obok kuszącej ją srebrnym połyskiem popielniczki. Wyciągnęła paczkę z torby, z pośpiechu nie zasuwając zamka do końca. Zaklęciem odpaliła włożony do ust papieros. Kiedyś nie paliła w ogóle, potem tylko trochę, teraz często. W ostatnich tygodniach niemal z desperacją, ściskając ze sobą policzki, aż dym utopi jej płuca. Wydychając go, miała nadzieję, że wyjdzie z niej coś jeszcze. Być może nie potrafiła już oddychać bez tego. Uspokoić się bez nałogu.
Lubiła to miejsce. Wbrew temu, co jej dzisiejsze towarzystwo mogło sugerować, było interesujące. Pretensjonalne, owszem, jednak częściej ciekawe i nietypowe. Najbardziej lubiła przychodzić tutaj sama. Siadać przy trzecim stoliku od okna, wybierać książkę z półki, na którą miała akurat ochotę i zamawiać czarną herbatę z lipowym miodem. Czasami, jeśli zostawała dłużej, to na jej stoliku pojawiała się whisky z cytryną i lodem. Siedziała, aż skończyła książkę, a przynajmniej tę część, która ją interesowała. Nie rozmawiała z nikim, nikt jej nie zaczepiał. Obserwowała ludzi dookoła, podsłuchiwała ich rozmowy, próbując dopowiedzieć zarówno ich początek, jak i koniec. Bywało też tak, że pisała w swoim pamiętniku, udając przed samą sobą, że była to wielka powieść, która zmieni postrzeganie wszystkich dookoła. Jej życie jednak nic nie zmieni.
Chwila ciszy zaczęła się kurczyć, usłyszała zbliżające się do niej kroki. Zaciągnęła się jeszcze, miała nadzieję, że przynajmniej to pozwoli jej dzisiaj skończyć. Spojrzała w prawo, pewna, że wie, kto obok niej stoi. Pierwszy raz dzisiaj się pomyliła. Z początku go nie rozpoznała.
Trzy lata. Wytrzymała trzy cholerne lata.
Bezimienny
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:30
Był ponury wietrzny wieczór, ulicami snuł się trujący dym i opar alkoholu wydobywający się z przydrożnych kafejek i barów. Wiekowy zegar z kukułką wybijał którąś godzinę z mieszkania wyżej, tego o uchylonych oknach, zapewne, żeby przewietrzyć z niego smród prywatności. Chłód mierzwił resztę ciszy miasta, gorączkowo sunąc swoimi językami po brukowanych ulicach, zdobiąc je cienką jak papier taflą lodu.
Olaf wracał właśnie z galerii, krótkim spacerem do zacisza swojego mieszkania, gdzie samotność miała całkowicie go pogrążyć, razem z butelką napoczętej tego poranka whisky, jednej z barku, trzymanych na specjalniejsze okazje niżeli zwykła sobotnia noc. Podziemia zostawił w rękach klientów, ochrony i kurtyzan, samemu pragnąc rozkoszować się wszystkim tym, co nie było im dane — białymi ścianami mieszkania na ostatnim piętrze kamienicy starego miasta. Te odziane w obrazy mieszczone w złotych ramach spoglądały na swojego właściciela z nieukrywaną wręcz odrazą, a przynajmniej tak czuł, gdy spoglądał weń. Wszedł w księżycowe srebro na wskroś dzisiaj złote, kłębiąc się w swoich myślach i w ich plątaninie przewracając i wykręcając kostki nóg. Walcząc z wiatrem powiekami zmrużonymi tak, aby jedynie resztka światła mogła przez nie wpaść, ruszał wciąż w przód, nie bacząc już na drogę.
Wyczerpany pogrążał się we wspomnieniach każdej z miałkich nocy, jakie darowane było mu przeżyć. Krótkie zrywy, gdy ta ostatnia chowała usta w jego marynarce, ciemnymi oczami i kośćmi początkowymi tak ostrymi, że dotykając je, mógł pociąć sobie palce, zostawiał w butonierce, razem z resztką nigdy niewypłakanych nienawiści. Była tylko jedna istota na całym boskim świecie, która doprowadziła do tejże chwili. Demon. Zwykły demon, którego zdecydował się wpuścić do swoich piwnic i okazać czułość, bezpieczeństwo, zapewnić azyl w brudzie Midgardu. Wykorzystany i upokorzony — ją właśnie obwiniał za wszelkie swe krzywdy, za odejście tej jednej wyjątkowej, której poświęcić mógł wiele — choć zdawał się nie zauważać, jak wiele nie potrafił jej dać, choć tego przecież sobie życzyła. Rozpacze o przeszłości wypełnione były krzykiem matki w jego stronę, chwilami, gdy klęczał też przed nią, zapłakany i skruszony, błagając, aby wybaczyła mu winy, których nigdy się nie dopuścił. Od jej śmierci nigdy już nie przepraszał, nigdy też nie pozostał niewinny.
Łańcuchy wolności oplatały go mocno, wypalając na ciele słowa, jakoby miłość była zwykłą alfonserką. Miłości nigdy nie szukał, co najwyżej interesowały go uniesienia i tam też kładł całą swoją uwagę. Lecz choćby przegonić od siebie chciał wszystkie mroczne cienie — dogonią go cienie.
I tylko niewiadomym pozostawało, czy oczy piekły ze zmęczenia, czy to wiatr tak głęboko wkradł się pod powieki.
Skręcił za róg, obierając dłuższą drogę, w której trakcie wielbić mógłby płatki śniegu na własnych dłoniach odzianych w skórzane cienkie rękawiczki, zbyt zimne na panującą wokół aurę, lecz dostatecznie eleganckie, aby nie potrafił z nich zrezygnować. Coś ciągnęło go w dom i odpychało od niego, jakby Midgard wzywał swojego wybawiciela do wspólnej zabawy pośród jego łez. Piekący ból w gardle, przypominający coś na pozór przeziębiania, choć nie mający nic wspólnego z chorobą, ściskał tam dech, a kłucie w klatce piersiowej nie ustawało. Był on jednak niczym w porównaniu do ataków bólączki, jakie dopuszczały się nawiedzania ciała mężczyzny. Dziesiątki ran na skórze mogły jedynie przypomnieć, że nigdy nie będzie od niej wolny, a łańcuchy zacisną się w końcu jeszcze mocniej, więżąc go tam po wszech wieki.
I krótki ledwie moment, gdy zmrużone oczy otworzył szerzej, bez uśmiechu i przymilności usiłując wyminąć zgromadzony przed kawiarnią tłum, wystarczył, aby zobaczył przed nimi całą swoją przeszłość.
Była zakończeniem pierwszego tomiku poezji, inskrypcją wyrytą w kamieniu, wszelkim dobrym wspomnieniem o przeszłości, której już przecież odzyskać nie mógł. Była sarnimi oczami wpatrującymi się w swojego zbawiciela wypełnionymi ciepłem. Była rozpustą zaklętą w drobnym ciele, łamiącym się pod ściskiem palców. Była dobrą pamięcią, stroną z notatnika, na której nastolatka narysowałaby serce w jej lewym górnym rogu. Była rozpaczą, bo morałem opowieści ku przestrodze. Była ostatnim, co pamiętał, zanim Lykke postanowiła zrujnować każdą komórkę jego ciała, zostawiając na pastwę sępów i hien. Była cytrynowym sorbetem, tak kwaśnym i orzeźwiającym, że gdy pierwszy raz dostrzegł profil jej twarzy, nie mógł uwierzyć, że jest żywa.
Trzy długie lata albo dwa, albo może i rok lub pięć. Nie pamiętał już nawet.
— Paskudny nałóg, panno Nørgaard — stanął tuż obok.
Pachniała teraz inaczej lub to wiatr mieszał Olafowi w głowie i ściągał w jego stronę wonie tłumu. Jeśli nie, to jednak stała się bardziej gorzka, dojrzalsza w swojej postaci i wyraźnie bardziej zmęczona. Cóż, zawsze łączyło te dwoje to co nieoczywiste.
Uśmiechnął się jeszcze lekko odrętwiałą twarzą, przybierając typową dla siebie angażującą i kulturalną teatralną maskę. Ruszyć mógłby dalej, ledwie kiwnąć jej głową w imię starych dobrych czasów i zapomnieć znów, ale nie zrobił tak. Zamiast tego stał tam wyprostowany, spoglądając z góry na dawną kochankę, jak gdyby nie minął nawet dzień.
Olaf wracał właśnie z galerii, krótkim spacerem do zacisza swojego mieszkania, gdzie samotność miała całkowicie go pogrążyć, razem z butelką napoczętej tego poranka whisky, jednej z barku, trzymanych na specjalniejsze okazje niżeli zwykła sobotnia noc. Podziemia zostawił w rękach klientów, ochrony i kurtyzan, samemu pragnąc rozkoszować się wszystkim tym, co nie było im dane — białymi ścianami mieszkania na ostatnim piętrze kamienicy starego miasta. Te odziane w obrazy mieszczone w złotych ramach spoglądały na swojego właściciela z nieukrywaną wręcz odrazą, a przynajmniej tak czuł, gdy spoglądał weń. Wszedł w księżycowe srebro na wskroś dzisiaj złote, kłębiąc się w swoich myślach i w ich plątaninie przewracając i wykręcając kostki nóg. Walcząc z wiatrem powiekami zmrużonymi tak, aby jedynie resztka światła mogła przez nie wpaść, ruszał wciąż w przód, nie bacząc już na drogę.
Wyczerpany pogrążał się we wspomnieniach każdej z miałkich nocy, jakie darowane było mu przeżyć. Krótkie zrywy, gdy ta ostatnia chowała usta w jego marynarce, ciemnymi oczami i kośćmi początkowymi tak ostrymi, że dotykając je, mógł pociąć sobie palce, zostawiał w butonierce, razem z resztką nigdy niewypłakanych nienawiści. Była tylko jedna istota na całym boskim świecie, która doprowadziła do tejże chwili. Demon. Zwykły demon, którego zdecydował się wpuścić do swoich piwnic i okazać czułość, bezpieczeństwo, zapewnić azyl w brudzie Midgardu. Wykorzystany i upokorzony — ją właśnie obwiniał za wszelkie swe krzywdy, za odejście tej jednej wyjątkowej, której poświęcić mógł wiele — choć zdawał się nie zauważać, jak wiele nie potrafił jej dać, choć tego przecież sobie życzyła. Rozpacze o przeszłości wypełnione były krzykiem matki w jego stronę, chwilami, gdy klęczał też przed nią, zapłakany i skruszony, błagając, aby wybaczyła mu winy, których nigdy się nie dopuścił. Od jej śmierci nigdy już nie przepraszał, nigdy też nie pozostał niewinny.
Łańcuchy wolności oplatały go mocno, wypalając na ciele słowa, jakoby miłość była zwykłą alfonserką. Miłości nigdy nie szukał, co najwyżej interesowały go uniesienia i tam też kładł całą swoją uwagę. Lecz choćby przegonić od siebie chciał wszystkie mroczne cienie — dogonią go cienie.
I tylko niewiadomym pozostawało, czy oczy piekły ze zmęczenia, czy to wiatr tak głęboko wkradł się pod powieki.
Skręcił za róg, obierając dłuższą drogę, w której trakcie wielbić mógłby płatki śniegu na własnych dłoniach odzianych w skórzane cienkie rękawiczki, zbyt zimne na panującą wokół aurę, lecz dostatecznie eleganckie, aby nie potrafił z nich zrezygnować. Coś ciągnęło go w dom i odpychało od niego, jakby Midgard wzywał swojego wybawiciela do wspólnej zabawy pośród jego łez. Piekący ból w gardle, przypominający coś na pozór przeziębiania, choć nie mający nic wspólnego z chorobą, ściskał tam dech, a kłucie w klatce piersiowej nie ustawało. Był on jednak niczym w porównaniu do ataków bólączki, jakie dopuszczały się nawiedzania ciała mężczyzny. Dziesiątki ran na skórze mogły jedynie przypomnieć, że nigdy nie będzie od niej wolny, a łańcuchy zacisną się w końcu jeszcze mocniej, więżąc go tam po wszech wieki.
I krótki ledwie moment, gdy zmrużone oczy otworzył szerzej, bez uśmiechu i przymilności usiłując wyminąć zgromadzony przed kawiarnią tłum, wystarczył, aby zobaczył przed nimi całą swoją przeszłość.
Była zakończeniem pierwszego tomiku poezji, inskrypcją wyrytą w kamieniu, wszelkim dobrym wspomnieniem o przeszłości, której już przecież odzyskać nie mógł. Była sarnimi oczami wpatrującymi się w swojego zbawiciela wypełnionymi ciepłem. Była rozpustą zaklętą w drobnym ciele, łamiącym się pod ściskiem palców. Była dobrą pamięcią, stroną z notatnika, na której nastolatka narysowałaby serce w jej lewym górnym rogu. Była rozpaczą, bo morałem opowieści ku przestrodze. Była ostatnim, co pamiętał, zanim Lykke postanowiła zrujnować każdą komórkę jego ciała, zostawiając na pastwę sępów i hien. Była cytrynowym sorbetem, tak kwaśnym i orzeźwiającym, że gdy pierwszy raz dostrzegł profil jej twarzy, nie mógł uwierzyć, że jest żywa.
Trzy długie lata albo dwa, albo może i rok lub pięć. Nie pamiętał już nawet.
— Paskudny nałóg, panno Nørgaard — stanął tuż obok.
Pachniała teraz inaczej lub to wiatr mieszał Olafowi w głowie i ściągał w jego stronę wonie tłumu. Jeśli nie, to jednak stała się bardziej gorzka, dojrzalsza w swojej postaci i wyraźnie bardziej zmęczona. Cóż, zawsze łączyło te dwoje to co nieoczywiste.
Uśmiechnął się jeszcze lekko odrętwiałą twarzą, przybierając typową dla siebie angażującą i kulturalną teatralną maskę. Ruszyć mógłby dalej, ledwie kiwnąć jej głową w imię starych dobrych czasów i zapomnieć znów, ale nie zrobił tak. Zamiast tego stał tam wyprostowany, spoglądając z góry na dawną kochankę, jak gdyby nie minął nawet dzień.
Nieznajomy
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:30
Jego twarz była dokładnie taka sama, jak ją zapamiętała, jednak zupełnie inna. Należała jakby do kogoś innego; kogoś starszego, poważniejszego, ze skórą naciągniętą wokół oczu. Serce poruszyło się niespokojnie, jakby nie było pewne, czy powinno bić radośnie, czy może lepiej byłoby czym prędzej uciekać. Nie była na to przygotowana. W głowie przepracowała inne rzeczy; on nie gościł w nich już od jakiegoś czasu. Inne ciernie wbijały jej się teraz w skórę, bardziej bolesne, bo świeże.
Uśmiechnęła się, zanim zdążyła zadecydować czy zareagować, tak, jakby sama chciała. Kąciki ust same się wykrzywiły, jednak oczy pozostały nieuchwytne. Zaangażowane w inne emocje. Zaciągnęła się papierosem, wypuszczając powoli dym ze swoich ust i patrząc jak znika w cieniu nocy.
— Mówi pan tak, jakby sam pan nie miał żadnych uzależnień, panie Wahlberg — odpowiedziała, niemal idealnie naśladując ich wymianę zdań sprzed lat. Nie pamiętała teraz, czy było to ich pierwsze spotkanie, czy któreś z kolejnych. Duch przeszłości wisiał między nimi, jednak rozmowa była teraz prowadzona przez obcych. Słowa nie były akcentowane tak samo, ton głosu był bardziej zgaszony, było w nich mniej wigoru; mniej młodości.
Odwróciła się do niego, w milczeniu obserwując uważnie ruchy jego twarzy, napięte na niej mięśnie, ślady niskiej temperatury na jego nosie czy policzkach. Kiedyś znała tę twarz tak dobrze, śniła i marzyła o niej, aż przestała przynosić ukojenie. Aż musiała zamknąć ją w kufrze na dnie szafy pamięci, wraz ze wszystkim, co jej podarował oraz ze wszystkim, co jej odebrał.
Ona sama zdążyła się zmienić. Jej twarz była smuklejsza, a oczy podkrążone, włosy dłuższe, skóra obdarta i poraniona. Schudła również, zaginęła gdzieś w oczach. Nie chciała już, aby na nią patrzyli. Ostatnio snuła się po kątach, ukrywała w cieniach, marzyła tylko o tym, by móc zasnąć. Sen jednak nie przychodził łaskawie; jedynie płytki oddech towarzyszył jej nocami. Nie wiedziała wcześniej, co brak domu może zrobić z człowiekiem.
Czy mogła mu dalej mówić po imieniu? Jaka była procedura, gdy spotyka się kogoś, kto był w oczach świata dla ciebie nikim? Zerknęła nerwowo na drzwi, obawiając się, że w każdym momencie jej towarzysz może przez nie przejść. Nie chciała się tłumaczyć. Nie Olafowi, z jakiegoś powodu bardzo jej teraz zależało, aby nie zdradzić swojej żałosności i desperacji. Z tego powodu właśnie popełniła dość kluczowy błąd, próbując subtelnym gestem przesunąć torbę na ramieniu tak, aby schowana była za jej ciałem. Pewnie zwróciła tym jedynie dodatkową uwagę na fakt jej istnienia.
Długo się zastanawiała, co powinna powiedzieć. Pogratulować udanego wernisażu? Złożyć nie szczere kondolencje z powodu rozwodu? Pamiętała moment, gdy przeczytała o tym w gazecie i uśmiech nie chciał zejść z jej twarzy do końca dnia. Nie łudziła się, że cokolwiek to może dla nich oznaczać. Pogodziła się z istnieniem przeszłości, była to jednak drobna wygrana, którą w tamtym momencie miała zamiar się cieszyć. Z daleka, oczywiście, gdyż nadal uważała, gdzie stawia swoje kroki w Midgardzie.
Postanowiła więc zrobić jedyną rzecz, jaką maniery mogłyby jej teraz podpowiedzieć. Wyciągnęła paczkę, którą wcześniej schowała w kieszeni płaszcza, gestem proponując mu skorzystanie z niej.
Nie wyglądał, jakby chciał ją minąć. Stał przed nią, wpatrując się oczami, które kiedyś znały ją na wylot. Nie było skrawka jej skóry, której on by nie zobaczył. Teraz jednak miała nowe blizny, nowe myśli, nawet nowe słowa. Zupełnie inna, ta sama Ida.
— Nie chcę oczywiście namawiać do złych nawyków, jedynie proponuję — dodała. On też z pewnością był innym, tym samym Olafem. Być może mniej, być może był już lepiej uformowany, gdy się spotkali. Ona była wtedy nadal miękka, z gliny idealna do lepienia. Teraz w końcu włożono ją do pieca. Była gotowa i nienawidziła tego, czym się stała. Rzeczy, które zrobiła, a najbardziej te, które zrobiła swoim najbliższym. Miłość jednak niszczy najmocniej, bo najmocniej wchodzi. Kręci się w żyłach, gotowa, aby w pewnym momencie wyżebrać je od środa.
Pamiętała dokładnie to uczucie, gdy stało się tak z nim. Nim uświadomiła sobie, jak bardzo głęboko weszła, było już za późno. Czasami była na niego o to zła, innym razem pretensje miała do siebie. Najmocniej chyba gniew kierowała w stronę lustra, za to, że sama sobie ten los uczyniła.
Kolejne osoby wyszły z wnętrza, tym razem w ich towarzystwie znalazł się jej towarzysz wieczoru. Rozglądał się, szukając jej wzrokiem, a ona natomiast wpatrywała się w jego sylwetkę z tak wyraźną niechęcią, że nawet on, gdyby ich wzrok się teraz spotkał, musiałby to zauważyć.
Uśmiechnęła się, zanim zdążyła zadecydować czy zareagować, tak, jakby sama chciała. Kąciki ust same się wykrzywiły, jednak oczy pozostały nieuchwytne. Zaangażowane w inne emocje. Zaciągnęła się papierosem, wypuszczając powoli dym ze swoich ust i patrząc jak znika w cieniu nocy.
— Mówi pan tak, jakby sam pan nie miał żadnych uzależnień, panie Wahlberg — odpowiedziała, niemal idealnie naśladując ich wymianę zdań sprzed lat. Nie pamiętała teraz, czy było to ich pierwsze spotkanie, czy któreś z kolejnych. Duch przeszłości wisiał między nimi, jednak rozmowa była teraz prowadzona przez obcych. Słowa nie były akcentowane tak samo, ton głosu był bardziej zgaszony, było w nich mniej wigoru; mniej młodości.
Odwróciła się do niego, w milczeniu obserwując uważnie ruchy jego twarzy, napięte na niej mięśnie, ślady niskiej temperatury na jego nosie czy policzkach. Kiedyś znała tę twarz tak dobrze, śniła i marzyła o niej, aż przestała przynosić ukojenie. Aż musiała zamknąć ją w kufrze na dnie szafy pamięci, wraz ze wszystkim, co jej podarował oraz ze wszystkim, co jej odebrał.
Ona sama zdążyła się zmienić. Jej twarz była smuklejsza, a oczy podkrążone, włosy dłuższe, skóra obdarta i poraniona. Schudła również, zaginęła gdzieś w oczach. Nie chciała już, aby na nią patrzyli. Ostatnio snuła się po kątach, ukrywała w cieniach, marzyła tylko o tym, by móc zasnąć. Sen jednak nie przychodził łaskawie; jedynie płytki oddech towarzyszył jej nocami. Nie wiedziała wcześniej, co brak domu może zrobić z człowiekiem.
Czy mogła mu dalej mówić po imieniu? Jaka była procedura, gdy spotyka się kogoś, kto był w oczach świata dla ciebie nikim? Zerknęła nerwowo na drzwi, obawiając się, że w każdym momencie jej towarzysz może przez nie przejść. Nie chciała się tłumaczyć. Nie Olafowi, z jakiegoś powodu bardzo jej teraz zależało, aby nie zdradzić swojej żałosności i desperacji. Z tego powodu właśnie popełniła dość kluczowy błąd, próbując subtelnym gestem przesunąć torbę na ramieniu tak, aby schowana była za jej ciałem. Pewnie zwróciła tym jedynie dodatkową uwagę na fakt jej istnienia.
Długo się zastanawiała, co powinna powiedzieć. Pogratulować udanego wernisażu? Złożyć nie szczere kondolencje z powodu rozwodu? Pamiętała moment, gdy przeczytała o tym w gazecie i uśmiech nie chciał zejść z jej twarzy do końca dnia. Nie łudziła się, że cokolwiek to może dla nich oznaczać. Pogodziła się z istnieniem przeszłości, była to jednak drobna wygrana, którą w tamtym momencie miała zamiar się cieszyć. Z daleka, oczywiście, gdyż nadal uważała, gdzie stawia swoje kroki w Midgardzie.
Postanowiła więc zrobić jedyną rzecz, jaką maniery mogłyby jej teraz podpowiedzieć. Wyciągnęła paczkę, którą wcześniej schowała w kieszeni płaszcza, gestem proponując mu skorzystanie z niej.
Nie wyglądał, jakby chciał ją minąć. Stał przed nią, wpatrując się oczami, które kiedyś znały ją na wylot. Nie było skrawka jej skóry, której on by nie zobaczył. Teraz jednak miała nowe blizny, nowe myśli, nawet nowe słowa. Zupełnie inna, ta sama Ida.
— Nie chcę oczywiście namawiać do złych nawyków, jedynie proponuję — dodała. On też z pewnością był innym, tym samym Olafem. Być może mniej, być może był już lepiej uformowany, gdy się spotkali. Ona była wtedy nadal miękka, z gliny idealna do lepienia. Teraz w końcu włożono ją do pieca. Była gotowa i nienawidziła tego, czym się stała. Rzeczy, które zrobiła, a najbardziej te, które zrobiła swoim najbliższym. Miłość jednak niszczy najmocniej, bo najmocniej wchodzi. Kręci się w żyłach, gotowa, aby w pewnym momencie wyżebrać je od środa.
Pamiętała dokładnie to uczucie, gdy stało się tak z nim. Nim uświadomiła sobie, jak bardzo głęboko weszła, było już za późno. Czasami była na niego o to zła, innym razem pretensje miała do siebie. Najmocniej chyba gniew kierowała w stronę lustra, za to, że sama sobie ten los uczyniła.
Kolejne osoby wyszły z wnętrza, tym razem w ich towarzystwie znalazł się jej towarzysz wieczoru. Rozglądał się, szukając jej wzrokiem, a ona natomiast wpatrywała się w jego sylwetkę z tak wyraźną niechęcią, że nawet on, gdyby ich wzrok się teraz spotkał, musiałby to zauważyć.
Bezimienny
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:30
Rozmyty we własnej nienawiści do świata upragnionego i zniewolonego, stąpał gorączkowo po nim, chwytając się choćby i brzytwy by północne morze nie wciągnęło go pod swoją powierzchnię. Był taki moment, lata temu, a być może miesiące (kto przywiązywałby szczególną wagę do takich momentów?), gdy wszystko wydawało się inne, gdy ból jeszcze nie nastał, a zmęczony wrażliwością na bodźce umysł nie poddawał się melancholii i zarazie. Chwytał wtedy ją za dłoń, całując palce i nadgarstki, ściskając ją w swojej, jakby jutra miało nie być i jakby ta sztuka, o której tak długo jej opowiadał, istniała wtedy naprawdę. Rozpościerał przed młodą dziewczyną historie o obrazach pełnych jezior i lasów, gdzie na pierwszym tle widniały postacie o skórze jasnej i gładkiej, takiej, jaką posiadała ona. Grzebał we własnych myślach epitety o barwach mieniących się tam, o wodospadach szumiących w tle i drobnych pociągnięciach białej farby tuż przy rogach płótna, które miało znaczyć czystość, a przynajmniej tak lubił je wtedy interpretować. Dziś przysiąc mógłby, że był to błąd, że tak naprawdę malarz nie miał na myśli krystaliczności, a zwyczajnie pomylił się, tak jak każdy inny człowiek, tak jak mylił się Olaf Wahlberg.
Była wspomnieniem zawieszonym na haku w przedpokoju, tam, gdzie normalnie wisiał wieszak z wełnianym płaszczem, pokrytym drobinkami rozpuszczającego się śniegu. Ukryła się gdzieś pod nim i dawno już spadła na podłogę, zdeptana i porzucona jak paproch, którego ktoś zapomniał sprzątnąć lub, co zdawałoby się zgoła lepszym symbolem — jak stara złota moneta, pamiątkowa, lecz bez nadanej jej wartości — kompletnie bezużyteczna. Uśmiechnął się nadto łagodnie i urokliwie, tak jak przecież potrafił. Panna Ida Nørgaard. Córka swojej matki, siostra swojego brata, kochanka świata i siebie samej, spragniona burzy i słońca — nie pamiętał jej już inaczej niż przez pryzmat chwil miłych. Ostatni element sprzed feralnego małżeństwa, ostatnie co trzymało go przy zdrowych zmysłach, gdy powoli popadał w swoją własną furię.
— Jestem słabym człowiekiem, panno Nørgaard — pocałować ją w policzek, musnąć jej rumianą, choć chłodną od mrozu skórę własnymi ustami, aby przypomnieć sobie jej gładkość — pragnął tego bardziej, niż sam mógłby chcieć, jednak nie zdecydował się na choćby krok w jej stronę. Zamknęli tamten rozdział i należało się z tym pogodzić, nawet jeśli wszystko inne sypało się teraz i leciało z papierosowym dymem, a ona stała tam, ostatnia wyspa wśród miliona spienionych fal. — Moim nałogiem jest jedynie piękno — już jej to kiedyś mówił, był tego pewien. Być może przy tamtej okazji, gdy pili czarną jak noc kawę siedząc na dwóch różnych krańcach białej jak dzień kanapy, gdy obydwoje wczytywali się we własne książki, a on znad stronic bezsensownej poezji oglądał ukradkiem, jak zmieniają się jej sarnie oczy z każdym kolejnym zdaniem historii o dwóch rycerzach, w której się rozkochała. Być może twierdził tak wtedy, gdy spacerując po greckim wybrzeżu, z dala od innych kochanków i uszczypliwych oczu, kładł dłoń na jej biodrze i palcami sunął po rozpuszczonych łagodnie włosach, aby zaraz potem wgryźć się w kruchą skórę. Być może mówił wtedy, gdy szarpał za jej kostki u nóg, jak zwykłą lalkę, marionetkę, której pozycja zależała jedynie od lalkarza. Ciągnął za sznurki i kierował drobnym dziewczęciem, aby stała się mu idealną. Tak długo, aż nie przestała być nudna, tak długo, aż nie zdradziła się z własnymi sekretami, które po dziś dzień zostały w zmęczonym umyśle Olafa.
Jej ramię osunęło się, a ciężar torby, który ściągnął męskie spojrzenie, okazał się zdziwieniem, niemalże niespodzianką. Kawałek rękawa swetra, podobnego do tego, który nosiła, gdy wędrowali po francuskim muzeum w magicznej dzielnicy, śmiejąc się w głos z tamtego młodzieńca, który zapatrzony w nią wpadł nosem w ścianę.
— Dziękuję — odpowiedział prędko, odmawiając tym samym papierosa z jej kieszeni. Niegdyś nie paliła, nie wtedy gdy się poznali, gdy twierdziła, że whisky nie jest dla niej i gdy spijał wino z jej kieliszka. Albo jej ust. To bez znaczenia. Smakowało tak samo słodko, wypełnione jej młodością. Dziś Ida Nørgaard nie była już dziewczęciem, była kobietą, której zmęczone spojrzenie i rozedrgana dusza nęciła, by ponownie poznać ją i zobaczyć jak wiele zmian wprowadził w nią ktoś inny.
Podążył więc za jej wzrokiem, nie mówiąc nic więcej, nim ten nie napotkał przystojnego młodzieńca, który twarz odziedziczył po swym ojcu. Ten rozglądał się w poszukiwaniach, co jedynie nakreślało sytuację, w jaką niechlubnie zdołał wkroczyć Wahlberg. Od ich ostatniego spotkania nie zmieniło się jednak wiele, wiedział, jak się zachować i wiedział, co robić, by inni zachowywali się tak, jak chciał. Słowem pieścił i radował. Dziś milczał. O ironio!
— Unikałaś mnie — powiedział w końcu znacznie ciszej, a na język aż samo cisnęło się „i dalej unikasz”, lecz powstrzymał się przed tym jakże bezsensownym komentarzem.
Była wspomnieniem zawieszonym na haku w przedpokoju, tam, gdzie normalnie wisiał wieszak z wełnianym płaszczem, pokrytym drobinkami rozpuszczającego się śniegu. Ukryła się gdzieś pod nim i dawno już spadła na podłogę, zdeptana i porzucona jak paproch, którego ktoś zapomniał sprzątnąć lub, co zdawałoby się zgoła lepszym symbolem — jak stara złota moneta, pamiątkowa, lecz bez nadanej jej wartości — kompletnie bezużyteczna. Uśmiechnął się nadto łagodnie i urokliwie, tak jak przecież potrafił. Panna Ida Nørgaard. Córka swojej matki, siostra swojego brata, kochanka świata i siebie samej, spragniona burzy i słońca — nie pamiętał jej już inaczej niż przez pryzmat chwil miłych. Ostatni element sprzed feralnego małżeństwa, ostatnie co trzymało go przy zdrowych zmysłach, gdy powoli popadał w swoją własną furię.
— Jestem słabym człowiekiem, panno Nørgaard — pocałować ją w policzek, musnąć jej rumianą, choć chłodną od mrozu skórę własnymi ustami, aby przypomnieć sobie jej gładkość — pragnął tego bardziej, niż sam mógłby chcieć, jednak nie zdecydował się na choćby krok w jej stronę. Zamknęli tamten rozdział i należało się z tym pogodzić, nawet jeśli wszystko inne sypało się teraz i leciało z papierosowym dymem, a ona stała tam, ostatnia wyspa wśród miliona spienionych fal. — Moim nałogiem jest jedynie piękno — już jej to kiedyś mówił, był tego pewien. Być może przy tamtej okazji, gdy pili czarną jak noc kawę siedząc na dwóch różnych krańcach białej jak dzień kanapy, gdy obydwoje wczytywali się we własne książki, a on znad stronic bezsensownej poezji oglądał ukradkiem, jak zmieniają się jej sarnie oczy z każdym kolejnym zdaniem historii o dwóch rycerzach, w której się rozkochała. Być może twierdził tak wtedy, gdy spacerując po greckim wybrzeżu, z dala od innych kochanków i uszczypliwych oczu, kładł dłoń na jej biodrze i palcami sunął po rozpuszczonych łagodnie włosach, aby zaraz potem wgryźć się w kruchą skórę. Być może mówił wtedy, gdy szarpał za jej kostki u nóg, jak zwykłą lalkę, marionetkę, której pozycja zależała jedynie od lalkarza. Ciągnął za sznurki i kierował drobnym dziewczęciem, aby stała się mu idealną. Tak długo, aż nie przestała być nudna, tak długo, aż nie zdradziła się z własnymi sekretami, które po dziś dzień zostały w zmęczonym umyśle Olafa.
Jej ramię osunęło się, a ciężar torby, który ściągnął męskie spojrzenie, okazał się zdziwieniem, niemalże niespodzianką. Kawałek rękawa swetra, podobnego do tego, który nosiła, gdy wędrowali po francuskim muzeum w magicznej dzielnicy, śmiejąc się w głos z tamtego młodzieńca, który zapatrzony w nią wpadł nosem w ścianę.
— Dziękuję — odpowiedział prędko, odmawiając tym samym papierosa z jej kieszeni. Niegdyś nie paliła, nie wtedy gdy się poznali, gdy twierdziła, że whisky nie jest dla niej i gdy spijał wino z jej kieliszka. Albo jej ust. To bez znaczenia. Smakowało tak samo słodko, wypełnione jej młodością. Dziś Ida Nørgaard nie była już dziewczęciem, była kobietą, której zmęczone spojrzenie i rozedrgana dusza nęciła, by ponownie poznać ją i zobaczyć jak wiele zmian wprowadził w nią ktoś inny.
Podążył więc za jej wzrokiem, nie mówiąc nic więcej, nim ten nie napotkał przystojnego młodzieńca, który twarz odziedziczył po swym ojcu. Ten rozglądał się w poszukiwaniach, co jedynie nakreślało sytuację, w jaką niechlubnie zdołał wkroczyć Wahlberg. Od ich ostatniego spotkania nie zmieniło się jednak wiele, wiedział, jak się zachować i wiedział, co robić, by inni zachowywali się tak, jak chciał. Słowem pieścił i radował. Dziś milczał. O ironio!
— Unikałaś mnie — powiedział w końcu znacznie ciszej, a na język aż samo cisnęło się „i dalej unikasz”, lecz powstrzymał się przed tym jakże bezsensownym komentarzem.
Nieznajomy
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:31
W oddechu czuła jak czas się cofa, jej ciało przyzwyczajone niegdyś do jego obecności, pragnęło niczego więcej, jak go dotknąć. Wiele miłości w jej życiu było na pokaz, jednak dla niego; dla niego umarłaby w sekrecie. Poczuła ją doszczętnie, gdy złamała ją w pół, a świadomość przycisnęła do podłogi. Wiedziała wtedy, że, nawet gdy przyjdzie taki dzień, że nie będzie w stanie przypomnieć sobie już jego twarzy, to wciąż będzie mieć w sobie tę miłość. Weszła w nią za głęboko, nawet jeśli udało jej się ją zakopać, to ona próbowała wygrzebać się na powierzchnię. Nie, pomyślała. Zostań tam, gdzie twoje miejsce.
— Ach tak, pamiętam — powiedziała, samej ciężko jej było stwierdzić, czy jej ton był słodki, czy może zgorzkniały. Wspomnienia w jej pamięci barwiły się kolorami tak różnymi, że niektóre zmieszane ze sobą prezentowały niezrozumiałą dla niej breję. Nie miała w głowie obrazów, jedynie płótno, które ktoś pozostawił w połowie nieskończone, jednak całkowicie wymowne w swojej całości. — Od piękna uzależniony, pięknem otoczony. Prawdziwe przekleństwo.
Wiele pamiętała, wiele również zagubiło się w jej pamięci. Przychodziły falami, czasami spokojnymi, innym razem uderzały z całą swoją potęgą w skały, krusząc je kawałek po kawałku. Zawsze ją to fascynowało — jak coś tak trwałego i stałego, jak skaliste ściany mogły ulegać komuś innemu. Dawały odbierać swój kształt, układały się pod wizję innej siły. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogły nawet nigdzie uciec. Odwrót nie był im pisany, jedyne co mogły to patrzeć, jak marnieją w oczach.
Wspomnień nie powinno się tworzyć na podstawie uczuć, jednak nikt jej tego nie nauczył w czas. Być może teraz byłaby w stanie spojrzeć na niego, takim, jaki jest. Zamiast tego łapała się na tym, że próbuje dostrzec, czy nadal ma te same zmarszczki przy oczach, gdy się uśmiecha. Może wgłębienie w jego policzkach pojawi się na nowo, może coś zaiskrzy w oku, gdy odpowie mu coś sprytnego. Może znowu się ośmieszy, poniższy, ku jego radości. Jak akrobata zatańczy na cienkiej linie jego uciechy, bez siatki na dole, aby mogła ją złapać, gdy on zbyt mocno zakręci. Och, ale przecież spadania nie odróżni się od latania, dopóki kości nie roztrzaskają się o podłoże.
Wzruszyła ramionami tak nieznacznie, że pod warstwą grubego płaszcza było to właściwie niewidoczne. Nie spodziewała się, że przyjmie papierosa. Nauczyła się już, że nie można spodziewać się niczego w jego towarzystwie. Lubił robić na przekór tego, co by się wydawało. Nie jak uparte dziecko, które chciało wszystko na opak. Bardziej jak ktoś tak nieprzenikniony, że przewidzenie następnych ruchów graniczyło z cudem. Ida wiedziała lepiej, niż rywalizować z cudami.
Czuła, że jego wzrok również powędrował za nieproszonym gospodarzem tego wieczoru. Panika grała teraz główne skrzypce w jej głowie. Błagała, by o nie zapomniał, aby te dwa światy się nigdy nie spotkały. Tak strasznie nie miała siły się tłumaczyć. Każdemu, tylko nie jemu. Czy bogowie nie mogą zostawić jej, chociaż resztki godności? Szkoda tylko, że to nie bogowie jej taki los zgotowali.
Usłyszała ostry szept jego głosu, który magnetycznie przyciągnął jej spojrzenie znów na niego. Przez chwilę zapomniała nawet o obawie sprzed chwili. Nie było żadnego chłopca, który gorączkowo szukał jej wzrokiem, jedynie jego słowa odbijające się echem po jej kościach.
— Tak — przyznała bez ogródek, wpatrzona w miód jego oczu. — Z początku celowo, potem z nawyku. Nie było to łatwe zdanie, cały Midgard pachnie tobą — w ściszonym głosie poślizgnęła się do starych nawyków, strzepnęła z siebie tarczę społecznej dyktatury, na nowo roszcząc sobie prawo, do nazywania go po imieniu. Wynegocjowała je przecież, całkowicie uczciwie, tamtej nocy w ogrodzie. Zapłaciła za nie własną krwią. Tak jak ona na zawsze będzie jego, tak to prawo będzie jej się należeć. Aż do śmierci.
— Ida, tu jesteś — poczuła ciężkie od alkoholu ramię otaczające jej barki i jej usta zacisnęły się z irytacji. — Długo na mnie czekałaś? Była straszna kolejka… — przerwał, podnosząc wzrok na stojącego przed nimi Olafa, górującego nad nim nie tylko manierami, co również wzrostem. Widać było, jak intensywnie pracują jego trybiki, gdy próbował rozpoznać jego osobę. Mógł być to jego największy wysiłek intelektualny dzisiejszego wieczoru.
Ona skorzystała z jego dezorientacji i wygrzebała się spod jego uścisku, robiąc dyskretny krok w bok. Jakby to w jakikolwiek sposób ratowało jej sytuację czy pozwalało udawać, że nie zna tego urodziwego młodzieńca obok.
— Pan Wahlberg, przepraszam, nie poznałem pana w tym świetle. Poznaliśmy się już na bankiecie mojego dziadka. Markus Olderman, od tych Oldermanów — wymówił „tych” z takim naciskiem i ślepą pewnością siebie, że Idy oczy aż mimowolnie powędrowały do góry i z trudem powstrzymała silące się na usta „och, zamknij się już wreszcie”.
Czuła, że ten wieczór szybko nie zostanie jej zapomniany. Przymknęła oczy, oddychając głęboko. Policzyła do trzech, matematyka jednak nie miała magicznych właściwości i gdy je otworzyła, on nadal tam stał, wpatrzony w Olafa bardziej maślanymi oczami, niż w nią niedługi czas temu. Mogłaby się poczuć urażona, jednak jedyne, co teraz odczuwała, to zażenowanie.
— Och, gdzie moje maniery — nigdy ich nie było. — Moja urocza towarzyszka to Ida Nørgaard, mieli państwo przyjemność?
Więcej niż jedną, odpowiedziała w myślach. To, w jaki sposób wymówił jej imię, brzmiało niemal jak obelga. Akcentował nazwisko, imię zagubiło się gdzieś w tłumie samogłosek. Najprawdopodobniej to się jedynie liczyło, jej nazwisko i teatrzyk, który odegrała wcześniej. Nie miała co się obrażać, ona miała wobec niego jeszcze mniejsze oczekiwania, a i tak je zawiódł.
Pochylił się bliżej Olafa, ściszając głos jednak nie na tyle, aby Ida nie mogła go usłyszeć. Być może był za głupi albo zbyt gburowaty, aby o tym pomyśleć. Jego mina sugerowała jednak, że był zwyczajnie zbyt dumny.
— Wychodziliśmy właśnie, zrobiło się trochę zbyt tłoczno, jeśli wie pan, co mam na myśli.
Gdyby była gorzej wychowana, to z pewnością trzy zdania temu, powiedziałaby wyraźnie, co o nim myśli. W tym momencie stała jedynie, sparaliżowana zadufaniem, którym się wykazał. Czy można jednak chłopaka winić? Całe życie czekał, aby się wykazać. Zobaczył swoją szansę, aby zobaczyć cień aprobaty w oczach innego mężczyzny. W pewnym stopniu Ida mogłaby to zrozumieć, jednak w tym momencie myślała jedynie o tym, jakie zaklęcie uciszyłoby go na dobre.
— Ach tak, pamiętam — powiedziała, samej ciężko jej było stwierdzić, czy jej ton był słodki, czy może zgorzkniały. Wspomnienia w jej pamięci barwiły się kolorami tak różnymi, że niektóre zmieszane ze sobą prezentowały niezrozumiałą dla niej breję. Nie miała w głowie obrazów, jedynie płótno, które ktoś pozostawił w połowie nieskończone, jednak całkowicie wymowne w swojej całości. — Od piękna uzależniony, pięknem otoczony. Prawdziwe przekleństwo.
Wiele pamiętała, wiele również zagubiło się w jej pamięci. Przychodziły falami, czasami spokojnymi, innym razem uderzały z całą swoją potęgą w skały, krusząc je kawałek po kawałku. Zawsze ją to fascynowało — jak coś tak trwałego i stałego, jak skaliste ściany mogły ulegać komuś innemu. Dawały odbierać swój kształt, układały się pod wizję innej siły. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogły nawet nigdzie uciec. Odwrót nie był im pisany, jedyne co mogły to patrzeć, jak marnieją w oczach.
Wspomnień nie powinno się tworzyć na podstawie uczuć, jednak nikt jej tego nie nauczył w czas. Być może teraz byłaby w stanie spojrzeć na niego, takim, jaki jest. Zamiast tego łapała się na tym, że próbuje dostrzec, czy nadal ma te same zmarszczki przy oczach, gdy się uśmiecha. Może wgłębienie w jego policzkach pojawi się na nowo, może coś zaiskrzy w oku, gdy odpowie mu coś sprytnego. Może znowu się ośmieszy, poniższy, ku jego radości. Jak akrobata zatańczy na cienkiej linie jego uciechy, bez siatki na dole, aby mogła ją złapać, gdy on zbyt mocno zakręci. Och, ale przecież spadania nie odróżni się od latania, dopóki kości nie roztrzaskają się o podłoże.
Wzruszyła ramionami tak nieznacznie, że pod warstwą grubego płaszcza było to właściwie niewidoczne. Nie spodziewała się, że przyjmie papierosa. Nauczyła się już, że nie można spodziewać się niczego w jego towarzystwie. Lubił robić na przekór tego, co by się wydawało. Nie jak uparte dziecko, które chciało wszystko na opak. Bardziej jak ktoś tak nieprzenikniony, że przewidzenie następnych ruchów graniczyło z cudem. Ida wiedziała lepiej, niż rywalizować z cudami.
Czuła, że jego wzrok również powędrował za nieproszonym gospodarzem tego wieczoru. Panika grała teraz główne skrzypce w jej głowie. Błagała, by o nie zapomniał, aby te dwa światy się nigdy nie spotkały. Tak strasznie nie miała siły się tłumaczyć. Każdemu, tylko nie jemu. Czy bogowie nie mogą zostawić jej, chociaż resztki godności? Szkoda tylko, że to nie bogowie jej taki los zgotowali.
Usłyszała ostry szept jego głosu, który magnetycznie przyciągnął jej spojrzenie znów na niego. Przez chwilę zapomniała nawet o obawie sprzed chwili. Nie było żadnego chłopca, który gorączkowo szukał jej wzrokiem, jedynie jego słowa odbijające się echem po jej kościach.
— Tak — przyznała bez ogródek, wpatrzona w miód jego oczu. — Z początku celowo, potem z nawyku. Nie było to łatwe zdanie, cały Midgard pachnie tobą — w ściszonym głosie poślizgnęła się do starych nawyków, strzepnęła z siebie tarczę społecznej dyktatury, na nowo roszcząc sobie prawo, do nazywania go po imieniu. Wynegocjowała je przecież, całkowicie uczciwie, tamtej nocy w ogrodzie. Zapłaciła za nie własną krwią. Tak jak ona na zawsze będzie jego, tak to prawo będzie jej się należeć. Aż do śmierci.
— Ida, tu jesteś — poczuła ciężkie od alkoholu ramię otaczające jej barki i jej usta zacisnęły się z irytacji. — Długo na mnie czekałaś? Była straszna kolejka… — przerwał, podnosząc wzrok na stojącego przed nimi Olafa, górującego nad nim nie tylko manierami, co również wzrostem. Widać było, jak intensywnie pracują jego trybiki, gdy próbował rozpoznać jego osobę. Mógł być to jego największy wysiłek intelektualny dzisiejszego wieczoru.
Ona skorzystała z jego dezorientacji i wygrzebała się spod jego uścisku, robiąc dyskretny krok w bok. Jakby to w jakikolwiek sposób ratowało jej sytuację czy pozwalało udawać, że nie zna tego urodziwego młodzieńca obok.
— Pan Wahlberg, przepraszam, nie poznałem pana w tym świetle. Poznaliśmy się już na bankiecie mojego dziadka. Markus Olderman, od tych Oldermanów — wymówił „tych” z takim naciskiem i ślepą pewnością siebie, że Idy oczy aż mimowolnie powędrowały do góry i z trudem powstrzymała silące się na usta „och, zamknij się już wreszcie”.
Czuła, że ten wieczór szybko nie zostanie jej zapomniany. Przymknęła oczy, oddychając głęboko. Policzyła do trzech, matematyka jednak nie miała magicznych właściwości i gdy je otworzyła, on nadal tam stał, wpatrzony w Olafa bardziej maślanymi oczami, niż w nią niedługi czas temu. Mogłaby się poczuć urażona, jednak jedyne, co teraz odczuwała, to zażenowanie.
— Och, gdzie moje maniery — nigdy ich nie było. — Moja urocza towarzyszka to Ida Nørgaard, mieli państwo przyjemność?
Więcej niż jedną, odpowiedziała w myślach. To, w jaki sposób wymówił jej imię, brzmiało niemal jak obelga. Akcentował nazwisko, imię zagubiło się gdzieś w tłumie samogłosek. Najprawdopodobniej to się jedynie liczyło, jej nazwisko i teatrzyk, który odegrała wcześniej. Nie miała co się obrażać, ona miała wobec niego jeszcze mniejsze oczekiwania, a i tak je zawiódł.
Pochylił się bliżej Olafa, ściszając głos jednak nie na tyle, aby Ida nie mogła go usłyszeć. Być może był za głupi albo zbyt gburowaty, aby o tym pomyśleć. Jego mina sugerowała jednak, że był zwyczajnie zbyt dumny.
— Wychodziliśmy właśnie, zrobiło się trochę zbyt tłoczno, jeśli wie pan, co mam na myśli.
Gdyby była gorzej wychowana, to z pewnością trzy zdania temu, powiedziałaby wyraźnie, co o nim myśli. W tym momencie stała jedynie, sparaliżowana zadufaniem, którym się wykazał. Czy można jednak chłopaka winić? Całe życie czekał, aby się wykazać. Zobaczył swoją szansę, aby zobaczyć cień aprobaty w oczach innego mężczyzny. W pewnym stopniu Ida mogłaby to zrozumieć, jednak w tym momencie myślała jedynie o tym, jakie zaklęcie uciszyłoby go na dobre.
Bezimienny
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:31
W pięknie lubujący się człowiek ma dość nienawiści do świata, aby w złotej jego ramie, pokrytej jeszcze szronem lub stopionej od słonecznego ukropu, odnaleźć ten prawdziwy obraz bytu wszechobecnego. Czym wszak są Bogowie, jeśli nie ujętym w płótnie impulsem, jeśli nie dźwiękiem fortepianu grzmiącym pośród nienarodzonej ciszy, jeśli nie pięknem? Jak daleko człowiek ma do Boga, jeśli nie ledwo milę, jeśli nie jeden centymetr, bo jak odróżnić ich od siebie? Pogrążał się w rozpaczy do Midgardu, który nigdy istnieć nie będzie, do tego, który widniał jedynie w podziemiu Besettelse, sprytnie i lubieżnie wręcz spowity z przemian i tworów magicznych, jak cała reszta. Żyjąc w nienawistnym tchu, oddechu jednym i skrytym w imperium podrzędnego króla, potępiał wszystko to, czemu było brak roztropności i ogłady, wszystko to, co przed laty sam niemalże zniweczył własną butnością i przewrażliwieniem. Dziś został jedynie romantyczny chwyt za gardło, wyciskający z niego tenże dech, a Olaf na świecie znalazł się sam, grzebiąc palcami w brudnej ziemi, jedwab własnej skóry raniąc o wystające z niej kamienie i obgryzione przez zwierzęta kości. Czekał jedynie na nieuchronne, aż piękno przeminie, a pomiędzy światem żywym i martwym zapanuje wreszcie nieład, gdyż to w nim odnaleźć można było najgorsze i najbardziej obskurne ekscytacje.
Spotkanie z nią drapało zaś jak dym papierosowy w gardle, dusiło i aż organizm garnął się, aby kaszlnąć, aby z napiętej szyi strącić osiadający weń czar o posmaku kwaśnej cytryny. Ni łyk mlecznej śmietany, ni krystaliczna woda nie zniweluje uczucia, na którym łapał się w sekundy. Na przyjemności wspomnień i ledwie cicho w tle dzwoniącym żalu jak mały dzwoneczek przy dziecięcym bucie. I odwrócić mógłby się na pięcie i uciec z tego miejsca, ale po co, skoro jej widok był tak miłym, a szept tak przyjemnym dla ucha? Miała rację. Nie zawsze! Tymczasem w tym zdaniu tak. Cały Midgard pachniał Olafem Wahlbergiem, tak zresztą, jak tego pragnął. Roztaczał swoją woń wokół najlepszych miejsc widniejących na jego mapie, wokół ludzi, którzy liczyli się i z którymi warto było rozmawiać, wokół wydarzeń i spotkań, śmietankę towarzyską obsypywał sproszkowanym kakaem, wypatrując, czy jego słodycz zauważalna będzie dla klientów Besettelse. Kiwnął więc nieznacznie głową, uśmiechając się równie lekko i przyjemnie. Cały Midgard pachniał nim, czy to on pachniał Midgardem? Wolał myśleć, że nie przesiąkł skazą tego miasta, zepsutym mięsem wyrzucanym do kanałów i przydrożnych śmietników, wolał myśleć, że wszystkie te kobiety, które napotkał na swojej drodze, które pachniały niczym róże, smakowały teraz whisky, którą wlewał im do gardła.
— A ty, panno Nørgaard? Dalej pachniesz mną? — wyszeptał, nieznacznie tylko nachylając się niżej, aby wyraźnym gestem w płuca wciągnąć haust powietrza wypełniony nią samą. Już dawno z jasnej skóry zniknął zapach bieli jedwabnej męskiej koszuli, już dawno pośród jej ciemnych włosów nie było woni marmuru i diamentu, pozostała w niej pustka, niezidentyfikowany ból, który nosiła w sobie od urodzenia, a który w jej oczach ukazywał się najuboższym w zrozumienie.
Wielkie to szczęście nie wiedzieć dokładnie, na jakim świecie się żyje — mawiał poeta.
Zjawiający się niespodziewanie młodzieniec, jakże wymowny w swoim szczeniackim wręcz zachowaniu, pozowanym jedynie na takie ze smakiem, wywoływał w Olafie wewnętrzne zgorszenie, gdyż ten mógłby okazać się choćby i mordercą, brutalnym kanibalem wysysającym z kości swoich ofiar szpik i kąpiącym się w ich krwi, godzącym sztyletami w postronnych widzów, jak niedoświadczony żongler. Mógłby w szafie chować trupy, mógłby w piwnicach posiadłości trzymać najgroźniejsze bestie, jakie widział świat — nic nie wywoływało w nim równie silnego zniesmaczenia, co brak kultury i manier.
— Ach tak, oczywiście, panie Olderman — przyjacielskim gestem wyciągnął ku niemu dłoń, ściskając ją w zdecydowanym ruchu, choć bladego pojęcia nie miał z kim ma właśnie do czynienia. Rzecz jasna, jego nazwisko nie było Wahlbergowi w żaden sposób obce, a jeśli jego dziadkiem był Ferdinand Olderman, tak cała siec połączeń nagle zdawała się jasna. To zresztą, nie miało w tym momencie najmniejszego znaczenia. Olaf miał swoje maniery i obserwując tylko unoszący się w górę wzrok Idy, uśmiechnął się nieznacznie, rozumiejąc już sytuację, mając z nią przecież do czynienia nie pierwszy raz.
— W istocie, znamy się. Mieliśmy przyjemność poznać się wcześniej i zamienić ze sobą parę słów w trakcie przyjęć. Panna Nørgaard lubuje się w poezji i rzeźbie antropomorficznej, zwłaszcza realistycznej, czyż nie? — pewien był, że chłopiec nie zrozumie ani słowa, ani sensu tej wypowiedzi, więc odnalazł w niej niemalże żart. Zresztą, nie mylił się nadto. Ida od zawsze lubowała się w kształcie sylwetki pokrytej śladem twórcy, to była ich wspólna pasja, gdy jeszcze uciskał ją we własnych dłoniach.
Mężczyzna pozwolił chłopcu nachylić się do siebie i ściszyć głos, a słowa, które usłyszał, jedynie potwierdziły wcześniejsze domniemania na temat jego charakteru. Torba widniejąca na ramieniu dziewczyny jasno wskazywała, że tej nocy zapewne nie zjawi się we własnym domu, że być może nie zjawi się tam na wiele dni, że być może nie zjawiła się od dawna. W czasie gdy ramię opuścił niżej, tak spoglądał wprost na nią, ze zmęczonych oczu usiłując przeczytać cokolwiek, reakcję jasną i niesubtelną.
— Nie mam pojęcia, panie Olderman — odchylił się, stoickim spojrzeniem podążając za młodzieńcem, niemalże z góry oceniając jego zamiary i niechlubne słowa, jakimi nie powinien zaszczycać ani postronnego rozmówcy, ani obcego człowieka, ani tym bardziej kobiety. — Co ma pan na myśli? — wzroku nie odpuścił, a zmarszczone nieznacznie brwi sugerowałyby, że oto Markus Olderman nauczy się zasad dobrego wychowania, nawet jeśli w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Znał się przecież na ludzkiej ekscytacji, a w Idzie jej nie było. Olaf wolał zresztą, gdy krzyczała zaklęta w jego dłoniach, w dłoniach tego chłopca nigdy nie będzie krzyczeć. Jaka szkoda.
— Jestem pewien, że mi pan wybaczy, ale nie widziałem panny Nørgaard blisko 3 lata i nie dokończyliśmy wtedy naszej rozmowy na temat romantyzmu jako zalążka przyszłego ekspresjonizmu — uśmiechnął się przyjaźnie, choć oczy pluły szyderstwem. — Pozwoli pan, że dzisiejszego wieczora przejmę opiekę nad nią i odprowadzę ją do domu? Jeśli oczywiście panna Nørgaard sobie tego życzy — tylko jej zdanie mogło cokolwiek zmienić. O dziwo.
Spotkanie z nią drapało zaś jak dym papierosowy w gardle, dusiło i aż organizm garnął się, aby kaszlnąć, aby z napiętej szyi strącić osiadający weń czar o posmaku kwaśnej cytryny. Ni łyk mlecznej śmietany, ni krystaliczna woda nie zniweluje uczucia, na którym łapał się w sekundy. Na przyjemności wspomnień i ledwie cicho w tle dzwoniącym żalu jak mały dzwoneczek przy dziecięcym bucie. I odwrócić mógłby się na pięcie i uciec z tego miejsca, ale po co, skoro jej widok był tak miłym, a szept tak przyjemnym dla ucha? Miała rację. Nie zawsze! Tymczasem w tym zdaniu tak. Cały Midgard pachniał Olafem Wahlbergiem, tak zresztą, jak tego pragnął. Roztaczał swoją woń wokół najlepszych miejsc widniejących na jego mapie, wokół ludzi, którzy liczyli się i z którymi warto było rozmawiać, wokół wydarzeń i spotkań, śmietankę towarzyską obsypywał sproszkowanym kakaem, wypatrując, czy jego słodycz zauważalna będzie dla klientów Besettelse. Kiwnął więc nieznacznie głową, uśmiechając się równie lekko i przyjemnie. Cały Midgard pachniał nim, czy to on pachniał Midgardem? Wolał myśleć, że nie przesiąkł skazą tego miasta, zepsutym mięsem wyrzucanym do kanałów i przydrożnych śmietników, wolał myśleć, że wszystkie te kobiety, które napotkał na swojej drodze, które pachniały niczym róże, smakowały teraz whisky, którą wlewał im do gardła.
— A ty, panno Nørgaard? Dalej pachniesz mną? — wyszeptał, nieznacznie tylko nachylając się niżej, aby wyraźnym gestem w płuca wciągnąć haust powietrza wypełniony nią samą. Już dawno z jasnej skóry zniknął zapach bieli jedwabnej męskiej koszuli, już dawno pośród jej ciemnych włosów nie było woni marmuru i diamentu, pozostała w niej pustka, niezidentyfikowany ból, który nosiła w sobie od urodzenia, a który w jej oczach ukazywał się najuboższym w zrozumienie.
Wielkie to szczęście nie wiedzieć dokładnie, na jakim świecie się żyje — mawiał poeta.
Zjawiający się niespodziewanie młodzieniec, jakże wymowny w swoim szczeniackim wręcz zachowaniu, pozowanym jedynie na takie ze smakiem, wywoływał w Olafie wewnętrzne zgorszenie, gdyż ten mógłby okazać się choćby i mordercą, brutalnym kanibalem wysysającym z kości swoich ofiar szpik i kąpiącym się w ich krwi, godzącym sztyletami w postronnych widzów, jak niedoświadczony żongler. Mógłby w szafie chować trupy, mógłby w piwnicach posiadłości trzymać najgroźniejsze bestie, jakie widział świat — nic nie wywoływało w nim równie silnego zniesmaczenia, co brak kultury i manier.
— Ach tak, oczywiście, panie Olderman — przyjacielskim gestem wyciągnął ku niemu dłoń, ściskając ją w zdecydowanym ruchu, choć bladego pojęcia nie miał z kim ma właśnie do czynienia. Rzecz jasna, jego nazwisko nie było Wahlbergowi w żaden sposób obce, a jeśli jego dziadkiem był Ferdinand Olderman, tak cała siec połączeń nagle zdawała się jasna. To zresztą, nie miało w tym momencie najmniejszego znaczenia. Olaf miał swoje maniery i obserwując tylko unoszący się w górę wzrok Idy, uśmiechnął się nieznacznie, rozumiejąc już sytuację, mając z nią przecież do czynienia nie pierwszy raz.
— W istocie, znamy się. Mieliśmy przyjemność poznać się wcześniej i zamienić ze sobą parę słów w trakcie przyjęć. Panna Nørgaard lubuje się w poezji i rzeźbie antropomorficznej, zwłaszcza realistycznej, czyż nie? — pewien był, że chłopiec nie zrozumie ani słowa, ani sensu tej wypowiedzi, więc odnalazł w niej niemalże żart. Zresztą, nie mylił się nadto. Ida od zawsze lubowała się w kształcie sylwetki pokrytej śladem twórcy, to była ich wspólna pasja, gdy jeszcze uciskał ją we własnych dłoniach.
Mężczyzna pozwolił chłopcu nachylić się do siebie i ściszyć głos, a słowa, które usłyszał, jedynie potwierdziły wcześniejsze domniemania na temat jego charakteru. Torba widniejąca na ramieniu dziewczyny jasno wskazywała, że tej nocy zapewne nie zjawi się we własnym domu, że być może nie zjawi się tam na wiele dni, że być może nie zjawiła się od dawna. W czasie gdy ramię opuścił niżej, tak spoglądał wprost na nią, ze zmęczonych oczu usiłując przeczytać cokolwiek, reakcję jasną i niesubtelną.
— Nie mam pojęcia, panie Olderman — odchylił się, stoickim spojrzeniem podążając za młodzieńcem, niemalże z góry oceniając jego zamiary i niechlubne słowa, jakimi nie powinien zaszczycać ani postronnego rozmówcy, ani obcego człowieka, ani tym bardziej kobiety. — Co ma pan na myśli? — wzroku nie odpuścił, a zmarszczone nieznacznie brwi sugerowałyby, że oto Markus Olderman nauczy się zasad dobrego wychowania, nawet jeśli w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Znał się przecież na ludzkiej ekscytacji, a w Idzie jej nie było. Olaf wolał zresztą, gdy krzyczała zaklęta w jego dłoniach, w dłoniach tego chłopca nigdy nie będzie krzyczeć. Jaka szkoda.
— Jestem pewien, że mi pan wybaczy, ale nie widziałem panny Nørgaard blisko 3 lata i nie dokończyliśmy wtedy naszej rozmowy na temat romantyzmu jako zalążka przyszłego ekspresjonizmu — uśmiechnął się przyjaźnie, choć oczy pluły szyderstwem. — Pozwoli pan, że dzisiejszego wieczora przejmę opiekę nad nią i odprowadzę ją do domu? Jeśli oczywiście panna Nørgaard sobie tego życzy — tylko jej zdanie mogło cokolwiek zmienić. O dziwo.
Nieznajomy
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:32
Wino, prosto z jej młodych ust, jej cenny czas, niedojrzałe zaufanie i duszę, podaną jak na tacy — na próżno byłoby wymieniać rzeczy, które jej zabrał. Tak, jak na próżno szukać części jej, której nie dotknął. Ona złożona była do jego formy, jakby nadawała się wprost do jego butonierki. Marzyła o takim losie, jeszcze lata temu. Teraz nie potrafiła nazwać swoich marzeń słowami, jedynie wspomnienia tańczyły jej na końcówce języka i opuszkach palców. Drgały one, niezauważalnie. Zastanawiały się, czy jego dłonie są wciąż tak samo aksamitnie miękkie, gdy zaciskają się wokół czyjejś szyi. Chciała poczuć na nowo, jak jego krew krąży w jej żyłach, jak to ona porusza jej kończynami, jak złote sznureczki na porcelanowej lalce.
Tak, miasto pełne było zgiełku, wścibskich oczu i lepkich rąk, duszącego zapachu przeszłości, który w zależności od kierunku wiatru, był bardziej lub mniej słodki. Idąc jego ulicami, w kałużach rozlanych na brukowej kostce, widziała obrazy dni przeżytych. Jego dotyk na dole jej pleców, kciuk delikatnie wskazujący jej, gdzie powinna pójść. Ich złączone nogi pod stołami uroczystych bankietów, gdy ich oczy skierowane były na siebie w milczeniu; w ukryciu. Powiewy wolności, gdy wyjeżdżali stąd daleko — gdy mogli trzymać się za ręce, gdy mógł przerywać jej wywody pocałunkiem, tak, że zapominała wszystkiego, co miała powiedzieć. Mogła wtedy obwiniać to miasto właśnie. To ono im taki los zgotowało, dusiło ich w sobie, trzymając po dwóch różnych stronach marmurowych balkonów.
Wszystko tutaj, na czele z nią, przeciągnęło jego osobą. Nie sposób było się obejrzeć, bez czucia jego ciemnego spojrzenia na swoim karku. Wiele razy włosy stawały jej dęba, a ona odwracała się, z lękiem i nadzieją, że będzie stał za nią. Nigdy jednak jej życzenia i lęki nie spełniały się tak, jakby ich chciała.
— Nie mogłam znaleźć olejków, które by cię ze mnie zmyły — Chwila bezbronnej szczerości, miękkiego, jak roztopione masło spojrzenia. Naprawdę próbowała, desperacko tarła swoją skórę, aż ta czerwieniła się z bólu, nie mogła go jednak wymyć. Zszedł niżej niż pod naskórek, przedarł się przez mięso i kości, zmieniając w niej coś tak głęboko, że sama nie była w stanie do tego sięgnąć. Jakim zaklęciem tego dokonał? Cóż za zakazana dziedzina magii to była, wziąć kogoś tak młodego i przemodelować go pod swoją zachciankę. A zachcianka, jak każda inna, z natury była krótka i nietrwała. Porzucona, na rzecz nowej, która w białej sukni lepiej prezentowała się na pierwszych stronach gazet.
Długo milczała, z każdą sekundą jednak na pierwszy plan obrazu malowanego przed jej oczami, wysuwał się podziw i satysfakcja. Olaf tak pięknie robił to, na co ona nie miała dzisiaj siły. Z gracją obrażał go prosto w twarz, tak pięknie, tak elegancko, że ten nim się zorientował, co się dzieje, było dla niego za późno. Najpewniej z powodu swojego ego z początku poczuł się wyróżniony, ważny; zauważony. Głupi, młody chłopak.
Głupia, młoda Ida.
Podali sobie rękę, jak nakazywał obyczaj. Obyczaj jednak zwolennikiem był Wahlberga, którego wyższość stała się o tyle jaśniejsza, co małostkowość Oldermana dosadna. Jego uścisk dłoni był wiotki, ręka spocona i mała. Przytłoczony był prezencją mężczyzny, nawet jeśli nie potrafił zdać sobie z tego sprawy.
Pokiwała głową, orientując się w sytuacji. Grze, którą we dwoje tu zagrają, kosztem biednego Markusa, który jednak w pełni zasłuż na los, który go czeka.
— To bardzo uprzejme z pana strony, że pan pamięta — odpowiedziała głosem pełnym wyuczonej pokorny i wdzięczności. — Do dziś żywo wspominam te, które był mi pan uprzejmy wskazać w Besettelse. Bywasz tam, Markusie? — zwróciła się niespodziewanie w stronę chłopaka, którego brwi zmarszczyły się w wyraźnym zakłopotaniu. Nie dała mu jednak czasu odpowiedzieć, szybko dodając nieco przyciszonym głosem, jakby chciała uratować go z niezręcznej sytuacji: — To galeria sztuki, z pewnością wiesz.
Nie wątpiła, że wiedział o jej istnieniu. Nie miała również zamiaru umniejszyć wadze tego miejsca, które stało się bardzo ważnym monumentem na mapie Midgardu. Sugerowała jedynie, w swojej cichej złośliwości, że pewne oczywistości umykają uwadze jej rozmówcy, co nie mijało się daleko z prawdą.
Oburzenie na jej twarzy zastąpiło trudne do opanowania rozbawienie. Zajęła się więc czymkolwiek innym — wyrzuciła papierosa do stojącej nieopodal popielniczki, a następnie ściągnęła skórzane rękawiczki, wsuwając je do kieszeni płaszcza. Złota obrączka, wywalczona nienawiścią i migoczącą magia, błyszczała na jej palcu. Ona sama nie zwracała już na nią uwagi, była przedłużeniem jej samej, powstałym jednak w okresie, gdy ich oczy się nie spotkały ze sobą.
Przysłoniła usta dłonią, skutecznie tłumiąc śmiech. Nawet jeśli tego by nie zrobiła, Markus miał o wiele większe zmartwienia. Wpatrywał się w Wahlberga, mrugając intensywnie, zbity z tropu wytartych zachowań. Spodziewał się pokiwania głową, ba — nawet uśmiechu. Już zwykłe, uprzejme przemilczenie tematu było bliżej, w zasięgu jego prawdopodobieństwa. Otwartego pytania nie spodziewał się absolutnie. Nie wytrzymał spojrzenia; spuścił wzrok w chodnik, jak szczeniak, którego zachowanie nie było uznane przez właścicieli za rozkoszne.
— Ja… — zająknął się, a Ida z ogromną satysfakcją patrzyła na przedstawienie. — O-oczywiście nic złego, proszę pana — jego twarz była wciąż nieświadoma finału tej rozmowy. Nadal łudził się, że skończy się tak, jak mu zostało to obiecane. Ida jednak nic nie przysięgała — sugerowała? Być może; każdy jednak wie, że jest to kontrakt całkowicie nieważny.
Gdy poczuł, jak Ida wymyka się mu spod chłopięcych palców, na jego twarzy pojawiło się oburzenie. Dzieci nie lubiły, gdy ktoś przychodził i zabierał im zabawki. Tym bardziej, gdy zabawki same decydowały się zrezygnować z zabawy.
— Przepraszam? — rozpoczął swój wywód, wypinając pierś do przodu. Ida postanowiła, że byłby to moment dobry jak każdy, aby dołączyć ponownie do rozmowy. Zrobiła krok do przodu, zostawiając chłopięcą twarz za swoimi plecami.
— Ależ to życzliwa propozycja z pana strony — rozpromieniła się, sztucznie i przerysowanie, aby wbić dodatkowy gwóźdź do trumny z nazwiskiem Olderman. — Pana maniery pozostają tak nienaganne, jak zapamiętałam. Muszę przyznać szczerze, że od tego zgiełku — jej ciemne oczy powędrowały wymownie w lewo, gdzie znajdowało się zarówno wejście do lokalu, jak i delikwent — zrobiło mi się trochę słabo. Pańska eskorta przyszła więc rychło w czas.
Chociaż jej ton głosu był teatralny, aż do boleści, to wdzięczności była szczera, jak poranna rosa na młodej trawie. Wątpiła, aby obecność Olafa mogła jej przynieść już kiedyś ukojenie. Pogodziła się z zamknięciem tego rozdziału, chociaż nietknięty kufer z pamiątkami każdej ich chwili razem, mógł się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Zabrać mógł ją, gdzie tylko zechciał, tylko nie do jej domu. Ten zniknął z mapy, droga do niego była niedostępna, jednak tą informacją podzieli się, jak już zostaną sami z ulicami miasta pachnącego jego krtanią.
— Przepraszam cię bardzo, Markusie. Być może innym razem uda nam się dokończyć spotkanie — Jej kwaśny uśmiech sugerował całkowitą odwrotność słów, które wypowiadała. Niech, jeśli do niej napisze, to ona nawet z łaski nie zaszczyci krzywych liter spod jego ręki wzrokiem. Toczyła się, to prawda, jednak jego towarzystwo było dnem, na które nie miała zamiaru spływać. On, zdeterminowany jednak zapytał „Na pewno?”, jakby tym wspaniałym argumentem planował zmienić jej zdanie. Suche "tak" wyszło tylko z jej ust. Nie pozostało mu nic innego, jak pożegnać się grzecznie i z podkulonym ogonem, minąć plecy Wahlberga. Być może kierował się do domu, być może postanowił nie ucinać jeszcze nocy, z nadzieją na udane połowy. W sztuce, która się teraz rozgrywała, nie miało to jednak znaczenia. Postać poboczna zeszła ze sceny, główny bohater stał teraz przed nią.
— Dziękuję — wyszeptała, tym razem bez krzty teatralności i sztuczności w głosie. Tonem otwartym i szczerym, jakiego używała, gdy Odlerman przerwał im rozmowę.
Tak, miasto pełne było zgiełku, wścibskich oczu i lepkich rąk, duszącego zapachu przeszłości, który w zależności od kierunku wiatru, był bardziej lub mniej słodki. Idąc jego ulicami, w kałużach rozlanych na brukowej kostce, widziała obrazy dni przeżytych. Jego dotyk na dole jej pleców, kciuk delikatnie wskazujący jej, gdzie powinna pójść. Ich złączone nogi pod stołami uroczystych bankietów, gdy ich oczy skierowane były na siebie w milczeniu; w ukryciu. Powiewy wolności, gdy wyjeżdżali stąd daleko — gdy mogli trzymać się za ręce, gdy mógł przerywać jej wywody pocałunkiem, tak, że zapominała wszystkiego, co miała powiedzieć. Mogła wtedy obwiniać to miasto właśnie. To ono im taki los zgotowało, dusiło ich w sobie, trzymając po dwóch różnych stronach marmurowych balkonów.
Wszystko tutaj, na czele z nią, przeciągnęło jego osobą. Nie sposób było się obejrzeć, bez czucia jego ciemnego spojrzenia na swoim karku. Wiele razy włosy stawały jej dęba, a ona odwracała się, z lękiem i nadzieją, że będzie stał za nią. Nigdy jednak jej życzenia i lęki nie spełniały się tak, jakby ich chciała.
— Nie mogłam znaleźć olejków, które by cię ze mnie zmyły — Chwila bezbronnej szczerości, miękkiego, jak roztopione masło spojrzenia. Naprawdę próbowała, desperacko tarła swoją skórę, aż ta czerwieniła się z bólu, nie mogła go jednak wymyć. Zszedł niżej niż pod naskórek, przedarł się przez mięso i kości, zmieniając w niej coś tak głęboko, że sama nie była w stanie do tego sięgnąć. Jakim zaklęciem tego dokonał? Cóż za zakazana dziedzina magii to była, wziąć kogoś tak młodego i przemodelować go pod swoją zachciankę. A zachcianka, jak każda inna, z natury była krótka i nietrwała. Porzucona, na rzecz nowej, która w białej sukni lepiej prezentowała się na pierwszych stronach gazet.
Długo milczała, z każdą sekundą jednak na pierwszy plan obrazu malowanego przed jej oczami, wysuwał się podziw i satysfakcja. Olaf tak pięknie robił to, na co ona nie miała dzisiaj siły. Z gracją obrażał go prosto w twarz, tak pięknie, tak elegancko, że ten nim się zorientował, co się dzieje, było dla niego za późno. Najpewniej z powodu swojego ego z początku poczuł się wyróżniony, ważny; zauważony. Głupi, młody chłopak.
Głupia, młoda Ida.
Podali sobie rękę, jak nakazywał obyczaj. Obyczaj jednak zwolennikiem był Wahlberga, którego wyższość stała się o tyle jaśniejsza, co małostkowość Oldermana dosadna. Jego uścisk dłoni był wiotki, ręka spocona i mała. Przytłoczony był prezencją mężczyzny, nawet jeśli nie potrafił zdać sobie z tego sprawy.
Pokiwała głową, orientując się w sytuacji. Grze, którą we dwoje tu zagrają, kosztem biednego Markusa, który jednak w pełni zasłuż na los, który go czeka.
— To bardzo uprzejme z pana strony, że pan pamięta — odpowiedziała głosem pełnym wyuczonej pokorny i wdzięczności. — Do dziś żywo wspominam te, które był mi pan uprzejmy wskazać w Besettelse. Bywasz tam, Markusie? — zwróciła się niespodziewanie w stronę chłopaka, którego brwi zmarszczyły się w wyraźnym zakłopotaniu. Nie dała mu jednak czasu odpowiedzieć, szybko dodając nieco przyciszonym głosem, jakby chciała uratować go z niezręcznej sytuacji: — To galeria sztuki, z pewnością wiesz.
Nie wątpiła, że wiedział o jej istnieniu. Nie miała również zamiaru umniejszyć wadze tego miejsca, które stało się bardzo ważnym monumentem na mapie Midgardu. Sugerowała jedynie, w swojej cichej złośliwości, że pewne oczywistości umykają uwadze jej rozmówcy, co nie mijało się daleko z prawdą.
Oburzenie na jej twarzy zastąpiło trudne do opanowania rozbawienie. Zajęła się więc czymkolwiek innym — wyrzuciła papierosa do stojącej nieopodal popielniczki, a następnie ściągnęła skórzane rękawiczki, wsuwając je do kieszeni płaszcza. Złota obrączka, wywalczona nienawiścią i migoczącą magia, błyszczała na jej palcu. Ona sama nie zwracała już na nią uwagi, była przedłużeniem jej samej, powstałym jednak w okresie, gdy ich oczy się nie spotkały ze sobą.
Przysłoniła usta dłonią, skutecznie tłumiąc śmiech. Nawet jeśli tego by nie zrobiła, Markus miał o wiele większe zmartwienia. Wpatrywał się w Wahlberga, mrugając intensywnie, zbity z tropu wytartych zachowań. Spodziewał się pokiwania głową, ba — nawet uśmiechu. Już zwykłe, uprzejme przemilczenie tematu było bliżej, w zasięgu jego prawdopodobieństwa. Otwartego pytania nie spodziewał się absolutnie. Nie wytrzymał spojrzenia; spuścił wzrok w chodnik, jak szczeniak, którego zachowanie nie było uznane przez właścicieli za rozkoszne.
— Ja… — zająknął się, a Ida z ogromną satysfakcją patrzyła na przedstawienie. — O-oczywiście nic złego, proszę pana — jego twarz była wciąż nieświadoma finału tej rozmowy. Nadal łudził się, że skończy się tak, jak mu zostało to obiecane. Ida jednak nic nie przysięgała — sugerowała? Być może; każdy jednak wie, że jest to kontrakt całkowicie nieważny.
Gdy poczuł, jak Ida wymyka się mu spod chłopięcych palców, na jego twarzy pojawiło się oburzenie. Dzieci nie lubiły, gdy ktoś przychodził i zabierał im zabawki. Tym bardziej, gdy zabawki same decydowały się zrezygnować z zabawy.
— Przepraszam? — rozpoczął swój wywód, wypinając pierś do przodu. Ida postanowiła, że byłby to moment dobry jak każdy, aby dołączyć ponownie do rozmowy. Zrobiła krok do przodu, zostawiając chłopięcą twarz za swoimi plecami.
— Ależ to życzliwa propozycja z pana strony — rozpromieniła się, sztucznie i przerysowanie, aby wbić dodatkowy gwóźdź do trumny z nazwiskiem Olderman. — Pana maniery pozostają tak nienaganne, jak zapamiętałam. Muszę przyznać szczerze, że od tego zgiełku — jej ciemne oczy powędrowały wymownie w lewo, gdzie znajdowało się zarówno wejście do lokalu, jak i delikwent — zrobiło mi się trochę słabo. Pańska eskorta przyszła więc rychło w czas.
Chociaż jej ton głosu był teatralny, aż do boleści, to wdzięczności była szczera, jak poranna rosa na młodej trawie. Wątpiła, aby obecność Olafa mogła jej przynieść już kiedyś ukojenie. Pogodziła się z zamknięciem tego rozdziału, chociaż nietknięty kufer z pamiątkami każdej ich chwili razem, mógł się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Zabrać mógł ją, gdzie tylko zechciał, tylko nie do jej domu. Ten zniknął z mapy, droga do niego była niedostępna, jednak tą informacją podzieli się, jak już zostaną sami z ulicami miasta pachnącego jego krtanią.
— Przepraszam cię bardzo, Markusie. Być może innym razem uda nam się dokończyć spotkanie — Jej kwaśny uśmiech sugerował całkowitą odwrotność słów, które wypowiadała. Niech, jeśli do niej napisze, to ona nawet z łaski nie zaszczyci krzywych liter spod jego ręki wzrokiem. Toczyła się, to prawda, jednak jego towarzystwo było dnem, na które nie miała zamiaru spływać. On, zdeterminowany jednak zapytał „Na pewno?”, jakby tym wspaniałym argumentem planował zmienić jej zdanie. Suche "tak" wyszło tylko z jej ust. Nie pozostało mu nic innego, jak pożegnać się grzecznie i z podkulonym ogonem, minąć plecy Wahlberga. Być może kierował się do domu, być może postanowił nie ucinać jeszcze nocy, z nadzieją na udane połowy. W sztuce, która się teraz rozgrywała, nie miało to jednak znaczenia. Postać poboczna zeszła ze sceny, główny bohater stał teraz przed nią.
— Dziękuję — wyszeptała, tym razem bez krzty teatralności i sztuczności w głosie. Tonem otwartym i szczerym, jakiego używała, gdy Odlerman przerwał im rozmowę.
Bezimienny
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:32
Groźba w śnie wysnuta, dłutem wydrążona w kamieniu, co na nadgrobku przeszłej moralności porastał mchem i zapomnieniem. Niegdyś romantyzm wylewający się z cmentarzy służył artystom za bogactwo inspiracji, dziś próżno było szukać w nich miłości, choć wielu z poległych to właśnie w jej imię wyrywało sobie z piersi serca.
Pamiętał doskonale pogrzeb Idy Nørgaard, gdzieś pod pierwszą krwią i gorączką grudnia utknęła w bezsensie i niebycie, po wsze czasy powierzając własne tchnienie w dłonie Olafa. Ten ścisnął je niczym świeży owoc, wypełniony miąższem i kwasotą, wydrążył i wypatroszył, zostawiając poległe truchło pod swoimi stopami. Jak nazwać inaczej lekkie i puste ciało, pozbawione niedojrzałości, jeśli nie przegranym? W całym tym dziwie jednak, określenie „wygranego” nie było możliwe — graniczyło z cudami, jakich dokonywali we dwójkę, zaklęci niepokojem zakazanego dźwięku, odbijającego się od ścian pomalowanej w biel sypialni na pękającym od ciężaru tej odpowiedzialności łóżku. Niegdyś była głupia, dziś była kobietą. Stworzył ją kobietą.
Uśmiechnął się jedynie lekko, wzrokiem sunąc w miarę wspomnień po jej sylwetce pod płaszczem, lecz nie w ambicji ponownego zanurzenia się w niej. Dziś była mu obcą, którą — jak wszystkie jej podobne — postrzegał przez pryzmat własnej krzywdy. Cóż więcej miałoby się liczyć?
Dzisiaj nie była tu sama, dziś inny młodzieniec pragnął chwycić jej dłoń, dziś inny miał zanurzać w niej zęby — jeść ochłapy pozostawione tam przez swojego poprzednika. To nie zazdrość biła z serca Olafa, to infantylna wręcz ironia i sadystyczna chęć bycia tym, który zapisze się w historii nie tylko całego świata, ale i jej własnej. I nie pragnęła swojego towarzysza — przecież znał się jak nikt na ludzkich ekscytacjach, w oczach kobiety dostrzegać mógł zażenowanie, nieoddanie. Przez krótki moment jeszcze rozważał we własnych wizjach, w jaki sposób rozmawiali przed minutą, gdy teraz młoda Ida wbijała pod paznokcie Oldermana ciernie.
— Och, jestem przekonany, że pan Olderman ma znacznie bardziej zajmujące kwestie na swojej głowie, niż zwykła galeria sztuki, panno Nørgaard — fałszywie skromny nie próbował nawet ratować mężczyzny z opałów, a zaplątać go w wir niedopowiedzenia, zostawiając drzwi.
Obrączka na dłoni dziewczęcia nie mogła świadczyć o jej ślubie — wiedziałby przecież. A jednak na krótki moment zawiesił na niej wzrok, obserwując jak paskudny nałóg, zdradził biżuterię dziewczyny. Być może i zauważyłaby to, ba! Nawet podniósł oczy wyżej, kącikiem ust odpowiadając na ten widok — choć bogowie wiedzieli tylko, co chciałby swoją mimiką przekazać. Potrafił w we własnej ogładzie być chamem i — kolokwialnie nazywając rzeczy po imieniu — dupkiem. Potrafił dla własnej tylko przyjemności ludzi sprowadzić na dno, aby tkwili tam, z kamieniem u szyi. Aby topili się, tak jak teraz topił się Markus, nie potrafiąc we własnych ustach znaleźć słów. Publicznie ośmieszony.
— Proszę zatem wyjaśnić — grzebał w trupie chłopca dalej, wykrawając z niego resztki, ku uciesze Idy. Mógłby gnębić go i całą noc, aby na krótki moment zapomnieć o własnych doświadczeniach, o rozbitej w pół cierpkości powłoki nasuwającej się na jego osobę, ale to nie młodzieniec był najbardziej interesującym. Mógłby przeszywać go wzrokiem, łatając piwnymi oczami każdy swój cios — ale niewart był. Obserwował więc przekrój scenek rodzajowych rozgrywających się przed młodymi niedoszłymi kochankami, w jakimś stopniu czując się wręcz bohatersko, że oto uwolnił piękną królewnę ze szponów smoka. Oldermanowi na koniec podał jednak rękę, ściskając ją mocno i pewnie, jakby nie wzruszył się przeszłą rozmową.
— Nie ma za co — odpowiedział jedynie krótko, od razu wystawiając przed siebie dłoń, aby odebrać torbę ciążącą na ramieniu dziewczyny. Jej były towarzysz tego nie zrobił. Co za wstyd. — Jeśli ci słabo, mogę wezwać samochód, ale wierzę, że zimne powietrze dobrze ci zrobi. Proszę, podaj mi torbę — jak zwykle z Twoich barków zdejmę ciężar. Pamiętasz, Ido? Zawsze to robiłem. Ja jedyny. — Więc...? Jeśli się nie mylę, powinniśmy iść w górę ulicy, czyż nie? — przecież odprowadzić ją miał do domu. Dżentelmen.
Pamiętał doskonale pogrzeb Idy Nørgaard, gdzieś pod pierwszą krwią i gorączką grudnia utknęła w bezsensie i niebycie, po wsze czasy powierzając własne tchnienie w dłonie Olafa. Ten ścisnął je niczym świeży owoc, wypełniony miąższem i kwasotą, wydrążył i wypatroszył, zostawiając poległe truchło pod swoimi stopami. Jak nazwać inaczej lekkie i puste ciało, pozbawione niedojrzałości, jeśli nie przegranym? W całym tym dziwie jednak, określenie „wygranego” nie było możliwe — graniczyło z cudami, jakich dokonywali we dwójkę, zaklęci niepokojem zakazanego dźwięku, odbijającego się od ścian pomalowanej w biel sypialni na pękającym od ciężaru tej odpowiedzialności łóżku. Niegdyś była głupia, dziś była kobietą. Stworzył ją kobietą.
Uśmiechnął się jedynie lekko, wzrokiem sunąc w miarę wspomnień po jej sylwetce pod płaszczem, lecz nie w ambicji ponownego zanurzenia się w niej. Dziś była mu obcą, którą — jak wszystkie jej podobne — postrzegał przez pryzmat własnej krzywdy. Cóż więcej miałoby się liczyć?
Dzisiaj nie była tu sama, dziś inny młodzieniec pragnął chwycić jej dłoń, dziś inny miał zanurzać w niej zęby — jeść ochłapy pozostawione tam przez swojego poprzednika. To nie zazdrość biła z serca Olafa, to infantylna wręcz ironia i sadystyczna chęć bycia tym, który zapisze się w historii nie tylko całego świata, ale i jej własnej. I nie pragnęła swojego towarzysza — przecież znał się jak nikt na ludzkich ekscytacjach, w oczach kobiety dostrzegać mógł zażenowanie, nieoddanie. Przez krótki moment jeszcze rozważał we własnych wizjach, w jaki sposób rozmawiali przed minutą, gdy teraz młoda Ida wbijała pod paznokcie Oldermana ciernie.
— Och, jestem przekonany, że pan Olderman ma znacznie bardziej zajmujące kwestie na swojej głowie, niż zwykła galeria sztuki, panno Nørgaard — fałszywie skromny nie próbował nawet ratować mężczyzny z opałów, a zaplątać go w wir niedopowiedzenia, zostawiając drzwi.
Obrączka na dłoni dziewczęcia nie mogła świadczyć o jej ślubie — wiedziałby przecież. A jednak na krótki moment zawiesił na niej wzrok, obserwując jak paskudny nałóg, zdradził biżuterię dziewczyny. Być może i zauważyłaby to, ba! Nawet podniósł oczy wyżej, kącikiem ust odpowiadając na ten widok — choć bogowie wiedzieli tylko, co chciałby swoją mimiką przekazać. Potrafił w we własnej ogładzie być chamem i — kolokwialnie nazywając rzeczy po imieniu — dupkiem. Potrafił dla własnej tylko przyjemności ludzi sprowadzić na dno, aby tkwili tam, z kamieniem u szyi. Aby topili się, tak jak teraz topił się Markus, nie potrafiąc we własnych ustach znaleźć słów. Publicznie ośmieszony.
— Proszę zatem wyjaśnić — grzebał w trupie chłopca dalej, wykrawając z niego resztki, ku uciesze Idy. Mógłby gnębić go i całą noc, aby na krótki moment zapomnieć o własnych doświadczeniach, o rozbitej w pół cierpkości powłoki nasuwającej się na jego osobę, ale to nie młodzieniec był najbardziej interesującym. Mógłby przeszywać go wzrokiem, łatając piwnymi oczami każdy swój cios — ale niewart był. Obserwował więc przekrój scenek rodzajowych rozgrywających się przed młodymi niedoszłymi kochankami, w jakimś stopniu czując się wręcz bohatersko, że oto uwolnił piękną królewnę ze szponów smoka. Oldermanowi na koniec podał jednak rękę, ściskając ją mocno i pewnie, jakby nie wzruszył się przeszłą rozmową.
— Nie ma za co — odpowiedział jedynie krótko, od razu wystawiając przed siebie dłoń, aby odebrać torbę ciążącą na ramieniu dziewczyny. Jej były towarzysz tego nie zrobił. Co za wstyd. — Jeśli ci słabo, mogę wezwać samochód, ale wierzę, że zimne powietrze dobrze ci zrobi. Proszę, podaj mi torbę — jak zwykle z Twoich barków zdejmę ciężar. Pamiętasz, Ido? Zawsze to robiłem. Ja jedyny. — Więc...? Jeśli się nie mylę, powinniśmy iść w górę ulicy, czyż nie? — przecież odprowadzić ją miał do domu. Dżentelmen.
Nieznajomy
Re: 27.01.2001 – Cafe Kronborg – Nieznajomy: I. Nørgaard & Bezimienny: O. Wahlberg Nie 3 Gru - 14:34
Była pewna, że kiedyś mu to powiedziała — gdy leżeli przykryci czymś ciężkim, może kołdrą, może powietrzem od ich oddechów. Pamiętała wyraźnie drżenie jej skóry, gdy przecinał ją swoimi palcami, malując ślady na jej plecach swoim dotykiem. Delikatnym, aczkolwiek piekącym ją aż po żebra. Powiedziała mu wtedy, że czasami czuje, jakby na zawsze została na podłodze tej galerii, pod dziełami sztuki, jak eksponat, który inny mogli przychodzić i oglądać. Ona sama wróciła tam, raz przynajmniej, w świetle dnia i towarzystwie brata, który nieświadomy z zaciekawieniem patrzył na ściany, jego uwadze umknęło kompletnie, że czyjaś cząstka duszy leży dalej na podłodze. Obserwowała ją, gotowa zobaczyć strzępki granatowego materiału, jakieś odbicie w marmurowej posadce, jednak nic takiego nie dostrzegła. Prawda była taka, że nie było żadnego śladu; na obrazach nie zrobiło to wrażenia, tak, jakby wydarzyło się to w jej głowie.
Powiedziała mu wtedy, że czasami ma wrażenie, jakby nie był prawdziwy. Wtopił jej wtedy rękę w cebulki jej włosów, zapewniając ją o prawdziwości swojego bytu.
Myliła się w wielu rzeczach, jednak jedna z nich — o ironio — pozostawała prawdziwa w swoim okrucieństwie. Na próżno szukała innych dłoni, co by wpasowały się w dołki nad jej biodrami, tylko jego kciuki pasowały tam idealnie. Była jego posiłkiem, przygotowanym na specjalnie zamówienie u szefa kuchni, którego jednak nigdy nie skończył. Odłożył znudzony ciasto cytrynowe na bok, a ono nie mogło już zostać podniesione przez nikogo innego. Zostało zużyte, nie miała więc wyboru, jak tylko zużywać się bardziej, i bardziej, i bardziej, byle tylko ktoś ją zapragnął, choć na chwilę spojrzał wzrokiem, jakby była w tym momencie wszystkim. Markus nie patrzył tak jednak na nią; patrzył tylko na części, zawieszał wzrok na jej piersiach, czuła jego spojrzenie, gdy wstawała od stolika i wiedziała, że zatrzymuje się na opinającym materiale sukienki. Nigdy nie widział całości, jej twarzy nie wybrałby spośród tłumu, gdyby przyłożyć mu nóż do gardła i oświadczyć, że od tego zależało jego życie.
Spotkała jego spojrzenie, najpierw na połyskującym złocie jej palca, potem prosto w brązie jej oczu. Chciała wierzyć, że mogło wytworzyć się między nimi zrozumienie, tu i teraz, w tym momencie, ale była to złudność, na jaką nawet jej nie stać. Nie wiedziała, o czym pomyślał; co sobie pomyślał, widząc zaobrączkowaną jej dłoń. Chciała wiedzieć, że coś w związku z tym poczuł, w swojej aroganckiej potrzebie znaczenia dla niego, choć w połowie tyle, co on znaczył dla niej. Choć słowa jego były piękne, echem odbijające się wciąż w jej duszy, a dotyk namiętny i rozpalający ją do granic możliwości, to wiedziała — gdzieś w głębi swojego cichego rozumu wiedziała — że nie mógł jej kochać. Widziała to w jego oczach, tego dnia, gdy ściskając mocno rękę brata, patrzyła jak przysięga innej kobiecie, że nie opuści jej aż do śmierci.
Miała lata doświadczenia w czuciu się niekochaną, potrafiła rozpoznać to na kilometr.
Błądził chłopiec wzrokiem, panika rządziła jego twarzą; nie wyjaśnił nic, nie potrafił dobrać słów w starciu z kimś takim, jak Wahlberg. Nie potrafił nic, pomyślała Ida, nawet już nie będąc zaskoczona swoim okrucieństwem. Patrzyła tylko, jak podają sobie dłoń, jak on kurczy się w oczach jeszcze bardziej. Jak łatwo było mu ulec, weszło do jej myśli. Jak on to robi?
Zdawało jej się, że wie. Arogancko myślała, że rozgryzła już go dawno temu — musiała tak myśleć, była to strategia przeżycia, której koniecznie potrzebowała. Musiała sobie tłumaczyć i spłycać i oszukiwać się, że to wszystko było nieistotnym pyłem przeszłości; że wcale nie zostawiła siebie wtedy, na tej podłodze, a potem kawałek po kawałku w pościeli jego łoża, kanapie jego salonu, jego wypolerowanym fortepianie czy na tysiącu innych miejsc, gdzie zdecydował się mieć ją na własność.
Nie ma za co.
Zapłacisz za to później.
W jego ustach brzmiało to niemal tak samo.
Zsunęła torbę z ramienia, podając ją mu, korzystając z okazji, aby dotknąć jego dłoni; jakby nigdy nie przestawała jej dotykać; jakby była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Jakby ledwie wczoraj szli ulicami malowniczej, francuskiej miejscowości, a ona wpatrzona była w jego twarz, jak w obrazek; wsłuchana w jego słowa, jak w drogowskaz; kierowana jego dotykiem, jak kompasem.
— Nie trzeba, spacer będzie w sam raz — przyznała mu rację, bo a jakże inaczej mogłaby postąpić. Zwątpiła na chwilę, zastanawiając się nad następnym krokiem. Spojrzała w górę ulicy; nie mylił się, oczywiście. Nie miał takiego zwyczaju. Nie mogła jednak tam pójść, wiedziała, że dzisiaj z pewnością znajduje się tam Lasse; Silje jej powiedziała. Być może tam, gdzie on, znalazłaby się również Irene. Nie miała siły wchodzić na nowo do tych ruchomych piasków, im mocniej się z nimi szarpała, tym głębiej ją wciągały. Była tym zmęczona, jej podkrążone oczy i zapadnięte policzki były jej świadkiem, jak bardzo była tym zmęczona.
— Skoro już o tym mowa — zaczęła powoli, wzrok podnosząc ku górze w geście nieśmiałym i wstydliwym, jakby przyłapana została na kłamstwie, do którego się zaraz przyzna. — jestem zmuszona przyznać, że niestety powrót do domu nie jest dla mnie dostępną opcją, w tym momencie. Nie bądź proszę zły za to niewinne kłamstwo wcześniej — pominięcie, tak naprawdę. — nie był to temat, w który chciałam wchodzić w poprzednim towarzystwie.
Sama nie wiedziała, czego od niego oczekiwała w tym momencie. Była całkowicie gotowa na to, że wzruszy ramionami, odłoży torbę u jej stóp i stwierdzi, że jego obowiązek został w takim razie spełniony. Przegoniłby niechcianego adoratora, więc i tak byłaby mu wdzięczna za pomoc, jaką się wykazał. Nie chciała jednak tego.
— Chętnie jednak dokończę z tobą rozmowę o romantyzmie, jako zalążku przyszłego ekspresjonizmu, jeśli nie psuje ci to planów — dodała, tym razem bez cienia wstydu wbijając wzrok w jego ciemne oczy.
Ida i Olaf z tematu
Powiedziała mu wtedy, że czasami ma wrażenie, jakby nie był prawdziwy. Wtopił jej wtedy rękę w cebulki jej włosów, zapewniając ją o prawdziwości swojego bytu.
Myliła się w wielu rzeczach, jednak jedna z nich — o ironio — pozostawała prawdziwa w swoim okrucieństwie. Na próżno szukała innych dłoni, co by wpasowały się w dołki nad jej biodrami, tylko jego kciuki pasowały tam idealnie. Była jego posiłkiem, przygotowanym na specjalnie zamówienie u szefa kuchni, którego jednak nigdy nie skończył. Odłożył znudzony ciasto cytrynowe na bok, a ono nie mogło już zostać podniesione przez nikogo innego. Zostało zużyte, nie miała więc wyboru, jak tylko zużywać się bardziej, i bardziej, i bardziej, byle tylko ktoś ją zapragnął, choć na chwilę spojrzał wzrokiem, jakby była w tym momencie wszystkim. Markus nie patrzył tak jednak na nią; patrzył tylko na części, zawieszał wzrok na jej piersiach, czuła jego spojrzenie, gdy wstawała od stolika i wiedziała, że zatrzymuje się na opinającym materiale sukienki. Nigdy nie widział całości, jej twarzy nie wybrałby spośród tłumu, gdyby przyłożyć mu nóż do gardła i oświadczyć, że od tego zależało jego życie.
Spotkała jego spojrzenie, najpierw na połyskującym złocie jej palca, potem prosto w brązie jej oczu. Chciała wierzyć, że mogło wytworzyć się między nimi zrozumienie, tu i teraz, w tym momencie, ale była to złudność, na jaką nawet jej nie stać. Nie wiedziała, o czym pomyślał; co sobie pomyślał, widząc zaobrączkowaną jej dłoń. Chciała wiedzieć, że coś w związku z tym poczuł, w swojej aroganckiej potrzebie znaczenia dla niego, choć w połowie tyle, co on znaczył dla niej. Choć słowa jego były piękne, echem odbijające się wciąż w jej duszy, a dotyk namiętny i rozpalający ją do granic możliwości, to wiedziała — gdzieś w głębi swojego cichego rozumu wiedziała — że nie mógł jej kochać. Widziała to w jego oczach, tego dnia, gdy ściskając mocno rękę brata, patrzyła jak przysięga innej kobiecie, że nie opuści jej aż do śmierci.
Miała lata doświadczenia w czuciu się niekochaną, potrafiła rozpoznać to na kilometr.
Błądził chłopiec wzrokiem, panika rządziła jego twarzą; nie wyjaśnił nic, nie potrafił dobrać słów w starciu z kimś takim, jak Wahlberg. Nie potrafił nic, pomyślała Ida, nawet już nie będąc zaskoczona swoim okrucieństwem. Patrzyła tylko, jak podają sobie dłoń, jak on kurczy się w oczach jeszcze bardziej. Jak łatwo było mu ulec, weszło do jej myśli. Jak on to robi?
Zdawało jej się, że wie. Arogancko myślała, że rozgryzła już go dawno temu — musiała tak myśleć, była to strategia przeżycia, której koniecznie potrzebowała. Musiała sobie tłumaczyć i spłycać i oszukiwać się, że to wszystko było nieistotnym pyłem przeszłości; że wcale nie zostawiła siebie wtedy, na tej podłodze, a potem kawałek po kawałku w pościeli jego łoża, kanapie jego salonu, jego wypolerowanym fortepianie czy na tysiącu innych miejsc, gdzie zdecydował się mieć ją na własność.
Nie ma za co.
Zapłacisz za to później.
W jego ustach brzmiało to niemal tak samo.
Zsunęła torbę z ramienia, podając ją mu, korzystając z okazji, aby dotknąć jego dłoni; jakby nigdy nie przestawała jej dotykać; jakby była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Jakby ledwie wczoraj szli ulicami malowniczej, francuskiej miejscowości, a ona wpatrzona była w jego twarz, jak w obrazek; wsłuchana w jego słowa, jak w drogowskaz; kierowana jego dotykiem, jak kompasem.
— Nie trzeba, spacer będzie w sam raz — przyznała mu rację, bo a jakże inaczej mogłaby postąpić. Zwątpiła na chwilę, zastanawiając się nad następnym krokiem. Spojrzała w górę ulicy; nie mylił się, oczywiście. Nie miał takiego zwyczaju. Nie mogła jednak tam pójść, wiedziała, że dzisiaj z pewnością znajduje się tam Lasse; Silje jej powiedziała. Być może tam, gdzie on, znalazłaby się również Irene. Nie miała siły wchodzić na nowo do tych ruchomych piasków, im mocniej się z nimi szarpała, tym głębiej ją wciągały. Była tym zmęczona, jej podkrążone oczy i zapadnięte policzki były jej świadkiem, jak bardzo była tym zmęczona.
— Skoro już o tym mowa — zaczęła powoli, wzrok podnosząc ku górze w geście nieśmiałym i wstydliwym, jakby przyłapana została na kłamstwie, do którego się zaraz przyzna. — jestem zmuszona przyznać, że niestety powrót do domu nie jest dla mnie dostępną opcją, w tym momencie. Nie bądź proszę zły za to niewinne kłamstwo wcześniej — pominięcie, tak naprawdę. — nie był to temat, w który chciałam wchodzić w poprzednim towarzystwie.
Sama nie wiedziała, czego od niego oczekiwała w tym momencie. Była całkowicie gotowa na to, że wzruszy ramionami, odłoży torbę u jej stóp i stwierdzi, że jego obowiązek został w takim razie spełniony. Przegoniłby niechcianego adoratora, więc i tak byłaby mu wdzięczna za pomoc, jaką się wykazał. Nie chciała jednak tego.
— Chętnie jednak dokończę z tobą rozmowę o romantyzmie, jako zalążku przyszłego ekspresjonizmu, jeśli nie psuje ci to planów — dodała, tym razem bez cienia wstydu wbijając wzrok w jego ciemne oczy.
Ida i Olaf z tematu