And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999)
2 posters
Nieznajomy
And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:57
Nie przywykła do podobnego splendoru.
Z zewnętrznej elewacji wylewała się elegancja, a niepasująca do pięknej, bogatej dzielnicy Saga przez dłuższą chwilę wpatrywała się we frontowe drzwi, niepewna, czy powinna w ogóle nacisnąć klamkę. Jej miejsce było na Przesmyku Lokiego, w zamtuzie U krnąbrnej Charlotty, wśród śliskich, chropowatych dłoni i oddechów przesiąkniętych do cna wonią taniego alkoholu. A tu? Każdy mijający ją przechodzień wydawał się jakby obcy. Z innego świata, odległej krainy bogów, przewyższający ją nie tyle wzrostem, co zwyczajnie jakością ubrania; co prawda próbowała, uczesała włosy w miękką kaskadę miodu spływającego po plecach, założyła jedną ze swoich ładniejszych, białych sukienek, na nogi naciągając jedyną parę nieporwanych pończoch z siateczki zwieńczonej ornamentalną koronką, byle tylko wyrwać się z dławiącego ją przybytku. Podobno tu mogło jej żyć się lepiej. Olaf Wahlberg był zajętym przedsiębiorcą, życzliwym pracodawcą, na którego żadna prostytutka nie mogła narzekać - w porównaniu do jej obecnego sutenera, który częściej niż rzadziej zapominał o granicach profesjonalizmu, nachodząc dziewczęta w ich zasłużonych przerwach od pracy.
Kilka głębokich oddechów. Kojących, choć od środka drżała jak zbyt chude, wymęczone drzewo smagane wiatrem okrutnego huraganu. Nie miała przy sobie papierów, żadnego potwierdzenia, że pracuje w burdelu, ani tym bardziej rekomendacji od przełożonego czy klientów - musiał wystarczyć podszept i obietnica jednego z nich, że całość swych pochwał przed tym spotkaniem przekazał Wahlbergowi. Czy Norny miały ją dziś w swojej opiece? Nie była tego pewna, przyzwyczajona do gruntu traconego pod nogami, nie do powodów do radości, która była jej tak obca, jak orientalna kultura dalekiego wschodu.
Dopiero po chwili odważyła się przejść przez masywne drzwi, powitana przez znajdującego się nieopodal kustosza, który uprzejmym powitaniem i pytającym spojrzeniem przyjął ją we wręcz przytłaczającym, artystycznym sanktuarium. Jak tu było czysto! Nie sądziła nawet, że w Midgardzie ostały się tak wypielęgnowane miejsca, w końcu na co dzień ją samą otaczał brud, pył i skrajne ubóstwo.
- Jestem umówiona z panem Olafem Wahlbergiem - odezwała się uprzejmie, a mężczyzna od razu skinął głową, oddelegowując jedną pracownicę, by zaprowadziła ją na pierwsze piętro. Stopnie schodów wydawały się pnącą ku górze nieskończonością, żołądek z kolei podchodził do gardła na naiwną myśl o tym, że mogłaby kiedyś tak żyć. W czystym, miłym miejscu pełnym wszechobecnej inspiracji spozierającej na nią z każdego kąta; pan Wahlberg oczekuje, usłyszała nagle, przenosząc na kobietę spojrzenie dużych oczu o szarobłękitnej tęczówce. A więc to zaraz, to już, musiała jedynie przejść przez drzwi...
W ostatniej chwili przed naciśnięciem klamki przypomniała sobie o kurtuazyjnym zapukaniu do framugi przejścia i weszła do środka dopiero na zaoferowane zaproszenie; chód miała miękki, ewidentnie znaczony pobieranymi niegdyś lekcjami tańca, sylwetkę jednak zbyt chudą, wycieńczona niemal nieustanną pracą. Mężczyźni zmieniali się w godzinnym interwale, dzień w dzień, a kiedy nie musiała akurat stawić się u Charlotty, to Charlotta stawiała się u niej pod postacią namiętności okropnego przełożonego.
- Dzień dobry - melodia o barwie aksamitu, przywodząca na myśl subtelne uderzenia ćmich skrzydeł wiedzionych do serca nocy rozganianej przez blask płomieni. - Nazywam się Saga Moen, miałam przyjść do pana na rozmowę… kwalifikacyjną - wyjaśniła z subtelną nutą niepewności plamiącą ostatnie słowo. W Przesmyku Lokiego takie procesy wyglądały zupełnie inaczej. - To prześliczne miejsce - przyznała, oczarowana, wodząc spojrzeniem po eleganckim gabinecie, tuż po tym, jak zbliżyła się do biurka o ledwie kilka kroków.
Z zewnętrznej elewacji wylewała się elegancja, a niepasująca do pięknej, bogatej dzielnicy Saga przez dłuższą chwilę wpatrywała się we frontowe drzwi, niepewna, czy powinna w ogóle nacisnąć klamkę. Jej miejsce było na Przesmyku Lokiego, w zamtuzie U krnąbrnej Charlotty, wśród śliskich, chropowatych dłoni i oddechów przesiąkniętych do cna wonią taniego alkoholu. A tu? Każdy mijający ją przechodzień wydawał się jakby obcy. Z innego świata, odległej krainy bogów, przewyższający ją nie tyle wzrostem, co zwyczajnie jakością ubrania; co prawda próbowała, uczesała włosy w miękką kaskadę miodu spływającego po plecach, założyła jedną ze swoich ładniejszych, białych sukienek, na nogi naciągając jedyną parę nieporwanych pończoch z siateczki zwieńczonej ornamentalną koronką, byle tylko wyrwać się z dławiącego ją przybytku. Podobno tu mogło jej żyć się lepiej. Olaf Wahlberg był zajętym przedsiębiorcą, życzliwym pracodawcą, na którego żadna prostytutka nie mogła narzekać - w porównaniu do jej obecnego sutenera, który częściej niż rzadziej zapominał o granicach profesjonalizmu, nachodząc dziewczęta w ich zasłużonych przerwach od pracy.
Kilka głębokich oddechów. Kojących, choć od środka drżała jak zbyt chude, wymęczone drzewo smagane wiatrem okrutnego huraganu. Nie miała przy sobie papierów, żadnego potwierdzenia, że pracuje w burdelu, ani tym bardziej rekomendacji od przełożonego czy klientów - musiał wystarczyć podszept i obietnica jednego z nich, że całość swych pochwał przed tym spotkaniem przekazał Wahlbergowi. Czy Norny miały ją dziś w swojej opiece? Nie była tego pewna, przyzwyczajona do gruntu traconego pod nogami, nie do powodów do radości, która była jej tak obca, jak orientalna kultura dalekiego wschodu.
Dopiero po chwili odważyła się przejść przez masywne drzwi, powitana przez znajdującego się nieopodal kustosza, który uprzejmym powitaniem i pytającym spojrzeniem przyjął ją we wręcz przytłaczającym, artystycznym sanktuarium. Jak tu było czysto! Nie sądziła nawet, że w Midgardzie ostały się tak wypielęgnowane miejsca, w końcu na co dzień ją samą otaczał brud, pył i skrajne ubóstwo.
- Jestem umówiona z panem Olafem Wahlbergiem - odezwała się uprzejmie, a mężczyzna od razu skinął głową, oddelegowując jedną pracownicę, by zaprowadziła ją na pierwsze piętro. Stopnie schodów wydawały się pnącą ku górze nieskończonością, żołądek z kolei podchodził do gardła na naiwną myśl o tym, że mogłaby kiedyś tak żyć. W czystym, miłym miejscu pełnym wszechobecnej inspiracji spozierającej na nią z każdego kąta; pan Wahlberg oczekuje, usłyszała nagle, przenosząc na kobietę spojrzenie dużych oczu o szarobłękitnej tęczówce. A więc to zaraz, to już, musiała jedynie przejść przez drzwi...
W ostatniej chwili przed naciśnięciem klamki przypomniała sobie o kurtuazyjnym zapukaniu do framugi przejścia i weszła do środka dopiero na zaoferowane zaproszenie; chód miała miękki, ewidentnie znaczony pobieranymi niegdyś lekcjami tańca, sylwetkę jednak zbyt chudą, wycieńczona niemal nieustanną pracą. Mężczyźni zmieniali się w godzinnym interwale, dzień w dzień, a kiedy nie musiała akurat stawić się u Charlotty, to Charlotta stawiała się u niej pod postacią namiętności okropnego przełożonego.
- Dzień dobry - melodia o barwie aksamitu, przywodząca na myśl subtelne uderzenia ćmich skrzydeł wiedzionych do serca nocy rozganianej przez blask płomieni. - Nazywam się Saga Moen, miałam przyjść do pana na rozmowę… kwalifikacyjną - wyjaśniła z subtelną nutą niepewności plamiącą ostatnie słowo. W Przesmyku Lokiego takie procesy wyglądały zupełnie inaczej. - To prześliczne miejsce - przyznała, oczarowana, wodząc spojrzeniem po eleganckim gabinecie, tuż po tym, jak zbliżyła się do biurka o ledwie kilka kroków.
Bezimienny
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:57
Słońce leniwie wkradało się przez szerokie okno, teraz odsłonięte, aby jego jasny promień oświetlał gabinet na pierwszym piętrze. Białe ściany, polerowana podłoga i ciężkie meble, obite drogimi materiałami komponowały się z klasyczną muzyką, która grała w tle z ciężkiego gramofonu, zapewne pamiętającego jeszcze pierwszego właściciela galerii sztuki. Wtedy ta była jedynie artystyczną mekką, zbiorem dzieł, miejscem kultu klasycyzmu. Dziś stała się czymś więcej, była sztuką samą w sobie, a jej piwnice i obecna tam magia tworzyły ją użyteczną, przynoszącą wysokie zyski. Piękną i czystą, lecz słodką i inspirującą w swych brudach.
Do drzwi rozległo się ciche pukanie. Zbędne, przecież oczekiwał gościa, który znajdował się tuż za nimi, a ten został zaproszony do wejścia. Nie mniej, powiedział: — Proszę — aby kobieta weszła do środka.
Była szara.
Chociaż sukienkę miała białą, wyraźnie tanią, lecz dobrze na niej leżącą, chociaż włosy miała rozpuszczone i świeże, chociaż pończochy miała niepodarte, tak nie była dostatecznie elegancka, aby mógł posądzić ją o bycie w dobrej sytuacji. Wyraźnie drżała, nie była pewna swojej obecności w tym miejscu, nie pasowała do wystroju. Zielone kwiaty ustępowały miejsca klasycznym obrazom, a wiele z nich było jeszcze autorstwa matki właściciela, Lissbeth Sjöholm. Wyróżniały się zbiorowiskiem suszonych kwiatów, które komponowały się z wypolerowanymi złotymi ramami. Równo ustawione książki, dokumenty, a nawet idealnie wyprasowane zasłony świadczyły nie tylko o bogactwie, ale i staranności, z którą ktoś dbał o ład w tym miejscu. Łatwo było się domyślić, że nie był to sam właściciel, a zatrudnieni przez niego ludzie.
Mężczyzna wstał od biurka, aby zbliżyć się ku niej. — Olaf Wahlberg, miło mi panią poznać — uśmiechnął się nieznacznie, ale ciepło, wyciągając rękę, aby uścisnąć jej dłoń, poczuć miękkość skóry. Każda sekunda, od kiedy tylko zapukała we framugę, do momentu kiedy wyjdzie z tego gabinetu, była przez niego surowo analizowana i poddawana ocenie. — Dziękuję. To jedynie gabinet, jestem pewien, że panoptikum bardziej przypadłoby pani do gustu. Miała już pani szanse je zwiedzić? Proszę usiąść. Mogę zaproponować herbaty? — wskazał fotel tuż przy biurku, a następnie oddalił się do stoliczka, aby przygotować napar dla kobiety. Woda w nim wrzała, wcześniej przyniesiona tam przez asystentkę, a zioła w słoiczku, który właśnie otworzył, roztoczyły swój miętowo-jaśminowy zapach. Mogła widzieć go jedynie bokiem, jak palcami wyciągnął szczyptę, a następnie wrzucił ją bezpośrednio do białej porcelanowej filiżanki, to samo zresztą zrobił drugi raz, do drugiego naczynia. Te wypełnił do końca gorącą wodą, a potem chwytając za talerzyki, zaniósł do biurka, dla gościa stawiając herbatę pierwszą, z należytym szacunkiem, tak jakby witał partnera biznesowego. Dopiero wtedy też obszedł biurko i usiadł we własnym fotelu, przysuwając jeszcze bliżej niej miód gryczany. Sam nie słodził.
— Dostałem rekomendację na pani temat. Przyznaję, że wyjątkowo pochlebne. Chciałem jednak porozmawiać z panią osobiście, poznać panią — mówił gładko, spokojnie, z kulturą. Jego ton głosu nie powinien dać kobiecie odczuć, że jest na nią. A był. Oczywiście, że był. To on rozkładał tu karty, to on ustawiał pionki, to on był jednym z najlepszych pracodawców w Midgardzie dla takich jak ona. Pod jego skrzydłami mogłaby mieć wszystko i zapewne obydwoje zdawali sobie z tego sprawę. — Proszę opowiedzieć mi o sobie. O swoich pasjach, wykształceniu, doświadczeniu. O wszystkim tym, co powinienem wiedzieć — pytanie było otwarte i mogła na nie odpowiedzieć, jak tylko chce, ale to, tak samo jak reszta dzisiejszego spotkania, zostanie poddanie ocenie. Sam chwycił za ucho filiżanki i przechylając ją do ust, upił łyk, nie odrywając ciemnego spojrzenia od oczu kobiety.
Do drzwi rozległo się ciche pukanie. Zbędne, przecież oczekiwał gościa, który znajdował się tuż za nimi, a ten został zaproszony do wejścia. Nie mniej, powiedział: — Proszę — aby kobieta weszła do środka.
Była szara.
Chociaż sukienkę miała białą, wyraźnie tanią, lecz dobrze na niej leżącą, chociaż włosy miała rozpuszczone i świeże, chociaż pończochy miała niepodarte, tak nie była dostatecznie elegancka, aby mógł posądzić ją o bycie w dobrej sytuacji. Wyraźnie drżała, nie była pewna swojej obecności w tym miejscu, nie pasowała do wystroju. Zielone kwiaty ustępowały miejsca klasycznym obrazom, a wiele z nich było jeszcze autorstwa matki właściciela, Lissbeth Sjöholm. Wyróżniały się zbiorowiskiem suszonych kwiatów, które komponowały się z wypolerowanymi złotymi ramami. Równo ustawione książki, dokumenty, a nawet idealnie wyprasowane zasłony świadczyły nie tylko o bogactwie, ale i staranności, z którą ktoś dbał o ład w tym miejscu. Łatwo było się domyślić, że nie był to sam właściciel, a zatrudnieni przez niego ludzie.
Mężczyzna wstał od biurka, aby zbliżyć się ku niej. — Olaf Wahlberg, miło mi panią poznać — uśmiechnął się nieznacznie, ale ciepło, wyciągając rękę, aby uścisnąć jej dłoń, poczuć miękkość skóry. Każda sekunda, od kiedy tylko zapukała we framugę, do momentu kiedy wyjdzie z tego gabinetu, była przez niego surowo analizowana i poddawana ocenie. — Dziękuję. To jedynie gabinet, jestem pewien, że panoptikum bardziej przypadłoby pani do gustu. Miała już pani szanse je zwiedzić? Proszę usiąść. Mogę zaproponować herbaty? — wskazał fotel tuż przy biurku, a następnie oddalił się do stoliczka, aby przygotować napar dla kobiety. Woda w nim wrzała, wcześniej przyniesiona tam przez asystentkę, a zioła w słoiczku, który właśnie otworzył, roztoczyły swój miętowo-jaśminowy zapach. Mogła widzieć go jedynie bokiem, jak palcami wyciągnął szczyptę, a następnie wrzucił ją bezpośrednio do białej porcelanowej filiżanki, to samo zresztą zrobił drugi raz, do drugiego naczynia. Te wypełnił do końca gorącą wodą, a potem chwytając za talerzyki, zaniósł do biurka, dla gościa stawiając herbatę pierwszą, z należytym szacunkiem, tak jakby witał partnera biznesowego. Dopiero wtedy też obszedł biurko i usiadł we własnym fotelu, przysuwając jeszcze bliżej niej miód gryczany. Sam nie słodził.
— Dostałem rekomendację na pani temat. Przyznaję, że wyjątkowo pochlebne. Chciałem jednak porozmawiać z panią osobiście, poznać panią — mówił gładko, spokojnie, z kulturą. Jego ton głosu nie powinien dać kobiecie odczuć, że jest na nią. A był. Oczywiście, że był. To on rozkładał tu karty, to on ustawiał pionki, to on był jednym z najlepszych pracodawców w Midgardzie dla takich jak ona. Pod jego skrzydłami mogłaby mieć wszystko i zapewne obydwoje zdawali sobie z tego sprawę. — Proszę opowiedzieć mi o sobie. O swoich pasjach, wykształceniu, doświadczeniu. O wszystkim tym, co powinienem wiedzieć — pytanie było otwarte i mogła na nie odpowiedzieć, jak tylko chce, ale to, tak samo jak reszta dzisiejszego spotkania, zostanie poddanie ocenie. Sam chwycił za ucho filiżanki i przechylając ją do ust, upił łyk, nie odrywając ciemnego spojrzenia od oczu kobiety.
Nieznajomy
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:57
Elegancki pan w eleganckim gabinecie, pasujący tutaj jak jedno z dzieł sztuki wiszących na ścianach w zdobnych, ornamentalnym ramach. Urodził się w splendorze czy wywalczył go własną sprawczością, własnym poświęceniem? Czy ktoś w ogóle przychodził na świat w takich bogactwach? I, przede wszystkim, dlaczego świat tak niesprawiedliwie rozdawał karty, gloryfikując jednych, drugich natomiast skazując na ubóstwo?
Piękny garnitur, misternie ułożone włosy, emanująca od sylwetki czystość, zapach drogiej wody kolońskiej łagodnie wdzierający się do nozdrzy. Od jak dawna nie widziała takiego człowieka? Nie przypominał żadnego ze standardowych klientów pałętających się po zamtuzie Charlotty, stojąc w ostrym kontraście do ubłoconych, przepoconych tkanin i poharatanych przez walki dłoni. Te miał czyste - mimowolnie zwróciła na nie uwagę, na skórę wyglądającą miękko jak kaszmir, na zadbane paznokcie i idealnie wyważone gesty, jakby każdym z nich pociągał struny metafizycznego instrumentu, wygrywając na nim przyjemną melodię.
Może tak wyglądała Walhala?
- Wzajemnie. Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas - dziękuję, że dał mi pan jakąkolwiek nadzieję. Wtedy też na własnej skórze poczuła elegancką dłoń, uściśniętą delikatnie, ale nie bez intencji, jak czasem czynili to niegodni, zbyt miałcy dżentelmeni. We własnym nawyku palce drugiej z rąk łagodnie ułożyła na wierzchu dłoni, tej, która sięgnęła do niej w powitalnym geście, ustami oferując słodki uśmiech. A mimo to nie potrafiła ukryć drżenia kącików, nie mogła wyzbyć się wyraźnie zarysowanej plagi przemęczającej ją pracy, która odbierała zdrowy koloryt z twarzy, zdrowe kilogramy z sylwetki. - Och, nie. Dopiero przyszłam, a nie chciałam się spóźnić - bo zbyt długo stałam przed frontowymi drzwiami, kontemplując, czy w ogóle powinnam przez nie przejść. Na propozycję herbaty skinęła głową, pozwoliwszy sobie usiąść, tak, jak polecił. - Z przyjemnością - łagodniejszy, rozmywający się w tonach klasycznej orkiestry głos, wciąż zdobiony idyllicznym rozmarzeniem błyszczącym w oczach.
Patrzyła jak z egzaltowanym spokojem przyrządzał ziołowy napar, patrzyła na to, jak na męskich plecach układała się marynarka niewątpliwie szyta na miarę, patrzyła na to, jak oferował jej herbatę i finalnie zajmował miejsce naprzeciwko za polerowanym biurkiem, droższym niż całe jej dotychczasowe życie. Leciutko drżąca dłoń musnęła palcem wskazującym ucho porcelanowej filiżanki; proszę opowiedzieć mi o sobie.
- Skończyłam Mannaz, później podjęłam też studia w instytucie Kenaz na kierunku alchemicznym, ale - wiesz, ile to wszystko kosztuje? Rozbierz się, teraz za wszystko mi odpłacisz. Myślałaś, darmozjadzie, że będę utrzymywał cię tak po prostu? Nie rycz, przecież nic cię nie boli. Nie dramatyzuj. - kiedy niespodziewanie wzrosła cena za czynsz, musiałam z nich zrezygnować - przyznała pozornie bez emocji plamiących głos, choć ktoś tak doświadczony jak Wahlberg mógł bez cienia problemu dostrzec wciąż czającą się tam niepewność. Nieznajomość gruntu, po którym przyszło jej nagle stąpać. To był obcy świat, przytłaczający, piękniejszy od snu; by zagłuszyć dygoczące w piersi serce i równie dygoczące kolana, ujęła wreszcie filiżankę i upiła z niej zbawiennie gorący łyk. - Od tamtej pory, od dwóch lat, pracuję U krnąbrnej Charlotty - jak absurdalnie brzmiało to w zestawieniu z Besettelse. - Klienci... Wracają. Nie raz i nie dwa. Nie z przyzwyczajenia, nie dlatego, że nie ma innej dziewczyny do ich obsłużenia. Wracają, bo chcą. I dlatego, że są zadowoleni - dopiero teraz znów odważyła się spojrzeć w oczy Olafa; wiedział o tym, skoro rekomendacja dotarła aż tutaj z Przesmyku Lokiego. Przyzwyczajona do bólu, do własnego nadużycia Saga pozwalała im na wszystko, czego tylko zapragnęli - w porównaniu do innych prostytutek stawiających czasem zbyt wygórowane warunki. - Bardzo lubię tańczyć - a oni lubią na to patrzeć. Lubię też przeżywać - do własnej interpretacji mężczyzny pozostawiła już fakt, czy pasja przeżycia wiązała się z mnogością doznań, szczególnie tych cielesnych, czy może każdorazowego budzenia się o poranku z wciąż obecnym oddechem.
Piękny garnitur, misternie ułożone włosy, emanująca od sylwetki czystość, zapach drogiej wody kolońskiej łagodnie wdzierający się do nozdrzy. Od jak dawna nie widziała takiego człowieka? Nie przypominał żadnego ze standardowych klientów pałętających się po zamtuzie Charlotty, stojąc w ostrym kontraście do ubłoconych, przepoconych tkanin i poharatanych przez walki dłoni. Te miał czyste - mimowolnie zwróciła na nie uwagę, na skórę wyglądającą miękko jak kaszmir, na zadbane paznokcie i idealnie wyważone gesty, jakby każdym z nich pociągał struny metafizycznego instrumentu, wygrywając na nim przyjemną melodię.
Może tak wyglądała Walhala?
- Wzajemnie. Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas - dziękuję, że dał mi pan jakąkolwiek nadzieję. Wtedy też na własnej skórze poczuła elegancką dłoń, uściśniętą delikatnie, ale nie bez intencji, jak czasem czynili to niegodni, zbyt miałcy dżentelmeni. We własnym nawyku palce drugiej z rąk łagodnie ułożyła na wierzchu dłoni, tej, która sięgnęła do niej w powitalnym geście, ustami oferując słodki uśmiech. A mimo to nie potrafiła ukryć drżenia kącików, nie mogła wyzbyć się wyraźnie zarysowanej plagi przemęczającej ją pracy, która odbierała zdrowy koloryt z twarzy, zdrowe kilogramy z sylwetki. - Och, nie. Dopiero przyszłam, a nie chciałam się spóźnić - bo zbyt długo stałam przed frontowymi drzwiami, kontemplując, czy w ogóle powinnam przez nie przejść. Na propozycję herbaty skinęła głową, pozwoliwszy sobie usiąść, tak, jak polecił. - Z przyjemnością - łagodniejszy, rozmywający się w tonach klasycznej orkiestry głos, wciąż zdobiony idyllicznym rozmarzeniem błyszczącym w oczach.
Patrzyła jak z egzaltowanym spokojem przyrządzał ziołowy napar, patrzyła na to, jak na męskich plecach układała się marynarka niewątpliwie szyta na miarę, patrzyła na to, jak oferował jej herbatę i finalnie zajmował miejsce naprzeciwko za polerowanym biurkiem, droższym niż całe jej dotychczasowe życie. Leciutko drżąca dłoń musnęła palcem wskazującym ucho porcelanowej filiżanki; proszę opowiedzieć mi o sobie.
- Skończyłam Mannaz, później podjęłam też studia w instytucie Kenaz na kierunku alchemicznym, ale - wiesz, ile to wszystko kosztuje? Rozbierz się, teraz za wszystko mi odpłacisz. Myślałaś, darmozjadzie, że będę utrzymywał cię tak po prostu? Nie rycz, przecież nic cię nie boli. Nie dramatyzuj. - kiedy niespodziewanie wzrosła cena za czynsz, musiałam z nich zrezygnować - przyznała pozornie bez emocji plamiących głos, choć ktoś tak doświadczony jak Wahlberg mógł bez cienia problemu dostrzec wciąż czającą się tam niepewność. Nieznajomość gruntu, po którym przyszło jej nagle stąpać. To był obcy świat, przytłaczający, piękniejszy od snu; by zagłuszyć dygoczące w piersi serce i równie dygoczące kolana, ujęła wreszcie filiżankę i upiła z niej zbawiennie gorący łyk. - Od tamtej pory, od dwóch lat, pracuję U krnąbrnej Charlotty - jak absurdalnie brzmiało to w zestawieniu z Besettelse. - Klienci... Wracają. Nie raz i nie dwa. Nie z przyzwyczajenia, nie dlatego, że nie ma innej dziewczyny do ich obsłużenia. Wracają, bo chcą. I dlatego, że są zadowoleni - dopiero teraz znów odważyła się spojrzeć w oczy Olafa; wiedział o tym, skoro rekomendacja dotarła aż tutaj z Przesmyku Lokiego. Przyzwyczajona do bólu, do własnego nadużycia Saga pozwalała im na wszystko, czego tylko zapragnęli - w porównaniu do innych prostytutek stawiających czasem zbyt wygórowane warunki. - Bardzo lubię tańczyć - a oni lubią na to patrzeć. Lubię też przeżywać - do własnej interpretacji mężczyzny pozostawiła już fakt, czy pasja przeżycia wiązała się z mnogością doznań, szczególnie tych cielesnych, czy może każdorazowego budzenia się o poranku z wciąż obecnym oddechem.
Bezimienny
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:57
— Ależ oczywiście — odpowiedział z łagodnym uśmiechem na ustach. Zgodził się ją przyjąć na prośbę, nie z własnej woli. Besettelse nie cierpiało na brak kobiet, nie liczyła się ilość, a jakość, a co takiego mogła mu zaoferować Saga Moen?
Przeciętny człowiek zobaczyłby w niej dziwkę. Przeciętny kupiec — tanią dziwkę. Olaf widział zaś to, czego nie klient nie mógłby dostrzec na pierwszy rzut oka. Była chuda, może nawet zbyt chuda, nieco niezdrowo. Jej dłoń nie była kremowana i nawilżana luksusowymi olejkami, a co najwyżej podrzędną maścią, na szybko zdobytą od alchemika. To dało się wyczuć pod jej palcem, na przegubie, po którym przejechał, w spojrzeniu. Pod tą warstwą kurzu kryła się zaś kobieta o niewinnym spojrzeniu, stosownej urodzie, melodyjnym głosie oraz zagubionym dawno błyskiem w oku.
— Koniecznie więc będę musiał panią oprowadzić, gdy tylko skończymy rozmowę — szarmancki, ułożony i kulturalny nie zamierzał mamić myśli w głowie kobiety, mówił tak, jak go nauczono. Jeśli część spotkania w gabinecie przebiegnie odpowiednio, a ona przystanie na jego propozycję, wtedy też galeria stanie się jej drugim domem. Białym, czystym, zdobionym i złotym, szkarłatnym, namiętnym, słodkim i gorzkim. Będzie musiała poznać jej zakamarki i wiedzieć jak się w niej poruszać.
Oparł się na krześle, gdy pierwszy łyk herbaty spłynął po podniebieniu w dół. Swobodny, przecież był w swoim własnym gabinecie. Kobiecie ledwo widocznie trzęsła się dłoń, kolana zapewne też. Denerwowała się i stresowała, ale to przecież normalne. Od tego spotkania mogło zależeć jej całe życie i Olaf doskonale zdawał sobie z tego sprawę, wdychając ten moment w płuca razem z aromatem świeżej mięty. Nie napawał się nim, nie potrzebował go, a jednak chłonął każdą sekundę, w której tłumaczyła mu swoje pochodzenie. Kiwał do tego stopniowo głową, spokojnie i ze zrozumieniem. — Ile lat pani studiowała? — spytał na wieść rezygnacji z nauki przez podniesienie czynszu, lecz na jego twarzy nie wymalowało się współczucie. Świat nie był przyjazny, a ten, kto myślał, że pieniądze nie dają szczęścia — mylił się. Z pomocą runicznych talarów mógł kupić wszystko, nawet ją.
Mistyczna krnąbrna Charlotta, przybytek w Przesmyku Lokiego, który straszył samą nazwą. Klienci, jacy odwiedzali Besettelse różnili się diametralnie od tych, których mogła widywać Saga. Nie patrzył jednak na to skąd pochodziła, jeśli miała stać się częścią obsesji, wszystko w niej zmieni. — To miejsce to pani pierwsze zatrudnienie? Czy pracowała pani gdzieś wcześniej? — oczywiście, że ją oceniał. Każdy ruch, każdy gest, fakt, że dopiero teraz spojrzała mu w oczy. Nie oderwał się od niej spojówek, przypatrując się niebieskim oczom kobiety. Historia zatrudnienia nie miała znaczenia, ale środowiska, w jakich się obracała już tak. Przede wszystkim musiał dbać o bezpieczeństwo klientów i pracowników, zawsze w tej kolejności, nie doprowadzać do możliwych problemów przez zachowanie, lub pochodzenie jednej osoby. Żadna dziewczyna, która pracowała w tym zawodzie, nie była krystalicznie uczciwa, wiele okradało klientów, wiele miało przeszłość, która potrafił włóczyć się za nimi jak uwiązany do kostki cień. Olaf zbyt długo już pracował z takimi, za dużo już na nich zarobił, zbyt dobrze znał ten biznes, aby działać po omacku i kierować jedynie własnym pragnieniem czy pożądaniem. Hedonizm nie był bezmyślnym działaniem, skrupulatnie dbał o majątek i renomę, aby mógł pozostać takim człowiekiem. Jego była żona doskonale to wiedziała.
— Co to znaczy? — powiedział, być może lekko zniecierpliwionym tonem, a następnie nachylił się w przód, łokcie opierając na biurku. Taniec? Przeżywanie? Domysłów mógł mieć wiele, ale jeśli żaden nie okaże się prawdziwy, tak z tej rozmowy nie zostanie mu nic. To nie poezja i nie muzyka, potrzebował jasnych słów, potrzebował, aby najpierw sprzedała się jemu, aby on mógł sprzedać ją dalej. Lecz czy to nie czyniło z niej dzieła sztuki? Należało ją tylko oprawić w złotą ramę. Zanim ta zdążyła odpowiedzieć, Wahlberg wstał od biurka i podszedł do niego od strony, przy której siedziała, następnie opierając się o nie. Był teraz bliżej, spoglądał z góry, złamał dystans, lecz zrobił to w określonym sobie celu. Jej reakcja była kluczowa, jej zaangażowanie miało się opłacić. — Za tymi słowami kryje się wiele tajemnic, to istna enigma — mówił spokojnie, pozwolił sobie nawet na uśmiech zaciekawienia, dłońmi zahaczając o blat. — Lubi je pani? Sekrety i domysły? Mówią, że serce kobiety skrywa takich najwięcej, ale ja wierzę, że sztuka potrafi ze wszystkiego obedrzeć — ta potrafiła zerwać z człowieka ostatnie bariery, rozplątać język i sznurki gorsetu. Litościwa w swym pięknie i żałosna w nicości, bez obserwatora była nikim, ale sama w sobie była wszystkim. Zapomnieniem, rozkoszą, boleścią, bólączką. Krótki promień ucisku na kark przeszedł przez jego ciało, paraliżując na chwilę ten odcinek, ale nie zbliżał się atak. To tylko przypomnienie.
Przeciętny człowiek zobaczyłby w niej dziwkę. Przeciętny kupiec — tanią dziwkę. Olaf widział zaś to, czego nie klient nie mógłby dostrzec na pierwszy rzut oka. Była chuda, może nawet zbyt chuda, nieco niezdrowo. Jej dłoń nie była kremowana i nawilżana luksusowymi olejkami, a co najwyżej podrzędną maścią, na szybko zdobytą od alchemika. To dało się wyczuć pod jej palcem, na przegubie, po którym przejechał, w spojrzeniu. Pod tą warstwą kurzu kryła się zaś kobieta o niewinnym spojrzeniu, stosownej urodzie, melodyjnym głosie oraz zagubionym dawno błyskiem w oku.
— Koniecznie więc będę musiał panią oprowadzić, gdy tylko skończymy rozmowę — szarmancki, ułożony i kulturalny nie zamierzał mamić myśli w głowie kobiety, mówił tak, jak go nauczono. Jeśli część spotkania w gabinecie przebiegnie odpowiednio, a ona przystanie na jego propozycję, wtedy też galeria stanie się jej drugim domem. Białym, czystym, zdobionym i złotym, szkarłatnym, namiętnym, słodkim i gorzkim. Będzie musiała poznać jej zakamarki i wiedzieć jak się w niej poruszać.
Oparł się na krześle, gdy pierwszy łyk herbaty spłynął po podniebieniu w dół. Swobodny, przecież był w swoim własnym gabinecie. Kobiecie ledwo widocznie trzęsła się dłoń, kolana zapewne też. Denerwowała się i stresowała, ale to przecież normalne. Od tego spotkania mogło zależeć jej całe życie i Olaf doskonale zdawał sobie z tego sprawę, wdychając ten moment w płuca razem z aromatem świeżej mięty. Nie napawał się nim, nie potrzebował go, a jednak chłonął każdą sekundę, w której tłumaczyła mu swoje pochodzenie. Kiwał do tego stopniowo głową, spokojnie i ze zrozumieniem. — Ile lat pani studiowała? — spytał na wieść rezygnacji z nauki przez podniesienie czynszu, lecz na jego twarzy nie wymalowało się współczucie. Świat nie był przyjazny, a ten, kto myślał, że pieniądze nie dają szczęścia — mylił się. Z pomocą runicznych talarów mógł kupić wszystko, nawet ją.
Mistyczna krnąbrna Charlotta, przybytek w Przesmyku Lokiego, który straszył samą nazwą. Klienci, jacy odwiedzali Besettelse różnili się diametralnie od tych, których mogła widywać Saga. Nie patrzył jednak na to skąd pochodziła, jeśli miała stać się częścią obsesji, wszystko w niej zmieni. — To miejsce to pani pierwsze zatrudnienie? Czy pracowała pani gdzieś wcześniej? — oczywiście, że ją oceniał. Każdy ruch, każdy gest, fakt, że dopiero teraz spojrzała mu w oczy. Nie oderwał się od niej spojówek, przypatrując się niebieskim oczom kobiety. Historia zatrudnienia nie miała znaczenia, ale środowiska, w jakich się obracała już tak. Przede wszystkim musiał dbać o bezpieczeństwo klientów i pracowników, zawsze w tej kolejności, nie doprowadzać do możliwych problemów przez zachowanie, lub pochodzenie jednej osoby. Żadna dziewczyna, która pracowała w tym zawodzie, nie była krystalicznie uczciwa, wiele okradało klientów, wiele miało przeszłość, która potrafił włóczyć się za nimi jak uwiązany do kostki cień. Olaf zbyt długo już pracował z takimi, za dużo już na nich zarobił, zbyt dobrze znał ten biznes, aby działać po omacku i kierować jedynie własnym pragnieniem czy pożądaniem. Hedonizm nie był bezmyślnym działaniem, skrupulatnie dbał o majątek i renomę, aby mógł pozostać takim człowiekiem. Jego była żona doskonale to wiedziała.
— Co to znaczy? — powiedział, być może lekko zniecierpliwionym tonem, a następnie nachylił się w przód, łokcie opierając na biurku. Taniec? Przeżywanie? Domysłów mógł mieć wiele, ale jeśli żaden nie okaże się prawdziwy, tak z tej rozmowy nie zostanie mu nic. To nie poezja i nie muzyka, potrzebował jasnych słów, potrzebował, aby najpierw sprzedała się jemu, aby on mógł sprzedać ją dalej. Lecz czy to nie czyniło z niej dzieła sztuki? Należało ją tylko oprawić w złotą ramę. Zanim ta zdążyła odpowiedzieć, Wahlberg wstał od biurka i podszedł do niego od strony, przy której siedziała, następnie opierając się o nie. Był teraz bliżej, spoglądał z góry, złamał dystans, lecz zrobił to w określonym sobie celu. Jej reakcja była kluczowa, jej zaangażowanie miało się opłacić. — Za tymi słowami kryje się wiele tajemnic, to istna enigma — mówił spokojnie, pozwolił sobie nawet na uśmiech zaciekawienia, dłońmi zahaczając o blat. — Lubi je pani? Sekrety i domysły? Mówią, że serce kobiety skrywa takich najwięcej, ale ja wierzę, że sztuka potrafi ze wszystkiego obedrzeć — ta potrafiła zerwać z człowieka ostatnie bariery, rozplątać język i sznurki gorsetu. Litościwa w swym pięknie i żałosna w nicości, bez obserwatora była nikim, ale sama w sobie była wszystkim. Zapomnieniem, rozkoszą, boleścią, bólączką. Krótki promień ucisku na kark przeszedł przez jego ciało, paraliżując na chwilę ten odcinek, ale nie zbliżał się atak. To tylko przypomnienie.
Nieznajomy
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:58
- Tylko rok - przepiękny rok, kiedy to w całej wypielęgnowanej naiwności wierzyła, że będzie pewnego dnia będzie w stanie wyswobodzić się z muzyki rozbijanego szkła i wrzasków niosących się echem pośród starych mebli. Do snu miała nieść ją para wydobywająca się z kociołka, kołysanką stać się łagodne bulgotanie wody gotowanej na ogniu palnika, a duszę wypełniać woń tysiąca przeróżnych ingrediencji, jakie odbierałaby od świata własną dłonią. Potem marzenia prysły. Na ich miejscu pozostała dojmująca głębią czarna dziura pochłaniająca wszystko, w co wierzyła, uśmiech zastąpiwszy kotłującą się w żyłach goryczą konieczności przeżycia, która za rękę posłała ją do gniazda żmij. Nie była w tym sama, pozwoliła się prowadzić, pozbawiona dachu nad głową, zdesperowana, głodna i najłatwiejsza z możliwych ofiar, jakie z braku mądrzejszych alternatyw wręcz błagały o intryganckie wykorzystanie. Wygospodarowany na najwyższym piętrze Charlotty pokój dławił refleksem czerwieni padającym z ulicy, ogłuszał zbyt rwącą muzyką - nawet gdy było jej dane odpocząć, organizm wzbraniał się zatem przed tym swoją naturalną reakcją, niezdolny znieść tylu namnożonych, zaciśniętych wokół siebie nawzajem czynników wprowadzających w nie tyle zewnętrzną, co i wewnętrzną kakofonię. - Pierwsze - potwierdziła symfonią łagodnych dźwięków jakby wydobywających się z odpowiednio nastrojonego pianina, samą ich barwą pasującą do gabinetu. Gdyby odebrać jej aurę wszechogarniającego zmęczenia i wyeksploatowania, odziać w ładniejsze materiały, niewykluczone, że nawet nie zauważyłby różnicy. Że nie pomyślałby więcej, że tu nie pasowała. - Ale mam nadzieję, że nie ostatnie - paznokieć głucho uderzył o porcelanę przy drżeniu zbyt trudnym do opanowania; obezwładniająca wiara zamykała ją w bańce utkanej z głębokiego fioletu przypominającego zrodzony w galaktyce ocean, a ona z całych sił pragnęła się w nim zanurzyć, zachłysnąć gwiazdami, byle tylko uwierzyć, że los faktycznie mógł się odmienić.
Przez moment patrzyła w oczy spoglądające na nią z góry, uczyła się ich piwnej barwy, bezwolnie obrócona na krześle w kierunku mężczyzny. Próbował ją onieśmielić? Dziwki były do tego przyzwyczajone, często, zbyt często tkwiące godzinami na kolanach, spoglądające na świat spod ciemnych jak noc rzęs - a ich położenie nie różniło się od tego za grosz.
Wahlberg nie wydawał się jednak oczekiwać od niej niestosowności.
Ile tajemnic skrywało jej serce? Co więcej - ile tajemnic skrywała jej pamięć, nieświadomie zatrzaśnięta za masywnymi bramami zamku wyparcia, który nigdy nie powinien był powstać? Saga przechyliła głowę lekko do boku, by następnie w przypływie brawurowego szaleństwa - mogącego wznieść ją na wyżyny lub wszystko zaprzepaścić - pozwoliła wolnej dłoni sięgnąć do krawata mężczyzny. Smukły palec przesunął się w dół aksamitnego materiału, ucząc się zupełnie nowej faktury. - Nic mi na ten temat nie wiadomo - przesunęła potem dłoń w górę, pozwalając na to, by mknęła po torsie już pod materiałem eleganckiego granatu. - Za to słyszałam, że męskie serca są wykute z lodu. Zimne, nieporuszone i trwałe jak wieczna zmarzlina. Jak z nimi radzi sobie sztuka? - być albo nie być, fatum postawione na jedną kartę, gra kośćmi zgubionymi przez Norny; nie udzieliła Olafowi konkretnej odpowiedzi, za to podsunęła się nieznacznie ku krawędzi własnego krzesła, w jego kierunku, pewna, że nie cofnie się w popłochu. Musiał mieć do czynienia z takimi jak ona każdego dnia. Takimi jak ona - gotowymi na wszystko i jeszcze więcej.
Nie przekroczyła jednak następnej z granic. Ręka wycofała się tak nagle, tak ulotnie, jak tylko pojawiła się przy korpusie właściciela Besettelse, powróciwszy do porcelany nagrzanej przez wciąż parującą herbatę; z pewną miękkością skorzystała z okazji, żeby znów zwilżyć gardło. Wypalić strach, niepewność i żal ściskający żołądek - w zakrzywionej, ale skądinąd łatwiejszej przeszłości nie pomyślałaby, że w ten sposób będą wyglądać jej starania o pracę.
- Przez kilka lat tańczyłam w balecie, panie Wahlberg - wyjaśniła wreszcie, ani na moment nie odejmując od niego spojrzenia, już nie. Wbrew twierdzeniom ojczyma, że to pieniądze wydane w błoto, matka stawała na rzęsach, byle tylko zaoszczędzić odpowiednią kwotę na lekcje w niewielkiej akademii w szwedzkim mieście, gdzie przyszło jej się wychować, w ten sposób zastępując pustkę… Po czym? Po kimś, chyba. Dziś Saga nie była już tego pewna. - Jego elementy wykorzystuję teraz w… mniej modelowych kompozycjach, cieszących oko oczekujące nie tyle klasyki, co pobudzenia - nawet na stołach w barze pod głównymi pokojami zamtuza, tańczyła gdzie tego od niej wymagano, przed kim tylko życzył sobie sutener przeliczający runiczne talary. W narkotycznym upojeniu nie miało to dla niej większego znaczenia; jak długo suplementowano ją w nielegalne substancje i puszczano wodze przyzwoitości, robiła czego od niej oczekiwano, nad ranem niepewna przebiegu wydarzeń. - To prawda, że pokoje tutaj są jak ze snów? - spytała nagle, nie głośniej niż tony muzyki dobiegającej z gramofonu, przywołując w pamięci zapewnienia klienta, który w późniejszym czasie polecił ją Olafowi.
Przez moment patrzyła w oczy spoglądające na nią z góry, uczyła się ich piwnej barwy, bezwolnie obrócona na krześle w kierunku mężczyzny. Próbował ją onieśmielić? Dziwki były do tego przyzwyczajone, często, zbyt często tkwiące godzinami na kolanach, spoglądające na świat spod ciemnych jak noc rzęs - a ich położenie nie różniło się od tego za grosz.
Wahlberg nie wydawał się jednak oczekiwać od niej niestosowności.
Ile tajemnic skrywało jej serce? Co więcej - ile tajemnic skrywała jej pamięć, nieświadomie zatrzaśnięta za masywnymi bramami zamku wyparcia, który nigdy nie powinien był powstać? Saga przechyliła głowę lekko do boku, by następnie w przypływie brawurowego szaleństwa - mogącego wznieść ją na wyżyny lub wszystko zaprzepaścić - pozwoliła wolnej dłoni sięgnąć do krawata mężczyzny. Smukły palec przesunął się w dół aksamitnego materiału, ucząc się zupełnie nowej faktury. - Nic mi na ten temat nie wiadomo - przesunęła potem dłoń w górę, pozwalając na to, by mknęła po torsie już pod materiałem eleganckiego granatu. - Za to słyszałam, że męskie serca są wykute z lodu. Zimne, nieporuszone i trwałe jak wieczna zmarzlina. Jak z nimi radzi sobie sztuka? - być albo nie być, fatum postawione na jedną kartę, gra kośćmi zgubionymi przez Norny; nie udzieliła Olafowi konkretnej odpowiedzi, za to podsunęła się nieznacznie ku krawędzi własnego krzesła, w jego kierunku, pewna, że nie cofnie się w popłochu. Musiał mieć do czynienia z takimi jak ona każdego dnia. Takimi jak ona - gotowymi na wszystko i jeszcze więcej.
Nie przekroczyła jednak następnej z granic. Ręka wycofała się tak nagle, tak ulotnie, jak tylko pojawiła się przy korpusie właściciela Besettelse, powróciwszy do porcelany nagrzanej przez wciąż parującą herbatę; z pewną miękkością skorzystała z okazji, żeby znów zwilżyć gardło. Wypalić strach, niepewność i żal ściskający żołądek - w zakrzywionej, ale skądinąd łatwiejszej przeszłości nie pomyślałaby, że w ten sposób będą wyglądać jej starania o pracę.
- Przez kilka lat tańczyłam w balecie, panie Wahlberg - wyjaśniła wreszcie, ani na moment nie odejmując od niego spojrzenia, już nie. Wbrew twierdzeniom ojczyma, że to pieniądze wydane w błoto, matka stawała na rzęsach, byle tylko zaoszczędzić odpowiednią kwotę na lekcje w niewielkiej akademii w szwedzkim mieście, gdzie przyszło jej się wychować, w ten sposób zastępując pustkę… Po czym? Po kimś, chyba. Dziś Saga nie była już tego pewna. - Jego elementy wykorzystuję teraz w… mniej modelowych kompozycjach, cieszących oko oczekujące nie tyle klasyki, co pobudzenia - nawet na stołach w barze pod głównymi pokojami zamtuza, tańczyła gdzie tego od niej wymagano, przed kim tylko życzył sobie sutener przeliczający runiczne talary. W narkotycznym upojeniu nie miało to dla niej większego znaczenia; jak długo suplementowano ją w nielegalne substancje i puszczano wodze przyzwoitości, robiła czego od niej oczekiwano, nad ranem niepewna przebiegu wydarzeń. - To prawda, że pokoje tutaj są jak ze snów? - spytała nagle, nie głośniej niż tony muzyki dobiegającej z gramofonu, przywołując w pamięci zapewnienia klienta, który w późniejszym czasie polecił ją Olafowi.
Bezimienny
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:58
— Ledwo rok? Nie myśli pani o powrocie na studia? Przy odpowiednich oszczędnościach kariera alchemiczki stałaby przed panią otworem... — uniósł wyżej brew w oszukanym zdziwieniu. Dziwki nie studiowały. A jednak wyraz twarzy miał troskliwy. Nie szukał dziewczyny na moment, która za pół roku uzna, że jednak zrobi karierę naukowca. Samo przygotowanie jej, nauczenie klientów, doprowadzenie do momentu, w którym zdobędzie swoich wielbicieli, potrwa. Potrzebował stabilnej kobiety, gotowej pracować dla niego, dopóki będzie użyteczna.
Była niedoświadczona. Jeśli jej pierwsza praca była w szemranej opinii burdelu, tak dziewczę zapewne nie potrafiło wiele. Nie mogła mieć obycia, które tu wymagał. Z jakiegoś jednak powodu została mu polecona i z to z dość wiarygodnych ust, tak więc rozmowa nie zaszkodzi.
Czy zaszkodzi?
Nie.
Wypuścił powietrze nieco głośniej, a ona wyczuć mogła w nim zawiedzenie. Zwykły dwutlenek węgla, który opuszczał jego płuca, mógł jasno dać do zrozumienia, że szkoda, że żałuje, że nie była bardziej doświadczona i obyta, że cenił sobie wiedzę. Besettelse nie słynęło z dziewic, a z kobiet, które potrafiły zamienić całą swoją osobę w dokładnie to, czego pragnął klient. Miały grać, mamić, karmić zmysły pragnieniami. Naturalny talent to nie wszystko, tu wymagał znacznie więcej. Miały być najlepsze. Mieli być najlepsi. Nie zarabiał na staraniach, a na efektach. Wymagał, był surowy, ale i przy tym dawał dużo. Poczucie bezpieczeństwa, godziwe wynagrodzenie, kąpiele, masaże, olejki. O każdą z nich dbał, nie mogły narzekać. Czasem tylko, gdy sale przy końcu szkarłatnego korytarza ściekały bólem, wtedy z płuc towarzyszek nocy wydobywał się krzyk. Ale tego już nikt nie słyszał.
Wtem jej przesadna brawura i niechlubna odwaga, prosta kokieteria, gładkość ruchów i brak tego spragnionego obycia, którego tu potrzebował, sprawiły, że sięgnęła do niego wąską dłonią. Nie ruszył się nawet na milimetr, wpatrując w jej oczy. Co kryły? Kłamała? Pozwolił więc kobiecie, aby dotykała najpierw jego krawata, a potem wsunęła dłoń na koszulę, na jego tors, tak jakby dziś był tu jej klientem. Nie drgnęła mu powieka, nie chwycił jej za dłoń, ale kącikiem ust uśmiechnął się w pewnym... Czy to pobłażanie? Biedna dziewczyna, myślała, że takim ruchem więcej zdziała? Trafiła do najpiękniejszej krainy marzeń, do istnej galerii sztuki, gdzie miała być nie eksponatem, a realną fantasmagorią, wynurzoną spomiędzy czerwonych kotar, miękko lecącą z nieba, prosto na okryty jedwabiem puch. Oczekiwał więc, aż przerwie, a gdy tak zrobiła i odsunęła dłoń, nie podążył za nią. Nie chwycił jej, a uśmiechnął się, nie ukazując przy tym zębów, kąciki ust jednak miały dać jej ciepło. Czy to zadowolenie na jego twarzy, czy litość? Zrozumiał metaforę. — Nie mam bladego pojęcia. Podobno nie mam serca — roześmiał się cicho, ale w jego głosie, gdzieś tam z tyłu mogła wyczuć coś niepokojącego. To zaledwie cytat byłej żony, nic szczególnego. Może się nie myliła?
Nie myliła.
Dawno zgubił ciepło, gdzieś pod dłonią matki wymierzająca mu policzek. Matki, która teraz spoglądała na niego z pomocą swoich dzieł, zdobiących ścianę gabinetu. Nie potrafił zdjąć ich, gdy przejął to miejsce po zmarłym ojcu. Zmieniały się tylko księgi rachunkowe i mieszanki herbat, a także schowane w szufladzie biurka boskie zabawy, któreoszukiwały leczyły jego umysł. Antyki i zdobienia potrzebowały tylko pielęgnacji, każdy mebel był tu twardy, ciężki i stabilny. Wytrzymałby ciężar lat i ciężar kobiety.
Odszedł od biurka, wciąż jednak stojąc obok, a obydwie dłonie złożył ze sobą przy plecach, kiwając głową. Nie onieśmieliła go, próbował jedynie zrozumieć jej tłumaczenia, ale oczyma wyobraźni nie szukał w niej baletnicy. Ruchy klasycznego tańca, silne nogi, smukła sylwetka, te byłyby przydatne, ale niekonieczne. Dziś Saga Moen podjęła decyzję samodzielnie.
— Są jak poemat, jak symfonia, jak marzenie — ściszył głos jedynie o półtony, ale i w nim teraz znalazł się delikatny pomruk, zachęcający do poznania. — Wyjęte z utopii, zamknięte w jawie — lub w koszmarach. — Wierzę, że wnętrza Krnąbrnej Charlotty są równie intrygujące, co szkarłatne sale Besettelse — nieoczekiwanie postąpił krok w przód, a w stronę kobiety wyciągnął dłoń. — Bardzo dziękuję za spotkanie, pani Moen. Jest pani niezwykle piękną kobietą, ale nie odnalazłaby się pani w tym miejscu. Nie będę więc pani zatrzymywać. Na pewno gdzieś czeka lepszy świat, trzeba za nim gonić. Proszę… — nienachalnie ciałem odwrócił się w stronę drzwi, aby, ściskając jej dłoń, odprowadzić ją w stronę korytarza. Nim wstała z fotela, jego spojrzenie zmieniło się, lecz odkryć je na nowo było zbyt trudno.
Nie szukał dziwki, szukał kurtyzany.
Nie szukał prostej panny, szukał świadomej kobiety.
Nie szukał Sagi Moen, szukał Ćmy.
Była niedoświadczona. Jeśli jej pierwsza praca była w szemranej opinii burdelu, tak dziewczę zapewne nie potrafiło wiele. Nie mogła mieć obycia, które tu wymagał. Z jakiegoś jednak powodu została mu polecona i z to z dość wiarygodnych ust, tak więc rozmowa nie zaszkodzi.
Czy zaszkodzi?
Nie.
Wypuścił powietrze nieco głośniej, a ona wyczuć mogła w nim zawiedzenie. Zwykły dwutlenek węgla, który opuszczał jego płuca, mógł jasno dać do zrozumienia, że szkoda, że żałuje, że nie była bardziej doświadczona i obyta, że cenił sobie wiedzę. Besettelse nie słynęło z dziewic, a z kobiet, które potrafiły zamienić całą swoją osobę w dokładnie to, czego pragnął klient. Miały grać, mamić, karmić zmysły pragnieniami. Naturalny talent to nie wszystko, tu wymagał znacznie więcej. Miały być najlepsze. Mieli być najlepsi. Nie zarabiał na staraniach, a na efektach. Wymagał, był surowy, ale i przy tym dawał dużo. Poczucie bezpieczeństwa, godziwe wynagrodzenie, kąpiele, masaże, olejki. O każdą z nich dbał, nie mogły narzekać. Czasem tylko, gdy sale przy końcu szkarłatnego korytarza ściekały bólem, wtedy z płuc towarzyszek nocy wydobywał się krzyk. Ale tego już nikt nie słyszał.
Wtem jej przesadna brawura i niechlubna odwaga, prosta kokieteria, gładkość ruchów i brak tego spragnionego obycia, którego tu potrzebował, sprawiły, że sięgnęła do niego wąską dłonią. Nie ruszył się nawet na milimetr, wpatrując w jej oczy. Co kryły? Kłamała? Pozwolił więc kobiecie, aby dotykała najpierw jego krawata, a potem wsunęła dłoń na koszulę, na jego tors, tak jakby dziś był tu jej klientem. Nie drgnęła mu powieka, nie chwycił jej za dłoń, ale kącikiem ust uśmiechnął się w pewnym... Czy to pobłażanie? Biedna dziewczyna, myślała, że takim ruchem więcej zdziała? Trafiła do najpiękniejszej krainy marzeń, do istnej galerii sztuki, gdzie miała być nie eksponatem, a realną fantasmagorią, wynurzoną spomiędzy czerwonych kotar, miękko lecącą z nieba, prosto na okryty jedwabiem puch. Oczekiwał więc, aż przerwie, a gdy tak zrobiła i odsunęła dłoń, nie podążył za nią. Nie chwycił jej, a uśmiechnął się, nie ukazując przy tym zębów, kąciki ust jednak miały dać jej ciepło. Czy to zadowolenie na jego twarzy, czy litość? Zrozumiał metaforę. — Nie mam bladego pojęcia. Podobno nie mam serca — roześmiał się cicho, ale w jego głosie, gdzieś tam z tyłu mogła wyczuć coś niepokojącego. To zaledwie cytat byłej żony, nic szczególnego. Może się nie myliła?
Nie myliła.
Dawno zgubił ciepło, gdzieś pod dłonią matki wymierzająca mu policzek. Matki, która teraz spoglądała na niego z pomocą swoich dzieł, zdobiących ścianę gabinetu. Nie potrafił zdjąć ich, gdy przejął to miejsce po zmarłym ojcu. Zmieniały się tylko księgi rachunkowe i mieszanki herbat, a także schowane w szufladzie biurka boskie zabawy, które
Odszedł od biurka, wciąż jednak stojąc obok, a obydwie dłonie złożył ze sobą przy plecach, kiwając głową. Nie onieśmieliła go, próbował jedynie zrozumieć jej tłumaczenia, ale oczyma wyobraźni nie szukał w niej baletnicy. Ruchy klasycznego tańca, silne nogi, smukła sylwetka, te byłyby przydatne, ale niekonieczne. Dziś Saga Moen podjęła decyzję samodzielnie.
— Są jak poemat, jak symfonia, jak marzenie — ściszył głos jedynie o półtony, ale i w nim teraz znalazł się delikatny pomruk, zachęcający do poznania. — Wyjęte z utopii, zamknięte w jawie — lub w koszmarach. — Wierzę, że wnętrza Krnąbrnej Charlotty są równie intrygujące, co szkarłatne sale Besettelse — nieoczekiwanie postąpił krok w przód, a w stronę kobiety wyciągnął dłoń. — Bardzo dziękuję za spotkanie, pani Moen. Jest pani niezwykle piękną kobietą, ale nie odnalazłaby się pani w tym miejscu. Nie będę więc pani zatrzymywać. Na pewno gdzieś czeka lepszy świat, trzeba za nim gonić. Proszę… — nienachalnie ciałem odwrócił się w stronę drzwi, aby, ściskając jej dłoń, odprowadzić ją w stronę korytarza. Nim wstała z fotela, jego spojrzenie zmieniło się, lecz odkryć je na nowo było zbyt trudno.
Nie szukał dziwki, szukał kurtyzany.
Nie szukał prostej panny, szukał świadomej kobiety.
Nie szukał Sagi Moen, szukał Ćmy.
Nieznajomy
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:58
- Och, nie... Nie mogłabym sobie na nie pozwolić. Utrzymanie kosztuje zbyt dużo - odparła z pewnym zażenowaniem; niegdyś kosztowało więcej, ale nie chciała już wracać do wspomnień łapczywych dłoni, urywanych oddechów i obezwładniającego poczucia niesprawiedliwości. - To zamknięty rozdział. Piękny, ale zamknięty - uśmiechnęła się blado. A po kilku chwilach, po tym, jak pięknie opowiadał jej o sztuce Besettelse, o tym, co oczekiwało w meandrach jej korytarzy nie tyle na klientów, co i takie jak ona - zamarła.
Marzenia rozsypywały się w dłoniach jak śnieżka ulepiona ze zbyt świeżego puchu. Ich fragmenty osuwały się między palcami i z powrotem opadały na zlodowaciałą ziemię, karcąc mylne przekonanie, że na świecie wszędzie było tak samo jak w Przesmyku Lokiego. Dlaczego pozwoliła sobie tak myśleć? Dlaczego pozwoliła prowadzić się naprzód zgubnej, trującej myśli, wytyczającej ruch dłoni? Kolana zadrżały jeszcze mocniej, gdy prowadził ją do drzwi. Rozmowa dobiegła końca. Minęło ledwie kilka minut, by Wahlberg poznał się na jej skrajnej przyziemności. Na jej przytroczeniu długimi gwoździami do faktury żałosnego imperium zbrodni, naturalizmu i jadu wdzierającego się do organizmów od wzejścia słońca do jego ponownego zawitania na horyzoncie. W rozwartych w zdumieniu oczach zaszkliło się delikatne tchnienie pierwszych łez; łatwiej byłoby, gdyby nigdy tu nie przyszła. Gdyby nie uwierzyła w perspektywę odmienienia nieprzychylnego losu; jeśli tylko sutener z Charlotty dowiedziałby się, że odważyła się szukać nowej harmonii w innym, obcym miejscu, zatłukłby ją jak psa. I co potem? Kolejne zwłoki ściągnięte w ramiona rozkładu na zimnym kamieniu na nikim nie zrobiłyby wrażenia, umarłaby anonimowo, niezapamiętana, tak jak życzył jej tego ojczym.
Na pewno gdzieś czeka lepszy świat. Trzeba za nim gonić.
- Przepraszam - odezwała się nagle, w akompaniamencie miarowo odchodzącego w nieistnienie stukotu obcasów, gdy zatrzymała się w drodze do przejścia odgradzającego gabinet od reszty galerii. Oddech miała cięższy, głębszy, ale nie drżały jej dłonie, już nie, gdy patrzyła na Wahlberga z obezwładniającą intencją. - To nie było potrzebne - cofnęła więc ściśniętą uprzednio rękę, sygnalizująca naiwnie, że jeszcze chwilę pragnęła tu zostać. - Ma pan rację. Nie pasuję do tego świata, do pięknych obrazów, do rzeźb wodzących marmurowym wzrokiem za każdym ruchem - nie taka. Ale każda rzeźba była kiedyś tylko blokiem kamienia - pamiętała jak matka opowiadała jej o potężnych pomnikach narodzonych płodnością antycznych kultur, jak wspominała z tęsknym westchnieniem, że to mogło być jej własnym dominium, jeśli tylko rodzice nie uznaliby historii sztuki za pozbawione przyszłości założenie. - Spełniam marzenia, panie Wahlberg. Nie swoje, a cudze: w tak okropnym miejscu, jakim jest Przesmyk, tańczę, prowadzę i doprowadzam do czerwieni, której potrzebują nie tylko lędźwie, ale też estetyka. Inna. Nietutejsza. Nauczyłabym się - być albo nie być, fatum postawione na jedną kartę, gra kośćmi zgubionymi przez Norny - dopiero teraz, nie gibkością i dostępnością ciała, a za sprawą słów, które mogły, choć nie musiały, wreszcie doprowadzić do tego, by ktoś dojrzał w niej coś więcej. - Nauczę się - jeden krok, tylko jeden, mimowolnie poczyniony w tył, z powrotem w głąb gabinetu. - Jestem lojalna, jestem sumienna, a to - ten świat fizyczności, który nas otacza, nieważne, czy wśród złotych ram i ballad z gramofonu, czy tanich alkoholi w barze otwartym do rana… Jest mi potrzebne. Do spalania się i rodzenia na nowo - przyzwyczajony do bólu rozum domagał się więcej, prosił o tragedię, błagał o dekadentyzm, byle tylko znów upoić się poczuciem niesprawiedliwości, jaka odgórnie opadała na jej ramiona. Wiła się w nim jak ledwie wykluty wąż, narkotycznie przyzwyczajona do cierpienia, które przywodziło za sobą smaki rodzinnego domu. Naleśników polanych syropem klonowym, ze świeżymi owocami z ogrodu. - Mogę być poematem. Symfonią. Marzeniem - powtórzyła jego wcześniejsze wyjaśnienia, podczas gdy powietrze wypuszczane z płuc sygnowane było lukrowaną słodyczą pełną wręcz namacalnego poświęcenia; musiał wiedzieć, że zrobiłaby wszystko, byle nie odsyłał jej z powrotem do piekła, na krańcu którego modlił się nawet najbardziej fanatyczny bezbożnik. - Mogę gonić do utraty tchu za lepszym światem, zastanawiam się tylko - urwała na chwilę, kołysana do wznieconej determinacji przez gamy melodii dobiegającej z tuby nieopodal. Łagodna, ale i dziwnie sprawcza - zarówno ona, jak i sama kompozycja, - czy będzie pan skłonny pozwolić mi go dogonić. Chciałabym… tu zostać. Wyjęta z utopii, zamknięta na jawie, nowa, lepsza - serce jak szalone rozbijało się o żebra, dudniło w uszach jak dzwon za sprawą wrzącej krwi mącącej zmysły. Czuła w uszach jej szum przypominający fale uderzające o skalne nadbrzeża. - Udowodnię panu męskim zadowoleniem i monetą, że się do tego nadaję - czy nadawała? W tej jednej chwili wierzyła w to całą sobą, skoro nie wierzył nikt inny. - Choćbym miała spłonąć próbując, jak ćma przy lampie naftowej - zakończyła, ostatnie ze słów wypowiadając z dziwną subtelnością.
Marzenia rozsypywały się w dłoniach jak śnieżka ulepiona ze zbyt świeżego puchu. Ich fragmenty osuwały się między palcami i z powrotem opadały na zlodowaciałą ziemię, karcąc mylne przekonanie, że na świecie wszędzie było tak samo jak w Przesmyku Lokiego. Dlaczego pozwoliła sobie tak myśleć? Dlaczego pozwoliła prowadzić się naprzód zgubnej, trującej myśli, wytyczającej ruch dłoni? Kolana zadrżały jeszcze mocniej, gdy prowadził ją do drzwi. Rozmowa dobiegła końca. Minęło ledwie kilka minut, by Wahlberg poznał się na jej skrajnej przyziemności. Na jej przytroczeniu długimi gwoździami do faktury żałosnego imperium zbrodni, naturalizmu i jadu wdzierającego się do organizmów od wzejścia słońca do jego ponownego zawitania na horyzoncie. W rozwartych w zdumieniu oczach zaszkliło się delikatne tchnienie pierwszych łez; łatwiej byłoby, gdyby nigdy tu nie przyszła. Gdyby nie uwierzyła w perspektywę odmienienia nieprzychylnego losu; jeśli tylko sutener z Charlotty dowiedziałby się, że odważyła się szukać nowej harmonii w innym, obcym miejscu, zatłukłby ją jak psa. I co potem? Kolejne zwłoki ściągnięte w ramiona rozkładu na zimnym kamieniu na nikim nie zrobiłyby wrażenia, umarłaby anonimowo, niezapamiętana, tak jak życzył jej tego ojczym.
Na pewno gdzieś czeka lepszy świat. Trzeba za nim gonić.
- Przepraszam - odezwała się nagle, w akompaniamencie miarowo odchodzącego w nieistnienie stukotu obcasów, gdy zatrzymała się w drodze do przejścia odgradzającego gabinet od reszty galerii. Oddech miała cięższy, głębszy, ale nie drżały jej dłonie, już nie, gdy patrzyła na Wahlberga z obezwładniającą intencją. - To nie było potrzebne - cofnęła więc ściśniętą uprzednio rękę, sygnalizująca naiwnie, że jeszcze chwilę pragnęła tu zostać. - Ma pan rację. Nie pasuję do tego świata, do pięknych obrazów, do rzeźb wodzących marmurowym wzrokiem za każdym ruchem - nie taka. Ale każda rzeźba była kiedyś tylko blokiem kamienia - pamiętała jak matka opowiadała jej o potężnych pomnikach narodzonych płodnością antycznych kultur, jak wspominała z tęsknym westchnieniem, że to mogło być jej własnym dominium, jeśli tylko rodzice nie uznaliby historii sztuki za pozbawione przyszłości założenie. - Spełniam marzenia, panie Wahlberg. Nie swoje, a cudze: w tak okropnym miejscu, jakim jest Przesmyk, tańczę, prowadzę i doprowadzam do czerwieni, której potrzebują nie tylko lędźwie, ale też estetyka. Inna. Nietutejsza. Nauczyłabym się - być albo nie być, fatum postawione na jedną kartę, gra kośćmi zgubionymi przez Norny - dopiero teraz, nie gibkością i dostępnością ciała, a za sprawą słów, które mogły, choć nie musiały, wreszcie doprowadzić do tego, by ktoś dojrzał w niej coś więcej. - Nauczę się - jeden krok, tylko jeden, mimowolnie poczyniony w tył, z powrotem w głąb gabinetu. - Jestem lojalna, jestem sumienna, a to - ten świat fizyczności, który nas otacza, nieważne, czy wśród złotych ram i ballad z gramofonu, czy tanich alkoholi w barze otwartym do rana… Jest mi potrzebne. Do spalania się i rodzenia na nowo - przyzwyczajony do bólu rozum domagał się więcej, prosił o tragedię, błagał o dekadentyzm, byle tylko znów upoić się poczuciem niesprawiedliwości, jaka odgórnie opadała na jej ramiona. Wiła się w nim jak ledwie wykluty wąż, narkotycznie przyzwyczajona do cierpienia, które przywodziło za sobą smaki rodzinnego domu. Naleśników polanych syropem klonowym, ze świeżymi owocami z ogrodu. - Mogę być poematem. Symfonią. Marzeniem - powtórzyła jego wcześniejsze wyjaśnienia, podczas gdy powietrze wypuszczane z płuc sygnowane było lukrowaną słodyczą pełną wręcz namacalnego poświęcenia; musiał wiedzieć, że zrobiłaby wszystko, byle nie odsyłał jej z powrotem do piekła, na krańcu którego modlił się nawet najbardziej fanatyczny bezbożnik. - Mogę gonić do utraty tchu za lepszym światem, zastanawiam się tylko - urwała na chwilę, kołysana do wznieconej determinacji przez gamy melodii dobiegającej z tuby nieopodal. Łagodna, ale i dziwnie sprawcza - zarówno ona, jak i sama kompozycja, - czy będzie pan skłonny pozwolić mi go dogonić. Chciałabym… tu zostać. Wyjęta z utopii, zamknięta na jawie, nowa, lepsza - serce jak szalone rozbijało się o żebra, dudniło w uszach jak dzwon za sprawą wrzącej krwi mącącej zmysły. Czuła w uszach jej szum przypominający fale uderzające o skalne nadbrzeża. - Udowodnię panu męskim zadowoleniem i monetą, że się do tego nadaję - czy nadawała? W tej jednej chwili wierzyła w to całą sobą, skoro nie wierzył nikt inny. - Choćbym miała spłonąć próbując, jak ćma przy lampie naftowej - zakończyła, ostatnie ze słów wypowiadając z dziwną subtelnością.
Bezimienny
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:58
Jedną brew uniósł wyżej w przyjemnym zaskoczeniu, gdy to z ust kobiety padło krótkie przepraszam. Jej oczy były szklane, a Olaf czuł na własnym kciuki, jak ulatuje z niej marzenie o lepszym życiu, które mógł zapewnić jednym skinięciem palca. Spojrzenia porcelanowych lalek, chociaż malowane, tak nie mieniły się tyloma kolorami. Każda traciła je z czasem, z dorosłością, która przychodziła niechlubnie, ze starością, która kończyła słodkie marzenie o wolności. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, ile to by dla niej znaczyło, jak bardzo odmieniło jej los. Być może nawet ocaliło, patrząc na to, jakie towarzystwo przebywało u Charlotty. A być może wręcz przeciwnie... Może właśnie chciała zgotować sobie gorszy los, bardziej udręczony i naiwny. Postąpiła krok w tył, a ten zmusił go do pochylenia niżej głowy.
Nie zmuszaj mnie, abym wzywał ludzi, którzy cię stąd zabiorą… Nie zmuszaj mnie...
I wtedy zaczęła mówić. Nie przerwał jej, przysłuchiwał się, aż padło zdanie, które kompletnie go zaskoczyło, bo miała rację. Każda rzeźba była kiedyś blokiem kamienia. Każdy obraz białym płótnem. Każda kompozycja zaczynała się od pierwszego dźwięku. Zamknął więc rozchylone drzwi, w stronę kobiety wykonując swój krok. Ryzykowała. Znów grała w karty, gdy stawką był jej własny los. Och głupia dziewczyno, czy to ledwie blef, czy naprawdę tak wiele stawiasz na szali? Tego nie mógł wiedzieć nikt, zapewne nawet ona sama. Włosy w kolorze miodu, oczy w barwie nieba, a w tym wszystkim gładki głos. Być może właśnie chwytała się brzytwy, być może właśnie podejmowała decyzję o własnym cierpieniu, której żałować będzie do końca swoich dni. Zadawała celne pytania, mówiła... W końcu mówiła coś, co miało sens, coś, czego chciało się słuchać. Mężczyźni przebywający w szkarłatnych salach nie pragnęli tylko jędrnych piersi, chcieli partnerki na jedyną samotną noc, a kobiety takie jak ona musiały znać ich potrzeby i niczym kameleon balansować na ich granicy, aby dać im wszystko, równocześnie nie dając nic. Nie chodziło o puste jęki, krótkie spazmy, czy drganie nóg, choć i to miało swoje znaczenie. Pożądaniem była namiętność, a w jednym ruchu biodra próżno było jej szukać, ta leżała w uszach, w spojrzeniu i na języku. Goniła za ulotną chwilą, nie przystawała na dłużej niż sekundę, wciąż w biegu, wciąż nieuchwytna, jak wiatr co na dachu ucieka spod palców.
Wahlberg uśmiechnął się nieco szerzej, lecz w jego mimice Saga najpewniej nie mogła odkryć nic. Nie dlatego, że aż tak dobrze się maskował, a dlatego, że jeszcze sam nie wiedział co począć. Zbliżył się więc na krok do przodu i zmierzył jeszcze raz kobietę spojrzeniem, a następnie wypuścił głośniej powietrze. — Dobrze — nie zrobił tego z litości, próżno było szukać w nim zmartwienia i wyrozumiałości dla zbłąkanej duszy, która pragnie odkupienia i bezpieczeństwa. Zwyczajnie go przekonała, chociaż z pewnością czekało go dużo pracy, aby była zdatna na spotkanie z wymagającym klientem. Wolno pokiwał głową, jakby jeszcze raz chciał potwierdzić, że się zgodził. Jak chciała, to potrafiła. Niechaj to będzie jej pierwsza lekcja, tych zapewne będzie jeszcze mnóstwo, zanim dojdzie do poziomu, jakiego od niej oczekiwał. Tak więc udało jej się.
— Ćmy — wyszeptał, unosząc kąciki ust w górę w zbytecznym zastanowieniu. — To piękne stworzenia, a niedoceniane, prawda? Podobne do motyla, jednak różne, mniej barwne, zapomniane i gorsze — ostatni raz zatrzymał słowa, dając wybrzmieć temu ostatniemu, aby nigdy o nim nie zapomniała. To ono w przyszłości pozwoli jej dobrze grać swoją rolę. — Niech będzie. Zgadzam się. Udowodnij mi, Ćmo, że nie popełniam błędu, dając ci szansę. Udowodnij, że zasłużysz sobie na miejsce w tej galerii — że będziesz sztuką klasyczną i sztuką jędrnego ciała, dostosowanego do potrzeb klientów. Nie sypiał ze swoimi pracownicami, takie miał zasady. Żadna nie mogła widzieć jego ciała takim, jakie było, blizn i sznyt, które ozdobiły ramiona. Te schowane pod koszulą i marynarką były tylko jego, jego i bólączki. Nie zawahał się więc, bo nie zamierzał przetestować jej, upewniać się, że potrafi, chociaż tak robiło wielu takich, co mieli się za opiekunów.
Wykonał krok w przód, łamiąc ich dystans, który ponownie nadała, oddalając się od niego w głąb gabinetu.
— Zasada numer jeden. Pracujesz cztery dni w tygodniu, piąty poświęcasz pielęgnacji i wizytom lekarskim, szósty nauce, siódmego masz wolne. Zasada numer dwa. Jesteś zobowiązana do zachowania całkowitej dyskrecji na temat swoich klientów, zarówno ich twarzy, jak i słów, czy pragnień. Jedyną osobą, której przekazujesz te informacje, będę ja. Zasada numer trzy. Nigdy nie wolno ci mnie okłamać — na dłużej zatrzymał spojrzenie na kobiecie. Dwa piętra niżej kryła się mekka spragnionych, ale to jeszcze nie był czas, aby ją poznała. Saga Miała przed sobą wiele tygodni nauki, aby spełnić oczekiwania wymagających klientów. Następnie uśmiechnął się szerzej, jakby najtrudniejsza część właśnie się zakończyła. To bujda, ta dopiero miała nadejść. Tak czuły się bezpieczniej, chociaż tylko naiwniaczka wierzyłaby, że to wszystko zmienia między nimi. A ona, wbrew pozorom, nie wyglądała na naiwniaczkę.
— Akceptujesz je?
Nie zmuszaj mnie, abym wzywał ludzi, którzy cię stąd zabiorą… Nie zmuszaj mnie...
I wtedy zaczęła mówić. Nie przerwał jej, przysłuchiwał się, aż padło zdanie, które kompletnie go zaskoczyło, bo miała rację. Każda rzeźba była kiedyś blokiem kamienia. Każdy obraz białym płótnem. Każda kompozycja zaczynała się od pierwszego dźwięku. Zamknął więc rozchylone drzwi, w stronę kobiety wykonując swój krok. Ryzykowała. Znów grała w karty, gdy stawką był jej własny los. Och głupia dziewczyno, czy to ledwie blef, czy naprawdę tak wiele stawiasz na szali? Tego nie mógł wiedzieć nikt, zapewne nawet ona sama. Włosy w kolorze miodu, oczy w barwie nieba, a w tym wszystkim gładki głos. Być może właśnie chwytała się brzytwy, być może właśnie podejmowała decyzję o własnym cierpieniu, której żałować będzie do końca swoich dni. Zadawała celne pytania, mówiła... W końcu mówiła coś, co miało sens, coś, czego chciało się słuchać. Mężczyźni przebywający w szkarłatnych salach nie pragnęli tylko jędrnych piersi, chcieli partnerki na jedyną samotną noc, a kobiety takie jak ona musiały znać ich potrzeby i niczym kameleon balansować na ich granicy, aby dać im wszystko, równocześnie nie dając nic. Nie chodziło o puste jęki, krótkie spazmy, czy drganie nóg, choć i to miało swoje znaczenie. Pożądaniem była namiętność, a w jednym ruchu biodra próżno było jej szukać, ta leżała w uszach, w spojrzeniu i na języku. Goniła za ulotną chwilą, nie przystawała na dłużej niż sekundę, wciąż w biegu, wciąż nieuchwytna, jak wiatr co na dachu ucieka spod palców.
Wahlberg uśmiechnął się nieco szerzej, lecz w jego mimice Saga najpewniej nie mogła odkryć nic. Nie dlatego, że aż tak dobrze się maskował, a dlatego, że jeszcze sam nie wiedział co począć. Zbliżył się więc na krok do przodu i zmierzył jeszcze raz kobietę spojrzeniem, a następnie wypuścił głośniej powietrze. — Dobrze — nie zrobił tego z litości, próżno było szukać w nim zmartwienia i wyrozumiałości dla zbłąkanej duszy, która pragnie odkupienia i bezpieczeństwa. Zwyczajnie go przekonała, chociaż z pewnością czekało go dużo pracy, aby była zdatna na spotkanie z wymagającym klientem. Wolno pokiwał głową, jakby jeszcze raz chciał potwierdzić, że się zgodził. Jak chciała, to potrafiła. Niechaj to będzie jej pierwsza lekcja, tych zapewne będzie jeszcze mnóstwo, zanim dojdzie do poziomu, jakiego od niej oczekiwał. Tak więc udało jej się.
— Ćmy — wyszeptał, unosząc kąciki ust w górę w zbytecznym zastanowieniu. — To piękne stworzenia, a niedoceniane, prawda? Podobne do motyla, jednak różne, mniej barwne, zapomniane i gorsze — ostatni raz zatrzymał słowa, dając wybrzmieć temu ostatniemu, aby nigdy o nim nie zapomniała. To ono w przyszłości pozwoli jej dobrze grać swoją rolę. — Niech będzie. Zgadzam się. Udowodnij mi, Ćmo, że nie popełniam błędu, dając ci szansę. Udowodnij, że zasłużysz sobie na miejsce w tej galerii — że będziesz sztuką klasyczną i sztuką jędrnego ciała, dostosowanego do potrzeb klientów. Nie sypiał ze swoimi pracownicami, takie miał zasady. Żadna nie mogła widzieć jego ciała takim, jakie było, blizn i sznyt, które ozdobiły ramiona. Te schowane pod koszulą i marynarką były tylko jego, jego i bólączki. Nie zawahał się więc, bo nie zamierzał przetestować jej, upewniać się, że potrafi, chociaż tak robiło wielu takich, co mieli się za opiekunów.
Wykonał krok w przód, łamiąc ich dystans, który ponownie nadała, oddalając się od niego w głąb gabinetu.
— Zasada numer jeden. Pracujesz cztery dni w tygodniu, piąty poświęcasz pielęgnacji i wizytom lekarskim, szósty nauce, siódmego masz wolne. Zasada numer dwa. Jesteś zobowiązana do zachowania całkowitej dyskrecji na temat swoich klientów, zarówno ich twarzy, jak i słów, czy pragnień. Jedyną osobą, której przekazujesz te informacje, będę ja. Zasada numer trzy. Nigdy nie wolno ci mnie okłamać — na dłużej zatrzymał spojrzenie na kobiecie. Dwa piętra niżej kryła się mekka spragnionych, ale to jeszcze nie był czas, aby ją poznała. Saga Miała przed sobą wiele tygodni nauki, aby spełnić oczekiwania wymagających klientów. Następnie uśmiechnął się szerzej, jakby najtrudniejsza część właśnie się zakończyła. To bujda, ta dopiero miała nadejść. Tak czuły się bezpieczniej, chociaż tylko naiwniaczka wierzyłaby, że to wszystko zmienia między nimi. A ona, wbrew pozorom, nie wyglądała na naiwniaczkę.
— Akceptujesz je?
Nieznajomy
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:58
Drżący oddech uleciał z piersi na dźwięk słowa zdolnego przypieczętować zawróconą, rwącą rzekę fatum - zamilkł nagle wwiercający się w myśli śmiech okrutnych Norn, które zdążyły krzyżyk postawić na rozmowie. Dobrze. Choć był gotów zamknąć drzwi gabinetu tuż po jej wyjściu, choć był gotów - zasadnie - odprawić ją z kwitkiem czy nawet z pomieszczenia wyrzucić siłą wykupionych mięśni, tak teraz prozaiczną naturą jednego stwierdzenia pozwolił jej odetchnąć na nowo. Zgodził się, zaoferował szansę, nawet jeśli nie dowierzała jeszcze w to, że faktycznie mogła wyrwać się z Przesmyku Lokiego, z Charlotty i lepkich dłoni łasego na pieniądze alfonsa, który w przypływie dobroci czasem rzucił jej pojedynczą monetę.
Przeistoczyła się dziś w blok marmuru, w dłoni Olafa spoczywało natomiast dłuto, przy którego pomocy ociosałby ją w prześliczną kompozycję.
Patrzyła na niego w ciszy, bezwolnie spętana niepewnością, podświadomie oczekująca wycofania się z danego słowa na rzecz żartobliwego parsknięcia i nakazania natychmiastowego opuszczenia pokoju - lecz nic takiego nie nadeszło, zaś powietrze wypełniło się delikatnym, metafizycznym dźwiękiem trzepotu skrzydeł podległych nocy.
- To prawda. A jednak to z nich powstaje jedwab. Z kokonów jedwabników morowych, o ile się nie mylę? - odezwała się dopiero teraz, łagodna jak klasyczna smyczkowa symfonia, powoli rozumiejąca, że Besettelse mogło stać się jej nowym domem. Że się nim stanie. - Skazane na tak krótkie życie w swojej nieprzeciętnej urodzie… Ale może to właśnie czyni je tak uroczymi. Są ulotne. Kruche. Nieświadome pisanej im tragedii - zupełnie tak jak ja. Kąciki ust uniosły się ku górze, oddech płytki i raptowny znów opuścił płuca, lecz tym razem nie uległa pokusie i powstrzymała chęć dotknięcia go, rzucenia się w ramiona; mogła jedynie migotać zaklętym w oczach refleksem obezwładniającej euforii, tak szczerej i tak harmonijnej, przywodzącej na myśl szczęście dawno zagubione gdzieś w przeszłości.
- Dziękuję - dodała po chwili. - Udowodnię, że nie tylko zasługuję na tę szansę, ale… Odpłacę ją z nawiązką. Z pana pomocą stanę się jedwabiem, czerwonym jak szkarłatne sale Besettelse - przyrzekła solennie w obliczu oczu wszelkich bogów zwróconych w ich stronę. Niech słuchają, niech zapamiętają, a ona - pewnego dnia dopnie swego, zainspirowana dobrocią mężczyzny na tyle, że oczyma wyobraźni dostrzegała już kształt ćmy tak pięknej, tak perfekcyjnej, że samoistnie nadciągało do niej światło. Gwiazdy płakały świetlistymi łunami przecinającymi nocne niebo, księżyc śpiewał serenady, a ogień tańczył w rytm jej melodii, nie odwrotnie. To on spalał się w niej, nie ona w nim. Motyle były błahe, nie dążyły z taką słodyczą do autodestrukcji - jak ich nocne siostry, bledsze i mniej urodziwe, uwodzące krótkotrwałym bytowaniem na świecie. Kto nie chciał posiadać czegoś, czemu groziło wyginięcie?
Z najwyższą uwagą wsłuchała się w zasady prezentowane przez właściciela galerii, skrupulatnie usiłując nie pominąć niczego - nawet pomimo pełnej niedowierzania radości wciąż palącej krew w jej żyłach i mięśni drżących niewidocznie pod skórą; nie próbowała fałszerstwem tuszować swoich reakcji, wdzięczności, poniekąd przekonana, że przejrzałby ją na wylot bez cienia trudności, jakby każda arteria w jej organizmie stała się kolorowana wyrazistym pociągnięciem pędzla, a ciało przeszkliło dojmującą przezroczystością.
- Tak. Tak, oczywiście, że akceptuję - zaćwierkała melodyjnie; u Charlotty nie miała podobnych luksusów, zmuszona do pracy siedem dni w tygodniu, do narastającego pod powieką zmęczenia przez nieergonomiczne umieszczenie pokojów przeznaczonych dla dziwek tuż nad barem, pozbawiona wykwalifikowanej opieki lekarskiej, ze zbyt łatwym dostępem za to do narkotyków i wszelkich substancji odurzających, dzięki którym znośniejszą stawała się rzeczywistość tego miejsca wyjętego jak z koszmarów. - Kiedy mogłabym zacząć, panie Wahlberg? Musiałabym tylko uregulować sprawę z moim obecnym opiekunem, po tym w każdej uznanej przez pana chwili będę do dyspozycji - choć bała się tego momentu, bała nieprzewidywalności porywczego człowieka wyzyskującego kobiety pod roznegliżowanym szyldem wśród czerwonych neonów, jego ciężkiej pięści i piorunów ciskanych przez zbyt małe, zbyt szeroko rozstawione oczy. Jednak nikt nie byłby na tyle życzliwy, by odbyć tę rozmowę za nią.
Musiała kiedyś dorosnąć - psychicznie.
Tliło się coś urzekającego w słodyczy uśmiechu, jaką nieświadomie mu oferowała, spragniona zatopienia się w złotych ramach, przywdziania barwy farb, które wybrałby specjalnie dla niej, dla Ćmy, jaką ją nazwał, obdarzając zupełnie nową, choć jeszcze nieoszlifowaną personą. - Ach, czy mogę o coś spytać? W jakiej formie ujęty jest... zakres obowiązków w umowie między Besettelse a jej dziewczętami? - podjęła po chwili, szczerze zaintrygowana. Charlotta pozornie jedynie stosowała się do autonomicznego dbania o limity swoich pracownic, w rzeczywistości każdą z nich traktując po macoszemu. Jak obiekt pozbawiony zdania.
Przeistoczyła się dziś w blok marmuru, w dłoni Olafa spoczywało natomiast dłuto, przy którego pomocy ociosałby ją w prześliczną kompozycję.
Patrzyła na niego w ciszy, bezwolnie spętana niepewnością, podświadomie oczekująca wycofania się z danego słowa na rzecz żartobliwego parsknięcia i nakazania natychmiastowego opuszczenia pokoju - lecz nic takiego nie nadeszło, zaś powietrze wypełniło się delikatnym, metafizycznym dźwiękiem trzepotu skrzydeł podległych nocy.
- To prawda. A jednak to z nich powstaje jedwab. Z kokonów jedwabników morowych, o ile się nie mylę? - odezwała się dopiero teraz, łagodna jak klasyczna smyczkowa symfonia, powoli rozumiejąca, że Besettelse mogło stać się jej nowym domem. Że się nim stanie. - Skazane na tak krótkie życie w swojej nieprzeciętnej urodzie… Ale może to właśnie czyni je tak uroczymi. Są ulotne. Kruche. Nieświadome pisanej im tragedii - zupełnie tak jak ja. Kąciki ust uniosły się ku górze, oddech płytki i raptowny znów opuścił płuca, lecz tym razem nie uległa pokusie i powstrzymała chęć dotknięcia go, rzucenia się w ramiona; mogła jedynie migotać zaklętym w oczach refleksem obezwładniającej euforii, tak szczerej i tak harmonijnej, przywodzącej na myśl szczęście dawno zagubione gdzieś w przeszłości.
- Dziękuję - dodała po chwili. - Udowodnię, że nie tylko zasługuję na tę szansę, ale… Odpłacę ją z nawiązką. Z pana pomocą stanę się jedwabiem, czerwonym jak szkarłatne sale Besettelse - przyrzekła solennie w obliczu oczu wszelkich bogów zwróconych w ich stronę. Niech słuchają, niech zapamiętają, a ona - pewnego dnia dopnie swego, zainspirowana dobrocią mężczyzny na tyle, że oczyma wyobraźni dostrzegała już kształt ćmy tak pięknej, tak perfekcyjnej, że samoistnie nadciągało do niej światło. Gwiazdy płakały świetlistymi łunami przecinającymi nocne niebo, księżyc śpiewał serenady, a ogień tańczył w rytm jej melodii, nie odwrotnie. To on spalał się w niej, nie ona w nim. Motyle były błahe, nie dążyły z taką słodyczą do autodestrukcji - jak ich nocne siostry, bledsze i mniej urodziwe, uwodzące krótkotrwałym bytowaniem na świecie. Kto nie chciał posiadać czegoś, czemu groziło wyginięcie?
Z najwyższą uwagą wsłuchała się w zasady prezentowane przez właściciela galerii, skrupulatnie usiłując nie pominąć niczego - nawet pomimo pełnej niedowierzania radości wciąż palącej krew w jej żyłach i mięśni drżących niewidocznie pod skórą; nie próbowała fałszerstwem tuszować swoich reakcji, wdzięczności, poniekąd przekonana, że przejrzałby ją na wylot bez cienia trudności, jakby każda arteria w jej organizmie stała się kolorowana wyrazistym pociągnięciem pędzla, a ciało przeszkliło dojmującą przezroczystością.
- Tak. Tak, oczywiście, że akceptuję - zaćwierkała melodyjnie; u Charlotty nie miała podobnych luksusów, zmuszona do pracy siedem dni w tygodniu, do narastającego pod powieką zmęczenia przez nieergonomiczne umieszczenie pokojów przeznaczonych dla dziwek tuż nad barem, pozbawiona wykwalifikowanej opieki lekarskiej, ze zbyt łatwym dostępem za to do narkotyków i wszelkich substancji odurzających, dzięki którym znośniejszą stawała się rzeczywistość tego miejsca wyjętego jak z koszmarów. - Kiedy mogłabym zacząć, panie Wahlberg? Musiałabym tylko uregulować sprawę z moim obecnym opiekunem, po tym w każdej uznanej przez pana chwili będę do dyspozycji - choć bała się tego momentu, bała nieprzewidywalności porywczego człowieka wyzyskującego kobiety pod roznegliżowanym szyldem wśród czerwonych neonów, jego ciężkiej pięści i piorunów ciskanych przez zbyt małe, zbyt szeroko rozstawione oczy. Jednak nikt nie byłby na tyle życzliwy, by odbyć tę rozmowę za nią.
Musiała kiedyś dorosnąć - psychicznie.
Tliło się coś urzekającego w słodyczy uśmiechu, jaką nieświadomie mu oferowała, spragniona zatopienia się w złotych ramach, przywdziania barwy farb, które wybrałby specjalnie dla niej, dla Ćmy, jaką ją nazwał, obdarzając zupełnie nową, choć jeszcze nieoszlifowaną personą. - Ach, czy mogę o coś spytać? W jakiej formie ujęty jest... zakres obowiązków w umowie między Besettelse a jej dziewczętami? - podjęła po chwili, szczerze zaintrygowana. Charlotta pozornie jedynie stosowała się do autonomicznego dbania o limity swoich pracownic, w rzeczywistości każdą z nich traktując po macoszemu. Jak obiekt pozbawiony zdania.
Bezimienny
Re: And then everything changed (O. Wahlberg & S. Moen, czerwiec 1999) Nie 3 Gru - 13:58
— Są jedynie produktem — odpowiedział, marszcząc ponownie brwi. W swej pierwotnej formie był bezużyteczny, nawet jeśli można było nazwać go ładnym, tak nie miał żadnej dodatkowej wartości. Dopiero staranność w procesie przetwarzania tego materiału czyniła z niego delikatną tkaninę, która potem przeszywana była złotymi nićmi i noszona na szyjach bogatych kobiet. — Tak samo jak węgiel. Sam w sobie nie będzie piękny. Dopiero praca nad nim uczyni go dziełem sztuki — chyba doskonale rozumieli tę metaforę, prawda? To, że dziś mogła latać do światła, czyniło za niej zaledwie kruchą istotę. Jeśli miała zostać kimś, naprawdę KIMŚ, tak wymagało to wielu miesięcy, o ile nie lat pracy. Ładna buzia to nie wszystko, laleczko. Nie czekała na nią tragedia, w tych murach mogła osiągnąć wszystko, musiała jedynie zrozumieć w jaki sposób. Nie było w tym wiedzy tajemnej, wystarczyło po nią sięgnąć, podjąć decyzję, a następnie kurczowo jej się trzymać.
Na kolejne słowa jedynie kiwnął głową. Każda obiecywała mu jedwab, obiecywała diamenty, kryształy górskie, srebro i złoto, które będzie na kolanach i w zębach przynosić, aby przypadkiem nie pozbawił je zarobku. To nie miało znaczenia, bo liczyły się jedynie efekty ich ciężkiej pracy. W zamian za nią otrzymywały swoją zapłatę, miały zapewnione bezpieczeństwo. Żadna z nich nie głodowała, żadna nie musiała obawiać się o jutro, żadna nie była pokrzywdzona. Miały być czyste, piękne, zadbane i rozmowne. Sam Wahlberg nie zaglądał w dekolt, nie korzystał z własnej pozycji, bardziej niż do zarabiania na ich ciałach. Były jedynie kurtyzanami, które przygotowywane spełniały zachcianki klientów, kłamały i oszukiwały, ale trzymały asa w rękawie. Jeśli któraś potrafiła nim zagrać, świat stał przed nią otworem. Saga Moen wydawała się być na pierwszy rzut oka dobrą inwestycją, bo zanim zaczęłaby przynosić zyski, minie wiele miesięcy, o ile nie lat. Ale spłaci dług, spłaci to co w nią zainwestuje.
— Mów mi Olaf, Sago — wyciągnął w przód dłoń, aby w końcu formalnie przedstawić się imieniem i przejść na ty. Niepotrzebne były tu dodatkowe konwenanse, i tak nie byli równi. Nigdy nie będą równi. — Ureguluj ją dzisiaj. Jeśli potrzebujesz ochrony, lub obawiasz się krzywdy, to ci ją zapewnię — zatrudniał takich, którzy bez problemu poradziliby sobie z jej obecnym opiekunem. — Zanim zaczniesz pracę, będziesz musiała przejść badania lekarskie, poznać zasady tego miejsca, a także nauczyć się zawiłości sztuki. Poznasz inne moje pracownice, one opowiedzą ci więcej i przygotują. Zlecę to Hannie, jest z nami już pięć lat — mówił spokojnie, pewien, że jedna z najbardziej doświadczonych i oddanych pracownic go nie zawiedzie. Była na etapie, w którym nie przyjmowała już nawet nowych klientów, sama dyktowała im warunki, a stali sponsorzy niczym uległe pieski przesiadywały przy jej nogach, wdzięczne za woń i miękkość jej ud. Być może Ćma też taką się stanie. Być może... — Zaczniesz gdy będziesz gotowa, ale nie nastawiaj się, aby miało to stać się wcześniej niż za dwa lub trzy tygodnie — dbał o jakość, nigdy o ilość. To dzięki temu Besettelse miało tak wybitne opinie.
Następne pytanie nie zaskoczyło go. Dziewczęta przychodzące z gorszych przybytków często spodziewały się najstraszniejszych zbrodni. Ale tutaj klientela była inna, brak było w niej śmierdzących pijaków, gotowych chwytać za miękkie piersi, tak jak gdyby chwytali za swego wroga. Mężczyźni odwiedzający szkarłatne sale byli kulturalni, zachowywali się z należytym szacunkiem wobec kobiet. Czasem tylko spełniali swoje najgorsze i najbardziej wyszukane fantazje. — Jeśli pytasz o to, czy ktoś cię tu skrzywdzi, to nie. Nie zrobi tego — uśmiechnął się już znacznie bardziej miękko, oczywiście kłamiąc. Krzywda czekała na każdym kroku. — Postawmy sprawę jasno. Ja zarabiam na tym, byś była piękna i gładka. Nie twierdzę, że przy obiciu o ramę łóżka na twoim ciele nie pojawi się siniak, ale zasady są jedne dla wszystkich. To miejsce rozpusty, rozkoszy i zabawy, nie udręki — przez chwilę zastanowił się, przeczesując półdługie włosy w tył. — Co nie oznacza, że i Twoi klienci będą tak to widzieć. Charakteryzator zajmie się twym ciałem, a scenograf miejscem, ale to wszystko iluzja, magia przemiany, magia twórcza, zabawa — czy świadomy był, że oferuje jej właśnie nowe, spokojne życie? Był. — Gdy będziesz odpowiednio przygotowana i rozmowna, mogą chcieć zapraszać cię na bankiety, przyjęcia, rodzinne kolacje. Ale muszę ci ufać i muszę ufać temu klientowi. Moje dziewczęta są tu bezpieczne — nie były.
Olaf i Saga z tematu
Na kolejne słowa jedynie kiwnął głową. Każda obiecywała mu jedwab, obiecywała diamenty, kryształy górskie, srebro i złoto, które będzie na kolanach i w zębach przynosić, aby przypadkiem nie pozbawił je zarobku. To nie miało znaczenia, bo liczyły się jedynie efekty ich ciężkiej pracy. W zamian za nią otrzymywały swoją zapłatę, miały zapewnione bezpieczeństwo. Żadna z nich nie głodowała, żadna nie musiała obawiać się o jutro, żadna nie była pokrzywdzona. Miały być czyste, piękne, zadbane i rozmowne. Sam Wahlberg nie zaglądał w dekolt, nie korzystał z własnej pozycji, bardziej niż do zarabiania na ich ciałach. Były jedynie kurtyzanami, które przygotowywane spełniały zachcianki klientów, kłamały i oszukiwały, ale trzymały asa w rękawie. Jeśli któraś potrafiła nim zagrać, świat stał przed nią otworem. Saga Moen wydawała się być na pierwszy rzut oka dobrą inwestycją, bo zanim zaczęłaby przynosić zyski, minie wiele miesięcy, o ile nie lat. Ale spłaci dług, spłaci to co w nią zainwestuje.
— Mów mi Olaf, Sago — wyciągnął w przód dłoń, aby w końcu formalnie przedstawić się imieniem i przejść na ty. Niepotrzebne były tu dodatkowe konwenanse, i tak nie byli równi. Nigdy nie będą równi. — Ureguluj ją dzisiaj. Jeśli potrzebujesz ochrony, lub obawiasz się krzywdy, to ci ją zapewnię — zatrudniał takich, którzy bez problemu poradziliby sobie z jej obecnym opiekunem. — Zanim zaczniesz pracę, będziesz musiała przejść badania lekarskie, poznać zasady tego miejsca, a także nauczyć się zawiłości sztuki. Poznasz inne moje pracownice, one opowiedzą ci więcej i przygotują. Zlecę to Hannie, jest z nami już pięć lat — mówił spokojnie, pewien, że jedna z najbardziej doświadczonych i oddanych pracownic go nie zawiedzie. Była na etapie, w którym nie przyjmowała już nawet nowych klientów, sama dyktowała im warunki, a stali sponsorzy niczym uległe pieski przesiadywały przy jej nogach, wdzięczne za woń i miękkość jej ud. Być może Ćma też taką się stanie. Być może... — Zaczniesz gdy będziesz gotowa, ale nie nastawiaj się, aby miało to stać się wcześniej niż za dwa lub trzy tygodnie — dbał o jakość, nigdy o ilość. To dzięki temu Besettelse miało tak wybitne opinie.
Następne pytanie nie zaskoczyło go. Dziewczęta przychodzące z gorszych przybytków często spodziewały się najstraszniejszych zbrodni. Ale tutaj klientela była inna, brak było w niej śmierdzących pijaków, gotowych chwytać za miękkie piersi, tak jak gdyby chwytali za swego wroga. Mężczyźni odwiedzający szkarłatne sale byli kulturalni, zachowywali się z należytym szacunkiem wobec kobiet. Czasem tylko spełniali swoje najgorsze i najbardziej wyszukane fantazje. — Jeśli pytasz o to, czy ktoś cię tu skrzywdzi, to nie. Nie zrobi tego — uśmiechnął się już znacznie bardziej miękko, oczywiście kłamiąc. Krzywda czekała na każdym kroku. — Postawmy sprawę jasno. Ja zarabiam na tym, byś była piękna i gładka. Nie twierdzę, że przy obiciu o ramę łóżka na twoim ciele nie pojawi się siniak, ale zasady są jedne dla wszystkich. To miejsce rozpusty, rozkoszy i zabawy, nie udręki — przez chwilę zastanowił się, przeczesując półdługie włosy w tył. — Co nie oznacza, że i Twoi klienci będą tak to widzieć. Charakteryzator zajmie się twym ciałem, a scenograf miejscem, ale to wszystko iluzja, magia przemiany, magia twórcza, zabawa — czy świadomy był, że oferuje jej właśnie nowe, spokojne życie? Był. — Gdy będziesz odpowiednio przygotowana i rozmowna, mogą chcieć zapraszać cię na bankiety, przyjęcia, rodzinne kolacje. Ale muszę ci ufać i muszę ufać temu klientowi. Moje dziewczęta są tu bezpieczne — nie były.
Olaf i Saga z tematu