:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
20.09.2000 – Panoptikum – Nieznajomy: I. Hallström & Bezimienny: L. Oldenburg
2 posters
Nieznajomy
20.09.2000
Cichy, skrzypiący jęk, przemienił się w ostateczność metalicznego kliku – skrzydło wiodących do gabinetu drzwi, swoim zamknięciem odegnało skutecznie tłoczony miejską arterią gwar, pulsujący między ścianami budynków z należną dla pory werwą. Twarze przechodniów, z wymalowaną na ich mimicznych płótnach obojętnością, przewijały się niestrudzenie za szklaną barierą szyb owiniętej niedoścignioną enigmą witryny; przyjemny, ospały spokój jak gładka, przejrzysta tafla rozpływał się w pomieszczeniu, spleciony razem z nieznaną, kwiatową wonią, obmywającą przy każdym oddechu nozdrza. Podszyte ciekawością spojrzenie – roziskrzony wiwatem entuzjastycznych refleksów, surowy, przejrzysty błękit – przeniosło się po kolejnych elementach wystawy handlarza i pokrętnego artysty, który codziennie zmieniał i doskonalił dzieło. Nakryła źródło nowego, miłego dla jej zmysłów zapachu, zamkniętego w bukiecie wstawionych do flakoniku kwiatów o intensywnie czerwonych, rozchylających się dumnie płatkach. Wzrok, z niegasnącą uwagą wędrował dalej, lustrując każdą składową asortymentu, by opaść, po zakończeniu pierwszej wędrówki na ladę, za którą dziś, wyjątkowo, nie znajdowała się przygarbiona sylwetka jednookiego starca.
Z pewnością jest na zapleczu.
Dwa rutynowe mrugnięcia później znalazła się przy gablocie pełnej owadów; piękna śmierć, złożone w szlachetnej, naukowej ofierze okazy, mające przykuć spojrzenia miłośników przyrody, rozniecić badawczy zachwyt. Zanurzona w gęstwinie specjalistycznych opisów, czuła się w pełni słusznie ignorantką, spoglądającą tępo, bez przekonania na szereg chitynowych pancerzy nabitych na pale szpilek, wiecznie martwych, sprawiających zarazem złudne wrażenie żywych. Zupełnie – jakby po chwili, ulotnej, efemerycznej, miały ponownie wznieść się na błonkach skrzydeł, uderzając w powietrze, poddając je instynktownym, zwierzęcym oczekiwaniom, próbując wyrwać się, uciec.
Mętną strukturę myśli, spowijających teraźniejszą świadomość, rozproszył odgłos wydany przez drzwi lokalu. Drzwi wejściowe – co przyznała, przed samą sobą z pokłosiem targającego nią zaskoczenia. Nigdy, dotychczas, nie zakłócono jej regularnych wizyt; podejrzewała, że jest to winą-zasługą kryjącej się w Panoptikum magii, powstrzymującej gości przed tłumnym przeniknięciem do środka, depczącym pełen zagadkowości klimat; biorąc pod uwagę gabaryty otaczającej ją sali, już trzy osoby tworzyły nachalny tłum.
Zwiedziona dźwiękiem, oderwała się od gabloty bez większej, czynionej zwłoki – jak również bez większego pośpiechu, odwracając wpierw głowę, aby zlustrować kobiecą twarz – twarz, której mogła, bez najmniejszego problemu przypisać imię oraz, jak wymagano w przeszłości, gdy była w pełni Hallströmem, znienawidzone nazwisko. Przyjrzała się jej z surowym, ostrym zaciekawieniem, godnym bardziej uczonych przyglądających się wymyślności ekscesu, niecodziennemu zjawisku, pragnącym go przestudiować, niż ciepłu kiełkującego zauroczenia i pożądania. Nie potrafiła go pojąć, rozwikłać jego istoty – zresztą, nie potrafiła nigdy, poddając się w pełni ślepej oczywistości odczucia, zawierzając się mu tak samo jak zawierzała się dotąd.
Odległość, niedługo później, stała się przełamana z pomocą kilku, zupełnie nieśpiesznych kroków.
– Nie sądziłam – miękkie stwierdzenie osiadło w dzielącym ich postaci dystansie. Znalazła się tuż naprzeciw, rozmyślnie igrając z płynną, nieoczywistą granicą pomiędzy przyzwoleniem mieszczącym się w konwenansach a jawną dezaprobatą. Trwoniła okazane sekundy, aby dokładniej przyjrzeć się przeciwległej twarzy. Utkwiła spojrzenie w oczach, dumnie, z niemal drwiącą pewnością – że przyjdzie nam kiedykolwiek się spotkać – przyznała; dla jej dobra; dla dobra krewnych; dla wielu, wspaniałomyślnych dóbr
których ona, wyklęta przez własny ród, nigdy nie obarczała choć drobną dozą przejęcia.
Bezimienny
Odkrywanie nowych miejsc niosło ekscytację, koiło jednak jedynie na chwilę potrzebę dopływu adrenaliny. Niestety, musiała uczyć się korzystać nawet z tak nieznaczących okazji, aby poczuć się lepiej. Nie zawsze mogła pozwolić sobie na odważną ucieczkę, wyjazd, zaprzedanie losu na rzecz chwili dobrej zabawy. Proza życia pozostawała wciąż tak samo nieznośna. Nawet godziny spędzane we własnej pracowni czasami się dłużyły i uprzykrzały kolejne popołudnia. Nowych wypraw nie widziała na horyzoncie i zapowiadało się, że raczej ten stan rzeczy utrzyma się przez kolejne miesiące. Musiała radzić sobie sama i szyć tym, co akurat znajdowało się jej pod ręką. Nic dziwnego, że postanowiła wybrać się na oślep w ulice Midgardu. Miała wprawdzie mgliste pojęcie o swym celu, jednak nie wybrała najkrótszej drogi, kluczyła kilka godzin, zamknąwszy wcześniej galerię i wywieszając na jej drzwiach informacje o chwilowej niedostępności. Rzadko tak czyniła, gdyż poczucie obowiązku kształtowane przez krewniaków, trzymało wyśmienicie zachowanie Lumikki w ryzach. Mimo tego ten dzień zdawał się bardziej nieznośny niż pozostałe.
Przychodząc do Panoptikum nie wiedziała, czego tak właściwie w nim szukać. Każda wymówka zdawała się jednak dobrą, byle tylko uniknąć przedłużającego się bezruchu. Przekroczyła próg niewielkiego pomieszczenia zdecydowanym, jednak wciąż nieco ostrożnym ruchem. Chociaż miejsce to przypominało raczej niewielki składzik, niż pełnoprawny lokal z wyjątkowymi przedmiotami, to podświadomie czuła, że może ją całkiem porządnie zaskoczyć. Zdziwiła się, że tak małe miejsce może być naszpikowane niemal po sam sufit różnościami, których nigdy wcześniej nie miała okazji oglądać. Nie mogła nabrać nawet rozpędu, gdyż ruszenie się o dwa kroki stawiało ją pod kolejną ścianą szczelnie upchaną znaleziskami. Pokręciła jedynie głową, bardziej z uznaniem niż z intencją marudzenia. Nie pierwszy raz, najmniej wyszukane miejsca okazywały się zaskakujące, dlatego też nie zamierzała kpić z mizerności panoptikum. Słyszała o nim wielokrotnie – i co najbardziej fascynujące – zawsze niemal były to superlatywy. Nic dziwnego, że Oldenburg zamierzała sprawdzić słuszność osądów na własnej skórze. Zupełnie nie spodziewając się, że spotka ją tu coś, co porówna w przyszłości do ogromu emocji towarzyszących ekspedycjom.
Błękit oczu opadł miękko na półkę za szkłem, gdzie w równym rzędzie układały się ingrediencje – z całą pewnością cenione przez alchemików, nie do końca potrzebne samej Lumikki, jednak nawet ona potrafiła rozpoznać w nich coś, co nie jest zbyt często spotykane i zwykle sprzedawane o wiele drożej. Zanotowała ich obecność z zamiarem dokonania zakupu – ot, gdyby któryś z przyjaciół potrzebował kilku rzeczy. Bez problemu rozpoznała mandragorę i wawrzynek, kilka zupełnie nic nie mówiących łodyg i bukiet – najbardziej rzucający się w oczy. Te lekko zmrużone prześliznęły się dość szybko po płatkach kwiatów, by po chwili w jej nozdrzach pojawił się dość natarczywy, acz przyjemny zapach. Kierując się w stronę lady, z przekąsem stwierdziła, że nawet w tak małym miejscu sprzedawca jakimś cudem jej umknął pozostawiając po sobie ziejącą pustkę. Wypuściła powietrze ze świstem i postąpiła jeszcze krok do przodu, gdy napotkała na osobę, której w normalnych warunkach zapewne wolałaby raczej uniknąć – zwłaszcza gdy pole manewru było tak małe, a udawanie, że się kogoś nie widzi zupełnie niemożliwe. Tym jednak, co zdawało się najbardziej niepokojące okazał się fakt, iż panna Oldenburg zupełnie straciła chęć do ucieczki. Jakby coś, co do tej pory mogła zwać instynktem samozachowawczym, uleciało wraz z pierwszym spojrzeniem na kobiecą sylwetkę tuż przed nią.
Hallström. Wybrzmiało gdzieś w jej głowie, jednak głoski nagle straciły na jakimkolwiek znaczeniu. Matowe i puste opadły poza granice świadomości nakazując skupić się raczej na błękitnych oczach nowej towarzyszki, powoli chłonąc wypowiadane przez nią słowa. Nie uciekając przed dramatycznie topniejącym dystansem i nie zastanawiając się nawet, dlaczego tak właściwie się dzieje. Czy to wina Panoptikum? Czy nuda? Czy coś zupełnie innego? Potrzeba adrenaliny? Oldenburg daleka była w tym momencie od filozoficznych dywagacji. Zdusiła śmiech zawieszając kciuk na dolnej wardze, mrużąc lekko oczy i wciąż nieprzyzwoicie długo wpatrując się w Inge.
– Przypadek czy kaprys Norn?
Przychodząc do Panoptikum nie wiedziała, czego tak właściwie w nim szukać. Każda wymówka zdawała się jednak dobrą, byle tylko uniknąć przedłużającego się bezruchu. Przekroczyła próg niewielkiego pomieszczenia zdecydowanym, jednak wciąż nieco ostrożnym ruchem. Chociaż miejsce to przypominało raczej niewielki składzik, niż pełnoprawny lokal z wyjątkowymi przedmiotami, to podświadomie czuła, że może ją całkiem porządnie zaskoczyć. Zdziwiła się, że tak małe miejsce może być naszpikowane niemal po sam sufit różnościami, których nigdy wcześniej nie miała okazji oglądać. Nie mogła nabrać nawet rozpędu, gdyż ruszenie się o dwa kroki stawiało ją pod kolejną ścianą szczelnie upchaną znaleziskami. Pokręciła jedynie głową, bardziej z uznaniem niż z intencją marudzenia. Nie pierwszy raz, najmniej wyszukane miejsca okazywały się zaskakujące, dlatego też nie zamierzała kpić z mizerności panoptikum. Słyszała o nim wielokrotnie – i co najbardziej fascynujące – zawsze niemal były to superlatywy. Nic dziwnego, że Oldenburg zamierzała sprawdzić słuszność osądów na własnej skórze. Zupełnie nie spodziewając się, że spotka ją tu coś, co porówna w przyszłości do ogromu emocji towarzyszących ekspedycjom.
Błękit oczu opadł miękko na półkę za szkłem, gdzie w równym rzędzie układały się ingrediencje – z całą pewnością cenione przez alchemików, nie do końca potrzebne samej Lumikki, jednak nawet ona potrafiła rozpoznać w nich coś, co nie jest zbyt często spotykane i zwykle sprzedawane o wiele drożej. Zanotowała ich obecność z zamiarem dokonania zakupu – ot, gdyby któryś z przyjaciół potrzebował kilku rzeczy. Bez problemu rozpoznała mandragorę i wawrzynek, kilka zupełnie nic nie mówiących łodyg i bukiet – najbardziej rzucający się w oczy. Te lekko zmrużone prześliznęły się dość szybko po płatkach kwiatów, by po chwili w jej nozdrzach pojawił się dość natarczywy, acz przyjemny zapach. Kierując się w stronę lady, z przekąsem stwierdziła, że nawet w tak małym miejscu sprzedawca jakimś cudem jej umknął pozostawiając po sobie ziejącą pustkę. Wypuściła powietrze ze świstem i postąpiła jeszcze krok do przodu, gdy napotkała na osobę, której w normalnych warunkach zapewne wolałaby raczej uniknąć – zwłaszcza gdy pole manewru było tak małe, a udawanie, że się kogoś nie widzi zupełnie niemożliwe. Tym jednak, co zdawało się najbardziej niepokojące okazał się fakt, iż panna Oldenburg zupełnie straciła chęć do ucieczki. Jakby coś, co do tej pory mogła zwać instynktem samozachowawczym, uleciało wraz z pierwszym spojrzeniem na kobiecą sylwetkę tuż przed nią.
Hallström. Wybrzmiało gdzieś w jej głowie, jednak głoski nagle straciły na jakimkolwiek znaczeniu. Matowe i puste opadły poza granice świadomości nakazując skupić się raczej na błękitnych oczach nowej towarzyszki, powoli chłonąc wypowiadane przez nią słowa. Nie uciekając przed dramatycznie topniejącym dystansem i nie zastanawiając się nawet, dlaczego tak właściwie się dzieje. Czy to wina Panoptikum? Czy nuda? Czy coś zupełnie innego? Potrzeba adrenaliny? Oldenburg daleka była w tym momencie od filozoficznych dywagacji. Zdusiła śmiech zawieszając kciuk na dolnej wardze, mrużąc lekko oczy i wciąż nieprzyzwoicie długo wpatrując się w Inge.
– Przypadek czy kaprys Norn?
Nieznajomy
Wszystko i jednocześnie nic.
Wydarzenie: błahe i wzniosłe.
Godne zapamiętania i prędko opadające na dno kielicha przeszłości jak niepotrzebny osad.
Sprzeczność, bawiąca się sytuacją niczym drapieżnik upolowanym łupem. Były stracone. Chwilowo -
niestety
zwłaszcza dla jednej strony. Nie jej; sama, była stracona już dawno, trzy lata temu, z pieczęcią, wypaloną na dłoni. Skreślona, ostatecznie skreślona; wyrzucona na bruk labiryntu Przesmyku.
Miejsce, niecodzienne i szczelnie okryte płaszczem swoich zmiennych tajemnic. Przybierające, jak kameleon, za każdym razem odmienny, wymyślny wygląd. Wyposażenie, którego żaden z odwiedzających nie był w stanie przewidzieć. Przedmioty, obdarzone unikatowym wachlarzem cech, posypane kurzem, nieuniknioną przyprawą mijającego czasu - księgi, figurki i amulety. Biel kości, jaśniejąca w szkieletach, zamarłych jakby w połowie wykonywanych ruchów. Lśniący, chitynowy pancerzyk niepozornego insekta, przybitego w gablocie, opatrzonego właściwą treścią. Panoptikum było niewielkim, lecz osobliwym światem, planetą metamorfozy zawartą między ścianami parteru niepozornego budynku. W całym Midgardzie nie dało się znaleźć drugiego, równie ekscentrycznego miejsca. Nie dziwiło nikogo, że przykuwało ciekawość, że nieustannie nęciło, kierując kroki przechodniów tłoczonych brukowaną arterią.
W tym przypadku - ciekawość okazywała się zgubna.
Pierwszy krok do przepaści; przepaści której rozwarte szczęki powstały nie z własnej winy, lecz z prześmiewczego przypadku. Losu, który to - najwyraźniej - podjął decyzję, aby wybuchnąć drwiną, rażącym, jaskrawym śmiechem oraz zostawić kwiaty o wyjątkowych - wyjątkowo okrutnych - cechach. Czar, który gnieździł się z każdą porcją powietrza zaczerpniętego do płuc, pęczniał w klatce piersiowej, spijany przez drzewo naczyń. Krążył wściekłe po ciele, uderzał prosto w rozsądek, rozpalał sztuczne uczucie.
Dla niej, całe zdarzenie było o wiele prostsze; miała wiele lat, by pogodzić się i w istocie, była już pogodzona w pełni z własną egzystencjalną ścieżką. Drogą, która dla wielu mogła przywodzić na myśl cuchnące pogardą bagno. Wyklęcie przez własny ród, utracenie statusu, zanurzenie się aż po czubek głowy w arkanach niedozwolonych zaklęć. Przemiana w twór nienawiści, który czerpał przyjemność z bólu, cierpienia innych. Inność, odrębność - już od początku, również pod względem uczuć, które powinna żywić. Odkąd sięgała pamięcią, jej ojciec dokładał starań, aby ułożyć jej życie, bez miejsca na jakiekolwiek autonomiczne zdanie, bez miejsca na pojęcie wolności, zduszonej i podeptanej jak pisklę, które wypadło z gniazda. Wpajano jej, co ma czynić, czego, zarazem powinna się bezustannie wystrzegać. Wpajano jej powinności, wpajano również nienawiść do części klanów spoza Przymierza Pierwszych. Zdecydowanej większości - kto nie był z nimi, kto nie był od nich zależny, był ich największym wrogiem.
Wspaniała, słodka ironia.
Usta, przełamane podobnie słodkim - słodko-gorzkim uśmiechem. Spojrzenie, z pewną czułością, uważnie obejmujące przeciwległe oblicze. Serce, które znajomo przyspiesza bieg. Pochłonięcie, doszczętne, przez zaistniałe spotkanie.
- Nie wiem, czy chcę teraz szukać na to wyjaśnień - złożona, sięgająca o wiele głębiej odpowiedź. Nie, nie chcę, niedługo później wybrzmiało jej z tyłu głowy. Silna, wyraźna treść przekonania; nie chce dowiedzieć się, czy zdarzenie jest ledwie marnym wymysłem okoliczności czy wyjątkową treścią spisaną w zamysłach Norn.
Nie chce dowiedzieć się skąd czerpały wymyślne, umieszczone w niej w tym momencie odczucia, nie chce, zupełnie nie chce poznawać ich rzeczywistej przyczyny. Jest niecierpliwa; nie musi tego wyjaśniać.
Chce to zwyczajnie przyjąć
poddać się; całkowicie.
- A ty? - padło niedługo później, zwiastując oczekiwanie.
Wydarzenie: błahe i wzniosłe.
Godne zapamiętania i prędko opadające na dno kielicha przeszłości jak niepotrzebny osad.
Sprzeczność, bawiąca się sytuacją niczym drapieżnik upolowanym łupem. Były stracone. Chwilowo -
niestety
zwłaszcza dla jednej strony. Nie jej; sama, była stracona już dawno, trzy lata temu, z pieczęcią, wypaloną na dłoni. Skreślona, ostatecznie skreślona; wyrzucona na bruk labiryntu Przesmyku.
Miejsce, niecodzienne i szczelnie okryte płaszczem swoich zmiennych tajemnic. Przybierające, jak kameleon, za każdym razem odmienny, wymyślny wygląd. Wyposażenie, którego żaden z odwiedzających nie był w stanie przewidzieć. Przedmioty, obdarzone unikatowym wachlarzem cech, posypane kurzem, nieuniknioną przyprawą mijającego czasu - księgi, figurki i amulety. Biel kości, jaśniejąca w szkieletach, zamarłych jakby w połowie wykonywanych ruchów. Lśniący, chitynowy pancerzyk niepozornego insekta, przybitego w gablocie, opatrzonego właściwą treścią. Panoptikum było niewielkim, lecz osobliwym światem, planetą metamorfozy zawartą między ścianami parteru niepozornego budynku. W całym Midgardzie nie dało się znaleźć drugiego, równie ekscentrycznego miejsca. Nie dziwiło nikogo, że przykuwało ciekawość, że nieustannie nęciło, kierując kroki przechodniów tłoczonych brukowaną arterią.
W tym przypadku - ciekawość okazywała się zgubna.
Pierwszy krok do przepaści; przepaści której rozwarte szczęki powstały nie z własnej winy, lecz z prześmiewczego przypadku. Losu, który to - najwyraźniej - podjął decyzję, aby wybuchnąć drwiną, rażącym, jaskrawym śmiechem oraz zostawić kwiaty o wyjątkowych - wyjątkowo okrutnych - cechach. Czar, który gnieździł się z każdą porcją powietrza zaczerpniętego do płuc, pęczniał w klatce piersiowej, spijany przez drzewo naczyń. Krążył wściekłe po ciele, uderzał prosto w rozsądek, rozpalał sztuczne uczucie.
Dla niej, całe zdarzenie było o wiele prostsze; miała wiele lat, by pogodzić się i w istocie, była już pogodzona w pełni z własną egzystencjalną ścieżką. Drogą, która dla wielu mogła przywodzić na myśl cuchnące pogardą bagno. Wyklęcie przez własny ród, utracenie statusu, zanurzenie się aż po czubek głowy w arkanach niedozwolonych zaklęć. Przemiana w twór nienawiści, który czerpał przyjemność z bólu, cierpienia innych. Inność, odrębność - już od początku, również pod względem uczuć, które powinna żywić. Odkąd sięgała pamięcią, jej ojciec dokładał starań, aby ułożyć jej życie, bez miejsca na jakiekolwiek autonomiczne zdanie, bez miejsca na pojęcie wolności, zduszonej i podeptanej jak pisklę, które wypadło z gniazda. Wpajano jej, co ma czynić, czego, zarazem powinna się bezustannie wystrzegać. Wpajano jej powinności, wpajano również nienawiść do części klanów spoza Przymierza Pierwszych. Zdecydowanej większości - kto nie był z nimi, kto nie był od nich zależny, był ich największym wrogiem.
Wspaniała, słodka ironia.
Usta, przełamane podobnie słodkim - słodko-gorzkim uśmiechem. Spojrzenie, z pewną czułością, uważnie obejmujące przeciwległe oblicze. Serce, które znajomo przyspiesza bieg. Pochłonięcie, doszczętne, przez zaistniałe spotkanie.
- Nie wiem, czy chcę teraz szukać na to wyjaśnień - złożona, sięgająca o wiele głębiej odpowiedź. Nie, nie chcę, niedługo później wybrzmiało jej z tyłu głowy. Silna, wyraźna treść przekonania; nie chce dowiedzieć się, czy zdarzenie jest ledwie marnym wymysłem okoliczności czy wyjątkową treścią spisaną w zamysłach Norn.
Nie chce dowiedzieć się skąd czerpały wymyślne, umieszczone w niej w tym momencie odczucia, nie chce, zupełnie nie chce poznawać ich rzeczywistej przyczyny. Jest niecierpliwa; nie musi tego wyjaśniać.
Chce to zwyczajnie przyjąć
poddać się; całkowicie.
- A ty? - padło niedługo później, zwiastując oczekiwanie.
Bezimienny
Nie.
Nie chciała.
W żaden sposób nie była w stanie złożyć teraz choć połowy logicznej myśli, sprzedając jestestwo na rzecz chwili tak zagmatwanej i niejasnej – pięknej w swej nienaturalnej formie, pobudzającej to, czego Lumikki zdawała się unikać towarzystwie, bądź skrzętnie ukrywać przed samą sobą. Nieznane do tej pory drgnienie, wzbierające wewnątrz ciała, pochłaniające serce i to, co tliło się tuż pod nim. Doskonale znała smak fascynacji, niepokojącego zainteresowania wzbierającego w wątłych ramionach i chudym ciele powleczonym zwiewnością materiału kremowej koszuli. To jednak, z czym przyszło się jej mierzyć teraz, było zupełnie odmienne i nie potrafiła przypasować go do jakiejkolwiek kliszy pochodzącej z przeszłości. Zbyt pochłonięta światem nauki, choć pozornie również zatopiona w świecie ludzkich relacji, nigdy nie miała czasu na podobne rozwodzenie się nad własnymi odczuciami sięgającymi dalej niż zaufanie, przyjaźń, czy rodzinne powiązanie.
Bezwiednie podążyła od ust do dobrze znanego kształtu amuletu zawieszonego na szyi. Ogarnęła ciepły kształt palcami i zacisnęła je mocno; żłobienie runy odcisnęło się we wnętrzu jej dłoni. Nie była w stanie poddać pod rozwagę kolejnej fali ogarniającej dreszczem plecy i przedramiona. Chciała podejść jeszcze bliżej, jednak zamiast tego wykonała krok do tyłu. Ucieczka była jedynie pozorem – wcale do niej nie zmierzała, zdawała się jednak badać grunt przed sobą i to, czego oczekiwała od niej rozmówczyni. Jedynie szaleniec brałby za pewnik, iż kierują nimi te same afekty, odczucia, chęci. Robiąc więc krok wstecz, oczekiwała jakiejkolwiek reakcji, która utwierdziłaby ją w przekonaniu, że przedziwność tej chwili objęła mackami nie tylko ją ale i pannę Hallström.
– Niekoniecznie – zdecydowała się w końcu, by uzewnętrznić coś, co dawno powinna wyrzec, jednak ociągała się z tym możliwie jak najdłużej. Jedyne, co mogła teraz zrobić, to czekać. Choć wrodzona ciekawość i odwaga nakazywały w końcu, zamiast cofać się ciągle, zmniejszyć dystans jeszcze trochę. Choć zachowywanie odległości w miejscu takim jak Panoptikum było jedynie pustym słowem, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością.
Zaciśnięte na amulecie palce powoli ustąpiły, a ręka opadła wzdłuż ciała. Próbowała przez chwilę znaleźć oparcie w regale tuż obok, wciąż rozważając realny ciężar ewentualnego postąpienia krok na przód.
Chrzęst za jej plecami wywołał niepokój i wprawił serce, które i tak łomotało nienaturalnie szybko, w jeszcze większy pęd. Właściciel dobytku wciąż ukryty na zapleczu nie zamierzał pojawić się cudownie, by być świadkiem niezwykłego zdarzenia mającego miejsce w jego sklepie.
Może to i lepiej?
Powinna czuć coś na kształt chłodu, wypływającego z rodzinnej powinności. Powinna pałać niechęcią wdrukowaną przez przodków w kształt osoby, którą była – w kształt osoby, która powinna być prawdziwa spadkobierczyni klanu Oldenburg. Cóż miała jednak rzec, gdy wszystkie te sprawy zdawały się w tej chwili jedynie marną gadaniną? Niechcianym brzękiem, hałasem wywoływanym przez natrętną muchę, którą pragnęło się zmieść z powierzchni ziemi jednym, pewnym uderzeniem dłoni?
Nie rozumiała. I nie chciała zrozumieć.
Nie zamierzała przeznaczać ku temu ani odrobiny siły tlącej się w wątłej piersi.
Nie chciała.
W żaden sposób nie była w stanie złożyć teraz choć połowy logicznej myśli, sprzedając jestestwo na rzecz chwili tak zagmatwanej i niejasnej – pięknej w swej nienaturalnej formie, pobudzającej to, czego Lumikki zdawała się unikać towarzystwie, bądź skrzętnie ukrywać przed samą sobą. Nieznane do tej pory drgnienie, wzbierające wewnątrz ciała, pochłaniające serce i to, co tliło się tuż pod nim. Doskonale znała smak fascynacji, niepokojącego zainteresowania wzbierającego w wątłych ramionach i chudym ciele powleczonym zwiewnością materiału kremowej koszuli. To jednak, z czym przyszło się jej mierzyć teraz, było zupełnie odmienne i nie potrafiła przypasować go do jakiejkolwiek kliszy pochodzącej z przeszłości. Zbyt pochłonięta światem nauki, choć pozornie również zatopiona w świecie ludzkich relacji, nigdy nie miała czasu na podobne rozwodzenie się nad własnymi odczuciami sięgającymi dalej niż zaufanie, przyjaźń, czy rodzinne powiązanie.
Bezwiednie podążyła od ust do dobrze znanego kształtu amuletu zawieszonego na szyi. Ogarnęła ciepły kształt palcami i zacisnęła je mocno; żłobienie runy odcisnęło się we wnętrzu jej dłoni. Nie była w stanie poddać pod rozwagę kolejnej fali ogarniającej dreszczem plecy i przedramiona. Chciała podejść jeszcze bliżej, jednak zamiast tego wykonała krok do tyłu. Ucieczka była jedynie pozorem – wcale do niej nie zmierzała, zdawała się jednak badać grunt przed sobą i to, czego oczekiwała od niej rozmówczyni. Jedynie szaleniec brałby za pewnik, iż kierują nimi te same afekty, odczucia, chęci. Robiąc więc krok wstecz, oczekiwała jakiejkolwiek reakcji, która utwierdziłaby ją w przekonaniu, że przedziwność tej chwili objęła mackami nie tylko ją ale i pannę Hallström.
– Niekoniecznie – zdecydowała się w końcu, by uzewnętrznić coś, co dawno powinna wyrzec, jednak ociągała się z tym możliwie jak najdłużej. Jedyne, co mogła teraz zrobić, to czekać. Choć wrodzona ciekawość i odwaga nakazywały w końcu, zamiast cofać się ciągle, zmniejszyć dystans jeszcze trochę. Choć zachowywanie odległości w miejscu takim jak Panoptikum było jedynie pustym słowem, nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością.
Zaciśnięte na amulecie palce powoli ustąpiły, a ręka opadła wzdłuż ciała. Próbowała przez chwilę znaleźć oparcie w regale tuż obok, wciąż rozważając realny ciężar ewentualnego postąpienia krok na przód.
Chrzęst za jej plecami wywołał niepokój i wprawił serce, które i tak łomotało nienaturalnie szybko, w jeszcze większy pęd. Właściciel dobytku wciąż ukryty na zapleczu nie zamierzał pojawić się cudownie, by być świadkiem niezwykłego zdarzenia mającego miejsce w jego sklepie.
Może to i lepiej?
Powinna czuć coś na kształt chłodu, wypływającego z rodzinnej powinności. Powinna pałać niechęcią wdrukowaną przez przodków w kształt osoby, którą była – w kształt osoby, która powinna być prawdziwa spadkobierczyni klanu Oldenburg. Cóż miała jednak rzec, gdy wszystkie te sprawy zdawały się w tej chwili jedynie marną gadaniną? Niechcianym brzękiem, hałasem wywoływanym przez natrętną muchę, którą pragnęło się zmieść z powierzchni ziemi jednym, pewnym uderzeniem dłoni?
Nie rozumiała. I nie chciała zrozumieć.
Nie zamierzała przeznaczać ku temu ani odrobiny siły tlącej się w wątłej piersi.
Nieznajomy
Od wielu, przytwierdzonych grubym szwem zniewolenia lat, zmuszano ją, by wyciszać parzące cząstki emocji; opryskać zimną, bezwzględną strugą roztropności, zmusić ich pobielone, tętniące żarem węgielki do doszczętnego wymarcia. Nikt, spośród przemieszczających się w otoczeniu osób nie miał prawa ich poznać; miały zadanie tkwić, umieszczone w cieniu, majacząc niewyraźnie w zaułkach twierdzy umysłu, wyznając kult absolutnej władzy powinności ciążących w poważnym brzmieniu rodowego nazwiska.
Poruszała się, sprowadzona przez ojca oraz sprawującego nadrzędne zwierzchnictwo dziadka - przez mężczyzn - do uniżonej figury pionka, przestawianego na szachownicy pól prowadzonej gry, mającej podtrzymywać machinę zaciskającą bezduszne kleszcze zagłady. Oni, wszyscy, wysoko urodzeni - byli rzeczywistą zagładą - zgnilizna nie rozpoczęła się na Przesmyku, nie wyziewała z kanałów i podniszczonych, obgryzionych paluchów kamienic. Prawdziwy, omdlewający smród, rozpływał się za kotarą kosztownych ubrań i perfum; zaraza, pożerająca świat elit, wprawiała w ruch błędne koło podtrzymywania tradycji i konformizmu. W ich poczynaniach i wyuczonych uśmiechach, nie było choć krztyny prawdy, w twarzyczkach pociech dostrzegali jedynie wątłe, jeszcze zielone gałązki rodowego drzewa, które musieli nagiąć do dyktatury potrzeb. W trwającym od wieków przedstawieniu skłóconych i pogodzonych klanów, nie było miejsca na jakiekolwiek, nieprzemyślane zrywy; nawet małżeństwo okazywało się służbą, zawartą pod przekonaniem rozwagi. Ledwie nie obwieścili krzykiem swojego przyjścia na świat, a już, los zajadle mierzył w nich włócznią planów, mającą z biegiem lat przebić ich ostatecznie na wskroś.
Wszystko, w żałosnym otoczeniu splendoru, sprowadzało się do nazwiska, osób, które należało bezwzględnie, ostatecznie szanować, wpatrywać się, oślepionym blaskiem uznania i osób, które w zamian za inne, przejawiane poglądy, należało okrywać szorstkim płótnem pogardy. Wcześniej, w pełni posłusznie poddawała się, zachowując dystans i podążając z głową wyprostowaną w beznamiętnej i niepotrzebnej dumie.
Dziś, teraz, od kiedy została wolna - nie musiała poddawać się żadnym, schematycznym poglądom, żadnym przyzwyczajeniom, które, choć tkwiły wciąż w dekalogu Lumikki, nie obdarzyły ich żadną dozą przejęcia. Upojone nierozwikłanym uniesieniem, czerpiącym źródło z czerwonych, niczym rozgrzana w siatce ich żył posoka, kwiatów, pozostawały dalekie od przestrzegania uprzedzeń i konwenansów.
Czuła targającą nią siłę, której energia wciąż, niestrudzenie popychała ją naprzód, prosto w dół zatracenia, w słodką, okraszoną przyjemnością pułapkę, z jakiej nie tkwiła żadna droga ucieczki. Czuła, podskórnie, przyciągający ją, niepojęty magnetyzm, błękit zupełnie innych, mniej chłodnych i mniej bezwzględnych oczu, taksujących ją posyłanym wzrokiem.
Nie naruszała, w interwale milczenia, pogłębionej przez Oldenburg odległości, dystansu, który, być może, stał się bezsilnym przejawem resztek wygnanego rozsądku. Pozwoliła na zaczerpnięcie zniekształconego, podobnie jak ich spotkanie, zastanowienia, będąc zawsze daleką od namolności pośpiechu. Dopiero później, gdy wychwyciła wprowadzony w objęcia pobliskiego eteru głos, podniosła, w przypływie bezmyślnego odruchu jedną z rąk, kładąc ją, poufale, na grzbiecie kobiecej dłoni, muskając palce rozplatające uścisk amuletu.
- To dobrze. - Głos wyłonił się odrobinę ospale z gardła, leniwie, w postaci przytłumionego szeptu.
Bardzo dobrze.
Linia jej ust bez najmniejszych, możliwych do doświadczenia trudów, posłusznie wyginała się w nienatrętny uśmiech. Porwana nagłym przeczuciem, przetarła i wyniszczyła wszelkie, pozostałe hamulce powściągliwości. Nachyliła się, mając nagle wrażenie, że obie, od pierwszej chwili wiedziały; że doskonale wiedziały; że obie wiedziały wszystko. Dosięgła, w początkowo delikatnym pocałunku kobiecych warg, dostępując najprzyjemniejszej spomiędzy odmian pustki - wiążącej się z brakiem strachu oraz najmniejszych obaw.
Poruszała się, sprowadzona przez ojca oraz sprawującego nadrzędne zwierzchnictwo dziadka - przez mężczyzn - do uniżonej figury pionka, przestawianego na szachownicy pól prowadzonej gry, mającej podtrzymywać machinę zaciskającą bezduszne kleszcze zagłady. Oni, wszyscy, wysoko urodzeni - byli rzeczywistą zagładą - zgnilizna nie rozpoczęła się na Przesmyku, nie wyziewała z kanałów i podniszczonych, obgryzionych paluchów kamienic. Prawdziwy, omdlewający smród, rozpływał się za kotarą kosztownych ubrań i perfum; zaraza, pożerająca świat elit, wprawiała w ruch błędne koło podtrzymywania tradycji i konformizmu. W ich poczynaniach i wyuczonych uśmiechach, nie było choć krztyny prawdy, w twarzyczkach pociech dostrzegali jedynie wątłe, jeszcze zielone gałązki rodowego drzewa, które musieli nagiąć do dyktatury potrzeb. W trwającym od wieków przedstawieniu skłóconych i pogodzonych klanów, nie było miejsca na jakiekolwiek, nieprzemyślane zrywy; nawet małżeństwo okazywało się służbą, zawartą pod przekonaniem rozwagi. Ledwie nie obwieścili krzykiem swojego przyjścia na świat, a już, los zajadle mierzył w nich włócznią planów, mającą z biegiem lat przebić ich ostatecznie na wskroś.
Wszystko, w żałosnym otoczeniu splendoru, sprowadzało się do nazwiska, osób, które należało bezwzględnie, ostatecznie szanować, wpatrywać się, oślepionym blaskiem uznania i osób, które w zamian za inne, przejawiane poglądy, należało okrywać szorstkim płótnem pogardy. Wcześniej, w pełni posłusznie poddawała się, zachowując dystans i podążając z głową wyprostowaną w beznamiętnej i niepotrzebnej dumie.
Dziś, teraz, od kiedy została wolna - nie musiała poddawać się żadnym, schematycznym poglądom, żadnym przyzwyczajeniom, które, choć tkwiły wciąż w dekalogu Lumikki, nie obdarzyły ich żadną dozą przejęcia. Upojone nierozwikłanym uniesieniem, czerpiącym źródło z czerwonych, niczym rozgrzana w siatce ich żył posoka, kwiatów, pozostawały dalekie od przestrzegania uprzedzeń i konwenansów.
Czuła targającą nią siłę, której energia wciąż, niestrudzenie popychała ją naprzód, prosto w dół zatracenia, w słodką, okraszoną przyjemnością pułapkę, z jakiej nie tkwiła żadna droga ucieczki. Czuła, podskórnie, przyciągający ją, niepojęty magnetyzm, błękit zupełnie innych, mniej chłodnych i mniej bezwzględnych oczu, taksujących ją posyłanym wzrokiem.
Nie naruszała, w interwale milczenia, pogłębionej przez Oldenburg odległości, dystansu, który, być może, stał się bezsilnym przejawem resztek wygnanego rozsądku. Pozwoliła na zaczerpnięcie zniekształconego, podobnie jak ich spotkanie, zastanowienia, będąc zawsze daleką od namolności pośpiechu. Dopiero później, gdy wychwyciła wprowadzony w objęcia pobliskiego eteru głos, podniosła, w przypływie bezmyślnego odruchu jedną z rąk, kładąc ją, poufale, na grzbiecie kobiecej dłoni, muskając palce rozplatające uścisk amuletu.
- To dobrze. - Głos wyłonił się odrobinę ospale z gardła, leniwie, w postaci przytłumionego szeptu.
Bardzo dobrze.
Linia jej ust bez najmniejszych, możliwych do doświadczenia trudów, posłusznie wyginała się w nienatrętny uśmiech. Porwana nagłym przeczuciem, przetarła i wyniszczyła wszelkie, pozostałe hamulce powściągliwości. Nachyliła się, mając nagle wrażenie, że obie, od pierwszej chwili wiedziały; że doskonale wiedziały; że obie wiedziały wszystko. Dosięgła, w początkowo delikatnym pocałunku kobiecych warg, dostępując najprzyjemniejszej spomiędzy odmian pustki - wiążącej się z brakiem strachu oraz najmniejszych obaw.
Bezimienny
Nie potrafiła określić jednoznacznie, czego pragnie właśnie w tym momencie. Zdrowy rozsądek odepchnięty na miejsce tak dalekie, że nawet usilnie go szukając, nie dałaby rady wykrzesać choć odrobiny trzeźwego osądu. Nie potrafiła być na siebie zła, nie umiała skarcić się za wszystkie ruchy które wykonywała w przeciągu ostatnich minut pobytu w Panoptikum. Skąpana wonią podstępnych kwiatów, kształtujących jej myśli podług z góry ukartowanego planu – choć aktorzy w tym przedstawieniu zostali dobrani zupełnie przypadkowo. Nie była jednak tego świadoma i nie chciała zagłębiać się w sens, zgodnie z odpowiedzią udzieloną Inge.
Była szczera – bardziej niż kiedykolwiek, nie kryjąc się za grubą warstwą misternie planowanych reakcji i ruchów, których była królową. Uczyła się tego przez lata, świadomie wybierając fałsz i wygłaszanie tez, których pragnęli wysłuchać jej rozmówcy, byle otrzymać coś, czego mogła potem użyć z korzyścią dla siebie. Chłodna kalkulacja, uśmiech za jedno słowo za dużo, za przebłysk ukrywanych emocji świadczących o słabości przeciwnika. Tu jednak, wszelakie zabiegi nie miały znaczenia, zatopione wraz z wkradnięciem się słodkich róż Rosenkrantzów. Zdawało się, że tym razem to panna Oldenburg stoi na przegranej pozycji, sparaliżowana całkiem obcymi emocjami. Wciąż nie mogła oderwać pleców od regałów zastawionych księgami i licznymi bibelotami o większej, bądź mniejszej wartości. W napięciu oczekiwania zagryzła brzeg wargi, pragnąc odpowiedzi. Chciała znać ją w tym momencie, zachłannie i niecierpliwie obrzucając Inge spojrzeniem dużych, błękitnych oczu.
Ulga pojawiła się jedynie na moment, gdy poczuła gładkość opuszków palców spoczywających na jej dłoni. Wiele razy doświadczała czegoś podobnego, jednak tym razem gest zdawał się jej zupełnie obcy, przesycony pragnieniem zgoła innym niż chęć wyrażenia troski czy podniesienia na duchu. Oszukiwała się i łudziła, z dziecięcym przeświadczeniem o niewinności spotkania, przyjmując go bez skrępowania i wstydu, choć podskórnie czuła, że przecież nie o to im chodziło. Zarówno jej, jak i towarzyszce.
Głupia, naiwna...
Uśmiech pojawił się w sposób niekontrolowany, wraz z odpowiedzią Inge – do tej pory nie wiedziała, co chce usłyszeć, jednak zdawało się, że otrzymała dokładnie to, czego jej było potrzeba. Nieokreślone przybrało konkretny kształt, zapach i dźwięk, wraz z zacierającą się granicą. Poczuła nagły przypływ odwagi, przestępując nieco ku swej towarzyszce i oddała się miękkiemu pocałunkowi. Panika pojawiła się chwilę później, szczodrze obdarzając biel skóry różem niewinnego zawstydzenia, spływającego gorącą falą po całym ciele. Nabrała gwałtownie powietrza w wątłą pierś, zerkając spod rzęs na Inge – oczekiwała, że ta uśmiechnie się złośliwie, spróbuje ukąsić uwagą wymierzoną wprost w pąsowe policzki. Oldenburg miała jednak przedziwne uczucie, że nawet najgorszą obelgę przyjęłaby teraz bezrefleksyjnie, byle poczuć jeszcze raz dotyk ust, byle zbliżyć się jeszcze bardziej do tej twarzy, która zdawała się być obecnie obliczem najcudowniejszym na świecie. Nie sądząc, aby miała jakąkolwiek możliwość odwrotu lub chęć na wykonanie tak gwałtownego ruchu, wsparła się mocniej o regał, który zatrzeszczał złowrogo.
Nie było zbyt wiele czasu na jakiekolwiek rozmyślanie, poddała się spontaniczności kolejnych czynów, wreszcie odrywając rękę przywierającą do boku ciała, by sięgnąć nią w poszukiwaniu dłoni Inge. Na tę napotkała dość szybko, splatając z nią palce, jakby szukała w nich dodatkowego potwierdzenia dla braku szaleństwa w podejmowanych krokach.
Przełamując wstyd wciąż zalegający na obliczu, odpowiedziała ledwo muśnięciem skóry warg. Jakby bała się, że zaowocuje ono pęknięciem bańki mydlanej tej przedziwnej chwili.
Była szczera – bardziej niż kiedykolwiek, nie kryjąc się za grubą warstwą misternie planowanych reakcji i ruchów, których była królową. Uczyła się tego przez lata, świadomie wybierając fałsz i wygłaszanie tez, których pragnęli wysłuchać jej rozmówcy, byle otrzymać coś, czego mogła potem użyć z korzyścią dla siebie. Chłodna kalkulacja, uśmiech za jedno słowo za dużo, za przebłysk ukrywanych emocji świadczących o słabości przeciwnika. Tu jednak, wszelakie zabiegi nie miały znaczenia, zatopione wraz z wkradnięciem się słodkich róż Rosenkrantzów. Zdawało się, że tym razem to panna Oldenburg stoi na przegranej pozycji, sparaliżowana całkiem obcymi emocjami. Wciąż nie mogła oderwać pleców od regałów zastawionych księgami i licznymi bibelotami o większej, bądź mniejszej wartości. W napięciu oczekiwania zagryzła brzeg wargi, pragnąc odpowiedzi. Chciała znać ją w tym momencie, zachłannie i niecierpliwie obrzucając Inge spojrzeniem dużych, błękitnych oczu.
Ulga pojawiła się jedynie na moment, gdy poczuła gładkość opuszków palców spoczywających na jej dłoni. Wiele razy doświadczała czegoś podobnego, jednak tym razem gest zdawał się jej zupełnie obcy, przesycony pragnieniem zgoła innym niż chęć wyrażenia troski czy podniesienia na duchu. Oszukiwała się i łudziła, z dziecięcym przeświadczeniem o niewinności spotkania, przyjmując go bez skrępowania i wstydu, choć podskórnie czuła, że przecież nie o to im chodziło. Zarówno jej, jak i towarzyszce.
Głupia, naiwna...
Uśmiech pojawił się w sposób niekontrolowany, wraz z odpowiedzią Inge – do tej pory nie wiedziała, co chce usłyszeć, jednak zdawało się, że otrzymała dokładnie to, czego jej było potrzeba. Nieokreślone przybrało konkretny kształt, zapach i dźwięk, wraz z zacierającą się granicą. Poczuła nagły przypływ odwagi, przestępując nieco ku swej towarzyszce i oddała się miękkiemu pocałunkowi. Panika pojawiła się chwilę później, szczodrze obdarzając biel skóry różem niewinnego zawstydzenia, spływającego gorącą falą po całym ciele. Nabrała gwałtownie powietrza w wątłą pierś, zerkając spod rzęs na Inge – oczekiwała, że ta uśmiechnie się złośliwie, spróbuje ukąsić uwagą wymierzoną wprost w pąsowe policzki. Oldenburg miała jednak przedziwne uczucie, że nawet najgorszą obelgę przyjęłaby teraz bezrefleksyjnie, byle poczuć jeszcze raz dotyk ust, byle zbliżyć się jeszcze bardziej do tej twarzy, która zdawała się być obecnie obliczem najcudowniejszym na świecie. Nie sądząc, aby miała jakąkolwiek możliwość odwrotu lub chęć na wykonanie tak gwałtownego ruchu, wsparła się mocniej o regał, który zatrzeszczał złowrogo.
Nie było zbyt wiele czasu na jakiekolwiek rozmyślanie, poddała się spontaniczności kolejnych czynów, wreszcie odrywając rękę przywierającą do boku ciała, by sięgnąć nią w poszukiwaniu dłoni Inge. Na tę napotkała dość szybko, splatając z nią palce, jakby szukała w nich dodatkowego potwierdzenia dla braku szaleństwa w podejmowanych krokach.
Przełamując wstyd wciąż zalegający na obliczu, odpowiedziała ledwo muśnięciem skóry warg. Jakby bała się, że zaowocuje ono pęknięciem bańki mydlanej tej przedziwnej chwili.
Nieznajomy
Gardło klepsydry z wielkim, mozolnym trudem przełknęło pozostałości drobinek czasu. Czasu, który zachował się w uchodzącej chwili, sekwencji sekund, oddanej na ich zetknięcie, zaległe wkrótce mogiłą, stworzoną na dnie przeszłości. Czasu, który nieubłaganie wystrzelał na oślep pędem i pozostawiał je, wkrótce, same z ulewą myśli, smagającą kaskadą rozchybotane wnętrza. Same ze sobą, same - osamotnione - ze wszystkim, co miało miejsce, co dokonane, co niepodatne na uderzenia zmian.
Lepka, gęsta mieszanka, oplotła jak pajęczyna każde z pomieszczeń wyjątkowo zniszczonej świadomości. Kontrola i powściągliwość, szamotały się, niczym żałosne insekty, w pułapkach rozpiętych nici dryfującego zapachu. Mur zapatrzenia, wrośnięty na dobre umysł, nie zdołał przesączyć chłodu zażenowania, ani stęchlizny wstydu. Każdy, bezwzględnie każdy spośród chaotycznego zlepku jej dokonanych czynów nie brał początków z chłodu wyrachowania, każda iskra decyzji, prowadzących w przeciągu kilku cudacznie złączonych ze sobą zdarzeń, nie była przemyślanym wyborem. Nie umiała, nie mogła wyzbyć się namolnego wrażenia, że wszystko, co miało miejsce, musiało się (nie)szczęśliwie zdarzyć, zaśmiać się, do rozpuku, zaśmiać z racjonalności.
To nic.
Jedno, wytrącone impulsem muśnięcie warg, które w bełkotliwości pozorów wydawało się zgodne, choć przepełnione domieszką niepewności, było - o ironio - niczym w przyrównaniu do głębin jej zdruzgotanej reputacji. Pogarda i wykreślenie z klanu, wręczyły jej w zamian wolność.
Przestała - nie tylko teraz, co najzupełniej od dawna - rozważać, co mogą pomyśleć inni, o ile, kiedykolwiek, uznają podobny temat za źródło swoich roztrząsań. Pytanie, co mogą pomyśleć inni, przywoływało u niej wyłącznie śmiech. Już pomyśleli, już nienawidzą, już dawno życzą jej śmierci. Nie mogła, ani nie chciała liczyć na odkupienie, na przebłaganie, na dobrotliwą przyszłość. Jej śmierć, w istocie, byłaby tylko pusta: niczym odczucie ulgi po wieloletnim bólu.
Była zbyt otępiała, by podjąć się kalkulacji, zbyt owładnięta zdeformowanym triumfem, układającym linię jej ust w najzupełniej posłuszny oraz łagodny uśmiech.
Pytania, zbyt wiele pytań, przebiegały namolnym, słyszanym zewsząd tętentem, nieokiełznane stado zwieńczone wyczekiwaniem, zderzone z porażającą ją bezsilnością. Świadomością, że chciała. Poczuciem, że nie wiedziała, dlaczego.
Gdzie zatrzymała się nieuchwytna przyczyna? Silny, kwiatowy zapach? Zioła? Nieszczelna lub potłuczona uprzednio fiolka z miksturą? Czy to istotne? Rzucony urok nie osłabł wystarczająco, by próbowała wydostać się z jego sideł. Wręcz przeciwnie, pułapka, pełna słodyczy, piękna idylla zasadzki, nakazywały jej pozostawać dłużej, do wyczerpania ostatków.
- Jest coś innego w powietrzu - wyznała, odchylając się, poszerzając dzielącą odległość; na wpół przytomnie, bez żadnej, namacalnej śmiałości, bez wiary w wypowiadane słowa. Przymknęła na chwilę oczy. Zaśmiała się, cicho, zupełnie, jakby pod zasłonami powiek ujrzała widmo wspomnienia. Szczęśliwego - o ile posiadała podobne.
Czy oszalała?
Wcześniej? Teraz?
Kiedykolwiek?
Lepka, gęsta mieszanka, oplotła jak pajęczyna każde z pomieszczeń wyjątkowo zniszczonej świadomości. Kontrola i powściągliwość, szamotały się, niczym żałosne insekty, w pułapkach rozpiętych nici dryfującego zapachu. Mur zapatrzenia, wrośnięty na dobre umysł, nie zdołał przesączyć chłodu zażenowania, ani stęchlizny wstydu. Każdy, bezwzględnie każdy spośród chaotycznego zlepku jej dokonanych czynów nie brał początków z chłodu wyrachowania, każda iskra decyzji, prowadzących w przeciągu kilku cudacznie złączonych ze sobą zdarzeń, nie była przemyślanym wyborem. Nie umiała, nie mogła wyzbyć się namolnego wrażenia, że wszystko, co miało miejsce, musiało się (nie)szczęśliwie zdarzyć, zaśmiać się, do rozpuku, zaśmiać z racjonalności.
To nic.
Jedno, wytrącone impulsem muśnięcie warg, które w bełkotliwości pozorów wydawało się zgodne, choć przepełnione domieszką niepewności, było - o ironio - niczym w przyrównaniu do głębin jej zdruzgotanej reputacji. Pogarda i wykreślenie z klanu, wręczyły jej w zamian wolność.
Przestała - nie tylko teraz, co najzupełniej od dawna - rozważać, co mogą pomyśleć inni, o ile, kiedykolwiek, uznają podobny temat za źródło swoich roztrząsań. Pytanie, co mogą pomyśleć inni, przywoływało u niej wyłącznie śmiech. Już pomyśleli, już nienawidzą, już dawno życzą jej śmierci. Nie mogła, ani nie chciała liczyć na odkupienie, na przebłaganie, na dobrotliwą przyszłość. Jej śmierć, w istocie, byłaby tylko pusta: niczym odczucie ulgi po wieloletnim bólu.
Była zbyt otępiała, by podjąć się kalkulacji, zbyt owładnięta zdeformowanym triumfem, układającym linię jej ust w najzupełniej posłuszny oraz łagodny uśmiech.
Pytania, zbyt wiele pytań, przebiegały namolnym, słyszanym zewsząd tętentem, nieokiełznane stado zwieńczone wyczekiwaniem, zderzone z porażającą ją bezsilnością. Świadomością, że chciała. Poczuciem, że nie wiedziała, dlaczego.
Gdzie zatrzymała się nieuchwytna przyczyna? Silny, kwiatowy zapach? Zioła? Nieszczelna lub potłuczona uprzednio fiolka z miksturą? Czy to istotne? Rzucony urok nie osłabł wystarczająco, by próbowała wydostać się z jego sideł. Wręcz przeciwnie, pułapka, pełna słodyczy, piękna idylla zasadzki, nakazywały jej pozostawać dłużej, do wyczerpania ostatków.
- Jest coś innego w powietrzu - wyznała, odchylając się, poszerzając dzielącą odległość; na wpół przytomnie, bez żadnej, namacalnej śmiałości, bez wiary w wypowiadane słowa. Przymknęła na chwilę oczy. Zaśmiała się, cicho, zupełnie, jakby pod zasłonami powiek ujrzała widmo wspomnienia. Szczęśliwego - o ile posiadała podobne.
Czy oszalała?
Wcześniej? Teraz?
Kiedykolwiek?
Bezimienny
Czy różniły się czymkolwiek? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, podskórnie jednak czując, że pozostawanie w gorsecie rodzinnych więzów i powinności względem pielęgnowanych przez nich wartości może być jedynie iluzją. Dodatkiem pozwalającym chełpić się tym, że nigdy nikomu nie przyniosła zawodu i powodów do złości, jednocześnie mając świadomość jak dalekie od prawdy jest to stwierdzenie. Prawdopodobnie nie miała odwagi, by przełamać schematy, wciąż jednak pozostając w tym, co akceptowalne i dozwolone, byle czuć się dobrze, byle wszyscy dookoła czuli podobnie i mogli spać spokojnie. Głupia naiwna wiara w to, że kiedyś otrzyma jakiekolwiek korzyści z kurczowego trzymania się zasad i temperowania własnych zapędów, które już dawno wywiodłyby ją setki kilometrów od rodzinnego gniazda i wszystkich tych źrenic, zwracających się w jej stronę, ilekroć zaszczycała towarzystwo swą niezwykłą postacią. Niczym obiekt, który pokazuje się w teatrze osobliwości, przypudrowawszy wcześniej to, co mogłoby być jednak zbyt ostre i nieprzyjemne dla oka.
Róż policzków nie zdołał wypłowieć, gdyż serce wciąż podrygiwało w niezrozumiałym tańcu obcego afektu. Oczy zachodziły mgiełką, która utrudniała odróżnienie tego, co realne od tego, co wpajała jej nienaturalna aura panoptikum.
Trzymając kurczowo dłoń Inge, nie poruszała się ani odrobinę, rozważając, co tak właściwie powinno wydarzyć się dalej. Olśnienie nie przyszło wraz z zakończonym pocałunkiem – nie było cudowną bramą, za którą uzyskałaby jakąkolwiek odpowiedź. Wciąż wszystko było niewyraźne i dziwne, choć wcale nie wymuszone. Widziała w tym własną wolę, coś, co faktycznie chciała zrobić, jednak wzdrygnęła się, gdy towarzyszka zwiększyła dystans i wyrzekła słowa mające zdolność zasiania niepewności, choć ton głosu towarzyszki wcale nie był przesycony pewnością.
Zamrugała kilkukrotnie, nie rozumiejąc, skąd podobna myśl, skąd pragnienie zachwiania czymś, co miało być idealnym, choć zupełnie nieprzewidzianym spotkaniem. Nozdrza poruszyły się intuicyjnie, by zaczerpnąć więcej powietrza – traktując słowa Inge zupełnie dosłownie. Przekrzywiła głowę w geście zastanowienia. Czy miała rację? Czy coś wzbudziło jedynie irracjonalną potrzebę bliskości z człowiekiem zupełnie jej obcym, zupełnie nieprzychylnym?
Cichy śmiech wybijający się w ciszy sklepu zmusił ją do nerwowego odbicia reakcji, choć uczyniła to niepewnie i wiele bardziej nerwowo.
– Czyli jednak przypadek? – Westchnęła, przypominając sobie swoją reakcję i pytanie, na które postanowiły nie odpowiadać w pierwszej chwili przedziwnego emocjonalnego uniesienia. Nie miała jednak odwagi by podejść ponownie i zaprzeczyć niekoniecznie przyjemnej prawdzie, choć wciąż ściskała jej palce, mając również w sobie lęk przed tym, by oswobodzić je całkiem i postawić ponownie granicę.
Była zawieszona pomiędzy dwoma wyborami.
Jak zawsze – biedna, głupia i zbyt słaba, aby ruszyć do przodu lub wycofać się całkiem.
Całe jej życie streścić można było przy pomocy mętliku powstającego w głowie.
Róż policzków nie zdołał wypłowieć, gdyż serce wciąż podrygiwało w niezrozumiałym tańcu obcego afektu. Oczy zachodziły mgiełką, która utrudniała odróżnienie tego, co realne od tego, co wpajała jej nienaturalna aura panoptikum.
Trzymając kurczowo dłoń Inge, nie poruszała się ani odrobinę, rozważając, co tak właściwie powinno wydarzyć się dalej. Olśnienie nie przyszło wraz z zakończonym pocałunkiem – nie było cudowną bramą, za którą uzyskałaby jakąkolwiek odpowiedź. Wciąż wszystko było niewyraźne i dziwne, choć wcale nie wymuszone. Widziała w tym własną wolę, coś, co faktycznie chciała zrobić, jednak wzdrygnęła się, gdy towarzyszka zwiększyła dystans i wyrzekła słowa mające zdolność zasiania niepewności, choć ton głosu towarzyszki wcale nie był przesycony pewnością.
Zamrugała kilkukrotnie, nie rozumiejąc, skąd podobna myśl, skąd pragnienie zachwiania czymś, co miało być idealnym, choć zupełnie nieprzewidzianym spotkaniem. Nozdrza poruszyły się intuicyjnie, by zaczerpnąć więcej powietrza – traktując słowa Inge zupełnie dosłownie. Przekrzywiła głowę w geście zastanowienia. Czy miała rację? Czy coś wzbudziło jedynie irracjonalną potrzebę bliskości z człowiekiem zupełnie jej obcym, zupełnie nieprzychylnym?
Cichy śmiech wybijający się w ciszy sklepu zmusił ją do nerwowego odbicia reakcji, choć uczyniła to niepewnie i wiele bardziej nerwowo.
– Czyli jednak przypadek? – Westchnęła, przypominając sobie swoją reakcję i pytanie, na które postanowiły nie odpowiadać w pierwszej chwili przedziwnego emocjonalnego uniesienia. Nie miała jednak odwagi by podejść ponownie i zaprzeczyć niekoniecznie przyjemnej prawdzie, choć wciąż ściskała jej palce, mając również w sobie lęk przed tym, by oswobodzić je całkiem i postawić ponownie granicę.
Była zawieszona pomiędzy dwoma wyborami.
Jak zawsze – biedna, głupia i zbyt słaba, aby ruszyć do przodu lub wycofać się całkiem.
Całe jej życie streścić można było przy pomocy mętliku powstającego w głowie.
Nieznajomy
Wszystko wydawało się proste;
tak proste, jak nigdy - właśnie do tego czasu.
W oparach zwodniczego absurdu nie rozważała impulsów, nie obarczała ciężarem zastanowienia emocji, których jaskrawa i różnobarwna eksplozja niosła się, rezonując wewnątrz, spalając się i nie gasnąc na firmamencie własnego uświadomienia. Nie wymagała wyjaśnień, rozkoszując się pięknem muśnięć trwającej ulotnie chwili, podatna jak marionetka, oddana z pasją jak aktor powierzonej mu roli. Kompozycja doświadczeń, myśli, powykręcanych w kalekim, narzuconym jej tańcu nagłego zauroczenia, nie wykrzesały iskier podejrzeń, nie buchnęły złowieszczym, wrzeszczącym żarem niestłumionego gniewu. Wręcz przeciwnie - od początku do teraz, przechodzącego olbrzymią metamorfozę, zrzucającego jak podły gad skórę fałszu, szepczącego o własnych, zastosowanych sztuczkach, od początku, każdy element spośród jej postępowań, wydawał się silnie prosty i pozbawiony zbędnych cieni zwątpienia. Pytania wyginęły na dobre, pozostawiając przepastną, wyjałowioną pustkę. Nie wyszukała w swoich, pełnych odwagi - głupoty? - działaniach, żadnego, drugiego dna. Nigdy, przecież, nie zwykła postępować w ten sposób - preferowała, o wiele bardziej ostrożność oraz powolne oddanie się obserwacji, w oczekiwaniu na jeden, tkany przez intuicję moment. W tym, wyjątkowym przypadku, intuicja oślepła, a zachowawczość zmieniła się w sypki pył, tworząc siwą, spopieloną mogiłę. Była oszczędna w okazywaniu przejawów - nawet - własnej sympatii. Zrywy spontaniczności, naiwność, nigdy nie należały do niej - były domeną dzieci, z kolei ona, ulegała wrażeniu, że nigdy nie dostąpiła pełnego, okraszonego mrugnięciami beztroski dzieciństwa. Urodziła się, z zarzuconym na słabowite, drobne ramiona ciężarem skamieniałej powagi i obowiązków. Tym rzeczywiście byli, skamieliną, reliktem, który, w obliczu wieków, powinien już dawno przepaść. Oddani, bez strzępów przemyślenia tradycji, zatracali w niej siebie, stając się wyuczoną, wędrującą przez szlaki pokoleń, tragikomiczną trupą. Świat nigdy nie chciał jej przyjąć i ona, sama, nie chciała przynależeć do świata, którego ramiona, niczym zdradzieckie pędy, trzymały ją w zakleszczonym uścisku. Przez większość własnego życia, musiała wiernie odgrywać inną całkowicie osobę, niż była w rzeczywistości. Jedno pozostawało wspólne - skłonność do zatrzymania emocji, niechęć, aby ich udział okrywał szczodrym, czytelnym akcentem twarz. Nienawidziła, gardziła identycznym procesem, odsłanianiem się, ukazaniem własnego, miękkiego wnętrza, proszącego wręcz, by zagłębić w ukrwioną, wrażliwą masę ząb noża.
- Chciałabym znać odpowiedź - opanowanie, zaskakujące niemal opanowanie, jedyny oręż, który mogła wytoczyć przeciwko własnemu zmieszaniu.
Zgodnie z nieporuszonym gruntem własnych przekonań, oblicze, dostępujące uświadomienia i szorstkiej, należytej trzeźwości, nie ujawniało wiele; wargi, ściągnięte w wąską linię milczenia pozostawały nierozłączone przez długą przechadzkę chwili, oczy, wpatrzone lodowatym błękitem, zdradzały ledwie ukłucie zirytowania. Gniew, płytki, w istocie, rzeczywiście zaistniał, nie ostał się jednak długo, niepewny własnego źródła i adresata. Na co powinna się gniewać? Na siebie? Na dowcipnego - żałośnie - sędziwego sprzedawcę? Usłyszała poruszenie za ladą - możliwe, że szmer był źródłem przewrażliwionych zmysłów - ona, zyskała przy nim należny pretekst. Nie chciała tu dłużej zostać. Palce rozplotły się, dłonie opadły posłusznie, z pełnią dystansu, wzdłuż ciała. Nadeszła pełna świadomość; przynajmniej jej przeświadczenie.
- Lepiej, gdybyś miała nadzieję - kąciki ust drgnęły w gorzkim, ironicznym uśmieszku - że więcej się nie spotkamy - tak będzie dla nich najlepiej. Wygodnie. Wiedziała, że potrzebuje przetrawić wszystko raz jeszcze, spokojnie i w samotności. Drzwi uchyliły się, przepuszczając ją z pokornością sługi.
Koniec był zawsze ciszą.
Inge z tematu
tak proste, jak nigdy - właśnie do tego czasu.
W oparach zwodniczego absurdu nie rozważała impulsów, nie obarczała ciężarem zastanowienia emocji, których jaskrawa i różnobarwna eksplozja niosła się, rezonując wewnątrz, spalając się i nie gasnąc na firmamencie własnego uświadomienia. Nie wymagała wyjaśnień, rozkoszując się pięknem muśnięć trwającej ulotnie chwili, podatna jak marionetka, oddana z pasją jak aktor powierzonej mu roli. Kompozycja doświadczeń, myśli, powykręcanych w kalekim, narzuconym jej tańcu nagłego zauroczenia, nie wykrzesały iskier podejrzeń, nie buchnęły złowieszczym, wrzeszczącym żarem niestłumionego gniewu. Wręcz przeciwnie - od początku do teraz, przechodzącego olbrzymią metamorfozę, zrzucającego jak podły gad skórę fałszu, szepczącego o własnych, zastosowanych sztuczkach, od początku, każdy element spośród jej postępowań, wydawał się silnie prosty i pozbawiony zbędnych cieni zwątpienia. Pytania wyginęły na dobre, pozostawiając przepastną, wyjałowioną pustkę. Nie wyszukała w swoich, pełnych odwagi - głupoty? - działaniach, żadnego, drugiego dna. Nigdy, przecież, nie zwykła postępować w ten sposób - preferowała, o wiele bardziej ostrożność oraz powolne oddanie się obserwacji, w oczekiwaniu na jeden, tkany przez intuicję moment. W tym, wyjątkowym przypadku, intuicja oślepła, a zachowawczość zmieniła się w sypki pył, tworząc siwą, spopieloną mogiłę. Była oszczędna w okazywaniu przejawów - nawet - własnej sympatii. Zrywy spontaniczności, naiwność, nigdy nie należały do niej - były domeną dzieci, z kolei ona, ulegała wrażeniu, że nigdy nie dostąpiła pełnego, okraszonego mrugnięciami beztroski dzieciństwa. Urodziła się, z zarzuconym na słabowite, drobne ramiona ciężarem skamieniałej powagi i obowiązków. Tym rzeczywiście byli, skamieliną, reliktem, który, w obliczu wieków, powinien już dawno przepaść. Oddani, bez strzępów przemyślenia tradycji, zatracali w niej siebie, stając się wyuczoną, wędrującą przez szlaki pokoleń, tragikomiczną trupą. Świat nigdy nie chciał jej przyjąć i ona, sama, nie chciała przynależeć do świata, którego ramiona, niczym zdradzieckie pędy, trzymały ją w zakleszczonym uścisku. Przez większość własnego życia, musiała wiernie odgrywać inną całkowicie osobę, niż była w rzeczywistości. Jedno pozostawało wspólne - skłonność do zatrzymania emocji, niechęć, aby ich udział okrywał szczodrym, czytelnym akcentem twarz. Nienawidziła, gardziła identycznym procesem, odsłanianiem się, ukazaniem własnego, miękkiego wnętrza, proszącego wręcz, by zagłębić w ukrwioną, wrażliwą masę ząb noża.
- Chciałabym znać odpowiedź - opanowanie, zaskakujące niemal opanowanie, jedyny oręż, który mogła wytoczyć przeciwko własnemu zmieszaniu.
Zgodnie z nieporuszonym gruntem własnych przekonań, oblicze, dostępujące uświadomienia i szorstkiej, należytej trzeźwości, nie ujawniało wiele; wargi, ściągnięte w wąską linię milczenia pozostawały nierozłączone przez długą przechadzkę chwili, oczy, wpatrzone lodowatym błękitem, zdradzały ledwie ukłucie zirytowania. Gniew, płytki, w istocie, rzeczywiście zaistniał, nie ostał się jednak długo, niepewny własnego źródła i adresata. Na co powinna się gniewać? Na siebie? Na dowcipnego - żałośnie - sędziwego sprzedawcę? Usłyszała poruszenie za ladą - możliwe, że szmer był źródłem przewrażliwionych zmysłów - ona, zyskała przy nim należny pretekst. Nie chciała tu dłużej zostać. Palce rozplotły się, dłonie opadły posłusznie, z pełnią dystansu, wzdłuż ciała. Nadeszła pełna świadomość; przynajmniej jej przeświadczenie.
- Lepiej, gdybyś miała nadzieję - kąciki ust drgnęły w gorzkim, ironicznym uśmieszku - że więcej się nie spotkamy - tak będzie dla nich najlepiej. Wygodnie. Wiedziała, że potrzebuje przetrawić wszystko raz jeszcze, spokojnie i w samotności. Drzwi uchyliły się, przepuszczając ją z pokornością sługi.
Koniec był zawsze ciszą.
Inge z tematu
Bezimienny
Pomimo niedorzeczności miała pamiętać tę scenę przez następne dni, tygodnie i zapewne miesiące. Nie rozumiejąc źródła rodzących się emocji, mogła jedynie snuć domysły, które stanowiły obecnie jedyną pociechę w nadchodzącej nicości. Bo nic nie miało się ostać – oprócz wspomnień i rzeczonych domysłów; żadne doznanie czy realny dowód. Jedynymi świadkami były one i być może zgrzybiały sprzedawca, który prawie na pewno łypał okiem z zaplecza, pomimo pozornego ukrycia. Chciała, aby tak pozostało, by tajemnica nie wysmyknęła się przez lekko rozwarte drzwi sklepu, by nie wyfrunęła niczym ptak w świat, dokładając kolejnego zmartwienia na barki matki czy reszty rodziny. Bywała nieobliczalna, swoją fanaberią nakłaniała wielu do czynienia tego, czego w danym momencie chciała, jednak jej pragnienia nigdy tak niebezpiecznie nie brnęły ku innemu człowiekowi.
Padła ofiarą zmyślnej pułapki zastawionej nieintencjonalnie i czekającej jedynie na sposobność, aby zawrzeć swe kleszcze. Wpadła w nią niczym ćma w płomyk świecy, niczym mucha w szczęki mięsożernej rośliny i trwała tak, póki powiew i szelest nie obudził pełni jej zmysłów. Wciąż wpatrywała się jednak w oblicze Inge, które choć tak wyjątkowe, było dla niej zupełnie obce; jej postać nie była wypełniona żadnymi dodatkowymi wspomnieniami poza tym ostatnim – dotykającym miękko ciepłych warg. Zupełnie obca – nie mogła temu zaprzeczyć. Tym bardziej, spotkanie w panoptikum zdawało się zupełną niedorzecznością.
Nagle zapragnęła powrócić do dobrze znanego nałogu, odcinając się od emocji w kole pędzącej ruletki, w stosach żetonów i kolejnych zwitkach pieniędzy. To było bardziej naturalne, dzięki temu czuła się mniej zagubiona. Pozwoliła młodej kobiecie wyplątać palce spomiędzy jej – nie broniła zachłannie chwili złączenia, nie zabiegała o następne wspólne minuty. Nie było potrzeba. Z lekkim niepokojem wymalowanym na twarzy, potrząsnęła ciemnymi włosami. Sądziła, że zbyt odważnym było stwierdzenie padające z ust Hallström spadające groźbą na głowę Oldenburg. Jak gdyby ta miała jakikolwiek wpływ na zamysł bogów i los tkany przez Norny.
– Uważaj więc i ty… – Niedorzeczne słowa opuściły jej usta w momencie, gdy Inge opuszczała sklep.
Lumikki pozostała zupełnie sama, a pustka która ją otaczała była o wiele bardziej nieprzyjemna niż doświadczanie niezrozumiałych emocji. Powoli rodziło się w niej zdenerwowanie, włożyła więc dłonie w kieszenie, odwracając się na pięcie. Rzuciła spojrzeniem po pomieszczeniu – sprzedawca stał na swoim miejscu pilnując kasy, a ona wysiliła się jedynie, by uraczyć go nerwowym uśmiechem. Policzki zapłonęły ponownie ze wstydu, jednak nie rzuciła się ku drzwiom, by sprawdzić, czy dostrzeże jeszcze gdzieś kontur pleców Inge.
Podeszła do lady, drżącą ręką wskazała kilka przypadkowych roślin, które zapragnęła posiadać, nie mając żadnego pojęcia o tym, co z nimi może zrobić. Uspokajający chłód monet podziałał na nią kojąco, gdy wyłuskała odpowiednią ilość, by zapłacić za swoją zachciankę. Nie odzywała się przy tym ani słowem. Otrzymawszy przedmioty, wcisnęła je do niewielkiej torebki i kiwając jedynie na pożegnanie, oddaliła się z miejsca, które od tego dnia miało ją straszyć jako przeklęte.
Nie wiedziała co dalej, nie była pewna, czy chce cokolwiek robić. Zdała sobie jednak sprawę, że istnieją rzeczy, które nawet ją potrafią wytrącić z równowagi i wzbudzić emocje, o jakich nie miała nigdy pojęcia, bądź też nie potrafiła się przyznać do ich posiadania.
Lumikki z tematu
Padła ofiarą zmyślnej pułapki zastawionej nieintencjonalnie i czekającej jedynie na sposobność, aby zawrzeć swe kleszcze. Wpadła w nią niczym ćma w płomyk świecy, niczym mucha w szczęki mięsożernej rośliny i trwała tak, póki powiew i szelest nie obudził pełni jej zmysłów. Wciąż wpatrywała się jednak w oblicze Inge, które choć tak wyjątkowe, było dla niej zupełnie obce; jej postać nie była wypełniona żadnymi dodatkowymi wspomnieniami poza tym ostatnim – dotykającym miękko ciepłych warg. Zupełnie obca – nie mogła temu zaprzeczyć. Tym bardziej, spotkanie w panoptikum zdawało się zupełną niedorzecznością.
Nagle zapragnęła powrócić do dobrze znanego nałogu, odcinając się od emocji w kole pędzącej ruletki, w stosach żetonów i kolejnych zwitkach pieniędzy. To było bardziej naturalne, dzięki temu czuła się mniej zagubiona. Pozwoliła młodej kobiecie wyplątać palce spomiędzy jej – nie broniła zachłannie chwili złączenia, nie zabiegała o następne wspólne minuty. Nie było potrzeba. Z lekkim niepokojem wymalowanym na twarzy, potrząsnęła ciemnymi włosami. Sądziła, że zbyt odważnym było stwierdzenie padające z ust Hallström spadające groźbą na głowę Oldenburg. Jak gdyby ta miała jakikolwiek wpływ na zamysł bogów i los tkany przez Norny.
– Uważaj więc i ty… – Niedorzeczne słowa opuściły jej usta w momencie, gdy Inge opuszczała sklep.
Lumikki pozostała zupełnie sama, a pustka która ją otaczała była o wiele bardziej nieprzyjemna niż doświadczanie niezrozumiałych emocji. Powoli rodziło się w niej zdenerwowanie, włożyła więc dłonie w kieszenie, odwracając się na pięcie. Rzuciła spojrzeniem po pomieszczeniu – sprzedawca stał na swoim miejscu pilnując kasy, a ona wysiliła się jedynie, by uraczyć go nerwowym uśmiechem. Policzki zapłonęły ponownie ze wstydu, jednak nie rzuciła się ku drzwiom, by sprawdzić, czy dostrzeże jeszcze gdzieś kontur pleców Inge.
Podeszła do lady, drżącą ręką wskazała kilka przypadkowych roślin, które zapragnęła posiadać, nie mając żadnego pojęcia o tym, co z nimi może zrobić. Uspokajający chłód monet podziałał na nią kojąco, gdy wyłuskała odpowiednią ilość, by zapłacić za swoją zachciankę. Nie odzywała się przy tym ani słowem. Otrzymawszy przedmioty, wcisnęła je do niewielkiej torebki i kiwając jedynie na pożegnanie, oddaliła się z miejsca, które od tego dnia miało ją straszyć jako przeklęte.
Nie wiedziała co dalej, nie była pewna, czy chce cokolwiek robić. Zdała sobie jednak sprawę, że istnieją rzeczy, które nawet ją potrafią wytrącić z równowagi i wzbudzić emocje, o jakich nie miała nigdy pojęcia, bądź też nie potrafiła się przyznać do ich posiadania.
Lumikki z tematu