:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
21.09.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: H. Nilsen & Bezimienny: N. Finnurson
2 posters
Nieznajomy
21.09.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: H. Nilsen & Bezimienny: N. Finnurson Nie 3 Gru - 12:39
21.09.2000
Wrześniowa aura zapowiadała nieszczęście.
Poszarzałe, złowrogie chmury skłębione nad miastem zsyłały zimne deszcze obmywające ulice płynące zarówno łzami nieba, jak i brudną wodą rynsztoku; ociężałe, obłe krople agresywnie kąsały konstrukcję teatru, wściekle bębniąc o kopułę dachu, wgryzając się żarłocznie we wszystkie szczeliny napotkane na swej drodze, dudniąc o blaszaną pokrywę Midgard-Filharmonien, którego ściany rozbrzmiewały jeszcze przed sekundami głośną, gwałtowną muzyką porywającą widownię wraz z zespołem baletowym między wyśnione światy kompozytora, jaki przed laty wykreował zjawiskowe Jezioro Niks. Wdzięcznie skłoniła przed wygłodniałym tłumem, okraszając uśmiechem napotykane przypadkowo twarze, skrywając zmęczenie zarysowane pod bursztynem spojrzenia usiłujące zamalować twarz, odpychając znużenie wspinające się ciałem, zaczynając od kostek oplecionych silnych uściskiem troczków, jakie wiązała pieczołowicie przed wejściem na scenę; nie pozwoliła sobie na błąd.
Popełniła ich dość.
Wreszcie harmider przycichł, światła przygasły, serce zwolniło biegu wraz z szybkimi oddechami, które były coraz bardziej miarowe, głębokie. Kościec mozolnie tracił własną sztywność, jaka zaatakowała po ostatnim dźwięku i Hedda zamarzyła o zimnej kąpieli — zapragnęła wanny wyłożonej bryłami lodu wdzierającego się pod ciepło skóry, chłonącego rozżarzenie udręczonych bezdusznymi treningami mięśni, które płonęły boleśnie każdego dnia oraz nocy.
Nawet dzisiaj.
Nawet teraz.
Zapewne też jutro — i przez resztę życia.
Posłała szeroki uśmiech do grupy solistek, wymieniając odległe uprzejmości, samej dźwigając naręcze kwiatów wręczanych niemal rytualnie od początku kariery, która rozrosła się do niebotycznych rozmiarów w zaskakującym czasie. Kilka lat było niczym mrugnięcie powieki, stuknięcie serca, pstryknięcie palców.
Wiedziała, iż czas posiadał zaskakujące właściwości kurczenia się do sekundy oraz nagłego rozciągania wprost do nieskończoności, której granice były czysto umowne, wspominane mimochodem, roztaczające aurę fascynacji na ludziach, nie pozwalający nikomu sobą zawładnąć. Odnalazła wreszcie wazony, przy których złożyła kwiaty ciążące rękom i delikatnie skinęła garderobianie, bezgłośnie dziękując za pomoc, przycięte łodygi wkrótce miały posmakować życiodajnej wody wypełniającej przezroczyste szkła przygotowywanie co występ.
Opuszkami palców musnęła uśpionych pąków, posmakowała delikatności rozłożystych kwiatów, obrysowała ciernie róż, porywając pojedynczą smętną damę o krwistoczerwonych płatkach. Podniosła do twarzy, zaciągając się słodkawą wonią, piękną, otumaniającą zmysły, zarazem ulotną.
Podążyła przed siebie skrzypiącymi deskami kuluarów filharmonii.
Połacie długiego trenu, elementu zarzuconego na ramiona
Była inna.
w y j ą t k o w a ?
n i e p o w t a r z a l n a ?
z a g a d k o w a ?
Cóż kryło się pod słowem — i n n a ?
Rozsiadła się wygodnie we własnym królestwie, odpinając tkwiącą na wysokości mostka metalową klamrę utrzymująca tren na ramionach, kryształki wszyte pomiędzy kontury gorsetu, który boleśnie uciskał żebra, jarzyły się żywymi płomykami. Obserwowała własne odbicie pochłonięte lustrzaną taflą; zaróżowione policzki odznaczające się ostrym kantem kości mogących skaleczyć, jeśli spoglądałoby się dłużej niż wypadało na kobiece lico, wydatne wargi naznaczone malinową barwą szminki, ciemne kreski podkreślające zwierciadła duszy zamglonej minionym oraz teraźniejszym.
Dotknęła opuszkami palców twarzy, strzepując pojedynczą, upadłą rzęsę.
— Panno Nilsen.
Wzdrygnęła się mimowolnie, kiedy czyjaś pięść uderzyła we framugę drzwi.
Panno Nilsen. Nikt jej tak nie nazywał, nie krótko po występie, nie we własnym królestwie, jednak tym razem coś się wydarzyło i niezdrowe uczucie niepokoju, które kilka dni wcześniej brutalnie wyrwało ze słodkich ramion błogiego snu, nawiedziło ponownie; posłała mężczyźnie przydługie, uważne spojrzenie, zaglądając pod wypowiedziane słowa, zanim znak zapytania zamigotał pod taflą bursztynu.
— Tak?
— Ktoś do pani, mówi że jest z Kruczej Straży.
Zadrżała.
Czarne skrzydła powróciły. Zatrzepotały złowrogo młócąc powietrze bezdusznymi skrzydłami. Zaburzyły rzeczywistość, która przekrzywiła się o kilka stopni, jednak Hedda nie pozwoliła sobie na namacalny strach, roztarła między palcami odległe wspomnienia, wyrzuciła spomiędzy myśli różnorakie kombinacje.
To mógł być każdy.
To nie musiał być żaden z nich.
— Więc nie każ mu czekać — odparła głośno.
Nie zaczynamy zdania od więc, skarciła samą siebie.
Wstrzymała oddech, spodziewając się niespodziewanego.
Bezimienny
Re: 21.09.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: H. Nilsen & Bezimienny: N. Finnurson Nie 3 Gru - 12:39
Miał wrażenie, że szarość midgardzkich ulic i ściany deszczu spływające do przepełnionych wodą rynsztoków odzwierciedlały stan jego duszy. Obawiał się tej konfrontacji, żałował, że nie zdecydował się na nią wcześniej - w zupełnie innych okolicznościach.
Czuł pustkę. Głęboki smutek. Dziwne ściskanie w gardle, które chwilami nie pozwalało mu oddychać.
Obserwując z dziesiątego rzędu charyzmatyczną postać Heddy, jak wdzięcznie przymykała oczy przeginając ciało w piękny łuk, stawiała delikatnie kolejne kroki, wykonywała zgrabne arabeski ni to allongé ni to arrondi, czuł, że po jego policzkach w ciemności spływały łzy. Żalu, rozpaczy, powracającego do niego gwałtownie dzieciństwa, gdy stali razem na drewnianej scenie wędrownego cyrku, kłaniali się wpół i schodzili za kulisy żegnani gromkimi oklaskami.
Hedda. Danseuse noble.
Od dawna śledził jej sceniczne poczynania. A chociaż po omacku poruszał się po baletowej terminologii, na przestrzeni kilku ostatnich lat przyswoił sobie pewne wyrażenia i terminy, które - jak mu się wydawało - odpowiednio opisywały płynne ruchy ciała, stopy sunące po podłodze w różnych kierunkach i przybierane pozy. Wciąż pozostawał jednak zupełnym laikiem, kimś kto jedynie w myślach używał opanowanych wyrażeń, nie wypowiadał ich na głos podczas prowadzonych w antraktach rozmów - pyszałkowatość nigdy nie była cechą, którą można było mu przypisać. A bywał w midgardzkiej filharmonii zaskakująco często. Zawsze w cieniu, schowany w ciemnościach przytłaczającej swym ogromem sali. Czasem zastanawiał się, czy choć raz wyłowiła go z tłumu zajmującego moc krzeseł rozciągających się tuż przed jej oczami. Szczerze w to wątpił, podejrzewał, że ze sceny była w stanie dostrzec jedynie niewyraźny ludzki zarys – nie rysy twarzy, nie wyrazy zachwytu czy grymasu przeszywającego serca bólu, gdy doskonałość przekazywanych emocji sprawiała, że widz zanurzał się w przedstawianej w tańcu historii całym sobą.
Jezioro Niks. Dzisiaj nie skupiał się na opowieści snutej przez utalentowanych baletmistrzów. Ubolewał nad ich przerwaną przed laty historią, nad losem Freydís, z którą łączyło go coś więcej niż tylko szczeniackie uczucie. Martwej Freydis. Której idealna kopia w regularnych tanecznych odstępach pojawiała się przed jego oczami. Czuł się paskudnie, bo patrząc na Heddę wmawiał sobie, że jej bliźniacza siostra wciąż żyje. Wciąż tu była. Przecież rysowała się przed jego oczami tak wyraźnie.
Była tak niesamowicie m a t e r i a l n a. Kilka kroków i mógłby jej dotknąć.
Tkwił w fotelu jeszcze długo po opadnięciu kurtyny. Szmer ludzkich głosów, okrzyki zachwytu – to wszystko wylewało się przez rozstawione z kunsztowną regularnością drzwi prowadzące do szatni, w której także i on zostawił przed występem płaszcz. Sam zamierzał zagłębić się w kuluary filharmonii, gdzie w jednej z garderób - zapewne tej należącej do głównej baletnicy - miał nadzieję znaleźć Heddę.
Zapowiedział się bezimiennie, posłużył się zasłoną Kruczej Straży. Pragnął dać sobie jeszcze chwilę czasu. Nie chciał jej zaskoczyć, raczej pozwolić jej wierzyć, że ta wizyta miała mieć charakter jedynie rutynowy. A może bardziej osobisty - może liczyła na to, że w progu pojawi się Eitri? Doskonale wiedział, że kiedyś byli razem.
Pierwsze, co dostrzegł, zanim jeszcze przekroczył próg, zza częściowo uchylonych drzwi, było jej odbicie w jednym z garderobianych zwierciadeł. Hedda i jej zacięty wyraz twarzy.
- Witaj, Hedda - zaczął, wyławiając się z cienia. - Gratuluję wspaniałego występu. Jesteś niezastąpiona. Pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale byłem na każdej twojej premierze. - Mówił za dużo, odpychał od siebie nieuniknione. Otwierał się, może za bardzo, przecież od lat jedynie się mijali.
W dłoniach trzymał bukiet chryzantem. Było to na pewien sposób okrutne. W głębi duszy liczył na to, że zrozumie co oznaczają, że nie będzie musiał wypowiadać tych trzech słów na głos.
Freydis nie żyje.
Był pieprzonym tchórzem.
Czuł pustkę. Głęboki smutek. Dziwne ściskanie w gardle, które chwilami nie pozwalało mu oddychać.
Obserwując z dziesiątego rzędu charyzmatyczną postać Heddy, jak wdzięcznie przymykała oczy przeginając ciało w piękny łuk, stawiała delikatnie kolejne kroki, wykonywała zgrabne arabeski ni to allongé ni to arrondi, czuł, że po jego policzkach w ciemności spływały łzy. Żalu, rozpaczy, powracającego do niego gwałtownie dzieciństwa, gdy stali razem na drewnianej scenie wędrownego cyrku, kłaniali się wpół i schodzili za kulisy żegnani gromkimi oklaskami.
Hedda. Danseuse noble.
Od dawna śledził jej sceniczne poczynania. A chociaż po omacku poruszał się po baletowej terminologii, na przestrzeni kilku ostatnich lat przyswoił sobie pewne wyrażenia i terminy, które - jak mu się wydawało - odpowiednio opisywały płynne ruchy ciała, stopy sunące po podłodze w różnych kierunkach i przybierane pozy. Wciąż pozostawał jednak zupełnym laikiem, kimś kto jedynie w myślach używał opanowanych wyrażeń, nie wypowiadał ich na głos podczas prowadzonych w antraktach rozmów - pyszałkowatość nigdy nie była cechą, którą można było mu przypisać. A bywał w midgardzkiej filharmonii zaskakująco często. Zawsze w cieniu, schowany w ciemnościach przytłaczającej swym ogromem sali. Czasem zastanawiał się, czy choć raz wyłowiła go z tłumu zajmującego moc krzeseł rozciągających się tuż przed jej oczami. Szczerze w to wątpił, podejrzewał, że ze sceny była w stanie dostrzec jedynie niewyraźny ludzki zarys – nie rysy twarzy, nie wyrazy zachwytu czy grymasu przeszywającego serca bólu, gdy doskonałość przekazywanych emocji sprawiała, że widz zanurzał się w przedstawianej w tańcu historii całym sobą.
Jezioro Niks. Dzisiaj nie skupiał się na opowieści snutej przez utalentowanych baletmistrzów. Ubolewał nad ich przerwaną przed laty historią, nad losem Freydís, z którą łączyło go coś więcej niż tylko szczeniackie uczucie. Martwej Freydis. Której idealna kopia w regularnych tanecznych odstępach pojawiała się przed jego oczami. Czuł się paskudnie, bo patrząc na Heddę wmawiał sobie, że jej bliźniacza siostra wciąż żyje. Wciąż tu była. Przecież rysowała się przed jego oczami tak wyraźnie.
Była tak niesamowicie m a t e r i a l n a. Kilka kroków i mógłby jej dotknąć.
Tkwił w fotelu jeszcze długo po opadnięciu kurtyny. Szmer ludzkich głosów, okrzyki zachwytu – to wszystko wylewało się przez rozstawione z kunsztowną regularnością drzwi prowadzące do szatni, w której także i on zostawił przed występem płaszcz. Sam zamierzał zagłębić się w kuluary filharmonii, gdzie w jednej z garderób - zapewne tej należącej do głównej baletnicy - miał nadzieję znaleźć Heddę.
Zapowiedział się bezimiennie, posłużył się zasłoną Kruczej Straży. Pragnął dać sobie jeszcze chwilę czasu. Nie chciał jej zaskoczyć, raczej pozwolić jej wierzyć, że ta wizyta miała mieć charakter jedynie rutynowy. A może bardziej osobisty - może liczyła na to, że w progu pojawi się Eitri? Doskonale wiedział, że kiedyś byli razem.
Pierwsze, co dostrzegł, zanim jeszcze przekroczył próg, zza częściowo uchylonych drzwi, było jej odbicie w jednym z garderobianych zwierciadeł. Hedda i jej zacięty wyraz twarzy.
- Witaj, Hedda - zaczął, wyławiając się z cienia. - Gratuluję wspaniałego występu. Jesteś niezastąpiona. Pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale byłem na każdej twojej premierze. - Mówił za dużo, odpychał od siebie nieuniknione. Otwierał się, może za bardzo, przecież od lat jedynie się mijali.
W dłoniach trzymał bukiet chryzantem. Było to na pewien sposób okrutne. W głębi duszy liczył na to, że zrozumie co oznaczają, że nie będzie musiał wypowiadać tych trzech słów na głos.
Freydis nie żyje.
Był pieprzonym tchórzem.
Nieznajomy
Re: 21.09.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: H. Nilsen & Bezimienny: N. Finnurson Nie 3 Gru - 12:39
Wiele osiągnęła, owszem.
Wyróżniała się spośród pozostałych sierot, których los, chociaż obserwowany jedynie zwierzęcymi oczami, kreowany swobodnie przez potoki słów niesionych kocim językiem bądź szelestem sokolich skrzydeł, budowany fantazyjnie pomiędzy prawdą a własnym wyobrażeniem, nigdy nie był obojętny. Jakaś dziwna, niewytłumaczalna siła zawsze popychała do niesłusznego obowiązku, wypaczonej odpowiedzialności czy może skrajnego przywiązania żywionego wobec przerażonych dzieciaków, którymi, chcąc nie chcąc, mieli pozostać do samego końca. Bez względu na długotrwałą wspinaczkę na szczyt własnych marzeń bądź niebotycznych ambicji, przeszłości nie zdołaliby uciec przez kolejne dziesięciolecia; zbyt ciasno oplatały ich zdradzieckie pnącza minionych lat.
Niekiedy zdawało się jej, iż dostrzegała twarz ukochanej siostry pośród tłumu, ilekroć wirowała żywiołowo pomiędzy najróżniejszymi uczuciami oraz emocjami rysującymi się pod powierzchnią oczu, to była ledwo sekunda — przebłysk, pstryknięcie, mgnienie.
Czas rozłożony na sekundy.
Nawet mniej.
Niekiedy jeden oddech, za którym podążyła lawina zdarzeń.
Kochała oraz tęskniła.
Pozwala rozrywać własne serce na najdrobniejsze kawałeczki, obserwując przez palce strzępy duszy opadające na chropowate parkiety, nieraz rozorawszy paskudnie zabliźnione blizny jedynie po to, by potoki krwistej posoki zaczynały płynąć na nowo, przypominając o wszystkim, o czym powinna zapomnieć. O wszystkich, których utraciła bezpowrotnie; gorzka prawda dla niewygody.
Wracała tam — nie powinna.
Pogrążone melancholią oblicze odbijało się w lustrze, pozwalając sercu gnać przed siebie w nieposkromionym cwale myśli, echo kruczych kroków nawiedziło brutalnie głowę, zaś pośród nieprzeniknionych meandrów odnalazła imię, którego brzmienie zawsze otulała goryczą miłości. Eitri zamigotał pośród wspomnień.
Wówczas go ujrzała.
Człowieka tak bliskiego, iż wszystko wewnątrz zawyło złowieszczo. Zabolało. Zakłuło. Zapiekło wypalone dożywotnio znamię, jakie zdobiło mlecznobiałą skórę; sylwetka cyrku, czarne kontury wżartego pod powierzchnię ciała tuszu, piętno pozostawione na pięcie. Ostro wciągnęła powietrze w płuca.
Przeszłość brutalnie wtargnęła do rzeczywistości.
— Neptúnus — szept wyswobodził się spomiędzy ust.
Był tutaj. Tuż obok.
Na wyciągnięcie dłoni, na długość oddechu.
Niewiele się zmieniłeś, mogłaby rzucić, obserwując młodzieńcze rysy twarzy, rysując pod powiekami widmowe sylwetki wspomnień, szkicując na poszarzałym papierze codzienności wyblakłe krawędzie nabierające głębi wraz z każdą sekundą, jakby nie rozminęli się wpół słowa przed miesiącami. Lustrzana tafla zafalowała niespokojnie od nagromadzonych emocji; zaskoczenie podstępnie wpełzło na jej twarz, słowa ugrzęzły w zaszronionym gardle. Zaszkliły pod ciężarem bursztynu sylwetki słonych, rozżalonych, nasączonych przeszłością łez. Cienie kruczych skrzydeł ponownie oblały ciemnością, zatrzepotały niepokojem, zmąciły spopielone kurhany wzniesione pośród szczątków wczoraj. Mogłaby powiedzieć, że do twarzy mu w czerni, zaś smutek wybrzmiewający ze słowami go szpeci.
Poderwała ciało epatująca wdziękiem, gotowa była podejść i przytulić, objąć, jakby skończył im się czas, jutro nie nadeszło, a wyjałowione serca uschły tęsknotą za sobą, jednak — czego zdążyła się nauczyć — przeszłość doganiała tych, którzy przed nią uciekali, wyjątkowo okrutnie.
Chryzantemy więdły.
Cuchnęły śmiercią bardziej niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić, drażniły nozdrza okrutnie duszącą wonią; ich wydźwięk, bezgłośny szloch ciągnący się kilometrami prze eter docierał do najgłębszych fragmentów kobiecego serca ranił. Wdzierał się pod powierzchnię niczym trucizna wtłoczona podskórnie, by zanurkowała we wszystkie cząstki śmiertelnego ciała, niszcząc wszystko po drodze. Wiedziała, mimo milczenia i na przekór potoku pozbawionych znaczenia słów, które przenikały tylko pozornie; chociaż słyszała, to nie słuchała. Nie chciała słuchać. Nie zamierzała godzić się na ciszę, jaką pozostawił, na ból odbierający oddech, łamiący kości, rozszarpujący kawałki mięsa, wżerający się gdzieś w kręgosłup, niepozwalający na zrobienie kroku.
— Nie… — wycharczane pomiędzy drżeniem warg.
Nie, tak kruche, łamliwe, słabowite. Wyrzucone podświadomie, wręcz niekontrolowanie przez wciąż tkwiącą w jednym miejscu Nilsen, niebezpiecznie balansującą na granicy prawdy a obłędu. Zawieszoną gdzieś pomiędzy na iluzorycznych niciach cholernego przeznaczenia. Zaszczutą niczym dzikie zwierzę przed posłaniem zatrutej strzały.
Był tchórzem, przerażonym dzieckiem, skurwielem, który nie potrafił powiedzieć prawdy — pozbawiającej wszelkiej nadziei, bowiem jej nędzne ochłapy, pojedyncze iskry wciąż jarzyły się pod bursztynową taflą, wzburzoną, nabierającej wściekłości oraz żalu; smutek przecież wypełniał Heddę od zawsze.
Pojedynczy krok postawiony chwiejnie wprost ku mężczyźnie.
Sięgnięcie przeszłości.
Posmakowanie bólu tak namacalnego, iż niemal upadła.
Obydwoje wiedzieli. Musieli.
Ona to czuła, widziała we własnych snach, pamiętała krwisty posmak na własnych ustach.
Jej ustach.
Freydis.
Zaskomlała niczym zraniony kundel.
Oddychała coraz szybciej, łzy napłynęły do oczu.
Musiała go zmusić, musiała to usłyszeć — musiał obedrzeć z resztek nadziei.
Był jej to winien.
— Powiedz. Mi. To.
Wyróżniała się spośród pozostałych sierot, których los, chociaż obserwowany jedynie zwierzęcymi oczami, kreowany swobodnie przez potoki słów niesionych kocim językiem bądź szelestem sokolich skrzydeł, budowany fantazyjnie pomiędzy prawdą a własnym wyobrażeniem, nigdy nie był obojętny. Jakaś dziwna, niewytłumaczalna siła zawsze popychała do niesłusznego obowiązku, wypaczonej odpowiedzialności czy może skrajnego przywiązania żywionego wobec przerażonych dzieciaków, którymi, chcąc nie chcąc, mieli pozostać do samego końca. Bez względu na długotrwałą wspinaczkę na szczyt własnych marzeń bądź niebotycznych ambicji, przeszłości nie zdołaliby uciec przez kolejne dziesięciolecia; zbyt ciasno oplatały ich zdradzieckie pnącza minionych lat.
Niekiedy zdawało się jej, iż dostrzegała twarz ukochanej siostry pośród tłumu, ilekroć wirowała żywiołowo pomiędzy najróżniejszymi uczuciami oraz emocjami rysującymi się pod powierzchnią oczu, to była ledwo sekunda — przebłysk, pstryknięcie, mgnienie.
Czas rozłożony na sekundy.
Nawet mniej.
Niekiedy jeden oddech, za którym podążyła lawina zdarzeń.
Kochała oraz tęskniła.
Pozwala rozrywać własne serce na najdrobniejsze kawałeczki, obserwując przez palce strzępy duszy opadające na chropowate parkiety, nieraz rozorawszy paskudnie zabliźnione blizny jedynie po to, by potoki krwistej posoki zaczynały płynąć na nowo, przypominając o wszystkim, o czym powinna zapomnieć. O wszystkich, których utraciła bezpowrotnie; gorzka prawda dla niewygody.
Wracała tam — nie powinna.
Pogrążone melancholią oblicze odbijało się w lustrze, pozwalając sercu gnać przed siebie w nieposkromionym cwale myśli, echo kruczych kroków nawiedziło brutalnie głowę, zaś pośród nieprzeniknionych meandrów odnalazła imię, którego brzmienie zawsze otulała goryczą miłości. Eitri zamigotał pośród wspomnień.
Wówczas go ujrzała.
Człowieka tak bliskiego, iż wszystko wewnątrz zawyło złowieszczo. Zabolało. Zakłuło. Zapiekło wypalone dożywotnio znamię, jakie zdobiło mlecznobiałą skórę; sylwetka cyrku, czarne kontury wżartego pod powierzchnię ciała tuszu, piętno pozostawione na pięcie. Ostro wciągnęła powietrze w płuca.
Przeszłość brutalnie wtargnęła do rzeczywistości.
— Neptúnus — szept wyswobodził się spomiędzy ust.
Był tutaj. Tuż obok.
Na wyciągnięcie dłoni, na długość oddechu.
Niewiele się zmieniłeś, mogłaby rzucić, obserwując młodzieńcze rysy twarzy, rysując pod powiekami widmowe sylwetki wspomnień, szkicując na poszarzałym papierze codzienności wyblakłe krawędzie nabierające głębi wraz z każdą sekundą, jakby nie rozminęli się wpół słowa przed miesiącami. Lustrzana tafla zafalowała niespokojnie od nagromadzonych emocji; zaskoczenie podstępnie wpełzło na jej twarz, słowa ugrzęzły w zaszronionym gardle. Zaszkliły pod ciężarem bursztynu sylwetki słonych, rozżalonych, nasączonych przeszłością łez. Cienie kruczych skrzydeł ponownie oblały ciemnością, zatrzepotały niepokojem, zmąciły spopielone kurhany wzniesione pośród szczątków wczoraj. Mogłaby powiedzieć, że do twarzy mu w czerni, zaś smutek wybrzmiewający ze słowami go szpeci.
Poderwała ciało epatująca wdziękiem, gotowa była podejść i przytulić, objąć, jakby skończył im się czas, jutro nie nadeszło, a wyjałowione serca uschły tęsknotą za sobą, jednak — czego zdążyła się nauczyć — przeszłość doganiała tych, którzy przed nią uciekali, wyjątkowo okrutnie.
Chryzantemy więdły.
Cuchnęły śmiercią bardziej niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić, drażniły nozdrza okrutnie duszącą wonią; ich wydźwięk, bezgłośny szloch ciągnący się kilometrami prze eter docierał do najgłębszych fragmentów kobiecego serca ranił. Wdzierał się pod powierzchnię niczym trucizna wtłoczona podskórnie, by zanurkowała we wszystkie cząstki śmiertelnego ciała, niszcząc wszystko po drodze. Wiedziała, mimo milczenia i na przekór potoku pozbawionych znaczenia słów, które przenikały tylko pozornie; chociaż słyszała, to nie słuchała. Nie chciała słuchać. Nie zamierzała godzić się na ciszę, jaką pozostawił, na ból odbierający oddech, łamiący kości, rozszarpujący kawałki mięsa, wżerający się gdzieś w kręgosłup, niepozwalający na zrobienie kroku.
— Nie… — wycharczane pomiędzy drżeniem warg.
Nie, tak kruche, łamliwe, słabowite. Wyrzucone podświadomie, wręcz niekontrolowanie przez wciąż tkwiącą w jednym miejscu Nilsen, niebezpiecznie balansującą na granicy prawdy a obłędu. Zawieszoną gdzieś pomiędzy na iluzorycznych niciach cholernego przeznaczenia. Zaszczutą niczym dzikie zwierzę przed posłaniem zatrutej strzały.
Był tchórzem, przerażonym dzieckiem, skurwielem, który nie potrafił powiedzieć prawdy — pozbawiającej wszelkiej nadziei, bowiem jej nędzne ochłapy, pojedyncze iskry wciąż jarzyły się pod bursztynową taflą, wzburzoną, nabierającej wściekłości oraz żalu; smutek przecież wypełniał Heddę od zawsze.
Pojedynczy krok postawiony chwiejnie wprost ku mężczyźnie.
Sięgnięcie przeszłości.
Posmakowanie bólu tak namacalnego, iż niemal upadła.
Obydwoje wiedzieli. Musieli.
Ona to czuła, widziała we własnych snach, pamiętała krwisty posmak na własnych ustach.
Jej ustach.
Freydis.
Zaskomlała niczym zraniony kundel.
Oddychała coraz szybciej, łzy napłynęły do oczu.
Musiała go zmusić, musiała to usłyszeć — musiał obedrzeć z resztek nadziei.
Był jej to winien.
— Powiedz. Mi. To.
Bezimienny
Re: 21.09.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: H. Nilsen & Bezimienny: N. Finnurson Nie 3 Gru - 12:39
Chociaż przed laty każde z nich poszło w swoją stronę, to odnosił wrażenie, że ich dalsze życie tak czy inaczej okazało się wciąż prowadzącym donikąd labiryntem, do którego wkroczyli w chwili, gdy stali się własnością Munchów. Z niego nie było wyjścia. Gubili się. Nawet oni. W mnogości mentalnych korytarzy zbudowanych na bólu, zagubieniu i przekonaniu o własnej niedoskonałości, o której cyrkowe małżeństwo usilnie upierało się na każdym kroku im przypominać. Nie byli idealni. Byli pełni rys. Byli odmieni, byli dziwadłami. Ich nieposkromione, pełne wściekłości głosy niekiedy znowu zaczynały dźwięczeć mu w głowie, oszałamiając. Nic nie dawało ani zaciskanie w rozpaczy oczu, ani przykładanie do uszu pięści. Wciąż ich słyszał. Jak tamten drobny, bezbronny dziewięciolatek. Wtedy przynajmniej mógł wtulić się w ciepłe ramiona Vigdis, czy ścisnąć w dłoni drobną piąstkę Heddy. Paradoksalnie w wieku dwudziestu ośmiu lat, gdy powracały do niego tamte chwile, nie znajdował ucieczki. Nie miał nikogo, kogo mógłby chwycić za rękę sparaliżowany strachem – mimo świadomości, że milcząca obecność kogoś, kto byłby w stanie przynieść mu choć pozorne ukojenie znajdowała się nieopodal. W Midgardzie. Hedda w filharmonii. Vigdis w Roztańczonej Huldrze. Byli tuż obok, a równocześnie tak daleko – uparcie stronił od ich towarzystwa. Wciąż nosząc w sobie ogromne pokłady winy. Zniszczył Mossę, czuł to pod skórą. Nie chciał mieć na sumieniu także ich.
Dlatego, mimo że tak naprawdę nierzadko niby przypadkiem kręcił się w ich okolicy - jak te niezliczoną liczbę razy, gdy zasiadał na filharmonijnej publiczności - obserwował ich poczynania z daleko, nigdy nie podchodził za blisko. Przez lata wmawiał sobie, że tak było lepiej, przecież nie miał czasu. Nie na rozmowy. Poświęcał się służbie. Kruczej. Tam nikt nie znał szczegółów z jego przeszłości. Przez lata tak dobrze radził sobie w świecie pełnym szachrajstwa – nie stanowiło więc dla niego większego problemu oszukiwanie także samego siebie.
Przynajmniej Freydis była daleko, nie musiał udawać, że zapomniał. Ona sama odeszła, mówił sobie. Do czasu. Do tamtej grudniowej nocy w Trondheim. Teraz nienawidził się za to, że nie podjął wtedy żadnych konkretnych kroków. Tego wieczoru niósł na swoich barkach również ciężar jej śmierci.
Wydawało mu się, że twarz Heddy nie zdradzała żadnej z tych rys przeszłości - nie rysowało się na niej ani zagubienie, ani brak wiary w siebie. Przypomniał sobie nagle, ta myśl przyszła do niego jak nagły błysk, że już wtedy, przed laty, chyba nieźle sobie radziła z przyodziewaniem podobnej maski - wygrzebał z pamięci obraz jej nastoletniej twarzy. Jakby nie cierpieli katuszy, a ich życie było przepiękną ścieżką zasłaną różami. A może była to twarz Freydis? W końcu to właśnie z nią dzielił te intymniejsze chwile. Jak mógł zapomnieć.
Ich spojrzenia, zanim jeszcze zetknęły się ze sobą bezpośrednio, spotkały się w odbiciu jednego z luster zdobiących ściany garderoby. Dostrzegł swoje mizerne odbicie, na moment stracił tamtą zdolność maski. Może to właśnie dlatego, a nie przez te bezduszne chryzantemy, tak szybko zrozumiała, dlaczego przyszedł. Bezczelny. Przed siedzibą Kruczej przed miesiącami mijał ją, gdy czekała na Soelberga. I nie zaszczycał jej wtedy nawet słowem, może jedynie bladym uśmiechem i przelotnym dotykiem smutnych oczu przesuwającym się po jej twarzy. Nie potrafił zdobyć się na nic więcej. A teraz stał przed nią jakby nigdy nic. Tylko po to, aby wygłosić krótkie obwieszczenie o czyjejś śmierci.
Nie mógł znieść tej ciszy. Nienawidził tej nagłej kurtyny milczenia, która gwałtownie oddzieliła od siebie ich postaci. Usłyszał szelest bukietu kwiatów, który wyciągnął w jej stronę. Chciał zagłuszyć to Nie... wycharczane, z trudem wydobywające się z ust. Zagłuszyć jęk, szloch, własny płacz - przeczuwał, że w końcu i do nich dojdzie. Obawiał się tego nagłego wulkanu emocji, jego nagłej erupcji, która miała zalać wszystko wokół, nie zważając na wyrządzane szkody.
Jej przeszywające dusze skomlenie niemal złamało mu serce. Chciał wziąć ją w ramiona, zamknąć w czułym uścisku braterskich ramion – Hedda była w końcu jego cyrkową siostrą. Rodziną. Tkwił jednak w miejscu. Zupełnie sparaliżowany jakby wrósł w ziemię.
Powiedz. Mi. To.
Był jej to winien. Wyczytał to w jej oczach. Miała rację. Jakże by chciał, aby się myliła.
- Hedda. Naprawdę bardzo mi przykro. Może... Może przeczuwałaś, chyba już wiesz, co muszę ci powiedzieć. Przysięgam, że chciałbym to zmienić. Zrobiłbym wszystko. Przecież ja sam... ja sam także ją kochałem. - Kolejny potok słów, nie pustych, prawdziwych, trącących jednak pragnieniem odepchnięcia jak najdalszej chwili, w której będzie w zmuszony wypowiedzieć na głos te słowa.- Freydis. Nie żyje.. Bardzo mi przykro. Tak cholernie mi przykro. - Mogłem temu zapobiec. Gdybyś tylko wiedziała... Zostawiłem ją. Z nim. Jego oczy zaszkliły się wyraźnie, ręce wbrew jego woli opadły wzdłuż ciała, bezwładnie. Szykował się. Na cokolwiek. Na rozpacz, na smutek. Na cios.
Słyszał coraz wyraźniej jej przyspieszony oddech. Strach przed zmierzeniem się z jej bólem, zaakceptowaniem własnego cierpienia, podpowiadał mu, że powinien odwrócić się na pięcie i odejść. Przecież mógł jeszcze uciec. Ale zostawienie jej tutaj byłoby najgorszym rodzajem ucieczki, od której nie byłoby odwrotu. Nie mógł na to pozwolić. Nie mógł stracić także jej.
Dlatego, mimo że tak naprawdę nierzadko niby przypadkiem kręcił się w ich okolicy - jak te niezliczoną liczbę razy, gdy zasiadał na filharmonijnej publiczności - obserwował ich poczynania z daleko, nigdy nie podchodził za blisko. Przez lata wmawiał sobie, że tak było lepiej, przecież nie miał czasu. Nie na rozmowy. Poświęcał się służbie. Kruczej. Tam nikt nie znał szczegółów z jego przeszłości. Przez lata tak dobrze radził sobie w świecie pełnym szachrajstwa – nie stanowiło więc dla niego większego problemu oszukiwanie także samego siebie.
Przynajmniej Freydis była daleko, nie musiał udawać, że zapomniał. Ona sama odeszła, mówił sobie. Do czasu. Do tamtej grudniowej nocy w Trondheim. Teraz nienawidził się za to, że nie podjął wtedy żadnych konkretnych kroków. Tego wieczoru niósł na swoich barkach również ciężar jej śmierci.
Wydawało mu się, że twarz Heddy nie zdradzała żadnej z tych rys przeszłości - nie rysowało się na niej ani zagubienie, ani brak wiary w siebie. Przypomniał sobie nagle, ta myśl przyszła do niego jak nagły błysk, że już wtedy, przed laty, chyba nieźle sobie radziła z przyodziewaniem podobnej maski - wygrzebał z pamięci obraz jej nastoletniej twarzy. Jakby nie cierpieli katuszy, a ich życie było przepiękną ścieżką zasłaną różami. A może była to twarz Freydis? W końcu to właśnie z nią dzielił te intymniejsze chwile. Jak mógł zapomnieć.
Ich spojrzenia, zanim jeszcze zetknęły się ze sobą bezpośrednio, spotkały się w odbiciu jednego z luster zdobiących ściany garderoby. Dostrzegł swoje mizerne odbicie, na moment stracił tamtą zdolność maski. Może to właśnie dlatego, a nie przez te bezduszne chryzantemy, tak szybko zrozumiała, dlaczego przyszedł. Bezczelny. Przed siedzibą Kruczej przed miesiącami mijał ją, gdy czekała na Soelberga. I nie zaszczycał jej wtedy nawet słowem, może jedynie bladym uśmiechem i przelotnym dotykiem smutnych oczu przesuwającym się po jej twarzy. Nie potrafił zdobyć się na nic więcej. A teraz stał przed nią jakby nigdy nic. Tylko po to, aby wygłosić krótkie obwieszczenie o czyjejś śmierci.
Nie mógł znieść tej ciszy. Nienawidził tej nagłej kurtyny milczenia, która gwałtownie oddzieliła od siebie ich postaci. Usłyszał szelest bukietu kwiatów, który wyciągnął w jej stronę. Chciał zagłuszyć to Nie... wycharczane, z trudem wydobywające się z ust. Zagłuszyć jęk, szloch, własny płacz - przeczuwał, że w końcu i do nich dojdzie. Obawiał się tego nagłego wulkanu emocji, jego nagłej erupcji, która miała zalać wszystko wokół, nie zważając na wyrządzane szkody.
Jej przeszywające dusze skomlenie niemal złamało mu serce. Chciał wziąć ją w ramiona, zamknąć w czułym uścisku braterskich ramion – Hedda była w końcu jego cyrkową siostrą. Rodziną. Tkwił jednak w miejscu. Zupełnie sparaliżowany jakby wrósł w ziemię.
Powiedz. Mi. To.
Był jej to winien. Wyczytał to w jej oczach. Miała rację. Jakże by chciał, aby się myliła.
- Hedda. Naprawdę bardzo mi przykro. Może... Może przeczuwałaś, chyba już wiesz, co muszę ci powiedzieć. Przysięgam, że chciałbym to zmienić. Zrobiłbym wszystko. Przecież ja sam... ja sam także ją kochałem. - Kolejny potok słów, nie pustych, prawdziwych, trącących jednak pragnieniem odepchnięcia jak najdalszej chwili, w której będzie w zmuszony wypowiedzieć na głos te słowa.- Freydis. Nie żyje.. Bardzo mi przykro. Tak cholernie mi przykro. - Mogłem temu zapobiec. Gdybyś tylko wiedziała... Zostawiłem ją. Z nim. Jego oczy zaszkliły się wyraźnie, ręce wbrew jego woli opadły wzdłuż ciała, bezwładnie. Szykował się. Na cokolwiek. Na rozpacz, na smutek. Na cios.
Słyszał coraz wyraźniej jej przyspieszony oddech. Strach przed zmierzeniem się z jej bólem, zaakceptowaniem własnego cierpienia, podpowiadał mu, że powinien odwrócić się na pięcie i odejść. Przecież mógł jeszcze uciec. Ale zostawienie jej tutaj byłoby najgorszym rodzajem ucieczki, od której nie byłoby odwrotu. Nie mógł na to pozwolić. Nie mógł stracić także jej.
Nieznajomy
Re: 21.09.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: H. Nilsen & Bezimienny: N. Finnurson Nie 3 Gru - 12:40
Czas skurczył się rozmiarem do kilku sekund.
Płytkich oddechów — zbyt płytkich.
Pospiesznych mrugnięć powiek.
Przełknięcia śliny.
Przełknięcia goryczy utraconego czasu, wykradzionych chwil, bezdusznie wydartej cząstki jej okaleczonego serca, bowiem Freydis o wiecznie smętnych oczach, nieruchomym grymasie uśmiechu, lęki emanujących ze wszystkich kroków oraz wypowiadanych słów spod przydymionych myśli, Freydis należała do Heddy.
Jej Freydis.
Jej siostra.
s i o s t r a
Brakujący element wieloletniej układanki, która rozpadła się na drobne fragmenty w dniu, kiedy dziecięca egzystencja cyrkowych dziwadeł uderzyła z impetem o marmurową ścianę; wszystko gruchnęło, codzienność jęknęła boleśnie, niedorosłe języki nabrzmiały pod wpływem siarczystych przekleństw, gorzkich pożegnań, oddalenia od siebie, ponieważ każdy musiał ruszyć sobie tylko znanym kierunkiem. Pędzić nurtem instynktów, nawet tych najbardziej pierwotnych, które zaprowadziły we wszystkie strony ówczesnego świata. Ogromnego, przerażająco dojrzałego, jednocześnie fascynującego od pierwszego postawionego kroku. Owszem, ulegali powolnemu rozkładowi, gdzie tkanki oddzielały się od kości, a myśli od stwardniałego sklepienia czaszki, ilekroć uciekali przed ciężarem przeszłości w znane sobie przyjemności — narkotyczne mikstury, płytkie fizyczności, melodie dmące w pijackich spelunach do samego rana — jednak tylko tak potrafili sobie radzić. Tylko w ten sposób potrafili z a p o m i n a ć.
I nagle się rozpadła.
Pękła.
Potłukła.
Rozkruszyła — zarówno w dłoniach, jak i rzeczywistości.
Spoglądanie w tak dziwnie znajome, jednocześnie kurewsko obce oczy wykrzywione namacalnym bólem odbierającym powietrze, dosłownie wyduszającym opiłki tlenu zza kontuaru skurczonych ścianek płuc, zmusiło kobietę do cofnięcia o jeden krok we własne koszmary przenikające jawę. Cierpienie wżynające się coraz gwałtowniej, wgryzające coraz głębiej pod skrawki egzystencji toczonej dzień za dniem, gdzie Hedda Nilsen przywdziewała maskę kobiety zdeterminowanej, ogarniętej obsesją chorego perfekcjonizmu, stłamszonej jedynie sztuką odgrywaną na deskach filharmonii; maskę tancerki doskonałej.
Tę, którą musiała upuścić w chwili, kiedy bursztynowe zwierciadła oplotły wychudzone sylwetki martwych chryzantem. Słyszałeś kiedyś o języku kwiatów, Neptunusie?, mogłaby zapytać. Wbrew pozorom ich prawdziwa natura została dawno stłumiona; wcale nie wyrażały niegdyś śmierci, której widmo zamigotało pod powierzchnią dnia, jednak mimo wszystko wiedziała.
Nogi się pod nią ugięły.
Utrzymała ją jedynie własna determinacja.
Nie mogła pozwolić, by zobaczył ją słabą — nie teraz.
Nie dziś.
Nie tak;
złamaną jego widokiem; pokonaną niewypowiedzianymi treściami, których brzmienia obawiał się jeszcze bardziej niż Hedda. Skomlenie wyrwane piersi oraz gardłu zaległo pomiędzy nimi, jednak to cisza nawiedzająca garderobę ułamki sekund później przyniosła ciężar, jakiego nie potrafili udźwignąć. Uniesienie cierpienia, sztuka nader trudna do odegrania.
Porcelanowe policzki naznaczyły perliste szkielety łez spływających bezgłośnie alabastrową skórę niżej, coraz niżej, zahaczając o krawędź ostrej szczęki, nim skapnęły konająco w śmiertelnym rytuale na podłogę. Cisza osiadająca dookoła zagarniała ciasne ściany pomieszczenia, oplatała zachłannie meble, lustra, wreszcie ich skąpane milczeniem sylwetki; pogrążone w żałobie, toczone bezmiarem tragedii.
Nie rozumiała ani nie pamiętała własnych myśli.
Nawiedziła ją jedynie świadomość dokonanego zamiaru.
Siarczysty policzek, jaki mu wymierzyła, rozbrzmiał dookoła. Paznokcie bezpardonowo posmakowały męskiej skóry, sięgnęły delikatności chłopięcego oblicza, bowiem Neptúnus wciąż był tym dzieckiem, które jednocześnie ich ocaliło, co i zniszczyło, a teraz odebrał jej resztkę najbardziej naiwnych nadziei oraz iluzorycznych złudzeń, jakimi samą siebie karmiła.
F r e y d i s
n i e
ż y j e
Żółć wypełniła usta. Pustka zagarnęła umysł. Furia zapłonęła w oczach.
Zapragnęła go znienawidzić, wykrzyczeć wszystko, powiedzieć, by się wynosił — feria najrozmaitszych emocji oraz szkalowanych uczuć rozkwitła krwiście pod wzburzoną taflą zdziczałego spojrzenia. Ciekłość bursztynowych tęczówek skrzyżowana ze zwiędłą zielenią rozrastała się niebotycznym szałem, emanowała wściekłością przemieszaną zranieniem; jaką cząstka kobiety poczuła się oszukana. Zdradzona. Nabieranie kolejnych oddechów smakowało nieludzkim trudem, pociemniało jej przed oczami, na oślep sięgnęła pierwszego przedmiotu pod ręką i cisnęła nim o ścianę. Porcelanowe lusterko jęknęło przy uderzeniu, roztrzaskawszy się na tysiące drobinek szklanej tafli.
Odgłos zniszczenia poniósł się echem pośród myśli.
Nie żyje. Nie żyje. Nie…
— Nie — szept wyswobodził się ustom. Widmowa sylwetka niedawno śnionego koszmaru powróciła niczym niechciany obraz wspomnień, zaś serce raz jeszcze pękło wpół. Nie potrafiła ani nie chciała zrozumieć, nie mogła zaakceptować ani dać przyzwolenia jej śmierci. Każdy, byle nie ona.
— P r z y k r o ? — powtórzyła cicho. Obróciła się gwałtownie, jakby przypominając o obecności fragmentu przeszłości, pozwalając łzom spływać policzkami, nie umiejąc zatamować ich potoku. Pękła. — Jak…
Głos złamał się w połowie.
Niedokończony werset zawisł w powietrzu.
Jak… Powiedz mi, Neptunusie, jak
Nawet nie wiedziała, jak znalazła się blisko niego, nie panowała nad własnym ciałem, stając się marionetką pierwotnych instynktów. Palce agresywnie owinięte materiałem jego płaszcza szarpnęły ubraniem, przysunęła go jeszcze bliżej, zderzając ze sobą dwie skrajne codzienności zaklęte jednym zdarzeniem, splecione rozpaczą. Zajrzała pod powierzchnię zamglonego spojrzenia, pozwalając mu pierwszy raz od dawna dostrzec samą siebie — czy raczej to, co usilnie próbowała sobą.
— Kto? — spytała szeptem.
Ciepło oddechu musiało połaskotać jego twarz.
Chciała odpowiedzi, kim był człowiek, który odważył się odebraćjej im Freydis.
— Kto?
Płytkich oddechów — zbyt płytkich.
Pospiesznych mrugnięć powiek.
Przełknięcia śliny.
Przełknięcia goryczy utraconego czasu, wykradzionych chwil, bezdusznie wydartej cząstki jej okaleczonego serca, bowiem Freydis o wiecznie smętnych oczach, nieruchomym grymasie uśmiechu, lęki emanujących ze wszystkich kroków oraz wypowiadanych słów spod przydymionych myśli, Freydis należała do Heddy.
Jej Freydis.
Jej siostra.
s i o s t r a
Brakujący element wieloletniej układanki, która rozpadła się na drobne fragmenty w dniu, kiedy dziecięca egzystencja cyrkowych dziwadeł uderzyła z impetem o marmurową ścianę; wszystko gruchnęło, codzienność jęknęła boleśnie, niedorosłe języki nabrzmiały pod wpływem siarczystych przekleństw, gorzkich pożegnań, oddalenia od siebie, ponieważ każdy musiał ruszyć sobie tylko znanym kierunkiem. Pędzić nurtem instynktów, nawet tych najbardziej pierwotnych, które zaprowadziły we wszystkie strony ówczesnego świata. Ogromnego, przerażająco dojrzałego, jednocześnie fascynującego od pierwszego postawionego kroku. Owszem, ulegali powolnemu rozkładowi, gdzie tkanki oddzielały się od kości, a myśli od stwardniałego sklepienia czaszki, ilekroć uciekali przed ciężarem przeszłości w znane sobie przyjemności — narkotyczne mikstury, płytkie fizyczności, melodie dmące w pijackich spelunach do samego rana — jednak tylko tak potrafili sobie radzić. Tylko w ten sposób potrafili z a p o m i n a ć.
I nagle się rozpadła.
Pękła.
Potłukła.
Rozkruszyła — zarówno w dłoniach, jak i rzeczywistości.
Spoglądanie w tak dziwnie znajome, jednocześnie kurewsko obce oczy wykrzywione namacalnym bólem odbierającym powietrze, dosłownie wyduszającym opiłki tlenu zza kontuaru skurczonych ścianek płuc, zmusiło kobietę do cofnięcia o jeden krok we własne koszmary przenikające jawę. Cierpienie wżynające się coraz gwałtowniej, wgryzające coraz głębiej pod skrawki egzystencji toczonej dzień za dniem, gdzie Hedda Nilsen przywdziewała maskę kobiety zdeterminowanej, ogarniętej obsesją chorego perfekcjonizmu, stłamszonej jedynie sztuką odgrywaną na deskach filharmonii; maskę tancerki doskonałej.
Tę, którą musiała upuścić w chwili, kiedy bursztynowe zwierciadła oplotły wychudzone sylwetki martwych chryzantem. Słyszałeś kiedyś o języku kwiatów, Neptunusie?, mogłaby zapytać. Wbrew pozorom ich prawdziwa natura została dawno stłumiona; wcale nie wyrażały niegdyś śmierci, której widmo zamigotało pod powierzchnią dnia, jednak mimo wszystko wiedziała.
Nogi się pod nią ugięły.
Utrzymała ją jedynie własna determinacja.
Nie mogła pozwolić, by zobaczył ją słabą — nie teraz.
Nie dziś.
Nie tak;
złamaną jego widokiem; pokonaną niewypowiedzianymi treściami, których brzmienia obawiał się jeszcze bardziej niż Hedda. Skomlenie wyrwane piersi oraz gardłu zaległo pomiędzy nimi, jednak to cisza nawiedzająca garderobę ułamki sekund później przyniosła ciężar, jakiego nie potrafili udźwignąć. Uniesienie cierpienia, sztuka nader trudna do odegrania.
Porcelanowe policzki naznaczyły perliste szkielety łez spływających bezgłośnie alabastrową skórę niżej, coraz niżej, zahaczając o krawędź ostrej szczęki, nim skapnęły konająco w śmiertelnym rytuale na podłogę. Cisza osiadająca dookoła zagarniała ciasne ściany pomieszczenia, oplatała zachłannie meble, lustra, wreszcie ich skąpane milczeniem sylwetki; pogrążone w żałobie, toczone bezmiarem tragedii.
Nie rozumiała ani nie pamiętała własnych myśli.
Nawiedziła ją jedynie świadomość dokonanego zamiaru.
Siarczysty policzek, jaki mu wymierzyła, rozbrzmiał dookoła. Paznokcie bezpardonowo posmakowały męskiej skóry, sięgnęły delikatności chłopięcego oblicza, bowiem Neptúnus wciąż był tym dzieckiem, które jednocześnie ich ocaliło, co i zniszczyło, a teraz odebrał jej resztkę najbardziej naiwnych nadziei oraz iluzorycznych złudzeń, jakimi samą siebie karmiła.
F r e y d i s
n i e
ż y j e
Żółć wypełniła usta. Pustka zagarnęła umysł. Furia zapłonęła w oczach.
Zapragnęła go znienawidzić, wykrzyczeć wszystko, powiedzieć, by się wynosił — feria najrozmaitszych emocji oraz szkalowanych uczuć rozkwitła krwiście pod wzburzoną taflą zdziczałego spojrzenia. Ciekłość bursztynowych tęczówek skrzyżowana ze zwiędłą zielenią rozrastała się niebotycznym szałem, emanowała wściekłością przemieszaną zranieniem; jaką cząstka kobiety poczuła się oszukana. Zdradzona. Nabieranie kolejnych oddechów smakowało nieludzkim trudem, pociemniało jej przed oczami, na oślep sięgnęła pierwszego przedmiotu pod ręką i cisnęła nim o ścianę. Porcelanowe lusterko jęknęło przy uderzeniu, roztrzaskawszy się na tysiące drobinek szklanej tafli.
Odgłos zniszczenia poniósł się echem pośród myśli.
Nie żyje. Nie żyje. Nie…
— Nie — szept wyswobodził się ustom. Widmowa sylwetka niedawno śnionego koszmaru powróciła niczym niechciany obraz wspomnień, zaś serce raz jeszcze pękło wpół. Nie potrafiła ani nie chciała zrozumieć, nie mogła zaakceptować ani dać przyzwolenia jej śmierci. Każdy, byle nie ona.
— P r z y k r o ? — powtórzyła cicho. Obróciła się gwałtownie, jakby przypominając o obecności fragmentu przeszłości, pozwalając łzom spływać policzkami, nie umiejąc zatamować ich potoku. Pękła. — Jak…
Głos złamał się w połowie.
Niedokończony werset zawisł w powietrzu.
Jak… Powiedz mi, Neptunusie, jak
zginęła?
mogłeś?
się czujesz?
powinnam czuć się ja?
Wszystko zawirowało dookoła.mogłeś?
się czujesz?
powinnam czuć się ja?
Nawet nie wiedziała, jak znalazła się blisko niego, nie panowała nad własnym ciałem, stając się marionetką pierwotnych instynktów. Palce agresywnie owinięte materiałem jego płaszcza szarpnęły ubraniem, przysunęła go jeszcze bliżej, zderzając ze sobą dwie skrajne codzienności zaklęte jednym zdarzeniem, splecione rozpaczą. Zajrzała pod powierzchnię zamglonego spojrzenia, pozwalając mu pierwszy raz od dawna dostrzec samą siebie — czy raczej to, co usilnie próbowała sobą.
— Kto? — spytała szeptem.
Ciepło oddechu musiało połaskotać jego twarz.
Chciała odpowiedzi, kim był człowiek, który odważył się odebrać
— Kto?
Bezimienny
Re: 21.09.2000 – Midgard-Filharmonien – Nieznajomy: H. Nilsen & Bezimienny: N. Finnurson Nie 3 Gru - 12:40
Ostatnio nieustannie nawiedzały go koszmary. Z pozoru niewinny obraz przesypującego się w klepsydrze piasku sprawiał, że powoli tracił oddech, charczał bezdźwięcznie, w rozpaczliwym geście oplatał dłońmi szyję próbując udrożnić drogi oddechowe, pozwolić powietrzu na nowo napełnić płuca. Ktoś zaciskał na jego sercu dłoń zamkniętą w pięść, gdy ostatnie ziarenko w ciszy spadało na drobny piaszczysty pagórek za szkłem. Zrywał się z krzykiem, z dłońmi przyciśniętymi do piersi, w panice naprawdę nie mogąc złapać oddechu.
Dopiero teraz zrozumiał znaczenie tego koszmaru. Koniec. Ostatnia drobina piasku. Ostatni oddech Freydis. Nie jego. On tkwić miał dalej w marnej karykaturze życia, oszustwie wybudowanym przez te wszystkie lata, w które jakimś cudem naprawdę zaczął wierzyć. Jednak wraz z jej śmiercią znikały wszystkie złudzenie, jego świat znowu obracał się o sto osiemdziesiąt stopni wracając do punktu wyjścia.
Znowu był małym chłopcem.
Kukiełką w rękach Munchów.
Nikim.
Małym chłopcem rozpadającym się na kawałki na widok kruszącej się przed jego oczami Heddy.
Wyciągnął przed siebie rękę, wydawało mu się, że ten jej drobny krok, niemal niedostrzegalny ruch w tył bezpowrotnie oddalał ją od niego. To metaforyczne przekroczenie granicy koszmaru przysłoniło oczy wilgotną zasłoną rozmazującą widok, jawa zaszła mgłą.
Otrzeźwiło go nagłe uderzenie pięści. Głowa odskoczyła do tyłu, pieczące uczucie wstydu rozeszło się po twarzy, gdy z sykiem chwycił się za zaczerwieniony policzek. Czy na pewno sobie na to zasłużył? Skulił się w sobie, w głowie dźwięczało mu niczym echo to jego naprawdę mi przykro, naprawdę mi przykro.
Z rozpaczą, całym sobą zanurzony w szoku, zrozumiał, że zupełnie nie wie, czy rzeczywiście jest mu przykro. Zupełnie jakby uderzenie pięści wypchnęło z rozchwianego umysłu wszelkie emocje. Czuł jedynie pustkę. Z jego ust wydobył się dziwny dźwięk, brzmiący jak bełkotliwy jęk, nie potrafił znaleźć słów.
Nie. Nie. Nie.
Przestań krzyczeć, Hedda.
Przestań szeptać, Hedda.
Ten cichy szept był jak sztylet przeszywający serce.
Wzdrygnął się na dźwięk rozbijanego porcelanowego lusterka. Spojrzenie objęło wzrokiem szklące się na podłodze pozostałości zwierciadełka, ślizgało się po nieregularnych krawędziach odłamków, dostrzegając w nich jedynie fragmenty ich odbić. Iskrę w bursztynowych tęczówkach, refleksy nienawiści poprzeplatane jego własną rozpaczą w kolorze bladej zieleni. Lśniący czerwonym ogniem policzek.
A potem znalazła się tuż obok, wpatrywała się w niego tymi pełnymi bólu oczami, chwytała drobnymi dłońmi za poły płaszcza. Nie mógł, nie potrafił tak po prostu ją od siebie odepchnąć. Niezgrabnie chwycił ją za nadgarstki, potrząsnął lekko, wbił spojrzenie jasnych oczu w brązowe tęczówki. Poczuł na nowo falę powracających do niego emocji. O wiele silniejszych, intensywniejszych, niemal zwalających z nóg.
Potrząsnął spazmatycznie głową, przez jego ciało przeszedł grymas. Nie wiedział.
Choć miał swoje podejrzenia. Poczucie winy rozkładało go od środka. Może gdyby wtedy, przed kilkoma laty podążył za tropem Rasmussena… Może Freydis byłaby cała i zdrowa. Oszczędziłby sobie i Heddzie tę zbędną rozpacz i ból.
Czul na twarzy jej zimny, przyspieszony oddech. Próbował przyciągnąć ją do siebie, zamknąć w swoich ramionach, licząc na to, że Hedda znowu nie uraczy go siarczystym sierpowym lub z niemal nieludzką siłą odepchnie w stronę drzwi.
Musiał spróbować.
Sam tego potrzebował. Chciał na chwilę zanurzyć się w jej drobnych ramionach.
Neptúnus i Hedda z tematu
Dopiero teraz zrozumiał znaczenie tego koszmaru. Koniec. Ostatnia drobina piasku. Ostatni oddech Freydis. Nie jego. On tkwić miał dalej w marnej karykaturze życia, oszustwie wybudowanym przez te wszystkie lata, w które jakimś cudem naprawdę zaczął wierzyć. Jednak wraz z jej śmiercią znikały wszystkie złudzenie, jego świat znowu obracał się o sto osiemdziesiąt stopni wracając do punktu wyjścia.
Znowu był małym chłopcem.
Kukiełką w rękach Munchów.
Nikim.
Małym chłopcem rozpadającym się na kawałki na widok kruszącej się przed jego oczami Heddy.
Wyciągnął przed siebie rękę, wydawało mu się, że ten jej drobny krok, niemal niedostrzegalny ruch w tył bezpowrotnie oddalał ją od niego. To metaforyczne przekroczenie granicy koszmaru przysłoniło oczy wilgotną zasłoną rozmazującą widok, jawa zaszła mgłą.
Otrzeźwiło go nagłe uderzenie pięści. Głowa odskoczyła do tyłu, pieczące uczucie wstydu rozeszło się po twarzy, gdy z sykiem chwycił się za zaczerwieniony policzek. Czy na pewno sobie na to zasłużył? Skulił się w sobie, w głowie dźwięczało mu niczym echo to jego naprawdę mi przykro, naprawdę mi przykro.
Z rozpaczą, całym sobą zanurzony w szoku, zrozumiał, że zupełnie nie wie, czy rzeczywiście jest mu przykro. Zupełnie jakby uderzenie pięści wypchnęło z rozchwianego umysłu wszelkie emocje. Czuł jedynie pustkę. Z jego ust wydobył się dziwny dźwięk, brzmiący jak bełkotliwy jęk, nie potrafił znaleźć słów.
Nie. Nie. Nie.
Przestań krzyczeć, Hedda.
Przestań szeptać, Hedda.
Ten cichy szept był jak sztylet przeszywający serce.
Wzdrygnął się na dźwięk rozbijanego porcelanowego lusterka. Spojrzenie objęło wzrokiem szklące się na podłodze pozostałości zwierciadełka, ślizgało się po nieregularnych krawędziach odłamków, dostrzegając w nich jedynie fragmenty ich odbić. Iskrę w bursztynowych tęczówkach, refleksy nienawiści poprzeplatane jego własną rozpaczą w kolorze bladej zieleni. Lśniący czerwonym ogniem policzek.
A potem znalazła się tuż obok, wpatrywała się w niego tymi pełnymi bólu oczami, chwytała drobnymi dłońmi za poły płaszcza. Nie mógł, nie potrafił tak po prostu ją od siebie odepchnąć. Niezgrabnie chwycił ją za nadgarstki, potrząsnął lekko, wbił spojrzenie jasnych oczu w brązowe tęczówki. Poczuł na nowo falę powracających do niego emocji. O wiele silniejszych, intensywniejszych, niemal zwalających z nóg.
Potrząsnął spazmatycznie głową, przez jego ciało przeszedł grymas. Nie wiedział.
Choć miał swoje podejrzenia. Poczucie winy rozkładało go od środka. Może gdyby wtedy, przed kilkoma laty podążył za tropem Rasmussena… Może Freydis byłaby cała i zdrowa. Oszczędziłby sobie i Heddzie tę zbędną rozpacz i ból.
Czul na twarzy jej zimny, przyspieszony oddech. Próbował przyciągnąć ją do siebie, zamknąć w swoich ramionach, licząc na to, że Hedda znowu nie uraczy go siarczystym sierpowym lub z niemal nieludzką siłą odepchnie w stronę drzwi.
Musiał spróbować.
Sam tego potrzebował. Chciał na chwilę zanurzyć się w jej drobnych ramionach.
Neptúnus i Hedda z tematu