:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl
2 posters
Bezimienny
06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:57
06.12.2000
Przypadkiem, przed tygodniami, zupełnie na odczepnego i dla świętego spokoju, nakreślona na zmiętym kawałku wyszarpniętego z notesu papieru obietnica, że przyjedzie, że odwiedzi, że zostanie na kilka – może nawet kilkanaście – dni dłużej, wraca nagle, jak zapomniany, nieustępliwy bumerang, z siłą jötunna zwalając w międzyczasie skrupulatnie budowane na zbliżający się okres Jul plany. Głupie, sentymentalne zapewnienie, mające nakarmić wyłącznie pożerające go podstępnie wyrzuty sumienia, w rzeczywistości okazało się niemal dosłownie biletem w jedną, tę najbardziej znienawidzoną, stronę – ku ziejącej irytacją i goryczą plamie szkaradnie łączącej granice Szwecji, Norwegii i Finlandii – z którego nie miał już możliwości się wycofać; krążące po głowie wymówki, jakkolwiek rozsądne i mające solidne podparcie w rzeczywistości, ostatecznie nawet jemu samemu wydawały się mało przekonujące w obliczu pierwszych od lat świąt spędzonych w zubożonym, rodzinnym gronie. Zawód w oczach matki, cierpliwie znoszącej jego dotychczasowe milczenie i preteksty unikania rodzinnych spędów, paliłby go bardziej niż odłożona na ostatnią chwilę inwentaryzacja sklepowego asortymentu – bożonarodzeniowe Trondheim rokrocznie gwarantowało stała paletę świątecznych atrakcji, zamykając w domach zazwyczaj żywo zainteresowanych nowościami klientów. Koniec roku wymuszał na większości z nich przywdzianie prawdopodobnie wcale nie tak niewygodnej maski pokory i uniżoności wobec kilkusetletniej tradycji, w którą on sam, mimo starań, nie umie wsiąknąć.
Wsiąknąć nie potrafi też w Midgard, kolejny raz snując się bez przywiązania coraz bardziej obcymi, blaknącymi na mapie pamięci ulicami; rozgrzewająca wszystkich wokół atmosfera przygotowań do Jul – zdającego się być mu na pewnym poziomie równie abstrakcyjnym konceptem, jak Boże Narodzenie – przenika przez niego jak echo dawnych, pozbawionych zaprzeszłej dziecięcej energii zabaw. Nawet w miejsca takie jak to – będące niemal umyślnie zapomniane przez bogów i mających jakikolwiek wpływ na miasto ludzi – docierają zachłanne macki celebracji najdłuższej nocy w roku: w kilku miejscach na bardziej uczęszczanych ulicach Ymira Starszego co odważniejsi (lub bardziej zdesperowani) sprzedawcy oferują z trzymających się na słowo honoru budek grzane wino i miód pitny, okna domów i sklepów przystrojone są barwnymi światełkami odczarowującymi wciąż kiepską aurę jak rzep uczepioną niecieszącej się dobrą renomą dzielnicy, a uliczne latarnie szczodrze obwieszone są gałązkami jemioły, spomiędzy których wyzierają mlecznobiałe paciorki owoców. Ucieczka przed ich czujnym wszechwidzącym spojrzeniem jawi się wyłącznie w majaczącej opodal masywnej sylwetce żelaznej, parkowej bramy. Decyzja o skorzystaniu z prawdopodobnego skrótu wydaje się oczywista. Nieoczywiste jest tylko zaskoczenie, jakie chwyta Loara niespodziewanie za gardło, kiedy szarpnięcie za metalowe skrzydło wierzei spotyka się z zaskakującym oporem. Kolejne szarpnięcie. I jeszcze jedno. I pogrążona w polarnonocnych ciemnościach ulica rozbrzmiewa wyłącznie wiązanką przekleństw zespalających się z monotonnym, ironicznym dźwiękiem metalu zgrzytającego o metal.
Nieznajomy
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:58
Muszę przyznać, że było coś urzekającego w okresie, gdy do Midgardu zbliżał się Jul, a rozwieszone wszędzie migoczące światełka przywodziły na myśl plac zabaw dla dzieci. To, schowane gdzieś głęboko we mnie, radowało się na mnogość barw, które nie raziły w oczy, a tańczyły w nich, jak ogniki, zaplątane pośród żywicy wyciekającej z iglastych gałęzi, wrzucanych do ognia. Wokół aż roiło się od sprzedawców z grzanym winem i miodami pitnymi, których woń uderzała w moje nozdrza, uporczywie trzymając się ich. Wciąż jednak zbierałam zamówienia na eliksiry, wziąć nie mogłam sobie na wiele pozwolić, żyjąc w przeświadczeniu, że muszę zliczyć każdy grosz, aby jak najszybciej opuścić to miasto i wrócić do ukochanego domu, ochranianego przez stare finlandzkie drzewa, a nie cegłę wiekowych kamienic. Spacerowałam więc bez celu, we własnej głowie układając sobie plany na wieczór, które przecież również miały polegać na spacerowaniu. Zasłyszane przeze mnie informacje, jakoby nie tak całkiem daleko można było pozyskać ektoplazmę, albo sierść zaraźnicy, musiały zostać sprawdzone. Chociaż mała chatka zaczynała powoli wyglądać niczym składzik na zioła i cząstki zwierząt, tak byłam zdeterminowana, aby korzystać z własnych umiejętności alchemika. Ostatnio niewiele leczyłam, bo i kogo? Właściwie to prawie nikogo tu nie znałam, jedynie starych znajomych, o których zresztą wolałabym teraz nie myśleć.
Sama nie wiem kiedy nogi poprowadziły mnie w stronę miejsca, które nie było już tak przyjazne w odbiorze jak reszta tego dziwnego miasta. Przyglądałam się drzewom, których aura trafiała prosto do serca, chwytając za nie w swym mistycyzmie i dziwnym wspomnieniu, które przecież nigdy nie zakorzeniło się w głowie młodej Iiris. Lapońskie lasy były inne, niż te osadzone w parkach Midgardu, a jednak spoglądając zza kutej bramy, chciałabym dostać się do środka. Może nie dziś? Jakie legendy, które krążyły po tym miejscu, mogły skrywać się daleko na jesionami? Nie byłam tam sama, jakiś chłopak również usiłował dostać się do środka, ale brama nie odpowiadała na jego wezwania. Migoczące w tle światła, porozwieszane na jemioły i w końcu odbite w śniegu ślady butów, wszystkie prowadziły mnie do jednego jedynego pytania.
— Przepraszam bardzo — powiedziałam nieco głośniej, naciągając na uszy niebiesko-białą wełnianą czapkę (własnoręcznie dzierganą!). — Pan widzę też zainteresowany — ruszyłam w jego stronę, przechodząc pod jedną z latarni, której blask na chwilę oświetlił nieco bardzo żelazną bramę i twarz chłopaka. A mnie wryło aż butami w ziemię. Dopiero w tym blasku dostrzegłam, jak urokliwe było to miejsce oraz jak magia Jul powoli mknęła ulicami, razem z mroźnymi wiatrem, wkradającym się w uszy. Głęboki oddech zarumienił mi policzki, gdy to broda nieznacznie się zatrzęsła, a ja uśmiechnęłam się, mrużąc oczy. — Ja... — przełknęłam jeszcze ślinę, nie do końca pamiętając, co chcę powiedzieć, bo rysy jego twarzy były dziwnie przyciągające. — Ja chciałam dopytać, bo pan się może zna, że podobno tam jest posąg Skadi w środku taki potężny. To prawda to? — byłam wyraźnie zaciekawiona, gdy kolejne parę kroków w jego kierunku wykonałam już ze wciśniętymi w kieszenie dłońmi i płatkami śniegu osiadającymi na rozpuszczonych jasnych włosach.
Sama nie wiem kiedy nogi poprowadziły mnie w stronę miejsca, które nie było już tak przyjazne w odbiorze jak reszta tego dziwnego miasta. Przyglądałam się drzewom, których aura trafiała prosto do serca, chwytając za nie w swym mistycyzmie i dziwnym wspomnieniu, które przecież nigdy nie zakorzeniło się w głowie młodej Iiris. Lapońskie lasy były inne, niż te osadzone w parkach Midgardu, a jednak spoglądając zza kutej bramy, chciałabym dostać się do środka. Może nie dziś? Jakie legendy, które krążyły po tym miejscu, mogły skrywać się daleko na jesionami? Nie byłam tam sama, jakiś chłopak również usiłował dostać się do środka, ale brama nie odpowiadała na jego wezwania. Migoczące w tle światła, porozwieszane na jemioły i w końcu odbite w śniegu ślady butów, wszystkie prowadziły mnie do jednego jedynego pytania.
— Przepraszam bardzo — powiedziałam nieco głośniej, naciągając na uszy niebiesko-białą wełnianą czapkę (własnoręcznie dzierganą!). — Pan widzę też zainteresowany — ruszyłam w jego stronę, przechodząc pod jedną z latarni, której blask na chwilę oświetlił nieco bardzo żelazną bramę i twarz chłopaka. A mnie wryło aż butami w ziemię. Dopiero w tym blasku dostrzegłam, jak urokliwe było to miejsce oraz jak magia Jul powoli mknęła ulicami, razem z mroźnymi wiatrem, wkradającym się w uszy. Głęboki oddech zarumienił mi policzki, gdy to broda nieznacznie się zatrzęsła, a ja uśmiechnęłam się, mrużąc oczy. — Ja... — przełknęłam jeszcze ślinę, nie do końca pamiętając, co chcę powiedzieć, bo rysy jego twarzy były dziwnie przyciągające. — Ja chciałam dopytać, bo pan się może zna, że podobno tam jest posąg Skadi w środku taki potężny. To prawda to? — byłam wyraźnie zaciekawiona, gdy kolejne parę kroków w jego kierunku wykonałam już ze wciśniętymi w kieszenie dłońmi i płatkami śniegu osiadającymi na rozpuszczonych jasnych włosach.
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:58
Dłonie, zaciskane wciąż uparcie na nieprzejednanej żelaznej kracie, grabieją mu na mrozie, znacząc skórę wykwitami czerwieni. Bezsilność wobec zaryglowanych magią – a może jedynie podstępnym czasem, który złośliwie zaciska swe zęby na przęsłach bramy? – wrót pali go od wewnątrz niebezpieczną mieszanką rozczarowania i wściekłości, które, jak dobry świąteczny duch, wracają rokrocznie w okresie Jul z serdecznym przypomnieniem, z jaką zmyślnością przyszło bogom (i dalszym krewnym) zdeptać, pogrzebać tę wielką nadzieję na lepsze jutro, której każdy z takim utęsknieniem wyczekuje; z jaką łatwością wciąż, nieustannie dają mu do zrozumienia, że w tej najistotniejszej dla niego kwestii nie pomoże mu już jakakolwiek zmiana daty, że nie dla niego jest oglądanie oblicza boskiego Frejra mknącego przez trakty zorzy i niosącego wszystkim – tylko nie jemu, nie jemu – światła rozpraszającego mroki zwątpienia i że każdy kolejny rok wyglądać będzie tak samo, że jedynie z tworzącej go fasady będą co roku odpadać następne, coraz słabiej trzymające się na nim fragmenty ufności w rozpalenie w sobie wygasłego ognia magii.
Chwyt rozluźnia w chwili, gdy cudza obecność zaczyna majaczyć na skraju percepcji.
Odwraca się szybko, jakby rażony piorunem zaskoczenia, czując jak robak zażenowania przepycha się przez labirynt świadomości, torując drogę ciągnącemu się za nim poczuciu ośmieszenia, temu samemu, jakie towarzyszyło mu za młodu, gdy jako podrostek dopuszczał się daremnych starań wykrzesania z siebie najwątlejszego ogarka magii. Obecna sytuacja nie różni się wiele od tych sprzed kilkunastu lat, zmieniła się wyłącznie forma inkantacji – zamiast skomplikowanych formuł skondensowanych w zlepkach nordyckich sylab, w głuchą toń świata posyła proste, równie nieefektywne w starciu z nieprzejednaną wolą wszechświata, zaklęcia przekleństw.
- Podobno zakazany owoc kusi najbardziej. – Kąciki ust układają się w kpiąco-gorzkim uśmiechu, gdy ukryta pod warstwą drwiny istota stwierdzenia, wreszcie – choć zupełnym przypadkiem, jak nagły, niespodziewany, mogący być li tylko przywidzeniem, ruch na krawędzi spojrzenia – daje mu się dostrzec w pełnej krasie. Zabawne, że sam z taką łatwością, bez choćby chwili refleksji porzuca to, co od lat spędza mu sen z powiek; że przed laty niemal walkowerem oddał to, co wciąż zatwardziale drąży dziurę w jego stłamszonej poczuciem winy i upodlenia dumie. – Ale najwyraźniej dziś przyjdzie obejść się nam wyłącznie jego smakiem – dodaje, postępując kilka kroków w przód, ku kobiecej sylwetce, ku świetlistej plamie rozlewającej się pomarańczową arabeską na płacie chodnika pokrytego śnieżnymi drobinkami, zostawiając za sobą przeklęte w dwójnasób wejście do strażnicy jesionowych wartowników. Coś jednak się zmienia, jakby ten pozornie niewiele znaczący gest rezygnacji otworzył raptownie przejście do zupełnie innego miejsca, choć wszystko wokół – i ciągnący się wzdłuż ulicy mur odgradzający pospolite tu od zaklętego w wykręconych zimowym reumatyzmem konarach tam, i drażniący nieprzyjemnie nozdrza zapach ostrego, północnego powietrza, i sama postać kobiety, czarująco niepasująca do zagubionej na oficjalnych mapkach miasta alejki – wydaje się wcale nieodmienione. Kolejny krok w przód, szybko, gwałtownie pozwala mu zrównać się z rozmówczynią. – Skadi? No nie wiem, nic o mi o tym nie wiadomo. Zresztą gdyby… – Koloryt jaśniejących niebiesko tęczówek osiada płocho na jej fizjonomii. – Jeśli gdziekolwiek znajduje się potężna bogini, to właśnie tu, przede mną. – Wyznanie przecina rozciągnięty między nimi woal ciszy, przez który przebija się również loarowa dłoń, ujmując delikatnie kobiecy podbródek, unosząc go nieco tylko ku światłu latarni przesączającemu się przez splątane łodygi jemioły.
Chwyt rozluźnia w chwili, gdy cudza obecność zaczyna majaczyć na skraju percepcji.
Odwraca się szybko, jakby rażony piorunem zaskoczenia, czując jak robak zażenowania przepycha się przez labirynt świadomości, torując drogę ciągnącemu się za nim poczuciu ośmieszenia, temu samemu, jakie towarzyszyło mu za młodu, gdy jako podrostek dopuszczał się daremnych starań wykrzesania z siebie najwątlejszego ogarka magii. Obecna sytuacja nie różni się wiele od tych sprzed kilkunastu lat, zmieniła się wyłącznie forma inkantacji – zamiast skomplikowanych formuł skondensowanych w zlepkach nordyckich sylab, w głuchą toń świata posyła proste, równie nieefektywne w starciu z nieprzejednaną wolą wszechświata, zaklęcia przekleństw.
- Podobno zakazany owoc kusi najbardziej. – Kąciki ust układają się w kpiąco-gorzkim uśmiechu, gdy ukryta pod warstwą drwiny istota stwierdzenia, wreszcie – choć zupełnym przypadkiem, jak nagły, niespodziewany, mogący być li tylko przywidzeniem, ruch na krawędzi spojrzenia – daje mu się dostrzec w pełnej krasie. Zabawne, że sam z taką łatwością, bez choćby chwili refleksji porzuca to, co od lat spędza mu sen z powiek; że przed laty niemal walkowerem oddał to, co wciąż zatwardziale drąży dziurę w jego stłamszonej poczuciem winy i upodlenia dumie. – Ale najwyraźniej dziś przyjdzie obejść się nam wyłącznie jego smakiem – dodaje, postępując kilka kroków w przód, ku kobiecej sylwetce, ku świetlistej plamie rozlewającej się pomarańczową arabeską na płacie chodnika pokrytego śnieżnymi drobinkami, zostawiając za sobą przeklęte w dwójnasób wejście do strażnicy jesionowych wartowników. Coś jednak się zmienia, jakby ten pozornie niewiele znaczący gest rezygnacji otworzył raptownie przejście do zupełnie innego miejsca, choć wszystko wokół – i ciągnący się wzdłuż ulicy mur odgradzający pospolite tu od zaklętego w wykręconych zimowym reumatyzmem konarach tam, i drażniący nieprzyjemnie nozdrza zapach ostrego, północnego powietrza, i sama postać kobiety, czarująco niepasująca do zagubionej na oficjalnych mapkach miasta alejki – wydaje się wcale nieodmienione. Kolejny krok w przód, szybko, gwałtownie pozwala mu zrównać się z rozmówczynią. – Skadi? No nie wiem, nic o mi o tym nie wiadomo. Zresztą gdyby… – Koloryt jaśniejących niebiesko tęczówek osiada płocho na jej fizjonomii. – Jeśli gdziekolwiek znajduje się potężna bogini, to właśnie tu, przede mną. – Wyznanie przecina rozciągnięty między nimi woal ciszy, przez który przebija się również loarowa dłoń, ujmując delikatnie kobiecy podbródek, unosząc go nieco tylko ku światłu latarni przesączającemu się przez splątane łodygi jemioły.
Nieznajomy
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:58
Przyszłość może i stała pod znakiem zapytania, ale nie zamierzałam przesadnie się tym przejmować. Wystarczyło mi bieżących problemów, by jeszcze rozmyślać, nad tym co stanie się po Jul. A co niby ma się stać? Przyjdzie nowy rok, będzie zimno, a potem kwiaty przebiją się przez warstwę śniegu, a ja znowu będę tańczyć na trawie jak wariatka. Teraz jednak na łepetynę musiałam wsunąć czapkę, a ręce wepchnąć w kieszenie, aby, na wszelki wypadek, nie skończyć z odmrożonymi palcami. Te miały mi się jeszcze bardzo przydać, w końcu zielarki i znachorki pracowały właśnie dłońmi. Czym miałabym mieszać w kociołku, jeśli z zimna by mi ręce odpadły? Aż miałam ochotę postukać się w głowę, ale mój nowy towarzysz pewnie odebrałby to za jakiś akt dziwactwa.
— Zakazany? W sensie trujący? Są odtrutki, nie ma co się martwić, ale robaczywych jabłek bym za bardzo nie jadła na pana miejscu, bo potem brzuch bóli i, co tu dużo mówić, różne rzeczy się dzieją z człowiekiem. Na to też są lekarstwa, jakby co, ale nie ma co ryzykować, prawda? Gdyby jednak była potrzeba, to ja chętnie pomogę. Zjadł pan coś niedobrego? — nieposkromiony niczym słowotok aż wylał się z moich ust, gdy niezrozumiała metafora przybrała formę ostrzeżenia. Na wszelki wypadek jeszcze rozejrzałam się za jabłonią albo gruszą w okolicy, lecz nie znalazłam nic. Co najwyżej woń owoców oblanych czekoladą, których pełno było w tym mieście na drewnianych straganach, kusiła, ale się powstrzymywałam. Za cenę takiej śliwki w czekoladzie to ja sobie mogłam kuraka kupić w rzeźni. Przyglądałam się uśmiechowi tego jegomościa, nie będąc pewną jego intencji, ale musiał zauważyć wypieki na mojej buzi. Szumiało mi w głowie i zaczęłam nawet przez chwilę obawiać się, że ten zakazany trujący owoc ktoś dorzucił mi do porannej owsianki, ale kto niby? Oprócz myszki mieszkającej pod schodami na ganku nie było u mnie w domu nikogo, a Bertta nigdy by tego nie zrobiła. Już ja ją znam. Widziałam, jak się zbliża i nie odsunęłam się nawet na krok do tyłu (jestem naprawdę odważna, jak chcę), co najwyżej spojrzałam trochę w górę. Bardzo ładne miał oczy, takie jasne jak ocean, chociaż schowane za szkłami. Babuszka czasem takie ubierała do czytania, ja nie musiałam. Wyglądał jak jakiś prawdziwy intelektualista, jakby co najmniej dziesięć książek przeczytał w swoim życiu o historii i geografii. Stanęłam na palcach i zadarłam nos w górę, by wydać się równie mądrą, albo chociaż trochę wyższą lub onieśmielającą. Już myślałam, że słabo mi poszło, gdy nagle z jego ust wyrwał się komplement, a mi oczy zalśniły jak jakieś talary runiczne, a buzia wygięła się w uśmiechu jak bakłażan. Chichocząc, odwróciłam wzrok w drugą stronę, zaraz jednak powracając do twarzy mężczyzny, w której było coś jakby innego. Może nie pasował do tej scenerii ponurego jesionowego gaju, a może to ja już oszalałam od tej duszności? Właśnie. Gdzie podziało się powietrze? Gdy palcami dotknął mojego podbródka, serce kołatało mi jak w świątyni i rwało się, żeby wyskoczyć, ale ja nie odsunęłam się na krok, a poczułam ścisk w gardle, który szybko ustał.
— Hihihi, pomylił mnie pan z kimś, na pewno. Ja jestem Iiris, po prostu Iiris. A pan? Ja żadna to bogini, chociaż Babuszka mówiła, że matula chciała nazwać mnie Eir, ale lepiej nie, bo ja zwykła dziewczyna, gdzie mi do Eir... — no i już nie mogłam tego powstrzymać, że czerwieniłam się, jakby mi co najmniej ktoś farbą smarował policzki. — Nie chciałam przeszkadzać, tylko... Wydał mi się pan taki miły... — no wystarczyło spojrzeć w jego oczy! I jakie miękkie miał dłonie, zupełnie nieporośnięte sierścią, jak połowa moich znajomych z lasu. Zamrugałam kilka razy jakby mimowolnie. Gdzie powietrze jest, ja się pytam?! Czemu ono takie ciężkie?
— Zakazany? W sensie trujący? Są odtrutki, nie ma co się martwić, ale robaczywych jabłek bym za bardzo nie jadła na pana miejscu, bo potem brzuch bóli i, co tu dużo mówić, różne rzeczy się dzieją z człowiekiem. Na to też są lekarstwa, jakby co, ale nie ma co ryzykować, prawda? Gdyby jednak była potrzeba, to ja chętnie pomogę. Zjadł pan coś niedobrego? — nieposkromiony niczym słowotok aż wylał się z moich ust, gdy niezrozumiała metafora przybrała formę ostrzeżenia. Na wszelki wypadek jeszcze rozejrzałam się za jabłonią albo gruszą w okolicy, lecz nie znalazłam nic. Co najwyżej woń owoców oblanych czekoladą, których pełno było w tym mieście na drewnianych straganach, kusiła, ale się powstrzymywałam. Za cenę takiej śliwki w czekoladzie to ja sobie mogłam kuraka kupić w rzeźni. Przyglądałam się uśmiechowi tego jegomościa, nie będąc pewną jego intencji, ale musiał zauważyć wypieki na mojej buzi. Szumiało mi w głowie i zaczęłam nawet przez chwilę obawiać się, że ten zakazany trujący owoc ktoś dorzucił mi do porannej owsianki, ale kto niby? Oprócz myszki mieszkającej pod schodami na ganku nie było u mnie w domu nikogo, a Bertta nigdy by tego nie zrobiła. Już ja ją znam. Widziałam, jak się zbliża i nie odsunęłam się nawet na krok do tyłu (jestem naprawdę odważna, jak chcę), co najwyżej spojrzałam trochę w górę. Bardzo ładne miał oczy, takie jasne jak ocean, chociaż schowane za szkłami. Babuszka czasem takie ubierała do czytania, ja nie musiałam. Wyglądał jak jakiś prawdziwy intelektualista, jakby co najmniej dziesięć książek przeczytał w swoim życiu o historii i geografii. Stanęłam na palcach i zadarłam nos w górę, by wydać się równie mądrą, albo chociaż trochę wyższą lub onieśmielającą. Już myślałam, że słabo mi poszło, gdy nagle z jego ust wyrwał się komplement, a mi oczy zalśniły jak jakieś talary runiczne, a buzia wygięła się w uśmiechu jak bakłażan. Chichocząc, odwróciłam wzrok w drugą stronę, zaraz jednak powracając do twarzy mężczyzny, w której było coś jakby innego. Może nie pasował do tej scenerii ponurego jesionowego gaju, a może to ja już oszalałam od tej duszności? Właśnie. Gdzie podziało się powietrze? Gdy palcami dotknął mojego podbródka, serce kołatało mi jak w świątyni i rwało się, żeby wyskoczyć, ale ja nie odsunęłam się na krok, a poczułam ścisk w gardle, który szybko ustał.
— Hihihi, pomylił mnie pan z kimś, na pewno. Ja jestem Iiris, po prostu Iiris. A pan? Ja żadna to bogini, chociaż Babuszka mówiła, że matula chciała nazwać mnie Eir, ale lepiej nie, bo ja zwykła dziewczyna, gdzie mi do Eir... — no i już nie mogłam tego powstrzymać, że czerwieniłam się, jakby mi co najmniej ktoś farbą smarował policzki. — Nie chciałam przeszkadzać, tylko... Wydał mi się pan taki miły... — no wystarczyło spojrzeć w jego oczy! I jakie miękkie miał dłonie, zupełnie nieporośnięte sierścią, jak połowa moich znajomych z lasu. Zamrugałam kilka razy jakby mimowolnie. Gdzie powietrze jest, ja się pytam?! Czemu ono takie ciężkie?
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:58
Przytakuje. Raz, drugi, trzeci.
Bezwiedny gest potwierdzenia; zdawkowe kiwnięcia, ostrożne, jak gdyby w obawie, że bardziej gorliwe zapewnienie spłoszy ją lub — co gorsze — sprawi, że jej obraz rozmyje mu się przed oczyma, jakby wcale nie była żywym człowiekiem, a ledwie jednym ze świątecznych duchów — älvą może albo białą damą — który rozpłynie się w mroźnej mgle, kiedy tylko mrugnie. Zapobiegawczo, ukłuty cierniem trwogi, nie mruga więc, spojrzenie próbując skupiać na jej twarzy — starając się za wszelką cenę w tej niezrozumiale obcej fizjonomii odnajdywać jakiekolwiek, najdrobniejsze choćby znamiona podobieństwa do kogokolwiek; tworzyć z fragmentów jej rysów obraz dający pewność, że nie jest li wyłącznie późnowieczornym, zimowym majakiem — a kiedy to nie bardzo wychodzi, przenosząc je na kobiece usta i resztką nierozproszonej jej obecnością uwagi koncentrować się na dźwięczących przyjemnie słowach, spijając zaklęte w nich ostrzeżenia i szanse na ratunek, jakby były miodem wprost z Walhalli.
— Nie, nie! — protestuje prędko, jak gdyby ze strachem, przed kolejnym, automatycznym potaknięciem w porę orientując się w naturze zadanego przez dziewczynę pytania. Ostatnie, czego chce, to przyprawić ją o zupełnie niemające racji bytu troski — już czający się w kącikach jej oczu, uczepiony ostatnich sylab zapytania, naznaczony zaniepokojeniem ton głosu przywołuje go do porządku, na krótką chwilę trzeźwiąc umysł, jakby jeden z szalejących po opustoszałej alei podmuch lodowatego wiatru wniknął nie tylko przez materiał płaszcza, ale zmyślnie wdarł się głębiej, wżerając w skórę i kości, przenikając przez ciało, jak przez sito. — Nic nie zjadłem! — Żarliwe zapewnienie rozchodzi się głuchym echem w dalszej części uliczki, odbija się od zwałów śniegu wznoszących się białymi kopcami po obu stronach drogi wzdłuż chodników, błądzi między przyglądającym im się konarom niedostępnych, zamkniętych za kratami ogrodzenia drzew. I wraca ku Loarowi z impetem, mrożąc świadomość myślą, że ponownie wyraził się nieprecyzyjnie; że zaraz wywołać może kolejną falę słów zmartwienia; że jasne czoło rozmówczyni przetnie zmarszczka zatroskania, bo niestosownie pozwolił sobie się zapomnieć.
Dłoń umoszczona na jej podbródku zaczyna drżeć — bardziej z przejęcia niż z zimna — palce zaciska więc odrobinę pewniej, nieco bardziej skracając już i tak niewielki dystans między nim, a dziewczyną. Druga ręka zaraz mknie ku wysuniętemu spod wełnianej czapki kosmykowi jasnych włosów, wsuwając go z powrotem, bezpiecznie, pod materiał. O kilka sekund za długo opuszki palców zawiesza nad kobiecą skórą — na tyle długo, by kiełkująca nieśmiało chęć muśnięcia nimi jej ust zaczęła przeobrażać się w potrzebę skradnięcia z jej warg pocałunku. Świadomość popełnienia tak obrazoburczego czynu szumi mu ostrzegawczo w głowie wraz ze wzburzoną emocjami krwią. Nie cofa się jednak, nie decyduje na oddanie jej nieco więcej przestrzeni. Bo i jak jeszcze bogowie mogliby go pokarać — więcej niż do tej pory mu odebrali, nie są w stanie zabrać.
— Loar — rzuca lakonicznie, prawie że niedbale, już gotowy przejść do bardziej zajmującego go sprawy niż własne personalia. — Powiem ci w sekrecie, Iiris… Mogę mówić ci po imieniu, Iiris? — Dziwnie smakuje mu w ustach jej imię. Przeciąga sylaby z pietyzmem, z niespotykanym, zaskakującym jego samego namaszczeniem, z tlącą się w uśpieniu nadzieją, że właściwe ich wypowiedzenie mogłoby wreszcie wybudzić tę śpiącą od trzech dekad cząstkę magii. — Że mylę się sporadycznie. I na pewno nie w tej chwili. — Zapewnienie przybiera żarliwy ton, a wraz z nim formują się następne, nie mniej pompatycznie wypowiadane kwestie. — Bo czy przypadkiem boginie nie mają wielu imion? Czy niektóre nie pozostają bezimienne? Pozwól! — Gorączkowa propozycja idzie w parze z nieoczekiwanie wyciągniętym ku kobiecie ramieniu, jednoznacznie zapraszającym do podjęcia spontanicznego spaceru. — Sprawiłabyś mi ogromną przyjemność, jeśli zechciałabyś poszukać ze mną innego przejścia.
Bezwiedny gest potwierdzenia; zdawkowe kiwnięcia, ostrożne, jak gdyby w obawie, że bardziej gorliwe zapewnienie spłoszy ją lub — co gorsze — sprawi, że jej obraz rozmyje mu się przed oczyma, jakby wcale nie była żywym człowiekiem, a ledwie jednym ze świątecznych duchów — älvą może albo białą damą — który rozpłynie się w mroźnej mgle, kiedy tylko mrugnie. Zapobiegawczo, ukłuty cierniem trwogi, nie mruga więc, spojrzenie próbując skupiać na jej twarzy — starając się za wszelką cenę w tej niezrozumiale obcej fizjonomii odnajdywać jakiekolwiek, najdrobniejsze choćby znamiona podobieństwa do kogokolwiek; tworzyć z fragmentów jej rysów obraz dający pewność, że nie jest li wyłącznie późnowieczornym, zimowym majakiem — a kiedy to nie bardzo wychodzi, przenosząc je na kobiece usta i resztką nierozproszonej jej obecnością uwagi koncentrować się na dźwięczących przyjemnie słowach, spijając zaklęte w nich ostrzeżenia i szanse na ratunek, jakby były miodem wprost z Walhalli.
— Nie, nie! — protestuje prędko, jak gdyby ze strachem, przed kolejnym, automatycznym potaknięciem w porę orientując się w naturze zadanego przez dziewczynę pytania. Ostatnie, czego chce, to przyprawić ją o zupełnie niemające racji bytu troski — już czający się w kącikach jej oczu, uczepiony ostatnich sylab zapytania, naznaczony zaniepokojeniem ton głosu przywołuje go do porządku, na krótką chwilę trzeźwiąc umysł, jakby jeden z szalejących po opustoszałej alei podmuch lodowatego wiatru wniknął nie tylko przez materiał płaszcza, ale zmyślnie wdarł się głębiej, wżerając w skórę i kości, przenikając przez ciało, jak przez sito. — Nic nie zjadłem! — Żarliwe zapewnienie rozchodzi się głuchym echem w dalszej części uliczki, odbija się od zwałów śniegu wznoszących się białymi kopcami po obu stronach drogi wzdłuż chodników, błądzi między przyglądającym im się konarom niedostępnych, zamkniętych za kratami ogrodzenia drzew. I wraca ku Loarowi z impetem, mrożąc świadomość myślą, że ponownie wyraził się nieprecyzyjnie; że zaraz wywołać może kolejną falę słów zmartwienia; że jasne czoło rozmówczyni przetnie zmarszczka zatroskania, bo niestosownie pozwolił sobie się zapomnieć.
Dłoń umoszczona na jej podbródku zaczyna drżeć — bardziej z przejęcia niż z zimna — palce zaciska więc odrobinę pewniej, nieco bardziej skracając już i tak niewielki dystans między nim, a dziewczyną. Druga ręka zaraz mknie ku wysuniętemu spod wełnianej czapki kosmykowi jasnych włosów, wsuwając go z powrotem, bezpiecznie, pod materiał. O kilka sekund za długo opuszki palców zawiesza nad kobiecą skórą — na tyle długo, by kiełkująca nieśmiało chęć muśnięcia nimi jej ust zaczęła przeobrażać się w potrzebę skradnięcia z jej warg pocałunku. Świadomość popełnienia tak obrazoburczego czynu szumi mu ostrzegawczo w głowie wraz ze wzburzoną emocjami krwią. Nie cofa się jednak, nie decyduje na oddanie jej nieco więcej przestrzeni. Bo i jak jeszcze bogowie mogliby go pokarać — więcej niż do tej pory mu odebrali, nie są w stanie zabrać.
— Loar — rzuca lakonicznie, prawie że niedbale, już gotowy przejść do bardziej zajmującego go sprawy niż własne personalia. — Powiem ci w sekrecie, Iiris… Mogę mówić ci po imieniu, Iiris? — Dziwnie smakuje mu w ustach jej imię. Przeciąga sylaby z pietyzmem, z niespotykanym, zaskakującym jego samego namaszczeniem, z tlącą się w uśpieniu nadzieją, że właściwe ich wypowiedzenie mogłoby wreszcie wybudzić tę śpiącą od trzech dekad cząstkę magii. — Że mylę się sporadycznie. I na pewno nie w tej chwili. — Zapewnienie przybiera żarliwy ton, a wraz z nim formują się następne, nie mniej pompatycznie wypowiadane kwestie. — Bo czy przypadkiem boginie nie mają wielu imion? Czy niektóre nie pozostają bezimienne? Pozwól! — Gorączkowa propozycja idzie w parze z nieoczekiwanie wyciągniętym ku kobiecie ramieniu, jednoznacznie zapraszającym do podjęcia spontanicznego spaceru. — Sprawiłabyś mi ogromną przyjemność, jeśli zechciałabyś poszukać ze mną innego przejścia.
Nieznajomy
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:58
Ciężko było sobie ze mną pogrywać, bo zwykle nie dawałam sobie w kaszę dmuchać, a przynajmniej tak mi się zdawało, bo oczywiście życie miało swoje ścieżki i nic mi do tego. Zawsze zresztą wierzyłam w przeznaczenie, Babuszka od dzieciństwa opowiadała mi o trzech potężnych Nornach, które tkając nić czasu, sprowadzają na nas zarazy i bóle, a potem nagradzają radością i skoczną muzyką do tańca. Na początku nie rozumiałam sensu tego wszystkiego, ale szybko mi przeszło. To nie tak, że nagle pojęłam, o co chodzi na świecie, po prostu przestałam się tym przejmować. Złośliwy powiedziałby, że nie patrzyłam dalej niż czubek swojego nosa, ale to nieprawda (przy okazji, podobno zawsze się patrzy na swój nos, tylko po tylu latach już to ignorujemy, tak samo zresztą, jak wiele innych niefajnych rzeczy, chociaż ja osobiście całkiem lubię swój nos, nic mi do niego). Bardzo zależało mi na tych, którym niosłam pomoc, na tych którzy byli blisko i daleko mnie, na tych których bardzo lubiłam i na tych których kochałam. Zwyczajnie przyzwyczaiłam się już do faktu, że nawet oni w końcu musieli odejść. Tak samo, jak babcia. Tak samo, jak mamcia. Tak samo, jak kiedyś odejdę ja. Tak samo, jak odszedł papa.
Zamierzałam jednak więcej dawać niż brać i dbać o przyjaciół. Tak należało robić.
W moich oczach pojawiło się pewnie coś z domieszką strachu i zdziwienia, gdy krzyknął. Wiedziałam, że nie na mnie, by mnie zganić, tylko tak ogólnie (jak to się mówi?) ekspresywnie, ale i tak odsunęłam głowę na milimetr w tył, a przez mój mózg zaczęły przebiegać niestrudzone i bardzo nieprzyjemne myśli. Jak to nie zjadł…?
— Matuchno kochana, jak to nic?! — otworzyłam oczy ze zdumienia. — Nic pan nie zjadł? Tak kompletnie? Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia, a już jest dobrze po południu! A pan nic? — złapałam się za głowę kompletnie przerażona, a moja litania wręcz nie ustępowała. Nie opieprzałam go, po prostu martwiłam się, ale czemu o niego akurat? To ja pojęcia akurat nie miałam, po prostu wydał mi się taki... Taki miły... — Dzień najlepiej jest zacząć od racuchów z jabłkami albo jajek na miękko, ale teraz to czas na ciasto poobiednie — zaczęłam grzebać w kieszeni kurtki, bo ZAWSZE byłam przygotowana na taką okazję. — Proszę jeść — podałam nieznajomemu worek orzeszków, którymi zwykle karmiłam Poziomkę, ale teraz powinny się jemu bardziej przydać, a zawsze to coś w żołądku.
Człowiek to nawet sobie sprawy nie zdawał, że z głodu nawet umrzeć można było.
W głowie mi się nie kręciło, ale czułam się dziwnie i miałam takie wrażenie, że już nigdy nie będzie normalnie. Powietrze gdzieś więzło, a ja stałam tak pośrodku niczego, obsypana białym puchem i rozmawiałam z nieznajomym o własnym imieniu. Przymknęłam powieki w momencie, w którym drugą dłonią dotknął mojej skóry, chowając kosmyk włosów zagubiony gdzieś w tym szale, prosto pod wełnianą czapkę (bardzo ciepłą, z pomponem, polecam każdemu). Na początku nie ruszyłam się, sparaliżowana niemal doszczętnie, ale wkrótce, gdy tylko wyjawił mi swoje imię, a ja uśmiechnęłam się na znak, że no pewnie, że może mi mówić po imieniu (bo żadna ze mnie paniulka, tak przy okazji). Palce położyłam na jego nadgarstku, bardzo zimnym, ale nie powiedziałam słowa, upewniałam się tylko, że faktycznie wszystkie kostki tam są i wcale ten człowiek mi się nie śni, bo bardzo nie chciałam, aby stał się jedynie marą. Zapatrzyłam się w jego oczy. Miał bardzo ładne oczy...
Nawet nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Był zdecydowanie mądrzejszy niż ja. Lubiłam takich słuchać.
— Z największą ochotą — wyszczerzyłam zęby, łapiąc go za ramię, by razem poszukać przejścia do środka tego gaju, a mimo wszystko nie potrafiłam za bardzo ruszyć z miejsca. — A co jeśli tam będzie niebezpiecznie? Słyszałam... — ściszyłam nieco głos — …że w Midgardzie można spotkać prawdziwych zbójów, jak się źle pójdzie — tu było przynajmniej światło, a ja nie byłam zbyt biegła w magii obronnej.
Zamierzałam jednak więcej dawać niż brać i dbać o przyjaciół. Tak należało robić.
W moich oczach pojawiło się pewnie coś z domieszką strachu i zdziwienia, gdy krzyknął. Wiedziałam, że nie na mnie, by mnie zganić, tylko tak ogólnie (jak to się mówi?) ekspresywnie, ale i tak odsunęłam głowę na milimetr w tył, a przez mój mózg zaczęły przebiegać niestrudzone i bardzo nieprzyjemne myśli. Jak to nie zjadł…?
— Matuchno kochana, jak to nic?! — otworzyłam oczy ze zdumienia. — Nic pan nie zjadł? Tak kompletnie? Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia, a już jest dobrze po południu! A pan nic? — złapałam się za głowę kompletnie przerażona, a moja litania wręcz nie ustępowała. Nie opieprzałam go, po prostu martwiłam się, ale czemu o niego akurat? To ja pojęcia akurat nie miałam, po prostu wydał mi się taki... Taki miły... — Dzień najlepiej jest zacząć od racuchów z jabłkami albo jajek na miękko, ale teraz to czas na ciasto poobiednie — zaczęłam grzebać w kieszeni kurtki, bo ZAWSZE byłam przygotowana na taką okazję. — Proszę jeść — podałam nieznajomemu worek orzeszków, którymi zwykle karmiłam Poziomkę, ale teraz powinny się jemu bardziej przydać, a zawsze to coś w żołądku.
Człowiek to nawet sobie sprawy nie zdawał, że z głodu nawet umrzeć można było.
W głowie mi się nie kręciło, ale czułam się dziwnie i miałam takie wrażenie, że już nigdy nie będzie normalnie. Powietrze gdzieś więzło, a ja stałam tak pośrodku niczego, obsypana białym puchem i rozmawiałam z nieznajomym o własnym imieniu. Przymknęłam powieki w momencie, w którym drugą dłonią dotknął mojej skóry, chowając kosmyk włosów zagubiony gdzieś w tym szale, prosto pod wełnianą czapkę (bardzo ciepłą, z pomponem, polecam każdemu). Na początku nie ruszyłam się, sparaliżowana niemal doszczętnie, ale wkrótce, gdy tylko wyjawił mi swoje imię, a ja uśmiechnęłam się na znak, że no pewnie, że może mi mówić po imieniu (bo żadna ze mnie paniulka, tak przy okazji). Palce położyłam na jego nadgarstku, bardzo zimnym, ale nie powiedziałam słowa, upewniałam się tylko, że faktycznie wszystkie kostki tam są i wcale ten człowiek mi się nie śni, bo bardzo nie chciałam, aby stał się jedynie marą. Zapatrzyłam się w jego oczy. Miał bardzo ładne oczy...
Nawet nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Był zdecydowanie mądrzejszy niż ja. Lubiłam takich słuchać.
— Z największą ochotą — wyszczerzyłam zęby, łapiąc go za ramię, by razem poszukać przejścia do środka tego gaju, a mimo wszystko nie potrafiłam za bardzo ruszyć z miejsca. — A co jeśli tam będzie niebezpiecznie? Słyszałam... — ściszyłam nieco głos — …że w Midgardzie można spotkać prawdziwych zbójów, jak się źle pójdzie — tu było przynajmniej światło, a ja nie byłam zbyt biegła w magii obronnej.
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:59
Przestrach daje mu o sobie znać w najbardziej niewygodny — wpędzający w jeszcze większą panikę — sposób, sprawiając że wzrok zachodzi mu mgłą popłochu; że obraz przed nim drga zwodniczo i nie wie, czy to tylko jego wyobraźnia, czy sam przeszywany jest spazmami lęku i wdzierającego się pod ubranie chłodu, czy może ona drży ze wzburzenia i przejęcia, w które ją wpędza; że pomiędzy myślami kiełkuje najbardziej absurdalne uczucie, na jakie może się w tym momencie zdobyć — chęć ucieczki nie jest bowiem jakimkolwiek rozwiązaniem, a jednak wbijające mu się w świadomość mocnym klinem przeświadczenie, że gdyby tylko zniknął jej z pola widzenia, gdyby usunął jej się drogi, oszczędziłby jej kolejnych zmartwień i zdzierania sobie na nim gardła w tak paskudną pogodę. By jednak nie zrobić czegoś głupiego, czego sam będzie później żałować, za co pluć sobie będzie w brodę przez kilka kolejnych wieczorów, ciężar ciała opiera na piętach, jakby w ten sposób sam siebie mógł na tę krótką, ulotną chwilę zawahania zatrzymać w miejscu, nie dając sobie jakiejkolwiek możliwości na wykonanie innego ruchu niż systematyczne, zupełnie bezsensowne przecież próby zespolenia się z fragmentem chodnika, jaki zajmuje.
Usta układają mu się w przepraszający uśmiech. Kolejne zaprzeczenie na nic może się zdać, dlatego posłusznie, jak zaczarowany, zbiera od dziewczęcia cęgi karcących słów i z taką samą pokorą sięga po podarowane mu orzechy. Chropawość materiału, z jakiego zrobiony został woreczek, przyjemnie drażni skórę. Nieznacznie oplata palcami otrzymany skarb, zdając sobie sprawę z tego, że podarunek będzie musiał zaraz zwrócić, że ta cząstka jej, którą dostał, przekazana mu jest wyłącznie na chwilę, z uprzejmości — mimo to bez dyskusji wydobywa z wnętrza woreczka kilka orzechów, które pod czujnym spojrzeniem dziewczęcia po kolei lądują na języku. Chce je połknąć w całości — prawie to robi, nim na tafli świadomości mnie krystalizuje się odległe wspomnienie podobnego wyczynu, którego niemal nie przypłacił uduszeniem się — by przypadkiem nie uronić choćby słowa wypowiadanego przez Iiris, ostatecznie jednak rozgryza skrupulatnie każdy ze smakołyków.
— Dziękuję — wykrztusza pomiędzy kolejnymi przegryzieniami, spuszczając wzrok na opakowanie z orzechami. Dość nieporadnie trzyma je między nimi, nie całkiem gotów się z nim rozstać, nie całkiem pewny, czy dziewczyna chce je z powrotem. — Racuchy z jabłkami i jajka na miękko, zapamiętam. Zastąpię nimi tosty, chyba rzeczywiście nie są dobrym rozwiązaniem na początek dnia — zobowiązuje się po niedługiej chwili zastanowienia; gdyby zapewniła go, że najlepszym porannym posiłkiem byłby suchy chleb i woda, nie miałby problemu, by zrezygnować z dotychczasowych przyzwyczajeń. Dałby sobie wmówić wszystko, byleby tylko chociaż trochę ją udobruchać, by raz na zawsze zetrzeć z jej twarzy ten niepokojący wyraz strachu, który dostrzegł wcześniej i który znów majaczy na kobiecym obliczu umykającym cieniem.
Uśmiecha się więc nieco pewniej, decydując się na wysypanie z woreczka jeszcze kilku orzechów, resztę zaś wsuwa w jej kieszeń — na przyszłość, na zaś, gdy kiedyś jeszcze się spotkają.
— Nic takiego się nie stanie. — Pewność, z jaką wypowiada to zdanie zaskakuje nawet jego — świadomość nieużyteczności i własnej marności wobec pełgającej po mieście potęgi magii nie niknie wszak ani na moment — nie daje jednak poznać po sobie, że wątpliwości kąsają go zajadle cały czas. — Ale jeśli masz wątpliwości, możemy sobie darować. Moglibyśmy… Przyjść tu kiedyś, gdy park będzie otwarty, a dziś… Dzisiaj poszukać w okolicy miejsca, gdzie sprzedają jabłka w karmelu. — Propozycja wydaje się rozsądna, chociaż z każdym kolejnym krokiem, jaki pokonuje, wydaje się brzmieć dziwnie absurdalnie.
Usta układają mu się w przepraszający uśmiech. Kolejne zaprzeczenie na nic może się zdać, dlatego posłusznie, jak zaczarowany, zbiera od dziewczęcia cęgi karcących słów i z taką samą pokorą sięga po podarowane mu orzechy. Chropawość materiału, z jakiego zrobiony został woreczek, przyjemnie drażni skórę. Nieznacznie oplata palcami otrzymany skarb, zdając sobie sprawę z tego, że podarunek będzie musiał zaraz zwrócić, że ta cząstka jej, którą dostał, przekazana mu jest wyłącznie na chwilę, z uprzejmości — mimo to bez dyskusji wydobywa z wnętrza woreczka kilka orzechów, które pod czujnym spojrzeniem dziewczęcia po kolei lądują na języku. Chce je połknąć w całości — prawie to robi, nim na tafli świadomości mnie krystalizuje się odległe wspomnienie podobnego wyczynu, którego niemal nie przypłacił uduszeniem się — by przypadkiem nie uronić choćby słowa wypowiadanego przez Iiris, ostatecznie jednak rozgryza skrupulatnie każdy ze smakołyków.
— Dziękuję — wykrztusza pomiędzy kolejnymi przegryzieniami, spuszczając wzrok na opakowanie z orzechami. Dość nieporadnie trzyma je między nimi, nie całkiem gotów się z nim rozstać, nie całkiem pewny, czy dziewczyna chce je z powrotem. — Racuchy z jabłkami i jajka na miękko, zapamiętam. Zastąpię nimi tosty, chyba rzeczywiście nie są dobrym rozwiązaniem na początek dnia — zobowiązuje się po niedługiej chwili zastanowienia; gdyby zapewniła go, że najlepszym porannym posiłkiem byłby suchy chleb i woda, nie miałby problemu, by zrezygnować z dotychczasowych przyzwyczajeń. Dałby sobie wmówić wszystko, byleby tylko chociaż trochę ją udobruchać, by raz na zawsze zetrzeć z jej twarzy ten niepokojący wyraz strachu, który dostrzegł wcześniej i który znów majaczy na kobiecym obliczu umykającym cieniem.
Uśmiecha się więc nieco pewniej, decydując się na wysypanie z woreczka jeszcze kilku orzechów, resztę zaś wsuwa w jej kieszeń — na przyszłość, na zaś, gdy kiedyś jeszcze się spotkają.
— Nic takiego się nie stanie. — Pewność, z jaką wypowiada to zdanie zaskakuje nawet jego — świadomość nieużyteczności i własnej marności wobec pełgającej po mieście potęgi magii nie niknie wszak ani na moment — nie daje jednak poznać po sobie, że wątpliwości kąsają go zajadle cały czas. — Ale jeśli masz wątpliwości, możemy sobie darować. Moglibyśmy… Przyjść tu kiedyś, gdy park będzie otwarty, a dziś… Dzisiaj poszukać w okolicy miejsca, gdzie sprzedają jabłka w karmelu. — Propozycja wydaje się rozsądna, chociaż z każdym kolejnym krokiem, jaki pokonuje, wydaje się brzmieć dziwnie absurdalnie.
Nieznajomy
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:59
Gęstą słodyczą spotkania, pierwotną potrzebą ludzkiego kontaktu – obecność ich dwojga smakuje jednym z dwóch. W kotle życia daje się wyczuć nutę zainteresowania i intensywność sprzeczności, jaką tworzą oboje, gdy z jednej strony onieśmieleni swoją obecnością, z drugiej tkwią w samym centrum interakcji, nie przerywając próby wzajemnego poznania.
Kołtun wiszących nad nimi tęsknot (za rozmową? za bliskością? za akceptacją?), osadza się na ramionach dialogu. Nie odpuszcza ani na moment. Jak girlanda niewypowiedzianych pragnień otacza ich ściśle. Pełna strachu, chęci porzucenia wszelkich trosk – a także pełna grzecznych uśmiechów, posyłanych mglistą łuną poruszenia w przestrzeń.
Dziwnie jest patrzyć na nich z boku.
Są szczenięco uroczy i nadmiernie ostrożni. W wylęknionym całunie ukradkowych spojrzeń czuć młodość i dziwnie rodzącą się w nich niepewność. Nic nie jest powiedziane wprost. Nic nie wiadomo do końca. Gdy Loar zastanawia się nad karcącym tonem towarzyszki, ona płonie w nieśmiałości. Gdy on układa usta w przepraszający uśmiech, ona myśli o nim jak najlepiej. Ucisk niedopowiedzenia miażdży rozsądek, rozsadza kafle chodnika w absurdzie odczuwanego dystansu.
Gdyby tylko dać im szansę, pozwolić im odczytać swoje myśli choć na chwilę, wiedzieliby, że myślą o sobie podobnie dobrze. I że poczucie marności (i małości) towarzyszy im obu zupełnie bezpodstawnie.
Gdyby tylko wiedzieli. Gdyby tylko...
Norny wyczuwają absurdalność ich rosnących obaw. W ochrypłym głosie samotności i w wołaniach o więcej, wyczuwają konieczność pomocy. Pojawiają się jako niezapowiedziany gość między młodymi galdrami, by wspomóc ich dzisiejsze spotkanie – pomóc im znaleźć się za drzwiami bramy wspólnie.
Norny nie próżnują.
Wykwitają w alejce w postaci silnego podmuchu wiatru i niosą się ukróconą zmyślnie drogą ku kołatce, poruszając nią niespodziewanie. Raz, drugi, trzeci. Aż ta drży leciutko, chrzęszczy posępnie, klika cichutko i ustępuje.
Pręta metalowych wrót otwierają się przed nimi, zapraszając do środka. Subtelnie, nieśmiało, w łagodnym tonie zachęty. Wcale nie muszą obchodzić gaju, by znaleźć wejście. Jeszcze mogą cofnąć się, skorzystać z dobroci kapryśnych bogiń.
Wejdziecie?
Kołtun wiszących nad nimi tęsknot (za rozmową? za bliskością? za akceptacją?), osadza się na ramionach dialogu. Nie odpuszcza ani na moment. Jak girlanda niewypowiedzianych pragnień otacza ich ściśle. Pełna strachu, chęci porzucenia wszelkich trosk – a także pełna grzecznych uśmiechów, posyłanych mglistą łuną poruszenia w przestrzeń.
Dziwnie jest patrzyć na nich z boku.
Są szczenięco uroczy i nadmiernie ostrożni. W wylęknionym całunie ukradkowych spojrzeń czuć młodość i dziwnie rodzącą się w nich niepewność. Nic nie jest powiedziane wprost. Nic nie wiadomo do końca. Gdy Loar zastanawia się nad karcącym tonem towarzyszki, ona płonie w nieśmiałości. Gdy on układa usta w przepraszający uśmiech, ona myśli o nim jak najlepiej. Ucisk niedopowiedzenia miażdży rozsądek, rozsadza kafle chodnika w absurdzie odczuwanego dystansu.
Gdyby tylko dać im szansę, pozwolić im odczytać swoje myśli choć na chwilę, wiedzieliby, że myślą o sobie podobnie dobrze. I że poczucie marności (i małości) towarzyszy im obu zupełnie bezpodstawnie.
Gdyby tylko wiedzieli. Gdyby tylko...
Norny wyczuwają absurdalność ich rosnących obaw. W ochrypłym głosie samotności i w wołaniach o więcej, wyczuwają konieczność pomocy. Pojawiają się jako niezapowiedziany gość między młodymi galdrami, by wspomóc ich dzisiejsze spotkanie – pomóc im znaleźć się za drzwiami bramy wspólnie.
Norny nie próżnują.
Wykwitają w alejce w postaci silnego podmuchu wiatru i niosą się ukróconą zmyślnie drogą ku kołatce, poruszając nią niespodziewanie. Raz, drugi, trzeci. Aż ta drży leciutko, chrzęszczy posępnie, klika cichutko i ustępuje.
Pręta metalowych wrót otwierają się przed nimi, zapraszając do środka. Subtelnie, nieśmiało, w łagodnym tonie zachęty. Wcale nie muszą obchodzić gaju, by znaleźć wejście. Jeszcze mogą cofnąć się, skorzystać z dobroci kapryśnych bogiń.
Wejdziecie?
Bezimienny
Re: 06.12.2000 – Jesionowy Gaj – Nieznajomy: I. & Bezimienny: L. Lindahl Nie 3 Gru - 11:59
Gdyby tylko wiedział…
Dłoń nie pognałaby mu w poruszeniu ku kieszeni, gdzie na materiale podszewki z ulgą może zacisnąć skostniałe, rozedrgane w emocjach place. Nie odwróciłby w speszeniu wzroku, by zamiast na jasne, upstrzone złotymi drobinkami lico dziewczyny, spoglądać twardo — uparcie wręcz — na poznaczoną drobnymi śladami ptasich nóżek pierzynę śniegu skrzypiącą im sennie pod nogami, gdy ostrożne kroki kierują wzdłuż ciemnego ogrodzenia. Nie zamilkłby po rzuconej odważnie propozycji, udając że przed sobą wypatruje jakiegokolwiek znaku zesłanego przez Norny, że nieopodal faktycznie mogliby trafić na uliczne stoiska ze świątecznymi smakołykami rozgrzewającymi ciało i duszę. Gdyby tylko wiedział, że mógłby być wobec towarzyszącej mu kobiety nieco śmielszy — że gorąc, który w niego uderza, który rozlewa mu się pod sercem, wypełniając wnętrze miękkim, kojącym balsamem, nie jest obcym uczuciem również dla niej — nie wahałby się ani chwili przed zaoferowaniem jej ramienia i zupełnie nieskrępowanym kroczeniem tuż przy jej boku.
Zamiast tego, gdy gwałtowny podmuch wiatru sunie alejką, w jakiej się znajdują, podrywając w górę tumany świeżego śniegu, które ostrzegawczymi kąśnięciami wbijają się w odsłonięte fragmenty karku — które są jak uszczypnięcie wprost w świadomość — odsuwa się nieoczekiwanie o kilka kroków dalej prawie z zaskoczeniem. Potrzeba trwania przy nieznajomej, dotychczas ciasnym węzłem oplatająca się wokół loarowego ciała, gaśnie powoli, rzucając cień wstydu na wspomnienie niedawno wypowiadanych słów i czynionych gestów. Nieporadne chrząknięcie wymyka się spomiędzy nagle spierzchniętych warg, a spojrzenie już nie tak pewnie osiada to na rozchylonych nieco wierzejach prowadzących w głąb gaju, to na twarzy dziewczyny.
— Chyba… Pójdę. Dzięki za orzechy. — Mimo silenia się na swobodny ton, zakłopotanie w głosie aż go pali, choć trudno mu określić czy z powodu wcześniej czynionych deklaracji i propozycji, czy słów, którym nie dał możliwości wybrzmienia na grudniowym powietrzu.
Nie ogląda się przez ramię, kiedy w kilku szybkich krokach przecina ulicę, przechodząc na równoległy, równie zaśnieżony chodnik, spiesznie oddalając się od jesionowego gaju jak przyłapany na kradzieży nastolatek.
Loar i Iiris z tematu
Dłoń nie pognałaby mu w poruszeniu ku kieszeni, gdzie na materiale podszewki z ulgą może zacisnąć skostniałe, rozedrgane w emocjach place. Nie odwróciłby w speszeniu wzroku, by zamiast na jasne, upstrzone złotymi drobinkami lico dziewczyny, spoglądać twardo — uparcie wręcz — na poznaczoną drobnymi śladami ptasich nóżek pierzynę śniegu skrzypiącą im sennie pod nogami, gdy ostrożne kroki kierują wzdłuż ciemnego ogrodzenia. Nie zamilkłby po rzuconej odważnie propozycji, udając że przed sobą wypatruje jakiegokolwiek znaku zesłanego przez Norny, że nieopodal faktycznie mogliby trafić na uliczne stoiska ze świątecznymi smakołykami rozgrzewającymi ciało i duszę. Gdyby tylko wiedział, że mógłby być wobec towarzyszącej mu kobiety nieco śmielszy — że gorąc, który w niego uderza, który rozlewa mu się pod sercem, wypełniając wnętrze miękkim, kojącym balsamem, nie jest obcym uczuciem również dla niej — nie wahałby się ani chwili przed zaoferowaniem jej ramienia i zupełnie nieskrępowanym kroczeniem tuż przy jej boku.
Zamiast tego, gdy gwałtowny podmuch wiatru sunie alejką, w jakiej się znajdują, podrywając w górę tumany świeżego śniegu, które ostrzegawczymi kąśnięciami wbijają się w odsłonięte fragmenty karku — które są jak uszczypnięcie wprost w świadomość — odsuwa się nieoczekiwanie o kilka kroków dalej prawie z zaskoczeniem. Potrzeba trwania przy nieznajomej, dotychczas ciasnym węzłem oplatająca się wokół loarowego ciała, gaśnie powoli, rzucając cień wstydu na wspomnienie niedawno wypowiadanych słów i czynionych gestów. Nieporadne chrząknięcie wymyka się spomiędzy nagle spierzchniętych warg, a spojrzenie już nie tak pewnie osiada to na rozchylonych nieco wierzejach prowadzących w głąb gaju, to na twarzy dziewczyny.
— Chyba… Pójdę. Dzięki za orzechy. — Mimo silenia się na swobodny ton, zakłopotanie w głosie aż go pali, choć trudno mu określić czy z powodu wcześniej czynionych deklaracji i propozycji, czy słów, którym nie dał możliwości wybrzmienia na grudniowym powietrzu.
Nie ogląda się przez ramię, kiedy w kilku szybkich krokach przecina ulicę, przechodząc na równoległy, równie zaśnieżony chodnik, spiesznie oddalając się od jesionowego gaju jak przyłapany na kradzieży nastolatek.
Loar i Iiris z tematu