Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    02.12.2000 – Dyżurka i hostel „Svartkatt” – Nieznajomy: L. Ronnenberg & Bezimienny: O. Wahlberg

    2 posters
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    02.12.2000

    Umrę
    jeszcze nie teraz
    ale na pewno

    Pustka. Ukryta niejawnie i podstępnie w głębinach zieleni bezgranicznych jej oczu niczym w dwóch zielonych jeziorach, w których przepada się bez wieści. Oczu pozornie obojętnych, albo wbitych chaotycznie w nienaturalnie zaangażowanym ich spojrzeniu, w przymkniętych niczym na wpół martwo, ciążących w niepożądanym efekcie działania powiek. Podczas gdy wewnątrz niej, odporna i niewzruszona podawanymi lekami dusza drga niespokojnie i choć nie wzrusza serca podniesionym stukotem, to czuje niemal, jak wierci się w swoim obłędzie, czekając jedynie na wydobycie wszystkich tych emocji, które w porywie rzucą się na wierzch, niszcząc wszystko, na co się na swojej drodze ku wolności natkną. Psychiatra bez wyrazu wgapia się tępo w jej ból znad notatnika, tak zupełnie pozbawiony znaczenia, że ona sama uważa, iż ten musi mieć ku niej złe intencje. Jej upokorzenie zdaje się pełne; drży bez powodu, potyka o słowa, albo milczy nie mając właściwie nic do powiedzenia na temat swojej "choroby", która objawia się jedynie tym, że wie, że nic nie ma sensu, że i tak umrze. Zrobi to na nowo. Dokładniej. Uważniej. Prędzej, albo później.
    - Gdyby zostawić cię samą, myślisz, że mogłabyś zrobić sobie coś złego? - pytanie zawisa w ciasnej przestrzeni pomiędzy nimi, pobrzmiewa swego rodzaju skrywanym gdzieś niezmiernie głęboko współczuciem i fałszywą pogardą jednocześnie, ona zaś widzi jedynie jego uciekające gdzieś w dal spojrzenie, jak gdyby ukrywał coś przed nią, sam nie będąc do końca przekonany w podjętej przez siebie decyzji. Gdyby nie kitel i cała ta jego postaci otoczka, można by pomyśleć, że sam jest pacjentem, gdyby nie wiedzieć, że jest odwrotnie. Oni wszyscy zawsze zadają w kółko te same pytania, wkładają w usta słowa, proponują leki na trwającą od zawsze udrękę, chroniąc własne dupy, aż chce się jej krzyczeć.
    - Mam świętą nadzieję, że śmierć to kurwa koniec - wbija drżące spojrzenie prosto w oczy medyka i choć sam ton jej głosu wyraża pełnię agresywnej bezczelności, to kryje się za tymi słowami prawda, którą go raczy, jak gdyby uświadomienie mu ów stanu rzeczy miało zmienić decyzję. - Gardzisz wszystkimi, którzy są nieszczęśliwi, czy tylko mną?
    - Nie gardzę tobą. To nie twoja wina. Jesteś chora.
    Przyszłość jest beznadziejna i nic tego nie zmieni. Zdaje się być znudzona i zniechęcona bezustanną walką o czystość własnych emocji, w które wdziera się niespokojnie cały ten ból i cierpienie podczas gdy nieudolnie z nimi walczy, wszystko, czego dotknie robiąc niewłaściwie i błędnie. Jest winna - spotyka ją kara. Pragnie odebrać sobie życie. Kiedyś potrafiła jeszcze płakać, ale teraz nawet tego nie jest już w stanie. Zmierza w kierunku śmierci. Panicznie boi się leków. Nie może się kochać. Nie może się pieprzyć. Nie potrafi być sama. Nie potrafi być wśród ludzi. A jednak bez słowa zgadza się na leki, na chemiczną swego udręczonego umysłu lobotomię.
    Wyłączmy wyższe funkcje mojego mózgu - może wtedy będę kurwa w stanie lepiej funkcjonować.

    Wypuszczają ją. Oddają światu, choć wcale nie oznacza to, że jest naprawioną i przygotowaną na powtórne swoje przyjście. Chcą się jej pozbyć. Zakończyć problemy. Odrzucić. I zapomnieć, że kiedykolwiek była ich oddziału pacjentką. Szprycują czym popadnie. Otumaniają. Jak gdyby sama sobie tego nie robiła. Uparcie w swej świadomości wmawia samej sobie istocie, że mogłaby tu zostać na zawsze, czując niczym w twierdzy otoczonej fosą, do której nikt nie wtargnie bez zezwolenia, choć sama również z niej nie wyjdzie, to jednak nie ma się w niej o co martwić. Spryskuje twarz zimną wodą i próbuje odetchnąć, ale na oddziałach takich, jak ten jest tylko próżnia, w której nie sposób zaczerpnąć świeżego oddechu, czy poczuć ciepłego blasku słońca. Wszystko zalewa biel w kolorze śmiertelnej, nieprzemierzalnej pustki, startej tabliczki. Nie wyłamując z siebie jakiegokolwiek innego swego tonu. To przerażająco cichy, niezmienny w swej naturze, zastygły w kamiennej martwocie obszar, hermetycznie zapieczętowany grubą czarną obręczą krat wcale nie chroniący w żaden w istocie sposób przed niebezpieczeństwem świata, ale chroniąc go przed takimi, jak ona sama. Powoli wracają emocje. Przerażenie. Przerażenie, że znów to wszystko na nowo wraca i że nie ma nic poza pustym bólem i rezygnacją. Spakowanymi walizkami. Brakiem oparcia. Bliskości. Wybaczenia. Dobrej woli. Czyżby jednak? Niemal słyszy jego kroki. Wydłużone. Znaczone impertynencją samego siebie pewności. Dlaczego jej to robią? Przenoszą ją do tej poczekalni dusz, pełnej krzeseł, przewracających się, szemrzących cicho kartek i notatek. Wciskanych długopisów i całej reszty wybijających się w słuchowej nadwrażliwości stosu łykanych leków dźwięków. Zapachu świeżo palonej kawy dolatującego zza zamkniętej szklanej szyby izby pielęgniarek, które pod rękę zaprowadzają bez zbędnych słów w tę czy drugą, inną stronę. Sadzają na jednym z krzeseł, zmuszając do oczekiwania. Na niego?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Podążał obraną sobie ścieżką pomiędzy budynkami szpitala, zmierzając na oddział psychiatry, mieszczący się na czwartym piętrze tego gmachu. Sam zapewne powinien być jego częstym gościem, czego nigdy nie dopuszczał do siebie, ani tym bardziej nie pozwalałby, aby ocenił go ktoś inny. Epizody zdarzały się rzadko, nie był to przecież najgorszy etap jego życia, gdy z oczu lała się krew, a serce sam wykrajał sobie nożem. Niepokój spowijający serce był tym silniejszy, im wyraźniej dostrzegał napis. Oddział psychiatryczny. Gorzka ślina spływała po gardle, mieszając się z narastającą w głębi duszy wściekłością, drżącym uczuciem wykorzystania, chociaż przecież wcale nie chodziło tu o niego.
    Może to forma zemsty? Może chciała w ten sposób udowodnić swoją durną niezależność, tą samą, którą jej odebrał? Świadomie czy nie — nieważne. Może pragnęła popsuć własną reputację, i tak już zszarganą przez rozwód? Ale czemu w tym wszystkim chciała ciągnąć go na dno? Wahlberg nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby być inaczej, zaciśniętymi wąsko ustami wykonując kolejne kroki w przód, zbyt szybko, zbyt twardo, zbyt bezlitośnie zbliżając się po odbiór ukochanej.
    Znajomy dał znać, wiewiórka, która rano przyniosła list, uciekła w popłochu, ale on sam podążył jej śladem, natychmiast ruszając do Forsteder. Krótkie spotkanie w korytarzu z tym człowiekiem, który najpewniej właśnie ratował renomę jego nazwiska. Nie było to miejsce na wręczanie talarów, tym zajmą się potem, nie pozostanie mu dłużny. Olafie, pamiętaj, że jest w ciężkim stanie. Olafie, ona ledwo się trzyma, musisz zapewnić jej pomoc psychiatry. Olafie, robię to tylko ze względu na Ciebie, szeptał, na co Wahlberg odpowiadał skinieniem głowy, wyraźnie zdenerwowany tą sytuacją. Przepuszczony potem w drzwiach, swoje kroki skierował prosto w miejsce, w którym miała oczekiwać ona. Kobieta, która jeszcze kilka lat temu skradła jego myśli, najgłębsze pragnienia, rozpaliła lędźwie, dłońmi roztoczyła czar, dziś była jedynie obiektem nienawiści, skoncentrowanym na pięknej buźce. Jej rysy nie miały skazy, ta pozostawała jedynie na umyśle, zbyt wątłym, aby powierzać jej odpowiedzialność. Miała stać się matką dziedzica fortuny Wahlbergów, a została utrapieniem, zbędnym balastem, który dawno temu powinien odejść w zapomnienie. Doprowadzała go do furii, samo wspomnienie zaburzało wielomiesięczny spokój, sama myśl, że za tymi drzwiami oczekuje na niego Lykke, sprawiała, że w żyłach buzowała krew, a w uszach rozbrzmiewał nieprzyjemny pisk. W końcu otworzył drzwi, dostrzegając najpierw jej oczy, te same, które w namiętności błądziły po jego krtani, potem zaś szarość skóry, skrępowane ruchy, nienaturalny wyraz twarzy. Krótki moment zatrzymał go tam, lecz zaraz potem ten rozmył się, a Olaf swoje kroki skierował w stronę dokumentacji, którą miał podpisać, potwierdzając odbiór pacjenta. Gdyby nie kontakty i zgrabnie wypracowane przez lata wpływy, tak kobieta siedziałaby tu zapewne przez długie tygodnie, od białych ścian mogąc jedynie odbijać się głową. A teraz on, wybawiciel, niósł w swoich dłoniach wolność, choć niemo spojrzenie pragnęło, by jednak zginęła tam. Strach Cię obleciał, wariatko? Za płytko cięłaś? Krótkim uśmiechem przywitał pielęgniarkę, a następnie atrament zostawił swój ślad i oto była znów jego. Krótka instrukcja na temat leków, odpowiednia recepta, spis wywarów, przepisane terapie i cała reszta wywołała na jego twarzy wyraz troski i zrozumienia, choć z przyjemnością zgniótłby te papiery i wyrzucił je do kosza, bo nie była już mu ukochaną, a jedynie utrapieniem, które teraz prowadziło do własnego upadku, ciągnąc Wahlberga ze sobą.
    Chodź ze mną, odpoczniesz w domu — miłe przywitanie sztuczniejsze było niż jego uśmiech, czuły i ciepły, niemający nic wspólnego z rzeczywistością. Należało jednak zgrywać pozory, zwłaszcza tu, zwłaszcza przy świadkach. Reputacja znaczyła wszystko, zanim prasa wywęszy temat plotki i tak rozprzestrzenią się pod Midgardzie. Sprawę traktował więc osobiście, przewrażliwiony, że cokolwiek wpłynie na dobre imię galerii. — Będziesz mieć najlepszą opiekę lekarską i spokój, przysięgam ci to — niczym dobry były mąż, złożył na czubku głowy Lykke krótki pocałunek, a następnie chwycił pozostawione przy niej rzeczy, podając własne ramię, o jakie mogła oprzeć się, aby wstać. Znała go nader dobrze, zapewne z łatwością mogłaby dostrzec fałsz w jego gestach, lecz sprawiane pozory miały zapewnić mu poważanie wśród pielęgniarek, zapewne gotowych plotkować o scenie, która się przed nimi rozgrywała. Jeszcze będzie czas na rozmowy, teraz musieli jak najszybciej opuścić to miejsce, policzą się w tych samych czterech ścianach co zawsze.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Syntetyczna, skonsolidowana świadomość wiąże w mrocznej sali bankietowej gdzieś pod sufitem zaklętego w sztucznie ułożonej obojętności otępiałego umysłu. Rozdarta, nieufna nawet sobie samej znajduje swe miejsce w płynnej rzeczywistości, błagając, by nigdy nie zbudzić się z tego koszmarnego snu. Zaklęta w cichej przestrzeni bezdźwięku, w otaczających ją białych ścianach niebytu, gdzie nic zupełnie nie ma już swego znaczenia, gdzie cały ból i rozpacz jest jedynie wspomnieniem, bo w próżni wszechobecnej bieli, jedynej barwy, która roztacza się wokół nie rysując choćby ledwie widocznym załamaniem, czy pęknięciem samej jej już nie ma.
    Ciało, przykryte szczelnie równie białym prześcieradłem zabrane z izolatki i wyniesione. Uprowadzone przez sanitariuszy szpitalnego oddziału istnień zapomnianych i zaklętych w drętwocie pozorów życia. Dusza zaś w poczekalni - uwiązana w oczekiwaniu na nowe, może stare, ale pozornie poddane właściwej, umiejętnej naprawie, mająca po raz kolejny wypełnić sobą owe wypaczone pustką lokum. Pieprzona, bezwolna pacynka, do której przywiązano sznurki, okręcając je szczelnie wokół ram wiążącego ją niewygodnego krzesła, gdzie sznury nie są bynajmniej fizyczne, ale krępujące każde drgnięcie jej utwierdzonej w paraliżu kruchej sylwetki. Jedynie oczy widzą prawdę. Przemierzają każdy centymetr przestrzeni, wodzą po oknach i kratach, odnajdując całe mozaiki ludzkiego krzyku, uwięzionego w czterech ścianach, zamkniętego w próżnych umysłach tych zdających się jedynie być bardziej zdrowymi, niż ona, w gruncie rzeczy jedynie nie orzekającymi w żaden najmniejszy sposób krępującego skorupy ich  wnętrz cierpienia. Niemi. Pozornie obojętni. Bo tylko obojętność pozwala tutaj przetrwać. Podłoga rozpełza się na tysiące elementów, gdy snop światła wdziera się do środka, a wszystkie myśl jednoczą w ułamku chwili, gdy ciało nie broni się, bo te wszystkie elementy stanowią prawdę, której nikt nigdy nie wypowiada.
    Sama jesteś sobie winna.

    Winna cierpienia.

    Winna miłości, która była i zawsze będzie
    bezustannym sprawianiem sobie bólu w zamian
    za czerpanie przyjemności.
    Poniżona.
    P r z e c i e ż   z a w s z e   t o   l u b i ł a ś.
    Chciałaby krzyczeć, ale głos więźnie w gardle, gdy wpatruje się w jego rosłą sylwetkę, jego spojrzenie, które ledwie ją przykrywa, gdy wymija ją bez słowa podpisując dokumentacje przekazujące ją w jego ręce niczym własność. Towar, za który słono zapłacił magiczną walutą, splamioną ejakulatem męskich rozkoszy, bólem i krwią podległych, pozbawionych jakiejkolwiek decyzyjności, wykorzystywanych z całą mocą niczemu winnych kobiecych istnień, które tak samo jak ją kupił pozornie gładkimi swymi manierami, skrywającymi jałowy mrok pożądającego totalitarnej władzy serca. Tak. Przyjmijcie piękno kłamstw. Pozorną normalność nienormalnych. Obserwuje uważnie transakcję, z oczyma przerażonej sarny wpatruje się w tylko nieco dalej rozgrywającą się scenę, wyławia zachowawczy ton głosu wręczającej przepis na byłej żony obojętność pielęgniarki. Tej jednej, która chociaż zdawała się rozumieć, dotykała ją z własnej woli, która patrzyła jej w oczy, która śmiała się z jej żartów opowiadanych głosem ze świeżo-wykopanego grobu. Tej, która teraz z niemym, choć wypisanym w głębi oczu najszczerszym ze wszystkim współczuciem spogląda na nią wzrokiem będącym swoistymi przeprosinami. Może jako jedyna domyśla się jakoś podświadomie prawdy kryjącej się w dystyngowanych manierach Olafa. Może widziała je zbyt wiele razy. Może sama była kiedyś jakiegoś równie bezlitosnego wobec niej mężczyzny ofiarą. Rozumie jednak, że nie może zrobić nic więcej.
    - Nie musi pan grać przy nas kochającego i troskliwego męża, panie Wahlberg. Jest już w pańskich rękach, więc uznaję to za zupełnie zbędne. Nie wiem, jak pan to załatwił, ale nie obchodzi mnie to. Znam dobrze takich, jak pan - pozwala sobie jedynie na rzucenie ów uwagi, wpatrując w mężczyznę z całą resztą wyjątkowo niechlubnej jegoż postaci oceny. To niewiele. Ale jednak przynosi pewną satysfakcję.    
    Dlaczego jego głos, tak głęboki i pewny, sam jego osoby widok sprawiają, że wciąż, mimo upływu czasu po jej ciele przepływa tyle niezdecydowanych, tak cholernie ambiwalentnych emocji, którym nie potrafi w żaden sposób stanąć na przekór? Których nie łagodzą choćby najlepsze mikstury i leki przeciwpsychotyczne czy przeciwlękowe, działając niczym wychwytywacze serotonin, gdy serce i umysł na przekór czuje wszystko, czego nie powinien. Gdy mimo wszystko pragnie jego dotyku, jego głosu. JEGO OBECNOŚCI. Mimowiednie i mimowolnie czując poryw stłamszonego w uścisku serca, które pompuje w jej żyły nieoczekiwaną zupełnie radość i opaczną ekstazę, gdy dostaje to wszystko choćby udawane i fałszywe. Jednocześnie najchętniej w całej swej rozpaczy, wywołanej świadomością ów faktu pragnąc chwycić za cokolwiek ostrego i poderżnąć mu gardło, to samo robiąc w następnym kroku ze swoim. Jego pocałunek złożony na jej czole pali i rozgrzewa zarazem. Przestaje drżeć z zimna. Pochwyca się jego ramienia. Bezbronna i poddana.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Jego twarz spoważniała w niemym zaskoczeniu i oburzeniu tymi słowami. Nawet jeśli się nie myliła, tak nikt nie dał prawa podobnym jej wyciągać głośnych wniosków o zachowaniu Wahlberga. — Jestem przekonany, że ma pani rację, mówiąc, że zna takich ludzi jak ja. Ludzi zapewniających najlepszą opiekę prywatnych medyków, w czasie gdy publiczna służba zajęta jest wygłaszaniem fałszywych opinii na tematy niezwiązane ze zdrowiem pacjenta — zamrugał kilka razy, a błogi uśmiech spłynął na jego twarz. Nienatarczywie przyjemny, lecz tak samo uczciwy, jak i wszystkie jego słowa. Sam odwrócił się, nie czekając na odpowiedź i podążając w stronę ukochanej byłej żony.
    Nie chodziło o jej przyszłość, bo uczucia, które rosły między nimi lata temu już dawno przeminęły, zostawiając za sobą gorzką nienawiść, osiadającą na języku niczym osad. Barwiący cukierek o smaku słonej lukrecji gryzł w podniebienie, lecz dawał słodycz i rozkosz, a dziś pozostał jedynie cierpki posmak. Jej twarz pogrążona w niemym bólu nie działała kojąco, choć przecież w poniżeniu dawnej kochanicy odnajdywał spokój, za te wszystkie krzywdy, jej krzyki i wahania. Była piękna w swej rozpuście, lecz gdy do głosu dochodził wątły umysł, splamiony chorobami, wtedy też przeszkadzała, nie bawiła. Dziś po raz kolejny jej plany zniweczyły postęp w dążeniu do celu, jakim było wyniesienie Besettelse na wyżyny sławy. Gniew roztropnie rozrywał serce, lecz to nie pękało. Podobno przecież nie mam serca.
    Mógł dać jej wolność, łaskawie zgodził się oddać własną obietnicę, jakoby miał nie opuścić jej aż do śmierci. Chociaż instynkt ostrzegał, że to jeszcze nie koniec jej butności i sprawi mu ona problemy, tak w swej łaskawości wypuścił Lykke z rąk, niczym latawiec, który frunąć miał z wiatrem w stronę słońca, aby w końcu palić się w nim, gdy sznur nieporadnie zaczepi się o wystającą z góry skałę. Krew płynąca żyłami pompowana do serca, wypłynęła poza ciało. Sam obserwował jej dłonie, sklepione blizny pod warstwami opatrunków, które odebrać nie miały jej życia, a jemu spokój. Po cóż innego miałaby to robić, gdy dziesiątki złotych monet, na szczęście nie po równo rozdane, piętrzyły jej skarbiec? Czyżby wszystko straciła, a każdy datek na wygodne życie, w zamian za to, że dzieliła własne ciało z jego pożądaniem, oddała? Rozkoszne młode piersi, które chwytał w dłonie, miękkie usta o słodkim smaku i w końcu jędrne biodra, które uciekały przed podniesionym głosem Wahlberga w stronę prywatnych łazienek, aby uniknąć kontaktu, aby uniknąć potwornej manii, która niewzruszenie zjawiała się na jego twarzy, tuż po tym, gdy krzyki bólu rozrywały jego ramiona kuchennym nożem, tym samym co dni wcześniej kroił dorodną jagnięcinę, konsumowaną na romantycznej kolacji z milionem kremowych świec.
    Torby nie były ciężkie, zresztą, nie one były ciężarem, a jej ramię. Wątła sylwetka byłej baletnicy, która do dźwięków jego fortepianu mogła giąć własne mięśnie, teraz była już jedynie ciałem przegranej, bo nią stała się Lykke w tej bitwie. Dziesiątki myśli przechodzących przez głowę Olafa biły się z setką innych. W jaki sposób traktować ją dziś, jak za tydzień, co z nią zrobić? Przerażający egoizm nie ustąpił miejsca dobroci. Podobno przecież ja nie mam serca, to zniknęło, gdy buzująca narkotykiem namiętności krew roztopiła lodową skałę, co tkwiła jak pasożyt w mej piersi.
    Kiwając głową pielęgniarce, gdy przez ułamek sekundy dostrzec w nim mogła nie troskę, a piekło, opuścili w końcu pomieszczenie, zmierzając w stronę korytarzy, prosto do czekającego w dole samochodu, gotowego zabrać stąd byłe małżeństwo. Sam nie odezwał się słowem, co najwyżej w oddechu okazując własne zawiedzenie. Aby tylko nikt nie dostrzegł, aby tylko nikt nie spojrzał w ich stronę, a jeśli już… Niech widzi w nim opiekuna, dobrego człowieka, którego ciepłe dłonie spoczywały teraz na chuderlawym ramieniu kobiety. Niech spojrzą na troskę, jaką ją otacza, choć minuty dzieliły ich od samotności, a gdy ta wreszcie zjawiła się i odcięła ich od świata, gdy w złości torby wręczał szoferowi, który nie zadawał zbędnych pytań, gdy drzwi zamknęły się i pozostawiły ich samym sobie, gdy obce ucho nie mogło dosłyszeć dźwięku, wtedy też zmieniła się jego twarz. Choć i wcześniej próżno było szukać w niej litości, tarczy miłości, troski i zmartwienia, tak teraz ta nie wyrażała ni lęku, ni zwątpienia, jedynie złość. Powinnaś przywyknąć.
    Co by było gdybym cię tam zostawił? — ochrypnięty głęboki głos miał zadudnić w jej uszach, nawet jeśli nie krzyczał, tak jego twardość była nieustępliwą. — Gdyby weszła tam prasa, gdybyś stała się pośmiewiskiem całego Midgardu? Tego właśnie pragniesz, Lykke? Autodestrukcji, która pociągnie mnie za tobą, choć dałem ci wszystko, o czym mogłaś marzyć? — nienawistne spojrzenie spod zmarszczonych grubych brwi mierzyło wzrokiem jej sylwetkę. — Zawsze byłaś błędem. Dziwię się, że nie możesz się z tym pogodzić i próbujesz coś zdziałać, ale już za późno. Będziesz żyćgratulacje, kochanie. Spełnia się Twój koszmar. — Będziesz żyć, bo ja nie zamierzam widnieć na stronach gazet z dopiskiem wdowiec i spekulacjami czemu zamierzałaś się zabić — i znów zamieniał to na siebie i znów on sam był najważniejszy, choć najchętniej wskazałby jej miejsce, w którym ma ciąć, aby już nie popełniła tego błędu, jakim było pozostawienie słabego umysłu przy życiu. To wszystko jej wina, to wszystko jej rozpacz, to wszystko przez nią.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Twoja prawda, twoje kłamstwa, nie moje. Chcesz więc? Zagrajmy w twoją grę. Zróbmy to tak, jak tylko ty lubisz. Tak, jak zawsze.
    Pozwala się prowadzić, trwa przy jego ramieniu silnym i stabilnym, zaciskając drobne palce, wpijając w skórę w bolesnym gorącu trawiącej go od środka, czynionej mu tym samym gestem nienawiści, której jest w pełni swej świadoma, i woli nawet to, niż by on jeden, JEDYNY miał czuć by wobec niej zimną, pozbawioną zupełnie jakiejkolwiek namiętności OBOJĘTNOŚĆ. Bo obojętność jest gorsza. Wyjaławia ze wszystkiego, z jakichkolwiek żywych odczuć czy emocji, które mogą się zmieniać, ewoluować, wyciec z głębin nicości ducha i uwolnić, przeobrażając w zupełnie sobie odmienne. Nienawiść rozpala. Przyciąga. Mogłaby być solidna i pewna, ale wcale nie jest. Wygląda niepozornie, dopóki się nie uśmiechnie. Nie obróci się i nie skłamie.
    Jej nogi są puste. Nie mają nic do powiedzenia. Przesuwają się jedna za drugą, leniwie. Zbyt leniwie, by nie skupiać spojrzeń przechadzających się po korytarzu sanitariuszy. W końcu zwalnia uścisk, omdlewa na jego ramieniu, gra w jego grę, z kunsztem wytrawnej aktorki igrając z pełnymi troski spojrzeniami mijanych osób, pozwalając otoczyć przejęciem. Przydając całej tej grze Wahlberga wyrazu bardziej naturalnej, bezgranicznej w oddaniu i wsparciu swej opieki. Uśmiecha się w duchu. Chociaż powinna krzyczeć. Wołać o pomoc. Wyciągnąć jego kłamstwa na wierzch. Ukazać prawdziwe jego oblicze. Nie potrafi. Nie może. Nie chce. Pomaga mu. Spogląda w głąb jego oczu, kiedy w ostatniej chwili podtrzymuje ją przed upadkiem i tylko on wie, może się domyślać, że jej wzrok niby zagubiony i nieobecny łże szyderczo i nikczemnie. Leki otumaniają. Ale nie wyłączają myślenia. Emocje niby zabite i zamurowane nie oznaczają, że ich tam nie ma. Że nie tkwią w niej wbite i wpojone w bladość przykrytej jedwabiem skóry tnąc wewnątrz dotkliwie i boleśnie. Zespala się z jego milczeniem, z afonią bezdźwięku, ciszą niemal martwą, którą przedziera odgłos przyspieszonego oddechu, kroków jego pospiesznych i podwojonych, bo opuszczenie szpitala jak najszybciej dla niego zdaje się być nieodzowne a przez nią w zupełności rozumiane. Przecież tylko dlatego to wszystko. Nie, żeby się o nią martwił. Nie, żeby w kamiennym jegoż sercu jawiła się choćby odrobina przejęcia dyktowanego jednak jakimś rodzajem współczucia. A może jednak? Tak bardzo pragnęła by ją w tym wszystkim odnaleźć. Czy zastanawia się dlaczego to zrobiła? Czy z uporem, obsesyjnie i dla siebie samego uciążliwie tkwi w swej myśli, iż poczyniła to celowo, w żadnym razie nie nieprzemyślanie tnąc dotkliwie i znacząc skórę nie dającymi się w żaden sposób wymazać śladami, chcąc wykroić w symbolice własne serce, które bije dla NIEGO, głównie zaś po to, by wszyscy się o zadanym przez niego bólu dowiedzieli? Prawda bywa wywrotna i ruchoma. Możemy nią kierować, jak tylko chcemy.
    Jego głos, głęboki i brutalny w swym brzmieniu sprawia, że przez jej ciało przechodzi niesprecyzowany, bolesny dreszcz trzeźwości. Rozgoszczający się z każdą minuty chwilą, niezbadany napływ niejednoznacznego lęku, wywołanego napływającym gdzieś z głębi wspomnień jaźni obrazem przyciśniętego do jej twarzy szkła, wykrzywionej w nienawiści twarzy tego, który teraz siedzi tuż obok, a ona zaszczuta przezeń i uwięziona, pozbawiona sił a może woli wcale nie próbuje już się wyrwać. Niemal czuje jak dotyka on w niej tego miejsca, które ciągle łka i rana sprzed roku otwiera się niczym trup, podczas gdy długo skrywany wstyd zieje ohydnym, gnijącym smutkiem. Głębiny jej oczu wypełnia ledwie zarys wodnej, szklistej tafli przesuwającej się w dole powiek, ale żadna łza nie skapuje po jej policzku, jak gdyby zatrzymana w swoim biegu, do którego chciała się wyrwać. - Chciałam tam zostać… - odpowiada niezmiernie cicho i spokojnie. Słowa ledwie wybrzmiewają w ciasnej przestrzeni pomiędzy nimi. Nawet na niego nie patrzy, jak gdyby bojąc się jego wzroku. Pełnego nie tyle nienawiści, co pogardy. Być może tak naprawdę tylko tam w pełni czuła się bezpieczna i stabilna, a może wszystko było jedynie pozornym, wmawianym sobie zaciekle przekonaniem. - Wypuść mnie - wyrzuca z siebie ledwie słyszalnie, tak cholernie niepewnie, jak gdyby absurdalnie wcale tego nie chcąc. Zaciska drobne palce na klamce drzwi, ale nie naciska na nią, w ostatniej chwili powstrzymując jakoby od decyzji, a może jedynie zdając sobie sprawę z drzwi blokady. W końcu podnosi wahliwe, zlęknione spojrzenie prosto w oczy mężczyzny, dając sobie chwilę czasu na przyswojenie spływających tak boleśnie zza jego ust słów, przy czym tężeje na twarzy, a ta zmienia się niemal w jednej chwili wyginając śliczne usta w tak cholernie wymownym, teatralnym uśmiechu, któremu przeczy szklana tafla jej wilgotnych oczu. - Całe szczęście, że mam ciebie, byś wyciągał mnie z opresji, prawda? Ukochany mąż, który nie pozwoli mi utonąć, a prawda jest taka, że jedynie sam bronisz się przed utonięciem wraz ze mną - wyrzuca z siebie cały ciąg słów dobitnie drażniących, ale jednocześnie cholernie prawdziwych, dojmująco gwałtownie, choć nie do końca pewnie, jak gdyby jednak podświadomie cedziła je przez swoje usta, pragnąc powiedzieć znacznie więcej, wyrzucić z siebie wcale się w żaden sposób nie hamując. Jednocześnie w całym wyrazie jej twarzy i tonie głosu pobrzmiewają tak ironicznie, jak tylko mogą. - Myślisz, że chciałam się zabić przez ciebie? - Lykke unosi brwi w niemym zapytaniu, choć wcale nie chce i nie oczekuje odpowiedzi. - Miałabym umrzeć, żeby ci udowodnić, że jesteś dla mnie wszystkim i że jesteś kimś więcej, kimś, kim sama nigdy nie będę?
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Idealne przedstawienie, rozkoszna gra na pokaz, aby tylko każdy sanitariusz mijający ich w korytarzu, każdy uczony medyk i młodziutka pielęgniarka, dostrzegli, jak na twardym ramieniu Wahlberga opiera się krucha kobieta, zaś jak on, niczym siłacz, honorowy mąż i człowiek o wielkim sercu, podtrzymuje ją, w ostatnich dramatycznych sekundach ratując przed omdleniem na wydeptanych szorstkich kaflach publicznej placówki zdrowia. On, odgarniając włosy z czoła kobiety, ponownie wspiera ją, otaczając zmartwieniem i troską. Wokół nie grają pojedyncze skrzypce, lecz słychać szept, potwierdzający, że oto przed oczami gawiedzi, ma miejsce istny cud.
    Teatr mógł trwać przez wiele długich lat, aby tylko widzowie klaskali, rzucając na scenę czerwone róże bez cierni, w zachwycie nad kunsztem głównego aktora i aktorki, bo przecież w spojrzeniach widniało kłamstwo i tylko wprawny obserwator mógł je pozornie rozpoznać. Lykke zwodziła go przez lata, grając niewinną trzpiotkę, perfekcyjną ozdóbkę ramienia o figurze baletnicy i uśmiechu godnym greckiej muzy, lecz gdy drzwi wejściowe mieszkania zamykały się, tak wtedy reflektory gasły, a na scenie zostawała ona w swym dźwięcznym monologu o łamiącym się sercu popsutej lalki. Ta sama mgła, która osiadała w jej oczach, gdy podsuwana pod nos tabletka płynęła gardłem w dół, teraz widoczna była już z odległości. Otumaniona, rozleniwiona w swych ruchach i sztucznie uspokojona, ciągnęła go za sobą w otchłań, do której wolnymi krokami zmierzała.
    Za zamkniętymi drzwiami próżno było szukać już męskiej cierpliwości i wyrozumiałości. Wykrzywione w niezadowoleniu usta, przyglądały się kobiecie, która zdawała się ignorować kolejne słowa, poszukując wyjścia z tej sytuacji, choć przecież przed momentem tak pięknie grała.
    Chciałaś tam zostać? — dopytał, a przez głos przemknął wyraźny grymas rozbawienia, iście radosnego wyśmiania takiego postanowienia, bo wyraźnie nie miała pojęcia, o czym mówi. Zbyt naćpana, aby zdawać sobie sprawę z powagi własnych słów, lecz dlatego właśnie nie szarpnął jej wątłego ramienia, przyciągając do siebie, powstrzymując przed ewentualną ucieczką. Pragnie wrócić do szpitala? Do białych sal, drzwi bez klamek, miękkich ścian i twardych łóżek, w których to, zapewne spięta pasami nie zrobi sobie krzywdy? Lykke nigdy nie była wolnym ptakiem, lekkoduchem, czy dzieckiem kwiatów. Nawet w ruchach baletnicy, czy posunięciach pędzla dostrzegał ją w klatce, jakby blokowała ją smycz, którą sam niepostrzeżenie zakładał, choć nie był jedyny. Najgorszym łańcuchem oplotła się sama. Zaskoczyła go, gdy drobna piąstka zacisnęła się na klamce drzwi, a ciało szykowało do startu. Co też zamierzała zrobić? Biec przez korytarze aż do dyżurki pielęgniarek, błagać o azyl? Nic jej nie groziło, bynajmniej zagrożeniem nie był Olaf, a co najwyżej ona sama. Te i tak były zablokowane, daleko by nie uciekła. Pokręcił jeszcze głową, prychając pod nosem oraz dając kierowcy znak, że oto może ruszyć.
    Na widok szklanych oczu zabarwionych sztucznym uśmiechem, Wahlberg przewrócił swoimi, przypatrując się od niechcenia widokowi, jaki rozpościerał się zza przyciemnionej szyby, bo nie w smak były jej słowa, ni nie miały żadnej konkretnej wartości. W końcu zadała pytanie niemal najważniejsze, na które reakcja mogła być jedna jedyna. — Tak, tak właśnie myślę — zwykle brwi unosił w zdziwieniu, lecz teraz wyraz twarzy miał całkowicie niezszokowany. Przewidywalność kobiecego zachowania, której niemal wyuczył się przeszło dwa lata temu, aby móc trzymać ja w ryzach, nie pozwolić, aby przyniosła wstyd jego nazwisku, aby sprawiła trudność interesom. — Myślę Lykke, że wszystko to robisz, bo jesteś małym człowiekiem, który beze mnie nic już nie znaczy. Nie masz nawet mojego nazwiska — był gotów śmiać się jej w twarz, lecz w zamian za to przysunął ciało nieco bliżej, tak aby czuć jej woń, która, choć wcześniej zawsze rozkoszna i pobudzająca zmysły, tak teraz przypominała szpitalny korytarz. Spojrzeniem przesunął jeszcze raz po drobnym ciele kobiety, aby dostrzec, czy drżą jej nogi, nie od pędu pojazdu, a z nerwów. Targnąć się na własne życie było aktem tchórzostwa, takim samym, jakiego przed laty dokonała jego matka, skacząc z najwyższego piętra wiekowej kamienicy, prosto na twardą ulicę, która trzaskała jej kości, bo serca już dawno nie miała. Choć świadom był aktu, jakiego dopuściła się Ronneberg, tak w dziwny sposób nie dochodziło do niego, jak poważne konsekwencje mógł mieć, gdyby nie ratunek, jaki przyszedł do niej nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy. Teraz to bez znaczenia, teraz ratunkiem był wspaniałomyślny były mąż.
    Nie obchodzi mnie, dlaczego to zrobiłaś — wyciągnął otwartą dłoń w jej stronę w geście, aby przestała mówić, lecz narastająca złość kipiała z grdyki. – Interesują mnie konsekwencje twojego działania. Chciałaś tam wrócić? — kierowcy dał znać, aby zatrzymał pojazd, a następnie nachylając się nad ciałem kobiety, ocierając się o nie i niechybnie kierując jej głowę w stronę widoku, który miał się przed nią rozpościerać, otworzył drzwi. — Chcesz sobie radzić sama, to wysiadaj. W tym momencie — przed oczami widniał stary hostel, zaniedbany i wyraźnie niski w swej klasie, było to miejsce dla biedoty, nie ludzi takich jak Wahlberg, czy nawet jego była żona. Pełen złości objawiających się w każdym ruchu, każdym blednącym knykciu, który teraz sięgał do kieszeni, aby wyciągnąć z nich kilka złotych monet, rzucił nimi niemal pod nogi kobiety, a kilka wyleciało za drzwi. Pusty jednak parking nie odpowiedział.
    Skoro i tak prowadząc takie życie, tu skończysz, to może od razu przywitaj nowe włości, bo jeśli teraz wyjdziesz, tak już nic nigdy ode mnie nie dostaniesz, nawet złamanego talara — jedną z dłoni chwycił za podbródek kobiety, ponownie zwracając go w swoim kierunku, aby zajrzeć w zeszklone wcześniej oczy. — Wszystko, co robię, robię dla ciebie! Nie jechałbym do szpitala, gdybyś nie była moją żoną, którą wciąż muszę chronić, próbując powstrzymać twoje durne wybryki przed wypłynięciem na światło dziennekłamstwo, martwił się jedynie o siebie i swoją reputację. Potrafił zagrać na słabych emocjach, teraz dodatkowo obnażonych i chwiejnych. — Masz wybór. Zawsze go miałaś, Lykke. Więc decyduj i lepiej zrób to szybko — puszczając twarz kobiety, dostrzegł odbijające się tam palce, które być może zbyt mocno chwyciły skórę. — Albo pozwolisz mi się tym wszystkim zająć, abyś nie została pośmiewiskiem całego miasta, albo wynoś się, lecz miej pewność, że już ci nie pomogę — brwi marszczył w nienawiści, obserwując, co też uczyni kobieta, której dawał pozorną decyzję. Nie odpuścił spojrzenia, nie pozwolił sobie, na odsuniecie się choćby na milimetr, a gdy miarowo drgała mu krtań, gotowa krzyknąć na byłą żonę, wtedy miała zdecydować o swej przyszłości.
    O ile w ogóle miała rzeczywisty wybór.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Utkwiona w koszmarze sennym i mglistym, pozbawionym różnorodności życia, barw i tonów przeplatających się wzajemnie, które nikną zespolone z szarością i brudem mijanych budynków, twarzy przesuwających się gdzieś daleko w całym kadrze. Zamkniętym w czworokącie okna poprzez które wygląda bez wyrazu, choć same oczy rozszerzone wyraźnie obserwują, sama dusza zaś łka wewnątrz, uświadomiona bezwzględnie, że w tym świecie zupełnie jest obca i inna, wcale nie chcąc do niego przynależeć. Zbytecznie słaba? A może jednak zbyt silna i odważna, by skończyć z szaleństwem rozpływającym się wokół niej, nie w niej samej, bo oto oni wszyscy są chorzy i szaleni, godząc bez słowa skargi, bojąc się otworzyć oczy na zbiorowe szaleństwo otaczającego ich świata pełnego sztucznego światła, pozorów i kłamstw, wmawiania sobie, że ich życie ma rzeczywiście jakieś jeszcze głębsze znaczenie.  
    Jego pytanie zawisa pomiędzy nimi bezwzględnie natarczywe w swoim wydźwięku, sięga daleko w głąb niej, rozrywa szelestem pełnej złośliwości, nie dającej się w rzeczywisty sposób wyrazić kpiny i nie wybrednej oceny, którą urągająco rzuca przed nią, naigrywając z faktu, iż absurdalnie woli sądzić, iż tam było jej lepiej, niż przy nim. Czy rzeczywiście chciała tam zostać, wpojona w nieskazitelność bieli bez wyrazu, w zapach szpitala utkwiony w nozdrzach, w zapach klęski, która wwiercała się tak dogłębnie w momentach umysłu trzeźwości. Nie chciała. Chciała to zakończyć. I nie, nie chciała się zabić. Tylko zasnąć. Obudzić gdzieś indziej i kiedy indziej. Obudzić w rzeczywistości, która przyjęłaby ją do siebie i ukołysała w czułych swych ramionach.
    Milczy. Z zaciśniętymi z uporem wargami i długimi palcami wbitymi w uda na tyle mocno, by roztaczający się po ciele ból przynosił niejako siłę rosnącą wewnątrz, która nie pozwoli jej się poddać, powstrzymując w sobie cały stos słów drgających szaleńczo na języku, które teraz przynajmniej winny pozostać niewypowiedzianymi. W zamian za to jeszcze bardziej poszerza swój uśmiech, który wybija się wyraźnie w delikatności jej drobnej twarzy, przydając mu afektowanego, cholernie pretensjonalnego wyrazu, będącego niejako wściekłym szyderstwem dla potwierdzonych słowami myśli Olafa. Zatrzymuje spojrzenie oczu prosto w jego tęczówkach, wymownie prowokując swą bezczelnością, choć łzy wciąż zasiedlające głębiny jej oczu wciąż tam tkwią, nieodparcie i na przekór niej samej. Wysłuchuje jego słów w milczeniu, nie ośmielając mu przerwać, bo co jak co, zawsze to robiła. Nakręcała nimi, analizowała, zapamiętywała uważnie i dokładnie. Wybuchając w najmniej spodziewanym momencie. Usta jeszcze silniej wykrzywiają się w uśmiechu, bo serce już dawno pękło na części. Odsuwa się w głąb drzwi, kiedy Wahlberg narusza jej ciasną przestrzeń, kiedy przesuwa swoim wzrokiem po jej ciele. W końcu otaczając własnymi ramionami, drżąc niespokojnie przestaje się uśmiechać, wbijając pełne urazy spojrzenie hardo w jego oczy.
    - Ja błyszczę Olafie, w przeciwieństwie do ciebie. Może nieco przygasłam, zasłonięta mrokiem, ale gwiazdy zawsze wychodzą na nowo, roztaczając swój blask wokół i wabiąc do siebie - wyrzuca z siebie cicho i spokojnie, choć w samym jej głosie w żaden sposób nie brak wobec tych słów szczerego tym razem przekonania. Sam uśmiech rozkwitający wolno na jej twarzy tym razem jest słodki i pewny, może w pewien sposób nawet pełen pobłażliwości. - Ty z kolei jesteś mętny i nijaki, musisz otaczać się pięknem, by inni nie dostrzegli twojej brzydoty. Ty już nie żyjesz, jesteś martwy wewnątrz. Bawi cię niszczenie innych, bo tylko to potrafisz. Myślisz, że cię szanują? Oni się ciebie tylko i wyłącznie boją, inni zaś wykorzystują i pieprzą wokół za twoimi plecami. Boli? - unosi brwi w zapytaniu, choć wcale nie chce znać odpowiedzi. Nawet jeśli, nigdy by się do tego przecież nie przyznał. Milknie. Nie przez wyciągniętą przez niego dłoń. Nie przez zatrzymujące się auto. Nawet nie przez to, że otwiera drzwi, ocierając o jej ciało. Ostateczność zawsze zaskakuje. Jego słowa pobrzmiewają w głębi, powtarzane raz za razem w zamkniętej szczelnie na całą resztę innych dźwięków przestrzeni umysłu. Odbijają echem wydźwięku, niczym rzucone monety krążące jeszcze chwilę wokół własnej osi na oblodzonym chodniku. Desperacja wbija się w nią pazurami, kiedy oczy niby nie widząc przyglądają się przerażone rozpościerającemu się przed nią zniszczonemu hostelowi, w jakim najchętniej by ją widział. Nie, żeby uważała, iż skończy w takim miejscu, lecz wszechogarniający strach przesiąka na wylot, wtłacza chłód i całe zimno uparcie igrającej świadomości … Nie jest w stanie funkcjonować bez niego. W momencie, gdy łapie ją za podbródek, gnany wściekłością sprawiając jej ból, znacząc skórę bielą zbyt silnego uścisku łzy wciąż tkwiące w dnie dolnych jej powiek spływają po skórze paląc i raniąc pojęciem swej wobec życia bezbronności. Usta zaś wyginają się w szepcie - “Zabierz mnie stąd”.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Zbyt mocno pragnął być kimś, zapisać się wśród midgardzkiej śmietanki towarzyskiej, lecz potem to uczucie minęło, a pozostało jedynie pragnienie zysku. Chora adrenalina pozyskiwana z ciał młodych dziewcząt i chłopców, a oni jeszcze sami przychodzili prosić go o to, aby ich do siebie przyjął, była nie do zastąpienia. Ani hazard, ani strach, ani ból, nic nie wypełniało tego pożądania. Niewiele wspólnego miało ono z uniesieniem ciała ponad granice możliwości, niewyjaśnionym było, w jaki sposób sława i renoma aż tak mocno wpływają na schorowany umysł, który nieuchronnie się starzał, choć przecież pozostawał w kwiecie wieku. Olaf Wahlberg pragnął mieć wszystko, dając nic i oszukując wszystkich wokół, że daje im wszystko. Zysk miał znaczenie, reputacja miała znaczenie, szepty miały znaczenie. Brzytwa, jakiej chwytała się Lykke była zbyt ostra, aby bez uszczerbku na jej gładkim ciele, mogła wydobyć ją spod powierzchni zimnej wody, w której ewidentnie tonęła.
    Gwiazdy NIGDY nie wychodzą na nowo — parsknął śmiechem, powstrzymując się jednak przed nazwaniem jej idiotką. — Zostaje z nich biała bryła, karzeł, nic niewarty syf, którego nie dostrzeżesz pośród tysięcy piękniejszych gwiazd! — przecież musiała doskonale widzieć, jak kipiała z niego złość, wściekłość za komentarze, jakimi go obdarzyła, z którymi, choć nie zgadzał się, tak przesadny narcyzm nie zezwalał, aby wydawać jej pozwolenie na takie osądy. Mógł na nią napluć, wyrzucić z auta, a wtedy chwycić za ten kawał szkła i raz na zawsze zamknąć ładną buzię.
    Oczywiście, że bolało.
    Każdego słowa słuchał z drgającą powieką, daleki jednak od łez czy podobnie żałosnych odruchów. Nienawiść zaciskała się w ustach, a przelewająca się czara goryczy niemal napełniła do reszty, gotowa swoim żarem poparzyć również byłą panią Wahlberg. Jego potworną złość, gotową zaraz chwycić za jej gardło, aby ukrócić podobne słowa, widać było w każdym drżeniu mięśnia, bo tego dnia, tak samo, jak we wszystkie poprzednie, gdy jeszcze obydwoje na palcach nosili obrączki, trudem chował ból w sobie.
    Oczywiście, że miała rację.
    Niejednokrotnie sam przed sobą przyznawał, że brak mu było serca, że to dawno zostało wycięte i zdmuchnięte z wiatrem, lub, że bryła lodu, którą była, rozpuściła się w końcu od żaru nienawiści. Ostatnim jednak czego pragnął Olaf, było danie tej kobiety satysfakcji. Prędzej skłamie, zaciskając pięści, niż pozwoli, aby uwierzyła, że ma rację. Uśmiechał się cynicznie, gdy jej twarz przyozdabiało słodkie wykrzywienie warg.
    Przecież wiem Lykke, że brak Ci tej pewności siebie. Jesteś nikim, nie zmienię zdania, bo zbierzesz w sobie żałosną odwagę do powiedzenia mi prawdy.
    Ty naprawdę myślisz, że twoje słowa coś jeszcze znaczą? — parsknął pod nosem, z pobłażaniem kręcąc głową. Znaczyły. — Kotku... — nachylił się w ucho kobiety, zbliżając usta zapewne zbyt blisko, nieostrożnie, lecz z pełną premedytacją pozwalając, aby ciepły szept wkradł się weń, a te musnęły płatek. — Ja chcę, by się balikłamstwo. Nie zastanawiał się jednak nad jej słowami na tyle, ile powinien. Przekonany o swej własnej racji, uporczywie budujący wokół siebie świat, w którym wygrywa, bo jedynie to zagłuszało potworne uczucie wypalenia, bólu, jaki pozostawiała przed laty dłoń matki na policzku i tego, który spływał na niego z każdym atakiem bólączki; nieodpartego wrażenia, że to jedynie ułuda, a on sam, zagubiony wokół sieci swoich kłamstw, nie może odnaleźć wyjścia. Złość narasta, tafla lodu pęka, a drzwi otwierają się z hukiem, zadziwiając nawet jego, chociaż własna dłoń chwyta za klamkę.
    Nigdy nie zamierzał dawać jej wyboru, nawet jeśli próbowałaby wysiąść, tak z powrotem, choćby siłą, wepchnąłby ją w swoje objęcia. "Była żona właściciela Besettelse zamieszkująca hostel Svarkatt na obrzeżach miasta", a pod spodem potworne zdjęcie tego widoku? Nie mógłby do tego dopuścić. Nie ukrywał jednak triumfu, gdy szeptała ledwo słyszalnie swoją prośbę. Ta musiała wiele kosztować, duma i godność, o ile jeszcze w ogóle jakąś miała, zdawały się kruszyć z każdym przerażeniem w jej oczach. Olaf zaś siedział wygodnie, górując nad kobietą, dumny z własnej gry, z upokorzenia, jakie musiała czuć pod jego spojrzeniem. Wyciągając rękę, ponownie ocierając się o jej ciało, zamknął drzwi, a powrót z tej pozycji zwieńczył kolejnym sztucznym pocałunkiem na czole kobiety, choć już przecież nikt ich nie widział.
    Tak myślałem... — skomentował krótko, bo w istocie ta obrała przewidziany przez niego scenariusz. Zbyt długo grał już na emocjach tej kobiety, aby nie znać jej pragnień, choć w żadnym ze scenariuszy nie spodziewał się, że tak skutecznie ją od siebie uzależni. Niegdyś to bawiło, dziś mogło sprawić problem. Nieodpowiednio ulokowane uczucia, bo przecież nie zaprzeczy sam sobie, że kiedyś pożądał jej bardziej, dziś zmieniły się w nienawiść. Tej daleko było do obojętności, choć ta druga potrafiła ranić bardziej. Dawno temu... Jak blisko temu było do miłości? A przecież bywali już tak blisko siebie, zatapiając się we własnych ramionach i pocałunkach, radując tym, co Bogowie zechcieli ofiarować. Dziś z tamtych westchnień nie zostało nic oprócz zwątpienia. Ja się tego wyrzekam.
    Tak więc po raz kolejny przekazała mu kontrolę, godząc się na warunki, które stawiał. Tamta kobieta miała rację, mógł przygotować gościnną sypialnię, bo Lykke nie ruszy się nigdzie, jeszcze nie teraz, a na pewno nie dzisiaj, nie dopóki nie zastanowi się co zrobić, zanim doszczętnie go zrujnuje. Teraz na szali stał jedynie jego zdrowy umysł, a obydwoje wiedzieli, że ten dawno zajęła choroba. I tylko durny głos sumienia gdzieś w głębi gardła podpowiadał, że źle czyni, lecz jego Olaf nie posłuchał ani wcześniej, ani w tym momencie, ani nie posłucha go nigdy więcej.
    Nie każ mi potem żałować, że jestem dla ciebie zbyt dobry — mruknął i nie pozbierawszy monet, które rozsypały się na pusty chodnik, odjechali. — Co dokładnie powiedziałaś w szpitalu? Jaką wersję zdarzeń usłyszeli lekarze, pielęgniarki i reszta wariatów podobnych tobie?bo wcale nie są podobni mi. Musiał przygotować się na wszystko, na każdą plotkę, która miała spalić renomę zarówno jego nazwiska, jak i oczka w głowie, jakim było Besettelse.
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Tonie. Jej dusza zbyt płocha i czuła z uporem ciągnie ją w bezkres własnych myśli bezczelnie drwiących szeptem i krzykiem w umyśle zbytecznie niespokojnym, w nieładzie swym niespójnym, poszukującym, doszukującym; zbyteczną wyobraźnią przebiegłą obdarzonym. Porywa ją w głąb. Utrzymuje głowę ponad szklaną taflą pokrytych lodem wód niezmierzonych, dławiąc nimi i wypluwając, wołając resztkami życia sił o pomoc, szarpiąc w ciasnocie przerębli, wijąc w skrępowanym tańcu tonącego, błagając o bogów i łaskę. Umarli zatopieni w mieliźnie wyciągają już po nią swoje ręce, chcąc przyjąć jak swoją, bo w końcu łatwo byłoby się pomylić. Na przekór jednak woda wypluwa ją niczym korek, odnajdując w niej jeszcze wolę o siebie samą walki w ostatnich podrygach życia.
    Próbowała się topić. Próbowała skoczyć z dachu. Próbowała łykać leki. Próbowała ciąć żyły. Jest tyle cholernych sposobów i absurdalnie mało zachęt, by na tym świecie pozostać. Pokaleczona. Złamana. A przecież on miał być jej kotwicą. Nie pozwolić tonąć. Wyciągnąć szerokie ramiona i przyjąć. Wyciągnąć z dna. Ukołysać. Tymczasem pozwalał, by ciemność wokół niej ciągnęła na samo dno. Nienawidziła go za to, bo obiecywał tak wiele. Nienawidziła go za to, bo ważył się kiedyś ją kochać, ofiarowując nadzieję, że inna dusza taka jak jej mogłaby chciałaby powinna lub będzie niezależnie od wszystkiego. Nienawidziła jego kłamstw, bo im ufała. Kochała go i bolało wcale nie to, że go straciła, ale te jego pierdolone, bezczelne zakłamanie, gdy spoglądał jak wszyscy inni w taki sposób, tak jakby znał tajemnicę jej wiecznie krwawiącego wstydu.
    - One jedynie przygasają, stając niewidoczne, oddając swój blask na nowo komuś innemu i stają się silniejsze, bo ktoś inny potrafi ich piękno docenić - wpatruje się głęboko prosto w oczy Olafa, same słowa choć tak dziecięco naiwne pobrzmiewają czystą, ułudną wiarą, bo czasem w swych przypływach woli być idealistką. Jednocześnie zaś skryta gdzieś głęboko w nich uraza wypełza na wierzch, wytykając to, że nigdy jej nie doceniał, w przeciwieństwie do innych mężczyzn. Tymczasem bez słowa przyjmuje jego złość i choć przez drżące usta przemyka cały wpojony w nią wewnętrznie lęk przed jego wściekłą furią, to jednak szaleńczo brnie dalej. Zna go wystarczająco dobrze, by wiedzieć gdzie dotknąć, gdzie nacisnąć, jakich słów użyć, by wewnątrz niego zadrgało, malując wściekłość wzburzeń w jego ciemniejącym spojrzeniu, tłamsząc serce tegoż uczucia uciskiem, by żyły zadrgały niespokojnie, rysując w zmarszczeniu brwi. Jednocześnie nie przyzna, nie wyrzecze, nie zatwierdzi. Zbytecznie słaby, by przyznać, że boli. Prawda zawsze boli, kiedy się ją odrzuca.
    - Znaczą. Dla kogoś innego, niż ty - przerywa mu w pół słowa, znacząc usta cieniem cynicznego uśmiechu - O tak, Olafie. Nie jesteś najważniejszy. Nie wiem dlaczego twoje zakłamane wobec wszystkich innych poczucie wyższości każe ci tak myśleć. Nie wiem dlaczego tak bardzo lubisz niszczyć innych, bo może właściwie jest tak, że tym sposobem chcesz zniszczyć i zabić coś w samym sobie - pogłębia spojrzenie oczu, wzdrygając kiedy ten zbliża usta do jej ucha. Kiedy jego rozpalony wściekłością oddech muska delikatność skóry. Kiedy zbliża się do niej zbyt blisko.  
    - Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz? - dodaje niemal szeptem, głos wypełza zza jej warg, jak gdyby przedostając się przez nie pomimo jej własnej woli.  Dlaczego tak bardzo nienawidzisz tych, którzy tak bardzo cię kochają, gotowi oddać ci samych siebie? Drży na ciele, osłaniając ramionami, z nieprzemierzalnym smutkiem, głęboko poraniona rzucając mu przepełnione nie dającą się ukryć goryczą spojrzenie, kiedy składa pocałunek na jej czole. Czy jest świadom, że nawet teraz usilnie pragnie jego dotyku? Prawdziwości gestów. Jego miłości? Kiedy jej żałosna tęsknota za wspomnieniem wyżera jej serce. Kiedy nie może odnaleźć samej siebie przy nikim innym. Słyszy zawieszone pytania, ale nie odpowiada. Ociera palcami łzy spływające z jej oczu, rozpalone i pełne zamkniętego w nich żalu, który wycieka z jej duszy, nie mogąc tkwić w nim bez końca. Nawet na niego już nie patrzy. Nie potrafi. Nie chce. Nie chce odnaleźć w jego oczach wypisanego tam z lubością triumfu i przewagi. Świadomości, że w jego oczach w rzeczywistości jest nikim.
    NIE JEST NIKIM.
    Konta specjalne
    Bezimienny
    Bezimienny
    https://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.comhttps://midgard.forumpolish.com


    Triumf, który widniał w ciemnych oczach mężczyzny, zdawał się nie być przez niego nawet chowanym, a gotowym, aby zademonstrować światu, że oto on, Olaf Wahlberg, pokonał tę wariatkę, kobietę, która pozbawić chciała go zdrowia i majątku, a przynajmniej taką ją pamiętał. Dziś jednak to jej znieważone spojrzenie zlewało się z bladą skórą, a szpitalny smród, jaki wokół siebie roztaczała, przypominał, że oto Muspelheim zostawiła za sobą, ponownie mogąc odnaleźć spokój przy swym wybawicielu od złego. Każde drgnięcie ust, czy powieki odbierał niczym potwierdzenie zwycięstwa, napawał się tym lękiem, gotów ponownie sprowadzić go na kobietę, byleby tylko nie blokowała mu więcej tej atrakcji. Nie wrodzone, a wyuczone poczucie wyższości, również nad nią, zdawało się karcić jakąkolwiek myśl o współczuciu, choć głos sumienia, który osiadł gdzieś z tyłu grdyki, usilnie odbierał mu radość z tego widoku. Złamana, skończona, żałosna, pusta, wielka szkoda… Do myśli nie dopuszczał już, że była żona mogłaby potrafić zadbać sama o siebie, ale nie podejrzewał, że posunie się aż do takiej głupoty, gotowej zagrozić jego reputacji i renomie Besettelse. Niepotrzebne śledztwa, zbędne przesłuchania i dopytywania, tego unikał nie od dziś dzień, tak więc sprowadzanie sobie na głowę nadgorliwego oficera, wyciągniętym było z koszmarów.
    A jednak on sam, niczym Baldur wielbiony w Asgardzie ponownie wyciągał w jej kierunku pomocną dłoń. Olaf za nic swojej winy nie widział, a skoro ta w sądzie nie została mu udowodniona, tak jej nie było. Każdy, kto twierdził inaczej, nie mógł mieć racji. Jedynie fakt majątku, oczywiście i tak niesprawiedliwie rozdzielonego między ich dwójkę, ze znaczną przewagą dla właściciela Besettelse, irytował bardziej, niż powinien. Myślał, że kupuje jej milczenie, że runiczny talar zastąpi jej miłość i ciepło męskiej dłoni, lecz tak się nie stało. Widać potrzebowała ledwo roku, aby znaleźć się w punkcie, z którego upadek zakończyłby wszystko, co w niej dobre i co złe. Wisiała nad krawędzią, a wiatr spychał ją w przepaść, lecz Lykke miała coś, bez czego nie mogłaby opuścić tego świata. Nie ruszyłaby nigdzie bez nienawiści swojego byłego męża, którą darzył ją z równą siłą jak przed laty amorem, choć i o tej trudno było mówić romantycznymi słówkami.
    Nazywanie tamtego uczucia kochaniem było skrajnością, błazenadą i zwyczajną ignorancją, bo tak daleko mu było do miłości, jak daleko miał człowiek do drugiego człowieka. Pożądanie, którego nie krył przy pierwszym muśnięciu jej ust, pragnienie, aby drobną postać chwycić w ramiona i nie puścić, by posiadać ją na własność. Nie omieszkał do tego doprowadzić, choć czy Lykke mówiąc wtedy "tak", gdy to klękał przed nią z pierścieniem o diamencie cięższym niż jego kłamstwa, spodziewała się, lub chociaż śniła o tym, jaką niedolę na siebie sprowadza? Jej myśli i tak zresztą zmieniały się przesadnie często. Irytująco drażliwa na ziemskie czynniki, była utrapieniem w momencie, w którym miała być spokojem. Temu też najpiękniejsza była, gdy spokój płynął jej żyłami, gdy krew rozrzedzona słodkim miodem mrużyła jej oczy, które Olaf z kolei całował, by takim go pamiętała. Krzyk, siniak na nadgarstku, czy łza w jej oku nie miała przecież znaczenia. To tylko humorki. Śmiechy na pogrzebie i smutki na ślubie, dezaprobatę należało powstrzymać, a któż inny mógłby to zrobić jeśli nie ukochany mąż, który przecież przysięgał jej przed wszystkimi bezpieczeństwo we własnych ramionach.
    Ten sam człowiek teraz parskał śmiechem na każde słowo, które padając jej ust, miało nagminnie przypominać, że jest kimś.
    Jesteś nikim, moja ukochana.
    Oszukujesz samą siebie, Lykke. Zniknęłaś, tak samo jak gwiazdy znikają z map nieba. Nikt o nich nie pamięta. NiktNIKT. Kto inny byłby w stanie docenić ten schorowany umysł, kto mógłby zadbać o nią, kto pędziłby do szpitala, aby odebrać kobietę, która postradała więcej niż zmysły? Uruchamiał wszelkie kontakty, nadużywał ich, gotów wręczać łapówki, opłacać każdego z lekarzy, aby tylko uwolnić ją z tej samotni, z tego bólu i przekleństwa, jakim był biały pokój na piętrze numer cztery. I co z tego, że egoistycznie? I co z tego, ze dla siebie, że jej uczucie nic tu nie znaczyło, a równie dobrze odbierać mógłby truchło, aby tylko nie rozprawiali niepochlebnie na jego temat? Co z tego, że świadomość, że ciało damskiej postaci, która i dla niego przed laty coś znaczyła, nawet jeśli tym czymś była przyziemność pragnień, miało spocząć na zawsze, że to on miałby je zidentyfikować, przytłaczała? Nie musiał przecież owej myśli dopuszczać bliżej niż do dolnego żebra, niech kłuje, ból zawsze mija.
    A co jeśli kiedyś nie minie?
    Twarz ledwo poruszyła się, gdy wspominała o kimś. Choć Wahlberg nie mógł oderwać od niej wzroku, w zielonkawym spojrzeniu dopatrując się kłamstwa, tak usta wyrażały więcej. Bo choć oczy pałały zazdrością, niezrozumieniem, tak w wargach wyczytać mogła złość. Niepewność ledwo kryła się pod rzęsami, niedowierzanie, że ktokolwiek mógłby dla niej coś znaczyć, aż cisnęło się na usta, aby wyśmiać, aby okazać rozbawienie. W zamian za to jednak pokręcił głową w spokoju tak jak ojciec, gdy wysłuchiwał historii trzylatka równie nieprawdopodobnych, jak dziecięca baja.
    I gdzie ten ktoś jest teraz? — uniesione wyżej brwi, choć wyrażały rozbawienie, tak przez resztę twarzy przemykały emocje nader inne. Może i postronny widz nie rozpoznałby ich, lecz kobieta, która i jego szczękę trzymała w dłoniach, gdy splątywali się w pocałunkach, namiętni i naiwni, że nie sprowadzą na siebie cierpienia, musiała je widzieć. Złość, nienawiść, strach, ból, rozbawienie, pożałowanie, zazdrość. Wszystko na raz i nic. — Czemu siedzisz tu ze mną, czemu to ja odbierałem cię z tamtego miejsca, a nie on?bo go nie ma. Bo go nie ma. Bo go nie ma.Spójrz na siebie... Dla kogo miałabyś coś znaczyć? — Olaf nie szczędził słów, gotów po raz kolejny przypomnieć jej jak wielkim problemem się stawała, jak zamiast ozdoby przy swym ramieniu, dostał utrapienie.
    Nie odpowiedział jednak dlaczego nienawidził jej tak bardzo. Chociaż, czy sam potrafiłby to przed sobą wyjaśnić? Nienawiść niedaleko padała od burzy uczuć, jaka to rosła w ich małżeństwie, a powodów było zbyt wiele. Zbyt wielkie sarnie oczy, zbyt małe miękkie usta, zbyt wysoki głos gdy płacze, zbyt niski gdy szepcze, zbyt wątła sylwetka, zbyt szerokie żebra... Za wiele mówiła, za mało mówiła. Wciąż płakała, nie płakała nigdy. Zmienna jak wiosna, chłodna jak zima, smutna jak jesień, a jej umysł rozpalał jak letnie słońce, prowadzone przez Sol po niebie. Zamilknął więc, na sekundy odwracając wzrok, aby nie oczekiwała więcej niż krótki wydech. Wymowny nie mówił nic, przypatrując się oto kolejnym spazmom bólu i strachu, które w drganiu jej ciała były banalnymi do rozpoznania, bo oto objawić się miały łzy. Słone i upragnione, znienawidzone. Olaf nie lubił gdy płakała. Była ładniejsza z rozmarzeniem na ustach.
    Nie odezwał się jednak ni słowem, z własnej butonierki wyciągając jedwabną kremową poszetkę, a następnie, nachylając nad kobietą, otarł łzy spływające po zmarzniętych policzkach. Choć ta odwracała wzrok, a własną dłonią ścierała swój płacz, tak Wahlberg nie ustępował. Przecież obiecał. Delikatny materiał chusteczki nie mógł zranić twarzy, którą teraz ponownie trzymał w swej dłoni, lecz już nie mocno, a ledwo palcem podtrzymując ją przed upadkiem, tak jak robił to przez całe małżeństwo. Ta miękko mogła oprzeć na jego dłoni szczękę, odwracając ją w stronę towarzysza.
    Zbyt dobrze znał Lykke, za dużo wiedział o byłej żonie i o ludziach. Oportunista uporczywie szukający sobie okazji, z najwyższą dbałością pożądający jedynie sukcesu i zwycięstwa, grał tak, jak należało. Ukochany opiekuńczy mąż, przecież nim był. Nie stręczycielem, nie złoczyńcą, nie agresorem, a opiekunem.
    Nie myśl, że byłbym szczęśliwy, gdyby coś ci się stało — jak różny był ten głos, od który tego wyśmiewał fakt, że komukolwiek mogłoby zależeć na niej. — A to oznacza, że będę dziękował bogom, że żyjesz — bogobojny Olaf Wahlberg, który w świątyni wygłaszał najpiękniejsze modły, a Odyna czcił nade wszystko, był jedynie kłamcą, gotowym powiedzieć cokolwiek, aby pozyskać to, czego pragnął. Dziś chciał kontroli nad nią, ponownego posiadania jej, gdy już wypadała mu z rąk. Złapania swej zdobyczy, upewnienia się wobec jej przyszłości, JEGO przyszłości.
    Odsuwając się zostawił poszetkę w jej dłoni, na którą spojrzał, delikatnie w górę podsuwając rękaw płaszcza, aby dostrzec świeży opatrunek lewego przedramienia, gdzie jeszcze niedawno wcinało się ostrze. Każda sekunda wypuszczanego głośno powietrza była przez niego wyliczona, gdy to smutnym wzrokiem powrócił w oczy byłej żony, następnie na jej lewej dłoni kładąc swoją, aby mogła ją chwycić, upewnić się, że jest obok. Nie przeprosi, bo nie miał za co, ale i nie odpuści. — Opowiesz mi w domu, gdy zmyjesz z siebie szpitalny brud... — w wannie czekać miały olejki, obok perfumy, a tuż za nimi jej normalne życie, które nic wspólnego z normalnością już mieć nie będzie. — Nie zostawię cię, Lykke — nie kłamał przecież. Opiekuńczy głos krył za sobą o wiele więcej. Miał stać się jej przekleństwem, chociaż… Czy ten etap nie był już dawno za nimi?
    Konta specjalne
    Nieznajomy
    Nieznajomy
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Nie jest nikim. Choć ten zarzut w swej udręczonej nikłą pewnością samej siebie świadomości odnajdywała w jego oczach. Gestach ślepą nienawiścią nadawanych, odbijających owe uczucie w zgięciu zmarszczek linii rysowanych na jego czole, w ramie ciemnych brwi ciemięzcy, który nielitościwie powziął jej serce w swoje palce i gniótł je dotkliwie tłamsząc w uścisku, podczas gdy ona umierała w trawiącym ją bólu świadomości swej przegranej. Nie rozumiejąc właściwie dlaczego z lękliwością własnej łamliwej duszy poddawała się uczuciu, które paliło i zżerało, choć obiecywała sobie nieraz, iż nikt zupełnie jej bijącego żywo serca nie chwyci i nie posiądzie.
    Kochać to niszczyć, a być kochanym równa się z byciem zniszczonym.
    KOCHAŁA.
    Odnajdując ciepło jego dłoni silnych i intensywnych.
    Odnajdując żar namiętny w pocałunkach i tańcu ciał szaleńczym.
    Odnajdując zrozumienie bez słów płonnych i niekoniecznych w pełnym ich milczeniu.
    Odnajdując bezpieczeństwo tam, gdzie wcale go nie było, bo wcale być nie miało.
    Być może coś w głębi niej podpowiadało cicho swym zaklętym szeptem, że winna go odepchnąć i od siebie odrzucić, gdy stawał się jej bliższy. Gdy więził w pułapce swych ramion, zaklęcia swe rzucając warg szelestem, wtapiając je w skórę i w ciała obręb. Być może czasem odnajdywała je w głosie rozsądku cicho pobrzmiewającym w czaszki sklepieniu. Uwodziła i odpychała. Potrzebowała chcąc więcej i więcej, by potem uznać za w swoim życiu osobnika zbędnego i zupełnie jej niepotrzebnego. Miotając w uczuciach i emocjach pozostających w niej ledwie na chwilę, by zaraz zastąpić je odmiennymi, wyrzucanymi z siebie w szaleństwie. Kochał najpewniej tę jej dzikość. Kochał i nienawidził równie mocno jednocześnie. Czy ci mnie jeszcze w jakikolwiek sposób brakuje, Olafie? Czy gotów jesteś jeszcze przyznać się do jakiegokolwiek uczucia żywszego sam przed sobą?
    Nie musi spoglądać, by wiedzieć.
    Nie musi dotykać spojrzeniem jego twarzy, by odnaleźć dotykalną niemal pogardę, odcisk triumfu, który na nowo sobie samemu przypisuje. Szczyci się tę swoją cholerną, popieprzoną zupełnie władzą nad nią, bo mu na to za każdym razem bez własnej bądź co bądź stanowczości pozwala. Przygryza usta. Zbytecznie mocno, by nie poczuć stróżki krwi na języku. Nie chce się poddawać. Nie ma sił, by walczyć. Spogląda rozszerzonymi oczyma prosto w oczy Wahlberga, odpuszczając sobie dalszą dysputę na temat znikania gwiazd, podczas gdy użyta metafora przekształca się w jego ustach w zupełnie różne od siebie znaczenie. Podczas gdy sama pewna tego, iż słowa ranią waży się umniejszyć jego osobę, rzucając ostrzem zbytecznie tępym jednak w jegoż samoocenę, bo czyż w swej narcystycznej istocie waży się sądzić, iż jest jej jedyny? Obserwuje jego twarz z niemym uśmiechem ledwie rysującym w zakłamaniu rozbawionych oczu, wpatrując się w te jego na tyle głęboko, by odnaleźć wszystkie te uczucia nim wewnątrz targające. Jego życie jest wieczną grą, daleką od jakiejkolwiek prawdziwości i kojącego rozsierdzony umysł spoczynku. Tylko czekać, aż cała ta dźwigana na twarzy maska trzaśnie, wbijając swoje odłamki w samo serce. Pozostawia go w niepewności wyjątkowo dłużący się moment, nie wyjaśniając, trzymając go na rozżarzonych węglach, bo dobrze wie, że one parzą. Uśmiecha się na nowo. Cynicznie. Urągliwie. Pobłażająco.
    - Ty mnie nie odbierałeś, Olafie. O nie. Ty wyszarpałeś mnie stamtąd wbrew woli choćby mojej, tylko po to, by ukryć fakt, iż gazety mogłyby rozpisywać się i gdybać o przyczynie, której mogłeś być powodem. On mnie znalazł i czekał cierpliwie, by poskładali moje serce. Bo są jeszcze ludzie wokół mnie, którym na mnie zależy, jakbyś chciał wiedzieć - słowa brzmią cicho i spokojnie, pomimo wpisanego w nie wyrzutu. Samo spojrzenie jej wytężonych oczu gwarantuje zawartą w nich prawdę, choć nie są w stanie ukryć bólu, który odczuwa w samej siebie głębi. Mrocznej czerni strachu zmieszanej z całą gamą innych odcieni uczuć przeżerających się nawzajem. Chaotycznie i nieskładnie, niczym rzucone z rozmachem krople farby ściekające po płótnie, gdy nie wiemy jeszcze jaki efekt końcowy oddadzą. Chce znać odpowiedź. Domaga się jej głębią ciemniejącej zieleni spojrzenia, ustami rozwartymi w lekkości w oczekiwaniu. Dlaczego miłość zamieniliśmy w nienawiść sączącą się pod skórą, przenikającą i trawiącą nas samych?
    W końcu pęka. Malujący się strach swą barwą zalewa płótno, podczas gdy z oczu w odczuciu świadomości wydźwięku ów dzieła spływają łzy. Niepokornie przejrzyste w bezsilności. Drgające chwilę nieruchomo na jej twarzy, by puścić w bieg po zasnutej niewypowiedzianym smutkiem twarzy, którą ociera drżącymi dłońmi. Kiedy pozwala, by jedwab poszetki przylgnął do niej swoim ciepłem. Kiedy on bierze tę twarz w swoje dłonie, a sama opiera brodę o brzeg wyciąganej z prawdziwą, albo wcale troską dłoni Wahlberga. Wpatruje się w głębię jego oczu pragnąc odnaleźć za wszelką cenę prawdziwość i autentyczność ów gestu. Pragnąc odnaleźć schowane głęboko w kamienia sercu uczucie?
    NAIWNA!    
    Pamiętaj o światłości i wierz w światłość. Chwila jasności nim zapadnie wieczna noc.
    - Nie chcę żyć bez ciebie - szept wyrywa się w ciszy zza ściśniętego sznurem łez gardła, kiedy mężczyzna przesuwa rękaw jej płaszcza, spojrzeniem dotykając nie blizn, lecz jakoby jej strzaskanego przez samego siebie przecież - serca. Przesuwa wzrokiem po nim, zespala z tym spojrzeniem, by w końcu unieść wzrok i utkwić go w samej głębi oczu Wahlberga, doszukując jakiejkolwiek reakcji. Doszukując prawdy czającej się na samym dnie jego ciemnych oczu. - Nie chciałam się zabić - powtarza to samo, co mówiła wcześniej za każdym razem lekarzom, przekonując być może samą też siebie. - Chciałam tylko, by to wszystko się skończyło - dodaje tylko, milknąc wsłuchana uważnie w słowa mężczyzny, rozważając je w całej swej istocie głębi, uśmiechając jeszcze lekko, ledwie widocznie poprzez zatrzymujące się łzy. Tylko nieliczni wiedzą, jak bardzo boli ten rodzaj uśmiechu. Zamyka oczy, składając głowę na jego kolanach, bez słowa godząc na jego warunki.

    Lykke i Olaf z tematu


    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.