:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
12.02.2001 – Gabinet – Nieznajomy: V. Ketelä & Bezimienny: K. Forsberg
2 posters
Bezimienny
12.02.2001
Wyjątkowo cenisz sobie te chwile w ciągu dnia, gdy za pacjentami, przyczepione kurczowo do ich oddalających się zatłoczonym korytarzem pleców, rzucone przez ciebie w pożegnaniu do widzenia zamyka cię na krótki moment w bezpiecznej przestrzeni gabinetu skuteczniej niż przymykane zwyczajowo drzwi — odnosisz wówczas wrażenie, jakby na kilka darowanych ci minut, dzielących cię od następnego kuracjusza, w progu pokoju stawała niemożliwa do sforsowania przez nieuprawnione osoby przeszkoda. Dla pewności otrzymanego spokoju, tuż nad klamką przykładasz rękę, zakrywając niewielki fragment drzwi i framugi, i trwasz w tej pozycji do czasu, aż przeświadczenie że nikt zaraz się nie wróci otula cię od środka, rozluźniając napięte mięśnie: od początku wizyty unoszone w uprzejmym uśmiechu kąciki warg opadają swobodnie, a spięte od wysiłku ramiona zaczynają nieznacznie drżeć. Pokonujesz opieszale odległość dzielącą cię od wychodzącego na szpitalny ogród okna, dłonią rozmasowując w międzyczasie zesztywniały kark, i przystajesz przy nim w niezdecydowaniu, rozdarta między potrzebą wpuszczenia do pomieszczenia świeżego powietrza, które natychmiast rozmyłoby kwaśną, ledwie zauważalną dla kolejnych pacjentów woń pozostawianych przez ostatnią godzinę oddechów, a świadomością, że wyziębiony lutowym mrozem pokój sprawiać będzie dyskomfort następnemu rekonwalescentowi. Zerkając mimochodem w stronę biurka, dla potwierdzenia wyłuskanej z pamięci informacji, wzrokiem odnajdujesz na schludnym stosiku dokumentacji nazwisko poprzedniego pacjenta i z chwilowym rozdrażnieniem własną niezapobiegliwością rozsuwasz papiery, by dotrzeć do danych następnej, oczekującej w kolejce osoby. Cień uśmiechu przemyka ci przez twarz i ponownie podchodzisz do okna, otwierając je na oścież; kąsający podmuch wiatru wdziera się gwałtownie do środka, niemal od razu przyprawiając cię o drżenie i gęsią skórkę, która dropiatością ścina ci skórę na przedramionach, zaś znajdujące się na brzegu biurka papiery podrywając do krótkiego tańca w powietrzu, by bezładnie pozwolić im opaść na podłogę. Sięgając po nie, kątem oka dostrzegasz uchylające się drzwi i wślizgujący się do wewnątrz cień, nie od razu jednak wstajesz, by z naganą wyprosić intruza na korytarz, najpierw kończąc zbieranie rozsypanej dokumentacji, którą z powrotem odkładasz na blat, dociążając pustą już filiżanką.
— Teraz nie… — Reszta zdania zamienia się w westchnienie, kiedy odwróciwszy się w stronę wyjścia z gabinetu rozpoznajesz zbyt dobrze znaną ci sylwetkę. Odprysk zaskoczenia mąci na krótko taflę twojego oblicza i chociaż znika chwilę później, równie prędko jak się pojawił, jakby był ledwie przewidzeniem, zdradza jak bardzo zdziwiona jesteś jego obecnością w tym miejscu. — Stało się coś? — Pytanie mimowolnie oblekasz w troskę, którą dopiero po chwili dostrzec można również na twojej twarzy, kiedy ściągnięte w początkowym niezadowoleniu rysy łagodnieją, a uważnym spojrzeniem przyglądasz się niezapowiedzianemu gościowi. Chociaż wiesz, że nie powinnaś, że paradoksalnie dla własnego komfortu wypadałoby abyś poprosiła, by został w progu, z pewnym rodzajem ulgi przyjmujesz fakt, że nie musisz przypominać mu, aby zamknął za sobą drzwi. Komfort posiadania własnego gabinetu bywa jednak zdradliwy — niejednokrotnie już przekonałaś się, że podjęta pod wpływem chwili decyzja nie należała do tych właściwych; że możliwość wyboru między poufałością prowadzonych za zamkniętymi drzwiami rozmów, a dopuszczaniem do jawności osobliwych konfrontacji nie gwarantowała ci spokojnego snu — i już teraz czujesz, jak gnieżdżące ci się w głowie stworzonko niepokoju zaczyna ostrożnie drapać ci świadomość, jakby liczyło, że jeszcze zmienisz decyzję.
Nieznajomy
List nie powinien do niego trafić – możliwość swobodnego przysyłania dowolnej korespondencji pod adresem ich nazwiska musiała zostać dawno ograniczona; zamiast trafiać do ich obojętnych rąk, trafiały więc w wynajmowaną do tego przestrzeń, trafiały na margines świadomości i daleko poza peryferie zainteresowania, sterty kopert o nieprzełamanych pieczęciach czekające na dzień regularnej czystki. Nie interesowało ich to wszystko; zaproszenia na imprezy charytatywne, perfumowane kartki od młodych dziewcząt, czasami z przemyconymi w kopercie zdjęciami, za które mogliby zapłacić karierą, bezkształtne bazgroły najmłodszych entuzjastów hokeja z rzewnymi deklaracjami naiwnych ambicji, na które w przyszłości zmarnują ważne lata swojego rozwoju, by ostatecznie, w najlepszym wypadku, zostać instruktorami dla dzieci na lokalnych lodowiskach – czego, oczywiście, nie mógł im powiedzieć, choć myślał o tym za każdym razem, gdy reputacja wymagała zachęcającego szturchnięcia przez publiczną demonstrację, falsyfikowanych z uśmiechem, dobrych serc. Zwykł pojawiać się pod drzwiami magazynu w terminie kremacji wszystkich tych cudzych afektywnych bzdur, by wyłowić spośród skazanych pojedyncze przypadki mogące posłużyć za wygodne szczeble do przychylności ludzi, bo choć odwiedzanie sierocińców nie należało do jego ulubionych zajęć, w rachunkach, pieczołowicie rozpisywanych przy wieczornym papierosie, zawsze kalkulowały się dobrze, a dziennikarze chętnie łykali podobne przynęty.
Ten list jednak, ciążący mu teraz przyjemnie w wewnętrznej kieszeni rozpinanego za drzwiami szpitala płaszcza, nie należał do tych wybranych szczęśliwców – wylądował na jego biurku poprzedniego popołudnia, choć nie powinien do niego trafić; dopilnował przecież, by podobne rzeczy nie zbierały mu się w zasięgu wzroku i nie marnowały mu czasu. Równe rzędy liczb zatrzymały mu się pod ręką, nieprzeliczone, kiedy podnosił małą kopertę z brzegu hebanowego blatu, obracał ją w palcach, w końcu przełamując wosk, by spojrzeć na krótki list z niezadowolonym politowaniem, dopóki oszczędny kształt inicjałów nie zatrzymał jego uwagi, przyprawiając go prawie o uśmiech i prawie o błąd w estymacjach. Prawie zapomniał o kosztach utrzymania domu w Kuusamo, podejrzanie podniesionych w ostatnich obliczeniach księgowego i prawie zgodził się na zwiększenie pensji ulubionej pielęgniarki matki, ale popiół spadający z papierosa na napoczęty list rozdrażnił go, przypominając, że zarabiała już absurdalnie dużo.
Nie pukał; nie miał w zwyczaju dopraszać się o uwagę uprzejmą manierą, gdzie nie wydawało mu się to ani konieczne, ani szczególnie efektowne – zdawało się, że o wiele skuteczniejsza była z nią, przeciwnie, zwłaszcza niegrzeczność; lub jemu zwyczajnie sprawiała szczególną przyjemność, więc więcej nie miało znaczenia. Jej urwany westchnieniem protest pozostawił wobec tego bez odpowiedzi, szczękiem zamykanych za sobą drzwi akcentując jedynie niegrzeczne lekceważenie. Okno szeroko otwarte na zasypany śniegiem ogród i rozsypana wszędzie dokumentacja wydawały się dziwacznie do niej pasować; ściągnął brwi w pierwszej chwili, ale nie było w tym właściwie zaskoczenia – jedynie rozbawiona przekorność, unosząca mu kąciki ust w prawie przyjemnym uśmiechu, w grymasie drażniąco sugerującym, że odpowiedź na zadane pytanie była oczywista dla nich obojga. Nie kłopotał się, żeby pomóc jej z papierami; wchodząc głębiej, odchylił z nadmiernie swobodną manierą klapę płaszcza, by sięgnąć do wewnętrznej kieszeni i przydeptał skraj przeoczonej zgubionej kartki, by przesunąć ją lekko podeszwą po podłodze pod swoje spojrzenie, ze szczątkowym zaciekawieniem, szybko zresztą gasnącym.
– Ty mi powiedz – mruknął opieszale artykułując słowa, jakby w istocie nigdzie mu się z tą rozmowę nie spieszyło, podnosząc wzrok wyżej, ku jasnym talarom jej sarnich oczu. Wysunął z kieszeni papierośnicę, zachęcony otwartym oknem, może wyłącznie po to, by doprowadzić ją do grymasu mniej przyjemnego. Troska, malująca się na jej bladym licu obecnie, była mu wprawdzie nie w smak rozczulająca; urocza, jak czasem myślał, nie zauważając momentu, w którym przestało brzmieć to zupełnie ironicznie. – Nie brałem cię za nieśmiałą. Tym bardziej nie za kogoś marnującego czas na smarkate podchody – zauważył, spoglądając na nią z chłodnym zadowoleniem, zuchwałością ostrzącą się w rysach fizjonomii i uważnym spojrzeniu. Wysunął niespiesznie papierosa i, przewracając go w palcach, uderzył końcem filtra parokrotnie w bok zdobionego pudełka. – Wstydzisz się mnie?
Jak słodka, urocza podlotka – było to prawie pociągające.
Ten list jednak, ciążący mu teraz przyjemnie w wewnętrznej kieszeni rozpinanego za drzwiami szpitala płaszcza, nie należał do tych wybranych szczęśliwców – wylądował na jego biurku poprzedniego popołudnia, choć nie powinien do niego trafić; dopilnował przecież, by podobne rzeczy nie zbierały mu się w zasięgu wzroku i nie marnowały mu czasu. Równe rzędy liczb zatrzymały mu się pod ręką, nieprzeliczone, kiedy podnosił małą kopertę z brzegu hebanowego blatu, obracał ją w palcach, w końcu przełamując wosk, by spojrzeć na krótki list z niezadowolonym politowaniem, dopóki oszczędny kształt inicjałów nie zatrzymał jego uwagi, przyprawiając go prawie o uśmiech i prawie o błąd w estymacjach. Prawie zapomniał o kosztach utrzymania domu w Kuusamo, podejrzanie podniesionych w ostatnich obliczeniach księgowego i prawie zgodził się na zwiększenie pensji ulubionej pielęgniarki matki, ale popiół spadający z papierosa na napoczęty list rozdrażnił go, przypominając, że zarabiała już absurdalnie dużo.
Nie pukał; nie miał w zwyczaju dopraszać się o uwagę uprzejmą manierą, gdzie nie wydawało mu się to ani konieczne, ani szczególnie efektowne – zdawało się, że o wiele skuteczniejsza była z nią, przeciwnie, zwłaszcza niegrzeczność; lub jemu zwyczajnie sprawiała szczególną przyjemność, więc więcej nie miało znaczenia. Jej urwany westchnieniem protest pozostawił wobec tego bez odpowiedzi, szczękiem zamykanych za sobą drzwi akcentując jedynie niegrzeczne lekceważenie. Okno szeroko otwarte na zasypany śniegiem ogród i rozsypana wszędzie dokumentacja wydawały się dziwacznie do niej pasować; ściągnął brwi w pierwszej chwili, ale nie było w tym właściwie zaskoczenia – jedynie rozbawiona przekorność, unosząca mu kąciki ust w prawie przyjemnym uśmiechu, w grymasie drażniąco sugerującym, że odpowiedź na zadane pytanie była oczywista dla nich obojga. Nie kłopotał się, żeby pomóc jej z papierami; wchodząc głębiej, odchylił z nadmiernie swobodną manierą klapę płaszcza, by sięgnąć do wewnętrznej kieszeni i przydeptał skraj przeoczonej zgubionej kartki, by przesunąć ją lekko podeszwą po podłodze pod swoje spojrzenie, ze szczątkowym zaciekawieniem, szybko zresztą gasnącym.
– Ty mi powiedz – mruknął opieszale artykułując słowa, jakby w istocie nigdzie mu się z tą rozmowę nie spieszyło, podnosząc wzrok wyżej, ku jasnym talarom jej sarnich oczu. Wysunął z kieszeni papierośnicę, zachęcony otwartym oknem, może wyłącznie po to, by doprowadzić ją do grymasu mniej przyjemnego. Troska, malująca się na jej bladym licu obecnie, była mu wprawdzie nie w smak rozczulająca; urocza, jak czasem myślał, nie zauważając momentu, w którym przestało brzmieć to zupełnie ironicznie. – Nie brałem cię za nieśmiałą. Tym bardziej nie za kogoś marnującego czas na smarkate podchody – zauważył, spoglądając na nią z chłodnym zadowoleniem, zuchwałością ostrzącą się w rysach fizjonomii i uważnym spojrzeniu. Wysunął niespiesznie papierosa i, przewracając go w palcach, uderzył końcem filtra parokrotnie w bok zdobionego pudełka. – Wstydzisz się mnie?
Jak słodka, urocza podlotka – było to prawie pociągające.
Bezimienny
W podbrzuszu czujesz nieprzyjemny uścisk — dzieje się tak za każdym razem, gdy jakikolwiek mężczyzna zwraca się do ciebie w ten sposób, w jaki robi to właśnie Ketelä: chcąc dać ci do zrozumienia, że może mieć nad tobą władzę, że sama niewiele znaczysz, że nigdy nie będziesz miała kontroli nad prowadzoną rozmową, nad sytuacją, w jakiej się znajdujesz, nad własnym życiem, a przede wszystkim nad swoim rozmówcą. I chociaż jesteś przyzwyczajona do podobnego traktowania — chociaż pozwalasz na nie z pełną premedytacją, mając nadzieję, że dzięki temu zamaskujesz własną naturę, że starając się być od czasu do czasu uległą, zahukaną gąską, nikomu przez myśl nie przemknie, że każdego z nich nakłonić mogłabyś do zrzucenia się z grani gór Bardal, że bez mrugnięcia okiem patrzyłabyś, jak braknie im tchu, gdy bezlitosne głębiny Morza Norweskiego zaciskałyby się na ich bladych ciałach — za każdym razem krew odpływa ci z twarzy, odpływa z zaciskających się kurczowo na najbliższych przedmiotach placów, by zacząć tętnić gniewnym, niemal wojowniczym rytmem w piersi, a trzepot łomocącego o kraty żeber serca na moment zasnuwa twoje myśli mgłą nierozwagi. Z każdym podobnym incydentem zdajesz sobie coraz bardziej sprawę z tego, że niewiele dzieli cię od momentu, gdy w zbierającej gorycz przedmiotowego traktowania czarze zabraknie wkrótce miejsca na kolejne, sączące się jak ropa ze świeżej rany krople. Wciąż jednak, wbrew rozsądkowi, nie robisz nic, by wprowadzić w tej sferze jakiekolwiek zmiany.
Jakbyś nie ich testowała, ale samą siebie.
Drżysz mimowolnie, gdy kolejny, nieoczekiwany podmuch mroźnego powietrza wkrada się do pomieszczenia, sunąc niespiesznie po odsłoniętej skórze twojego karku, wsuwając się pod bawełniany, luźny materiał szpitalnego uniformu, byś na koniec w krótkim dygocie ściągnęła ku sobie łopatki. Pobielałe od zaciskania na krawędzi blatu kłykcie prawej dłoni przenosisz na wychłodzoną szyję, odsuwając się nieco w tył, prawie przywierając do biurka i tworząc przestrzeń na ewentualne prześlizgnięcie się mężczyzny między tobą, a masywnym cielskiem stołu terapeutycznego. Spojrzenie uparcie zawieszone nadal masz jednak na jego twarzy, zahaczone o jego arogancki uśmiech, choć kątem oka dostrzegasz tę jedną, zabłąkaną kartkę; choć fantomowo wyczuwasz znajdujący się kilka centymetrów dalej, przewieszony o oparcie krzesła, miękki materiał burgundowego swetra; choć nie przepadasz za wzajemnym wyzywającym, prawie gniewnym mierzeniem się wzrokiem.
— Do czego zmierzasz? — Marszczysz brwi, zbita z tropu jego odpowiedzią. I kiedy wreszcie zerkasz w bok, zwiedziona odbitym przypadkowo refleksem światła w karafce z olejkiem, wraca ci rezon, a zaczerpnięte głębiej powietrze oczyszcza pełne skonfundowania myśli. Przez twarz przemyka ci nawet cień zabarwionego rozczarowaniem uśmiechu, bo przez moment naprawdę myślałaś — miałaś nadzieję — że przyszedł do ciebie z problemem, któremu byłabyś w stanie zaradzić fachową wiedzą; że w rozmowę nie zaplączą się znów niepotrzebne złośliwości, którymi zaczynasz być zmęczona. — Poważnie, Vilho… Mówisz o smarkatych podchodach, o zgrywaniu nieśmiałej, ale sam nie przejdziesz do rzeczy. Nie mam ani daru Odyna, by czytać ci w myślach, ani czasu na zabawianie cię rozmową. Jestem w pracy — przypominasz mu tonem ostrzejszym niż zamierzałaś, jednocześnie jednoznacznym gestem zapraszając, by podszedł do okna, jeśli zamierza tu palić. Nie strofujesz go, że to nieodpowiednie miejsce na tego typu przyjemności; nie masz czasu na wdawanie się z nim w dyskusje dotyczące właściwego zachowania, bo wiesz, że wyłącznie przymusem własnej aury mogłabyś w jakikolwiek sposób na niego wpłynąć. Wierzyć chcesz jednak, że nie po to bogowie obdarowali cię wyjątkowymi genami, byś miała za ich sprawą wychowywać dorosłego mężczyznę. — Słucham? — Trudno powstrzymać ci się od parsknięcia śmiechem, choć na twarzy maluje ci się konsternacja. Niepokoi cię fakt, że kolejny raz w przeciągu ledwie kilku minut wprawiona zostajesz przez niego w zdziwienie; niepokoi cię, że nie wiesz, czego od ciebie oczekuje; niepokoi cię, że każdym swoim słowem próbuje wpędzić cię w poczucie winy. — A powinnam? — Choć starasz się, by pytanie zabrzmiało butnie, odnieść można wrażenie, że jest w nim coś niepewnego — obawa, że zrobiłaś coś, co sprawiło, że doszedł do tak absurdalnej konkluzji.
Jakbyś nie ich testowała, ale samą siebie.
Drżysz mimowolnie, gdy kolejny, nieoczekiwany podmuch mroźnego powietrza wkrada się do pomieszczenia, sunąc niespiesznie po odsłoniętej skórze twojego karku, wsuwając się pod bawełniany, luźny materiał szpitalnego uniformu, byś na koniec w krótkim dygocie ściągnęła ku sobie łopatki. Pobielałe od zaciskania na krawędzi blatu kłykcie prawej dłoni przenosisz na wychłodzoną szyję, odsuwając się nieco w tył, prawie przywierając do biurka i tworząc przestrzeń na ewentualne prześlizgnięcie się mężczyzny między tobą, a masywnym cielskiem stołu terapeutycznego. Spojrzenie uparcie zawieszone nadal masz jednak na jego twarzy, zahaczone o jego arogancki uśmiech, choć kątem oka dostrzegasz tę jedną, zabłąkaną kartkę; choć fantomowo wyczuwasz znajdujący się kilka centymetrów dalej, przewieszony o oparcie krzesła, miękki materiał burgundowego swetra; choć nie przepadasz za wzajemnym wyzywającym, prawie gniewnym mierzeniem się wzrokiem.
— Do czego zmierzasz? — Marszczysz brwi, zbita z tropu jego odpowiedzią. I kiedy wreszcie zerkasz w bok, zwiedziona odbitym przypadkowo refleksem światła w karafce z olejkiem, wraca ci rezon, a zaczerpnięte głębiej powietrze oczyszcza pełne skonfundowania myśli. Przez twarz przemyka ci nawet cień zabarwionego rozczarowaniem uśmiechu, bo przez moment naprawdę myślałaś — miałaś nadzieję — że przyszedł do ciebie z problemem, któremu byłabyś w stanie zaradzić fachową wiedzą; że w rozmowę nie zaplączą się znów niepotrzebne złośliwości, którymi zaczynasz być zmęczona. — Poważnie, Vilho… Mówisz o smarkatych podchodach, o zgrywaniu nieśmiałej, ale sam nie przejdziesz do rzeczy. Nie mam ani daru Odyna, by czytać ci w myślach, ani czasu na zabawianie cię rozmową. Jestem w pracy — przypominasz mu tonem ostrzejszym niż zamierzałaś, jednocześnie jednoznacznym gestem zapraszając, by podszedł do okna, jeśli zamierza tu palić. Nie strofujesz go, że to nieodpowiednie miejsce na tego typu przyjemności; nie masz czasu na wdawanie się z nim w dyskusje dotyczące właściwego zachowania, bo wiesz, że wyłącznie przymusem własnej aury mogłabyś w jakikolwiek sposób na niego wpłynąć. Wierzyć chcesz jednak, że nie po to bogowie obdarowali cię wyjątkowymi genami, byś miała za ich sprawą wychowywać dorosłego mężczyznę. — Słucham? — Trudno powstrzymać ci się od parsknięcia śmiechem, choć na twarzy maluje ci się konsternacja. Niepokoi cię fakt, że kolejny raz w przeciągu ledwie kilku minut wprawiona zostajesz przez niego w zdziwienie; niepokoi cię, że nie wiesz, czego od ciebie oczekuje; niepokoi cię, że każdym swoim słowem próbuje wpędzić cię w poczucie winy. — A powinnam? — Choć starasz się, by pytanie zabrzmiało butnie, odnieść można wrażenie, że jest w nim coś niepewnego — obawa, że zrobiłaś coś, co sprawiło, że doszedł do tak absurdalnej konkluzji.
Nieznajomy
Pytanie kontrujące przekonującym zdziwieniem zawisło w powietrzu i na moment znieruchomiał, zawieszając na niej równie badawcze spojrzenie, jakby próbował wywietrzyć w tym wszystkim zdradliwego swądu pozorów. Jakby zawahał się nawet, przez ułamek sekundy, nie dostrzegając wprawdzie żadnego po nim śladu: kobieta wydawała się rzeczywiście zupełnie zaskoczona jego wtargnięciem i pijącymi słowami, które przerzucał w myśli z taką przyjemnością od wczorajszego wieczoru, poszukując w harmonogramie dnia momentu na tę hojną wizytę. Nie lubił jednak rozczarowań; znajdował wygodne wytłumaczenie, ludzkim odruchem układając rzeczywistość pod swoje widzimisię – wiedział przecież, że potrafiła również igrać, odwdzięczać się pięknym za nadobne i sprawiać wrażenie trudnej. W to nie wierzył: kobiety przecież nie bywały trudniejsze niż dobrze dobrane słowa, odpowiednio zaplanowane gesty i minimum starań; ta nie była przecież wyjątkiem. Przekonywał się, że poradziłby sobie z nią, gdyby tylko chciał, że znalazłby przyjemne kłamstwa i szczodre uśmiechy skrojone nawet na miarę jej oczekiwań – ale podobało mu się za bardzo to, co mieli. Podobało mu się, że zamiast szarmanckich pocałunków w grzbiet dłoni i eleganckiej uprzejmości stosowanej przed większością, widziała pyszną zuchwałość i papierosa wyciąganego bez pytania w jej gabinecie, brzydką prawdę za ładną iluzją. Podobało mu się, że mógł sobie na to przy niej pozwolić, bo nie oponowała albo oponowała niewystarczająco, podnosiła na niego spojrzenie i miała jeszcze czelność patrzeć na niego z troską.
Podmuch chłodnego wiatru wzburzył białą mgłę zasłonki za jej plecami, otarł się o luźne kosmyki ciemnych włosów i spłoszył jej spojrzenie, a on dochodził do wniosku, że ostatecznie, nawet jeśli nie udawała, przyszedł już tutaj i mógł, równie dobrze, uczynić ten czas niezmarnowanym; nie znosił przecież marnotrawstwa i niewykorzystanych okazji.
– Do obrzydliwie wygodnego życia, przede wszystkim – odpowiedział wobec tego drażliwie, uśmiechając się krzywo kącikiem ust złośliwie, nie pytała przecież o to, ale nie miał dla niej zadowalającej odpowiedzi. Nie wiedział, dokąd zmierzał między nimi; nie wiedział nawet teraz ani chwilę wcześniej, kiedy był jeszcze przekonany, że przychodził tu na niebezpośrednie zaproszenie. Długodystansowe intencje miewał wyłącznie w kwestiach ważnych. Więc nie wiedział, do czego z nią zmierzał; wiedział wyłącznie, że chciał wyżyłować złote cielę, jakim była złapana za kostki kariera i przychylna publiczność, wykrwawić je do ostatniej kropli gęstej limfy, zanim ciało zapadnie się pod rygorem intensywnej dyscypliny. Nigdy się nie oszukiwał: nie mieli przed sobą wiele czasu, znał statystyki, znał historie sportowych legend, znał powody ich sukcesów i, co ważniejsze, wszystkie ich błędy, których nie zamierzał powielać.
Drugi kącik ust drgnął również, kiedy odezwała się znów, tym zniecierpliwionym, ponaglającym go tonem; tak wyraźnie odbierającym mu priorytetowość, jaką próbował sobie egzekwować w jej dniu. List schowany w kieszeni ciążył trochę inaczej – nieprzyznawanym, cierpkim rozczarowaniem. Zachęcony wykonanym przezeń gestem, schował papierośnicę do kieszeni i przeszedł bliżej, kierując się w stronę okna, ostatecznie zatrzymując się jednak w uczynionym przez nią przesmyku przejścia, między stołem a jej ciałem przyciśniętym do krawędzi biurka. Nie podszedł do parapetu, zamiast tego opierając się tyłem o blat stołu, naprzeciw niej, z jedną dłonią w kieszeni spodni, drugą wspartą o jego krawędź niedbale, z nieodpalonym papierosem swobodnie zatrzymanym między palcami.
– Jestem bardzo cennym pacjentem. Bardzo pilnym, na pewno zrozumieją – odparł, przechylając lekko głowę; kosmyk włosów, wysunięty z gładkiego uczesania, załaskotał go w skroń. – Przyszedłem co prawda w doskonałej kondycji, ale chyba zaczyna boleć mnie w piersi, gdzieś – zatoczył niedbale koło dłonią przy mostku, udając namysł, poklepując się w końcu tuż nad sercem – tutaj? – mruknął, unosząc ton do przekornego pytania, przyglądając się jej spokojnie, znosząc z zadowoleniem oporność jej błękitnego spojrzenia. – Przysiągłbym, że próbujesz się mnie szybko pozbyć. To chyba wbrew waszej etyce? Tak okrutnie i świadomie szkodzić drugiemu człowiekowi.
Papieros rozpalił się z cichym trzaskiem, zaklęcie mignęło niezauważone jak przecinek, wciąż nie kwapił się do okna, choć wypuszczając dym z ust, odwrócił głowę, przez moment wodząc spojrzeniem po zasypanym, opustoszałym ogrodzie. Przemknęło mu przez myśl, że to też mu się podobało: to wystawienie na widok, gdyby tylko ktoś zechciał przejść się zaśnieżonymi alejkami i odwrócić przypadkiem uwagę w złym kierunku. Krista parsknęła z niedowierzającym zdumieniem, jeszcze raz, prawie jakby przyłapywała go na tej nieprzyzwoitej wizji i nie drgnął nawet, nie było w tym nic niezręcznego, nigdy nie ukrywał przed nią szczególnie zainteresowania, tego prostego, gęstniejącego czasem przyciągania, spojrzenia trochę bardziej przeciągłego i tego, że kontuzja czasem bolała go przy niej bardziej niż powinna.
Odnalazł zaskoczony błysk jej źrenic, odrywając się opieszale od stołu za plecami, by przystanąć bliżej w tej przestrzeni zdającej się już nieprzystojnie wąską.
– Wolałbym nie – odparł, przewracając znów poręcznie pytanie, spoglądając na nią z góry z uśmiechem tym razem niemal przyjemnym, jakby skrócony dystans wygładzał go na krawędziach. Papierosa pokornie trzymał nisko, sączącego leniwy dym roztrącany przeciągiem. Wysunął drugą dłoń z kieszeni spodni, by szturchnąć jej brodę figlarnie, tak jak szturcha się pobłażliwie naiwne dziecięce nosy. – Lubię cię taką – i, nie czekając, odchylił połę płaszcza, odsłaniając jasną krawędź koperty wystającą z wewnętrznej kieszeni na piersi. – Twoja zguba. Może tym razem zaadresujesz dobrze.
Podmuch chłodnego wiatru wzburzył białą mgłę zasłonki za jej plecami, otarł się o luźne kosmyki ciemnych włosów i spłoszył jej spojrzenie, a on dochodził do wniosku, że ostatecznie, nawet jeśli nie udawała, przyszedł już tutaj i mógł, równie dobrze, uczynić ten czas niezmarnowanym; nie znosił przecież marnotrawstwa i niewykorzystanych okazji.
– Do obrzydliwie wygodnego życia, przede wszystkim – odpowiedział wobec tego drażliwie, uśmiechając się krzywo kącikiem ust złośliwie, nie pytała przecież o to, ale nie miał dla niej zadowalającej odpowiedzi. Nie wiedział, dokąd zmierzał między nimi; nie wiedział nawet teraz ani chwilę wcześniej, kiedy był jeszcze przekonany, że przychodził tu na niebezpośrednie zaproszenie. Długodystansowe intencje miewał wyłącznie w kwestiach ważnych. Więc nie wiedział, do czego z nią zmierzał; wiedział wyłącznie, że chciał wyżyłować złote cielę, jakim była złapana za kostki kariera i przychylna publiczność, wykrwawić je do ostatniej kropli gęstej limfy, zanim ciało zapadnie się pod rygorem intensywnej dyscypliny. Nigdy się nie oszukiwał: nie mieli przed sobą wiele czasu, znał statystyki, znał historie sportowych legend, znał powody ich sukcesów i, co ważniejsze, wszystkie ich błędy, których nie zamierzał powielać.
Drugi kącik ust drgnął również, kiedy odezwała się znów, tym zniecierpliwionym, ponaglającym go tonem; tak wyraźnie odbierającym mu priorytetowość, jaką próbował sobie egzekwować w jej dniu. List schowany w kieszeni ciążył trochę inaczej – nieprzyznawanym, cierpkim rozczarowaniem. Zachęcony wykonanym przezeń gestem, schował papierośnicę do kieszeni i przeszedł bliżej, kierując się w stronę okna, ostatecznie zatrzymując się jednak w uczynionym przez nią przesmyku przejścia, między stołem a jej ciałem przyciśniętym do krawędzi biurka. Nie podszedł do parapetu, zamiast tego opierając się tyłem o blat stołu, naprzeciw niej, z jedną dłonią w kieszeni spodni, drugą wspartą o jego krawędź niedbale, z nieodpalonym papierosem swobodnie zatrzymanym między palcami.
– Jestem bardzo cennym pacjentem. Bardzo pilnym, na pewno zrozumieją – odparł, przechylając lekko głowę; kosmyk włosów, wysunięty z gładkiego uczesania, załaskotał go w skroń. – Przyszedłem co prawda w doskonałej kondycji, ale chyba zaczyna boleć mnie w piersi, gdzieś – zatoczył niedbale koło dłonią przy mostku, udając namysł, poklepując się w końcu tuż nad sercem – tutaj? – mruknął, unosząc ton do przekornego pytania, przyglądając się jej spokojnie, znosząc z zadowoleniem oporność jej błękitnego spojrzenia. – Przysiągłbym, że próbujesz się mnie szybko pozbyć. To chyba wbrew waszej etyce? Tak okrutnie i świadomie szkodzić drugiemu człowiekowi.
Papieros rozpalił się z cichym trzaskiem, zaklęcie mignęło niezauważone jak przecinek, wciąż nie kwapił się do okna, choć wypuszczając dym z ust, odwrócił głowę, przez moment wodząc spojrzeniem po zasypanym, opustoszałym ogrodzie. Przemknęło mu przez myśl, że to też mu się podobało: to wystawienie na widok, gdyby tylko ktoś zechciał przejść się zaśnieżonymi alejkami i odwrócić przypadkiem uwagę w złym kierunku. Krista parsknęła z niedowierzającym zdumieniem, jeszcze raz, prawie jakby przyłapywała go na tej nieprzyzwoitej wizji i nie drgnął nawet, nie było w tym nic niezręcznego, nigdy nie ukrywał przed nią szczególnie zainteresowania, tego prostego, gęstniejącego czasem przyciągania, spojrzenia trochę bardziej przeciągłego i tego, że kontuzja czasem bolała go przy niej bardziej niż powinna.
Odnalazł zaskoczony błysk jej źrenic, odrywając się opieszale od stołu za plecami, by przystanąć bliżej w tej przestrzeni zdającej się już nieprzystojnie wąską.
– Wolałbym nie – odparł, przewracając znów poręcznie pytanie, spoglądając na nią z góry z uśmiechem tym razem niemal przyjemnym, jakby skrócony dystans wygładzał go na krawędziach. Papierosa pokornie trzymał nisko, sączącego leniwy dym roztrącany przeciągiem. Wysunął drugą dłoń z kieszeni spodni, by szturchnąć jej brodę figlarnie, tak jak szturcha się pobłażliwie naiwne dziecięce nosy. – Lubię cię taką – i, nie czekając, odchylił połę płaszcza, odsłaniając jasną krawędź koperty wystającą z wewnętrznej kieszeni na piersi. – Twoja zguba. Może tym razem zaadresujesz dobrze.
Bezimienny
Towarzystwo ugrzecznionych chłopców, z którymi styczność nieustannie miałaś podczas wystawnych kolacji, mających ciasno pod szyją zapięte kołnierze wykrochmalonych koszul savoir-vivre’u, odkąd tylko sięgasz pamięcią przyprawiało cię o stany nudności — desperacko szukałaś wymówek, by czym prędzej wyrwać się z uciskającej cię obecności miałkich, tresowanych na jedno kopyto młodzieńców i przenikliwego wzroku ich równie bezbarwnych, zbyt ostrożnych w słowach i gestach rodziców. Wyzwania zawsze szukałaś pośród wszystkich tych, z którymi nie wypadało ci przystawać: wśród Bergdahlów, Hallströmów i Rosenkrantzów, gdzie znajomość dyktowana była zamierzchłymi, klanowymi niesnaskami; pomiędzy pozbawionej wpływów i odpowiedniej ilości talarów runicznych tłuszczy pracującej głęboko w cieniu Rady; pośród niemal desperacko chwytających się grani sławy karierowiczów na chwilę, lub chwilę dłużej, pozostających w świetle społecznych jupiterów. Nie potrzebowałaś nigdy czułych słówek i ckliwych gestów, bo wiesz, że w każdej chwili wziąć je możesz sama; nie potrzebowałaś pikników nad klifami i spacerów po łąkach, bo zamiast ugrzecznionego trzymania się za ręce, dłonie wyciągać wolisz ku wygłodniałym pyskom bercht, nawet jeśli te niekiedy nosiły maski z twarzami pięknych chłopców wyciętymi wprost z pierwszych stron młodzieżowych czasopism. Przyzwyczaiłaś już skórę do ich kąsających słów.
— Umm, ok. — Nie silisz się na jakikolwiek inny, bardziej elokwentny komentarz dotyczący otrzymanego wyjaśnienia. Nie masz zresztą ochoty dociekać, jeśli rzeczywiście to jedyna rzecz, jaką zamierzał ci zaprzątać myśli, skąd wyrosło w nim przekonanie, że miałabyś możliwość pomóc mu w osiągnięciu tak ambitnego celu. Gdzieś wewnątrz zaczynasz odczuwać jednak nieprzyjemnie uwierające ziarenko obawy, że wie; że za sprawą nieoczekiwanego chichotu losu również dowiedział się o twojej tajemnicy, by teraz w wysublimowany sposób dać ci o tym do zrozumienia. Ten kuriozalny lęk balsamujesz myślą, że dotychczas byłaś niemal do przesady ostrożna; że, szczególnie przy nim, nie pozwalałaś sobie na nierozważne posługiwanie się swoimi zdolnościami; że rzucona impulsywnie uwaga dyktowana była wyłącznie jego rozbuchanym ego, nie zaś chęcią bestialskiego udomowienia cię.
Przewrażliwienie na punkcie własnej wolności, prawie że obsesyjna potrzeba wymykania się spomiędzy narzucanych na ciebie sieci konwenansów i obowiązków nie przystających twojemu wyobrażeniu życia, pozwoliło ci sięgnąć po to, czym możesz cieszyć się obecnie, pozbawiona obecności nie tylko uciążliwego, prześwietlającego wszystkich możnych oka medialnego potwora, lecz też lgnących do ciebie, jak ćmy do ognia, fatygantów; nauczyło cię odnajdywania przyjemności w rzeczach, zachowaniach i czynnościach pozornie ci nieprzystających — zredefiniowałaś na nowo, na własny użytek pojęcie wygodnego życia i przyglądając się teraz Vilho wiesz, że rozumiecie je w całkiem odmienny sposób, że ciężko byłoby żyć ci tak, jak chciałby tego on, jednocześnie drażni cię przeświadczenie, że potrafiłabyś zapewnić mu ten obrzydliwie hedonistyczny standard.
— Co za wnikliwość. — Kąśliwość szarpie otwarcie za nuty twojego tonu, sprawiając zarazem, że z przejrzystej tafli źrenic ku powierzchni przebijać zaczynają czupurne, prowokowane nadal zalegającą na dnie świadomości irytacją, iskry. — Przypominam jednak, że o ciebie dbam w pierwszej kolejności, w trakcie meczów i poza nimi, i w tym przypadku, by nie zaszkodzić ci nieodpowiednią opieką, powinnam wysłać cię do doktora Bruuna — wyjaśniasz uprzejmie, wspominając jednego z najlepszych obecnie medyków pierwszego kontaktu, z drżącymi w hamowanym uśmiechu kącikami warg i niezrażona kryjącym się w jego słowach zarzutem — reprymendą, którą, jesteś o tym przekonana, każda inna kobieta przypłaciłaby później, w warunkach większej prywatności, mniej spolegliwym zachowaniem. — Ale gdybyś uznał, że ból dokuczać zaczyna ci gdzieś indziej — kontynuujesz cichym, życzliwym głosem, jakby od niechcenia unosząc dłoń, by umieścić ją w miejscu domniemanej boleści i ostrożnie zsunąć opuszki palców w dół, niebacznie zahaczając nimi o krawędź paska. — Na przykład tutaj… Może byłabym w stanie znaleźć właściwe ćwiczenia na tę kontuzję. — Mogłabyś się uśmiechnąć trochę bardziej. Mogłabyś dłoni pozwolić nieprzyzwoicie osunąć się jeszcze niżej. Mogłabyś chwycić go za nadgarstek, by w bardziej stanowczy sposób wskazać miejsce, w którym powinna znajdować się rozżarzona końcówka papierosa. Nie robisz jednak żadnej z tych rzeczy, ręce opieszale krzyżując na piersiach i jasne spojrzenie, nieskrępowane twoim zachowaniem, osadzając wyczekująco, odrobinę nawet wyzywająco, na jego fizjonomii.
Mięśnie twarzy drgają ci zwodniczo, kiedy czujesz na własnej skórze jego dotyk; mocniej zaciskasz zęby, chcąc tylko przetrwać tę chwilę: pozwolić jej przeminąć, jak świst igrającego w nagich koronach drzew wiatru. Nie spodziewasz się takiego zakończenia.
Na krótkie mgnienie, jak miraż wywołany chimeryczną grą światła, brwi na powrót ściągasz w akcie niezdecydowania, postanawiając ostatecznie na sięgnięcie po jasny, wysunięty krnąbrnie brzeg koperty, której niewielkie, wygniecione — może trzymaniem przez bezwzględne, nieczułe dłonie, może na skutek li tylko nieodpowiedniego przechowywania w miękkich strukturach płaszcza — ciało rozchylasz ciekawsko, by wyciągnąć spomiędzy jego rozsuniętych połów zagadkowe wnętrzności korespondencji. Już w pierwszej chwili, kiedy pod opuszkami wyczuwasz pospolitą fakturę koperty, wiesz, że trzymany zdrętwiałymi z przejęcia — z emocji i z zimna — palcami list nie wyszedł nigdy spod twojego pióra, nie szukasz jednak w twarzy Vilho przyzwolenia na zapoznanie się z konfidencjonalną treścią liściku, wzrokiem zachłannie śledząc kolejne linijki tekstu.
— To nie moje pismo. — Zwięzły komunikat wyrzucasz z siebie dziwnie sucho, nie potrafiąc zdobyć się na jakąkolwiek zgryźliwość; jakby z żalem, że nie zapamiętał sposobu, w jaki kreślisz poszczególne litery — i chyba też z odrobiną niejasnej do określenia zazdrości, którą z trudem przełykasz, by wreszcie usta unieść w niemrawym uśmiechu. — Orzeszku. Tak byś chciał, żebym się do ciebie zwracała?
— Umm, ok. — Nie silisz się na jakikolwiek inny, bardziej elokwentny komentarz dotyczący otrzymanego wyjaśnienia. Nie masz zresztą ochoty dociekać, jeśli rzeczywiście to jedyna rzecz, jaką zamierzał ci zaprzątać myśli, skąd wyrosło w nim przekonanie, że miałabyś możliwość pomóc mu w osiągnięciu tak ambitnego celu. Gdzieś wewnątrz zaczynasz odczuwać jednak nieprzyjemnie uwierające ziarenko obawy, że wie; że za sprawą nieoczekiwanego chichotu losu również dowiedział się o twojej tajemnicy, by teraz w wysublimowany sposób dać ci o tym do zrozumienia. Ten kuriozalny lęk balsamujesz myślą, że dotychczas byłaś niemal do przesady ostrożna; że, szczególnie przy nim, nie pozwalałaś sobie na nierozważne posługiwanie się swoimi zdolnościami; że rzucona impulsywnie uwaga dyktowana była wyłącznie jego rozbuchanym ego, nie zaś chęcią bestialskiego udomowienia cię.
Przewrażliwienie na punkcie własnej wolności, prawie że obsesyjna potrzeba wymykania się spomiędzy narzucanych na ciebie sieci konwenansów i obowiązków nie przystających twojemu wyobrażeniu życia, pozwoliło ci sięgnąć po to, czym możesz cieszyć się obecnie, pozbawiona obecności nie tylko uciążliwego, prześwietlającego wszystkich możnych oka medialnego potwora, lecz też lgnących do ciebie, jak ćmy do ognia, fatygantów; nauczyło cię odnajdywania przyjemności w rzeczach, zachowaniach i czynnościach pozornie ci nieprzystających — zredefiniowałaś na nowo, na własny użytek pojęcie wygodnego życia i przyglądając się teraz Vilho wiesz, że rozumiecie je w całkiem odmienny sposób, że ciężko byłoby żyć ci tak, jak chciałby tego on, jednocześnie drażni cię przeświadczenie, że potrafiłabyś zapewnić mu ten obrzydliwie hedonistyczny standard.
— Co za wnikliwość. — Kąśliwość szarpie otwarcie za nuty twojego tonu, sprawiając zarazem, że z przejrzystej tafli źrenic ku powierzchni przebijać zaczynają czupurne, prowokowane nadal zalegającą na dnie świadomości irytacją, iskry. — Przypominam jednak, że o ciebie dbam w pierwszej kolejności, w trakcie meczów i poza nimi, i w tym przypadku, by nie zaszkodzić ci nieodpowiednią opieką, powinnam wysłać cię do doktora Bruuna — wyjaśniasz uprzejmie, wspominając jednego z najlepszych obecnie medyków pierwszego kontaktu, z drżącymi w hamowanym uśmiechu kącikami warg i niezrażona kryjącym się w jego słowach zarzutem — reprymendą, którą, jesteś o tym przekonana, każda inna kobieta przypłaciłaby później, w warunkach większej prywatności, mniej spolegliwym zachowaniem. — Ale gdybyś uznał, że ból dokuczać zaczyna ci gdzieś indziej — kontynuujesz cichym, życzliwym głosem, jakby od niechcenia unosząc dłoń, by umieścić ją w miejscu domniemanej boleści i ostrożnie zsunąć opuszki palców w dół, niebacznie zahaczając nimi o krawędź paska. — Na przykład tutaj… Może byłabym w stanie znaleźć właściwe ćwiczenia na tę kontuzję. — Mogłabyś się uśmiechnąć trochę bardziej. Mogłabyś dłoni pozwolić nieprzyzwoicie osunąć się jeszcze niżej. Mogłabyś chwycić go za nadgarstek, by w bardziej stanowczy sposób wskazać miejsce, w którym powinna znajdować się rozżarzona końcówka papierosa. Nie robisz jednak żadnej z tych rzeczy, ręce opieszale krzyżując na piersiach i jasne spojrzenie, nieskrępowane twoim zachowaniem, osadzając wyczekująco, odrobinę nawet wyzywająco, na jego fizjonomii.
Mięśnie twarzy drgają ci zwodniczo, kiedy czujesz na własnej skórze jego dotyk; mocniej zaciskasz zęby, chcąc tylko przetrwać tę chwilę: pozwolić jej przeminąć, jak świst igrającego w nagich koronach drzew wiatru. Nie spodziewasz się takiego zakończenia.
Na krótkie mgnienie, jak miraż wywołany chimeryczną grą światła, brwi na powrót ściągasz w akcie niezdecydowania, postanawiając ostatecznie na sięgnięcie po jasny, wysunięty krnąbrnie brzeg koperty, której niewielkie, wygniecione — może trzymaniem przez bezwzględne, nieczułe dłonie, może na skutek li tylko nieodpowiedniego przechowywania w miękkich strukturach płaszcza — ciało rozchylasz ciekawsko, by wyciągnąć spomiędzy jego rozsuniętych połów zagadkowe wnętrzności korespondencji. Już w pierwszej chwili, kiedy pod opuszkami wyczuwasz pospolitą fakturę koperty, wiesz, że trzymany zdrętwiałymi z przejęcia — z emocji i z zimna — palcami list nie wyszedł nigdy spod twojego pióra, nie szukasz jednak w twarzy Vilho przyzwolenia na zapoznanie się z konfidencjonalną treścią liściku, wzrokiem zachłannie śledząc kolejne linijki tekstu.
— To nie moje pismo. — Zwięzły komunikat wyrzucasz z siebie dziwnie sucho, nie potrafiąc zdobyć się na jakąkolwiek zgryźliwość; jakby z żalem, że nie zapamiętał sposobu, w jaki kreślisz poszczególne litery — i chyba też z odrobiną niejasnej do określenia zazdrości, którą z trudem przełykasz, by wreszcie usta unieść w niemrawym uśmiechu. — Orzeszku. Tak byś chciał, żebym się do ciebie zwracała?
Nieznajomy
Początki kariery – te właściwe, o których mógł wspominać bez cierpkiego poczucia niedostateczności na podniebieniu – pamiętał niewyraźnie jak niewprawne kadry zdjęć łapane w pośpiechu, w zbyt słabym świetle, w zbyt rozchybotanych rękach; zaczęło się od krwi rozbryzgującej na ponacinany płozami lód, od ostrych korzeni wyłamanego zęba bielejących na zaplutej szkarłatem ręce, a potem szrapnele fleszy wgryzły się w źrenice tak głęboko, że resztę pamiętał przez mgłę, choć działał – jak pamiętał – zupełnie racjonalnie, przeliczając wszystkie propozycje na walutę udanej przyszłości, przede wszystkim przeciągając strategicznie decyzje i omijając długoterminowych zobowiązań, grając na zwłokę, rozważamy inną propozycję, sztuczne windowanie wynagrodzeń, od jednej szklanki drogiej szkockiej do drugiej, do której podawano jeszcze kubańskie cygaro, podbijając spolegliwie stawkę, chcemy mieć pewność, że to najlepsza oferta, od samego początku wiedząc, że wszystko poza Ormami było jedynie koniecznym, strategicznym przystankiem. Jednak poza negocjacjami prowadzonymi w zapiętych elegancko kołnierzach, postradał rozsądek; przez mgłę fleszy pamiętał przede wszystkim alkohol, hałas i wiele grzecznych, gorliwych dziewcząt, które prześlizgiwały mu się przez dłonie, nie pozostawiając po sobie imion – początkowo był tym oczarowany, tą udawaną pruderią, uprzejmymi słówkami, niepozornością, na początku nie potrafił się opanować, długo nie miał umiał mieć dosyć, szczególnie tych ułożonych i z początku nieśmiałych, szczególnie tych przywłaszczanych sobie ukradkiem, choćby dla udowodnienia sobie, że mógł, tak po prostu, wykraść komuś jego świętość; szczególnie te naiwne, łatwe i wygodne, które ekscytowały najmniejsze rzeczy, wierzyły we wszystko i nigdy nie miały odwagi domagać się później spełnienia śmiesznych obietnic o kolejnym spotkaniu lub miłosnych listach. Potem stały się mdłe, nużyły go uśmiechami i swoją grzecznością, nużyły go spokorniałym powtarzaniem dokładnie tego, co chciał od nich usłyszeć. Potem przeciekały przez palce, nie dając nawet szczególnej satysfakcji, były siermiężne do tego stopnia, że miał ochotę dla zabawy nadwyrężać granice ich układności, zabrać je na stronę wyłącznie po to, żeby być zwyczajnie okrutnym, nie dotykać ich nawet, bo to nie bawiło go dłużej wcale, nie był zresztą głupi, żeby ryzykować wszystkim dla prostackiej uciechy; można było mu wiele zarzucić, ale przynajmniej nie doszczętne kretyństwo, znał zbyt wiele przypadków pogrążonych przez podobne niewarte świeczki słabości.
Potrzebował więcej niż gorliwa grzeczność. Potrzebował otwartego na oścież okna i wyzywającego, zirytowanego spojrzenia, śmiałej złośliwości, poczucia drażliwej niestałości, bo kiedy unosiła dłoń równie dobrze mogłaby wycelować palcem w kierunku drzwi, pasowałoby to jej tak samo; ale dzisiaj miał szczęście, dzisiaj celowała w jego symulujące serce, wspierając muszkę zadbanej dłoni o jego pierś, z przebłyskiem złośliwego uśmiechu w błękitnych oczach, przełamującego dotychczasową zniecierpliwioną oschłość. Surowość tonu zmiękła w grząską uprzejmość, nigdy nie próbowała być wobec niego kornie grzeczna, nigdy na siłę, nigdy, kiedy nie miała na to ochoty; choć z początku sądził, że nie będzie z nią inaczej niż z poprzednimi, wydawała się taka niepozorna, kiedy pojawiła się na zapleczu któregoś meczu, dopóki nie spostrzegł, jak pozostali strzygą za nią wzrokiem, próbując jeden przez drugiego szczęścia. Więc zamierzał być pierwszy, a potem ciągle narażał się na więcej złośliwości i więcej wzajemnego rozdrażnienia, przyjemne fantomowe poparzenie w miejscach, na które sypnęła iskrę spojrzenia.
– Doktorowi Bruuno brakuje koniecznych kwalifikacji, żeby mógł się mną właściwie zająć – mruknął, podejmując dialog z niedbałym politowaniem, choć wydawał się w istocie przyjemnie zabawiony. – Może jakaś nowa stażystka? Będę wzorowym pacjentem do szlifowania praktyki, słowo harcerza – pewne spojrzenie zwęziło się nieznacznie, kiedy spoglądał na nią z góry, niezdolny pozostać jej w złośliwości dłużnym, choć wyraźnie nie miał ochoty zmieniać gabinetu w poszukiwaniu innego towarzystwa.
Nie powściągał zadowolonego uśmiechu gnącego kąciki ust nieznacznie, im niżej sunęły jej palce; przez moment ledwie słuchał, co do niego mówiła, dopóki nie zatrzymała się na uskoku skórzanego paska, pozostawiając go z dreszczem zniecierpliwienia znoszonym prawie wbrew sobie. Pozwolił jej dłoni zalegać tam dłużej, zanim przysunął się jeszcze, czując jak opuszki wspierają się na nim mocniej. Mógłby złapać ją za nadgarstek i wskazać, gdzie właściwie potrzebował jej uwagi. Właśnie tutaj, właśnie teraz; mogli i świadomość tego gęstniała między nimi gryząca jak nikotynowy dym wypuszczany niespiesznie z ust. Nie wiedział, kogo bardziej chciał doprowadzić do szału: ją czy siebie. Myślał o tym, co mógłby z nią zrobić, a zamiast tego wszystkiego trącał ją w nos jak podlotkę i strącał popiół na podłogę, kiedy sięgała do kieszeni rozchylonego płaszcza. Igrała sobie z nim i on igrał z nią, ale kiedy rozpościerała odgnieciony kawałek papieru i przemykała spojrzeniem po wyraźnie nierozpoznawanych wersach, patrzył przede wszystkim na jej usta, łagodnie rozchylone w zaciekawionej uważności i myślał jeszcze o ciężarze jej dłoni. Nie przejmowało go już tak bardzo, że pismo nie należało do niej – list będący sprawcą tej wizyty mógł równie dobrze skruszeć w popiół obok papierosowych szczątków siniejących na podłodze obok jego buta.
– Poważnie? – spytał przekornie, nie próbując nawet udawać zaskoczonego tym stwierdzeniem. Złapał trzymaną przez nią kartkę, zwracając jej treść pod swoje spojrzenie, jakby zamierzał te stwierdzenie zweryfikować z rzeczywistością, nie wyglądał na szczególnie przejętego krzywiznami liter, nie znajdował różnicy, nie próbował nawet jej rozpoznać. Teraz nagle wydawało mu się to zresztą pomysłem zupełnie naiwnym i zakrawającym o absurd, a jednak od wczoraj do teraz był o nim idiotycznie przekonany i teraz kąsało go rozbawione rozczarowanie. Uniósł brwi w teatralnej niemal manierze pogodzenia się z tym faktem, w końcu upuszczając list bez dalszego zainteresowania. Wsunął papierosa między wargi, robiąc w dłoniach miejsce na jej biodra, obejmowane bez pośpiechu i bez uprzedzenia, by podsadzić ją biurko, lokując się bez skrupułów między kobiecymi kolanami. Niedopalone szczątki wylądowały zaraz również na podłodze, kłąb dymu rozlał się leniwie między nimi, rozcieńczany przeciągiem.
– Może. Nie tym tonem. Postaraj się bardziej.
Potrzebował więcej niż gorliwa grzeczność. Potrzebował otwartego na oścież okna i wyzywającego, zirytowanego spojrzenia, śmiałej złośliwości, poczucia drażliwej niestałości, bo kiedy unosiła dłoń równie dobrze mogłaby wycelować palcem w kierunku drzwi, pasowałoby to jej tak samo; ale dzisiaj miał szczęście, dzisiaj celowała w jego symulujące serce, wspierając muszkę zadbanej dłoni o jego pierś, z przebłyskiem złośliwego uśmiechu w błękitnych oczach, przełamującego dotychczasową zniecierpliwioną oschłość. Surowość tonu zmiękła w grząską uprzejmość, nigdy nie próbowała być wobec niego kornie grzeczna, nigdy na siłę, nigdy, kiedy nie miała na to ochoty; choć z początku sądził, że nie będzie z nią inaczej niż z poprzednimi, wydawała się taka niepozorna, kiedy pojawiła się na zapleczu któregoś meczu, dopóki nie spostrzegł, jak pozostali strzygą za nią wzrokiem, próbując jeden przez drugiego szczęścia. Więc zamierzał być pierwszy, a potem ciągle narażał się na więcej złośliwości i więcej wzajemnego rozdrażnienia, przyjemne fantomowe poparzenie w miejscach, na które sypnęła iskrę spojrzenia.
– Doktorowi Bruuno brakuje koniecznych kwalifikacji, żeby mógł się mną właściwie zająć – mruknął, podejmując dialog z niedbałym politowaniem, choć wydawał się w istocie przyjemnie zabawiony. – Może jakaś nowa stażystka? Będę wzorowym pacjentem do szlifowania praktyki, słowo harcerza – pewne spojrzenie zwęziło się nieznacznie, kiedy spoglądał na nią z góry, niezdolny pozostać jej w złośliwości dłużnym, choć wyraźnie nie miał ochoty zmieniać gabinetu w poszukiwaniu innego towarzystwa.
Nie powściągał zadowolonego uśmiechu gnącego kąciki ust nieznacznie, im niżej sunęły jej palce; przez moment ledwie słuchał, co do niego mówiła, dopóki nie zatrzymała się na uskoku skórzanego paska, pozostawiając go z dreszczem zniecierpliwienia znoszonym prawie wbrew sobie. Pozwolił jej dłoni zalegać tam dłużej, zanim przysunął się jeszcze, czując jak opuszki wspierają się na nim mocniej. Mógłby złapać ją za nadgarstek i wskazać, gdzie właściwie potrzebował jej uwagi. Właśnie tutaj, właśnie teraz; mogli i świadomość tego gęstniała między nimi gryząca jak nikotynowy dym wypuszczany niespiesznie z ust. Nie wiedział, kogo bardziej chciał doprowadzić do szału: ją czy siebie. Myślał o tym, co mógłby z nią zrobić, a zamiast tego wszystkiego trącał ją w nos jak podlotkę i strącał popiół na podłogę, kiedy sięgała do kieszeni rozchylonego płaszcza. Igrała sobie z nim i on igrał z nią, ale kiedy rozpościerała odgnieciony kawałek papieru i przemykała spojrzeniem po wyraźnie nierozpoznawanych wersach, patrzył przede wszystkim na jej usta, łagodnie rozchylone w zaciekawionej uważności i myślał jeszcze o ciężarze jej dłoni. Nie przejmowało go już tak bardzo, że pismo nie należało do niej – list będący sprawcą tej wizyty mógł równie dobrze skruszeć w popiół obok papierosowych szczątków siniejących na podłodze obok jego buta.
– Poważnie? – spytał przekornie, nie próbując nawet udawać zaskoczonego tym stwierdzeniem. Złapał trzymaną przez nią kartkę, zwracając jej treść pod swoje spojrzenie, jakby zamierzał te stwierdzenie zweryfikować z rzeczywistością, nie wyglądał na szczególnie przejętego krzywiznami liter, nie znajdował różnicy, nie próbował nawet jej rozpoznać. Teraz nagle wydawało mu się to zresztą pomysłem zupełnie naiwnym i zakrawającym o absurd, a jednak od wczoraj do teraz był o nim idiotycznie przekonany i teraz kąsało go rozbawione rozczarowanie. Uniósł brwi w teatralnej niemal manierze pogodzenia się z tym faktem, w końcu upuszczając list bez dalszego zainteresowania. Wsunął papierosa między wargi, robiąc w dłoniach miejsce na jej biodra, obejmowane bez pośpiechu i bez uprzedzenia, by podsadzić ją biurko, lokując się bez skrupułów między kobiecymi kolanami. Niedopalone szczątki wylądowały zaraz również na podłodze, kłąb dymu rozlał się leniwie między nimi, rozcieńczany przeciągiem.
– Może. Nie tym tonem. Postaraj się bardziej.
Bezimienny
Nie zawsze stawianie granic przychodziło ci z łatwością, z jaką robisz to obecnie. Bywały momenty, szczególnie w czasach, kiedy dopiero rozpoczynałaś naukę na instytucie, kiedy dopiero co wyrwałaś się spomiędzy krat rodzinnej klatki, że zwłaszcza odmowa wydawała ci się konstruktem niepomiernie abstrakcyjnym, którego nie potrafiłaś zwerbalizować, który nie przechodził ci przez ściśnięte podekscytowaniem gardło — pozwalałaś wówczas zabierać się na imprezy, na których nikt nigdy nie powinien cię widzieć, przystawałaś na propozycje, jakich nie wypadałoby ci nawet rozważać i o jakich obecnie wstyd ci rozmawiać. Samą siebie od najmłodszych lat przekonywałaś, że nie ma na świecie rzeczy, których byś nie zrobiła, że nakazy i zakazy są wyłącznie wskazówkami, których nie lubiłaś się trzymać i których istnienie z samozadowoleniem ignorowałaś; sama byłaś tą osobą, która z chochlikowatym uśmiechem nakłaniała do niefrasobliwego balansowania na linie ryzyka — aż to tobie nie powinęła się wreszcie noga, a skutki pochopnej decyzji niemal doprowadziły do zamknięcia przed tobą drzwi medycznej ścieżki. Dopiero wtedy, choć nie bez trudności, zaczęłaś nieco wprawniej oceniać sytuacje, w jakich cię stawiano i trzeźwiej — dosłownie — patrzeć na oferowane ci propozycje. Przestałaś bezmyślnie mówić tak; przestałaś dawać chwytać się za ręce i skradać sobie pocałunki; poza rodziną przestałaś kogokolwiek przyjmować w domu — przede wszystkim jednak przestałaś udawać, że nie robi na tobie różnicy ton i sposób, w jaki się do ciebie zwraca. Potrzebowałaś lat i własnego doświadczenia, by zrozumieć matczyne opowieści sączone ci przed snem do ucha.
Przygryziona w pozornym zastanowieniu warga jest więc tylko pretekstem do tego, by przetrzymać go chwilę dłużej w niepewności, by znów dać mu złudne wrażenie, że w twojej obecności może wysnuwać najbardziej nawet niedorzeczne żądania i że byłby w stanie wzbudzić nimi w tobie poczucie podejrzliwości — przede wszystkim jednak tym nieznaczącym wiele gestem chcesz samej sobie dać czas, by ułagodzić wzburzone na chwilę nierozsądnie wypowiedzianym przez niego zdaniem uczucie umniejszania medycznych kompetencji, tak twoich, jak i wspomnianego doktora.
— Może znalazłabym ci i nową stażystkę — odpowiadasz w końcu usłużnie z przyjemnym, lekkim uśmiechem. — Być może obiło mi się nawet o uszy, że dziś dwie towarzyszą anatomopatologom, chociaż nie wiem, czy po nie posyłać, skoro wyglądasz dzisiaj na całkiem pełnego wigoru. Ale może się mylę? — Może też nieuważnie pozwalasz sobie na to, by w całkiem niewinnie zadane pytanie przeniknęło trochę więcej nabrzmiewającej w tobie aury, by słowa brzmiały bardziej prowokacyjnie niż wypadało w obecnej sytuacji. Może chcesz, by z wolna niosący się po korytarzu, za obiecująco zamkniętymi drzwiami, głos kolejnego pacjenta — irytująco niecierpliwy i do głębi drażniący; którego wolałabyś nie słyszeć jeszcze jakiś czas — rozmył się pod wpływem otrzymywanych odpowiedzi. Nie oponowałabyś specjalnie, gdyby raz jeszcze wytrącił cię z równowagi, bo, mimo że zarzekasz się, że jest inaczej, polubiłaś te momenty, podczas których opanowanie opada z twych ramion, jak zbyt luźna halka, robiąc miejsce spalającej cię od wewnątrz, zwykle po cichu, furii. Mogłabyś mu kiedyś podziękować, tak od serca, że nie obchodzi się z tobą, jak z płatkiem śniegu i że bez skrupułów pozwala ci topnieć w swoim uścisku — jak teraz.
Poważnie. Nie przytakujesz mu jednak, nie mówisz ani słowa, gdy na znak weryfikacji sięga po kartkę, której treść, wiesz o tym jeszcze nim dostrzegasz, że wzrokiem wcale po niej nie przesuwa, dokładnie nadpisaną ma w pamięci. To samo niebezpieczne, niewytłumaczalne uczucie, które ukuło cię w momencie zapoznawania się z korespondencją, powoduje, że wyobrażasz sobie, jak targające nim pragnienie, od chwili, kiedy pierwsze przyswojone wersy tekstu rozmościły się w jego świadomości, zaczęło z pietyzmem odkalkowywać mu na tafli pamięci każde kolejne zdanie listu. Wyczuwalna na podniebieniu gorycz rozpływa ci się jednak, jak pozostałość po anyżowej pastylce, zastępowana równie niejasnym poczuciem satysfakcji.
— Zapominasz się. — Odnajdujesz na powrót zapodzianą na chwilę uprzejmość, oblekając w nią krótkie upomnienie — niewinne przypomnienie, że tutaj nie ma wystarczająco wiele miejsca na spuszczanie własnej pewności siebie ze smyczy; że tutaj winien podporządkować się dyktowanym przez ciebie regułom. — Musisz dać mi coś więcej, Orzeszku — niż tylko swoją obecność, niż tę drażniącą obietnicę. Kolejny już raz udowodnił wszak, że nie musisz specjalnie zabiegać o jego towarzystwo, że nie musisz się prosić, by pośród mnogości codziennych spraw jedna z dróg zaprowadziła go do ciebie, że nawet nie bardzo musisz się starać, aby myśli wiodły go wprost ku tobie — ale tym razem uświadamia ci też, jak szybko, niebacznie zdradza cię własne ciało, gdy uda nieświadomie rozchylasz bardziej, domagając się, by podszedł jeszcze kawałek bliżej, a dłonie, zaciskane kurczowo na brzegu biurka, podświadomie chcą lgnąć do ciepła i miękkości ludzkiej skóry chowanej pod warstwami ubrań. Powinno być ci wstyd, że nadal pozwalasz sobie na utrzymywanie takiej zażyłości, że nawet nie próbujesz protestować, kiedy w ślad za prowokującym, obłapiającym cię spojrzeniem, idą równie śmiałe czyny, których konsekwencje — w najlżejszej formie ordynarnych wiadomości słanych ci przez sfrustrowane fanki Vilho — znosiłaś wystarczająco długo. Lecz zamiast pruderyjnego rumieńca uwydatniającego nakrapianą piegami skórę i speszonego wzroku lokującego się w bezpiecznych zagięciach płaszcza, nachylasz się tylko ku niemu, niezobowiązująco zarzucając mu lewą dłoń na ramię. Kciukiem leniwie zaczynasz zataczać na jego karku niewielkie kółka, w tym samym czasie, kiedy wypowiadasz osobliwą propozycję. — Mógłbyś, na przykład, zajść do sali trzydzieści siedem, znajduje się przy schodach. W środku natknąłbyś się na czternastolatka, zapewne będzie odwrócony plecami do wejścia, żeby nikogo nie widzieć — mówisz spokojnie, prawie sennie, z pamięci przywołując obraz dzieciaka, którego widujesz co trzeci dzień, zawsze w tej samej pozycji, zawsze z tą samą złością w oczach. — Jest tu ledwie trzeci tydzień, od czasu tego głośnego, nieszczęśliwego wypadku na treningu akademickiej drużyny hokejowej, ale już myśli, że to koniec jego jeszcze niezaczętej kariery. — Mimo rozjaśniającego ci twarz uśmiechu, nie masz w intencji bagatelizowania opisywanej sytuacji. Każda wizyta u niego i każde badanie sprawiają jedynie, że po wyjściu szukasz kolejnych sposobów, by uświadomić go, że to dopiero początek, ale nawet ty nie potrafisz przekonać go na dłużej. — Mógłbyś z nim porozmawiać.
Przygryziona w pozornym zastanowieniu warga jest więc tylko pretekstem do tego, by przetrzymać go chwilę dłużej w niepewności, by znów dać mu złudne wrażenie, że w twojej obecności może wysnuwać najbardziej nawet niedorzeczne żądania i że byłby w stanie wzbudzić nimi w tobie poczucie podejrzliwości — przede wszystkim jednak tym nieznaczącym wiele gestem chcesz samej sobie dać czas, by ułagodzić wzburzone na chwilę nierozsądnie wypowiedzianym przez niego zdaniem uczucie umniejszania medycznych kompetencji, tak twoich, jak i wspomnianego doktora.
— Może znalazłabym ci i nową stażystkę — odpowiadasz w końcu usłużnie z przyjemnym, lekkim uśmiechem. — Być może obiło mi się nawet o uszy, że dziś dwie towarzyszą anatomopatologom, chociaż nie wiem, czy po nie posyłać, skoro wyglądasz dzisiaj na całkiem pełnego wigoru. Ale może się mylę? — Może też nieuważnie pozwalasz sobie na to, by w całkiem niewinnie zadane pytanie przeniknęło trochę więcej nabrzmiewającej w tobie aury, by słowa brzmiały bardziej prowokacyjnie niż wypadało w obecnej sytuacji. Może chcesz, by z wolna niosący się po korytarzu, za obiecująco zamkniętymi drzwiami, głos kolejnego pacjenta — irytująco niecierpliwy i do głębi drażniący; którego wolałabyś nie słyszeć jeszcze jakiś czas — rozmył się pod wpływem otrzymywanych odpowiedzi. Nie oponowałabyś specjalnie, gdyby raz jeszcze wytrącił cię z równowagi, bo, mimo że zarzekasz się, że jest inaczej, polubiłaś te momenty, podczas których opanowanie opada z twych ramion, jak zbyt luźna halka, robiąc miejsce spalającej cię od wewnątrz, zwykle po cichu, furii. Mogłabyś mu kiedyś podziękować, tak od serca, że nie obchodzi się z tobą, jak z płatkiem śniegu i że bez skrupułów pozwala ci topnieć w swoim uścisku — jak teraz.
Poważnie. Nie przytakujesz mu jednak, nie mówisz ani słowa, gdy na znak weryfikacji sięga po kartkę, której treść, wiesz o tym jeszcze nim dostrzegasz, że wzrokiem wcale po niej nie przesuwa, dokładnie nadpisaną ma w pamięci. To samo niebezpieczne, niewytłumaczalne uczucie, które ukuło cię w momencie zapoznawania się z korespondencją, powoduje, że wyobrażasz sobie, jak targające nim pragnienie, od chwili, kiedy pierwsze przyswojone wersy tekstu rozmościły się w jego świadomości, zaczęło z pietyzmem odkalkowywać mu na tafli pamięci każde kolejne zdanie listu. Wyczuwalna na podniebieniu gorycz rozpływa ci się jednak, jak pozostałość po anyżowej pastylce, zastępowana równie niejasnym poczuciem satysfakcji.
— Zapominasz się. — Odnajdujesz na powrót zapodzianą na chwilę uprzejmość, oblekając w nią krótkie upomnienie — niewinne przypomnienie, że tutaj nie ma wystarczająco wiele miejsca na spuszczanie własnej pewności siebie ze smyczy; że tutaj winien podporządkować się dyktowanym przez ciebie regułom. — Musisz dać mi coś więcej, Orzeszku — niż tylko swoją obecność, niż tę drażniącą obietnicę. Kolejny już raz udowodnił wszak, że nie musisz specjalnie zabiegać o jego towarzystwo, że nie musisz się prosić, by pośród mnogości codziennych spraw jedna z dróg zaprowadziła go do ciebie, że nawet nie bardzo musisz się starać, aby myśli wiodły go wprost ku tobie — ale tym razem uświadamia ci też, jak szybko, niebacznie zdradza cię własne ciało, gdy uda nieświadomie rozchylasz bardziej, domagając się, by podszedł jeszcze kawałek bliżej, a dłonie, zaciskane kurczowo na brzegu biurka, podświadomie chcą lgnąć do ciepła i miękkości ludzkiej skóry chowanej pod warstwami ubrań. Powinno być ci wstyd, że nadal pozwalasz sobie na utrzymywanie takiej zażyłości, że nawet nie próbujesz protestować, kiedy w ślad za prowokującym, obłapiającym cię spojrzeniem, idą równie śmiałe czyny, których konsekwencje — w najlżejszej formie ordynarnych wiadomości słanych ci przez sfrustrowane fanki Vilho — znosiłaś wystarczająco długo. Lecz zamiast pruderyjnego rumieńca uwydatniającego nakrapianą piegami skórę i speszonego wzroku lokującego się w bezpiecznych zagięciach płaszcza, nachylasz się tylko ku niemu, niezobowiązująco zarzucając mu lewą dłoń na ramię. Kciukiem leniwie zaczynasz zataczać na jego karku niewielkie kółka, w tym samym czasie, kiedy wypowiadasz osobliwą propozycję. — Mógłbyś, na przykład, zajść do sali trzydzieści siedem, znajduje się przy schodach. W środku natknąłbyś się na czternastolatka, zapewne będzie odwrócony plecami do wejścia, żeby nikogo nie widzieć — mówisz spokojnie, prawie sennie, z pamięci przywołując obraz dzieciaka, którego widujesz co trzeci dzień, zawsze w tej samej pozycji, zawsze z tą samą złością w oczach. — Jest tu ledwie trzeci tydzień, od czasu tego głośnego, nieszczęśliwego wypadku na treningu akademickiej drużyny hokejowej, ale już myśli, że to koniec jego jeszcze niezaczętej kariery. — Mimo rozjaśniającego ci twarz uśmiechu, nie masz w intencji bagatelizowania opisywanej sytuacji. Każda wizyta u niego i każde badanie sprawiają jedynie, że po wyjściu szukasz kolejnych sposobów, by uświadomić go, że to dopiero początek, ale nawet ty nie potrafisz przekonać go na dłużej. — Mógłbyś z nim porozmawiać.
Nieznajomy
Smoliste kręgi źrenic zawęziły granice, odkrawając od świadomości myśli mniej potrzebne: te niezwiązane z obrysem przygryzanej lekko wargi i te sięgające za próg gabinetu; dyskretna pieszczota czaru wypełniała je na nowo zgęstniałą, niezakłóconą świadomością, że była w zasięgu dłoni i na jego wyłączność, rozpychając je ekspansywnie na barwie tęczówek – nie chciał płochych stażystek, choćby potrafiły wyuczonymi anatomii ustami rozebrać jego ciało na obnażone łaciną mięśnie i obrysować ich napięcie niezdarnymi jeszcze palcami; Krista wiedziała przecież lepiej, gdzie potrzebował szczególniejszej uwagi, w których miejscach zbierało się nadwyrężenie, które nerwy reagowały drażliwiej na dotyk po przeszłych kontuzjach, gdzie docisnąć palce, by zagryzł zęby na tłumionym, rozgniewanym odruchu krtani i jak długo przygniatać dłonią tę złość, żeby rozlała się w końcu pod skórą ciepłą ulgą. Nie potrzebował gorliwości pozbawionej wprawy: dłoni, które musiałby doprowadzać do właściwych punktów, niewprawionych jeszcze w odmierzaniu stanowczości i troski, ust pytających tak lepiej?, zamiast uśmiechać się z niezuchwałą pewnością, że znała moment, w którym należało przestać i nie powinien się z tym spierać; nie próbowałby zresztą, tak jak nie próbował nigdy wcześniej, nigdy poważnie. W takich chwilach rozumiał, dlaczego zawodnicy wydawali się nagle poza lodowiskiem bardziej korni, choć wzburzenie wciąż wrzało wszystkim pod skórą po zejściu z lodowiska; dlaczego skupione spojrzenia rozcierały się na peryferii, gdy usadzała podburzonego, dwa razy od niej większego hokeistę na ławce, choć jej głos ledwo przedzierał się przez podniesione głosy rozpuszczonych zwycięstwami Ormów, jakby każdy z nich chciał odruchem usiąść pod ciężarem tej prośby, kiedy moja kolej? pod płozę się dla pani położę; aż milej się po gębie dostaje, jak pani tu czeka, jakby podniesione tętna zmieniały kierunek w nurtach żył. Rozumiał, dlaczego dłoń sama znajdowała tył głowy współzawodnika, dlaczego przyciskał mu rozgrzany kark i uśmiechał się krzywo, żebyś tak samo chciał miejsce na podium, jak na kozetce, może mniej musielibyśmy nadrabiać na lodzie twoje pieprzone niedołęstwo, chociaż właściwie grał dobrze – ale powinien grać lepiej, wszyscy powinni grać lepiej. Z uwagą strzygł spojrzeniem między nią i Ahvo; tylko przed nim ustępował, bo potrzebował go zadowolonego i pewnego w swoim pierwszeństwie, choć nigdy nie robił tego otwarcie: młody był wystarczająco rozzuchwalony, żeby pozwalać mu jeszcze myśleć, że mógłby od niego dostać wszystko, byle zarzynał się dalej brawurową, ryzykowną grą.
– Może w tym właśnie problem – odpowiadał, pozwalając się wodzić subtelną zachętą, odciągnąć od tych dwóch stażystek, które nigdy go nie interesowały, ale teraz nie interesowały go jeszcze bardziej; szerokość ramion bezwiednie nachylała się ku niej, przechylając szalę równowagi dyskretnie. – Może mam go dzisiaj trochę za dużo. Masz na to jakieś ćwiczenia? – wracał więc do jej gabinetu, do przesmyku między biurkiem a stołem, w którym zatrzymywali się naprzeciw siebie, udając, że nic ich do siebie nie przyciąga. Nie wierzył, że tego nie odwzajemniała i nie wierzył, że nie wiedziała, co robi. Znała przecież już dobrze wszystkie żyłki ścięgien i sposób, w jaki należało za nie pociągać – tak sobie to wyjaśniał, znała go po prostu bardzo dobrze i to mu się podobało. Wydawało mu się, że znał ją równie dobrze; układała mu się w dłoniach przecież tak wygodnie, jakby dokładnie w nich chciała się znaleźć, biodrami ułożona w objęciu niepytających o przyzwolenie rąk, przyjmowała go – wbrew swoim słowom – tak instynktownie, jakby wcześniej przyuczyła ciało do odpowiednich odruchów ochoczą myślą. Mógł się jedynie uśmiechnąć z chłodnym rozbawieniem do nieprzekonującego sprzeciwu, czując jeszcze drapiący dym w oddechu, gryzący zapach palonego tytoniu, przez który miał ochotę nachylić się do jej szyi, by przegryźć go zapachem ciepłej skóry.
Nie opierał się zachęcie rozchylających się kolan, wypełniając sobą czynioną mu przestrzeń, nie próbując jeszcze forsować oporu niechcącego się ugiąć pod nim kręgosłupa, chociaż nie lubił być cierpliwy – i nie lubił, kiedy stawiano mu restrykcje warunków. Kobieca dłoń złożyła się wdzięcznie na jego ramieniu i poczuł na karku chłodny dotyk opuszki igrającej z dreszczem mrowiącym na skórze tuż za kołnierzem, pod mrugnięciem powiek widział tę jasną dłoń między swoimi łopatkami, ale mgnienie mijało, a oni wciąż stali w gabinecie, zatrzymani w ramie okna jak scena z prywatnego życia poukładanych kochanków, choć żadne z nich nie było poukładane i nie kochało.
– Jak dużo czasu mamy? – spytał, rozumiejąc słowa wedle własnego uznania, spuszczając spojrzenie i podnosząc dłoń z jej biodra, by przesunąć nią przez miękki bok kobiecej szyi, wsuwając palce na kark i w ciemne włosy, naśladując zuchwalej jej własne sposoby; zanim zdążyłby zebrać nasady ciemnych kosmków w unoszącym lico uścisku, rozchyliła znów usta, składając mu propozycję daleką od tego, czego się spodziewał i czego oczekiwał. Nachylony ku niej bezwolnie, odsunął się znów, znajdując jej spojrzenie, które wcale nie zdawało się żartować: było zupełnie poważne, choć figlarny błysk prześlizgiwał się po morzu tęczówki jak lśnienie srebrnej, ostrej łuski. Miał ochotę parsknąć pod nosem z niedowierzającym, obruszonym rozbawieniem w pierwszej chwili, ale uniesione nieprzyjemnie kąciki ust zaległy w grymasie w końcu nieprzypominającym nawet rozbawienia, ale jakąś przygaszoną skwaśniałość. Nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać w ogóle, co dopiero wysłuchiwać żałosnego marudzenia czternastoletniego chłystka przeżywającego swoją przedwczesną porażkę i przekonywać go, że jest inaczej niż najprawdopodobniej było w rzeczywistości.
– To jest koniec jego kariery – odpowiedział, ściągając brwi w powątpiewającym niezadowoleniu. – Niezależnie od tej kontuzji. Wypali się jeszcze przed końcem szkoły, jeśli będzie miał szczęście. Jeśli nie, czas, który powinien poświęcić na coś realnego, zmarnuje na szczeniackie mrzonki, które nigdy się nie spełnią. Myślisz, że wykarmią go w przyszłości te głupie marzenia? – nachylił się znów ku niej, w końcu uśmiechając się prawie przekonująco, przesuwając kciuk na linię jej żuchwy, podważając ją lekko. – Chcesz, żebym go dla ciebie okłamał? Żebym wmówił mu, że ma szanse, chociaż pewnie nie umie utrzymać nawet kija, jak większość tych gówniarzy? Wierząc ci na słowo, że później mi podziękujesz?
– Może w tym właśnie problem – odpowiadał, pozwalając się wodzić subtelną zachętą, odciągnąć od tych dwóch stażystek, które nigdy go nie interesowały, ale teraz nie interesowały go jeszcze bardziej; szerokość ramion bezwiednie nachylała się ku niej, przechylając szalę równowagi dyskretnie. – Może mam go dzisiaj trochę za dużo. Masz na to jakieś ćwiczenia? – wracał więc do jej gabinetu, do przesmyku między biurkiem a stołem, w którym zatrzymywali się naprzeciw siebie, udając, że nic ich do siebie nie przyciąga. Nie wierzył, że tego nie odwzajemniała i nie wierzył, że nie wiedziała, co robi. Znała przecież już dobrze wszystkie żyłki ścięgien i sposób, w jaki należało za nie pociągać – tak sobie to wyjaśniał, znała go po prostu bardzo dobrze i to mu się podobało. Wydawało mu się, że znał ją równie dobrze; układała mu się w dłoniach przecież tak wygodnie, jakby dokładnie w nich chciała się znaleźć, biodrami ułożona w objęciu niepytających o przyzwolenie rąk, przyjmowała go – wbrew swoim słowom – tak instynktownie, jakby wcześniej przyuczyła ciało do odpowiednich odruchów ochoczą myślą. Mógł się jedynie uśmiechnąć z chłodnym rozbawieniem do nieprzekonującego sprzeciwu, czując jeszcze drapiący dym w oddechu, gryzący zapach palonego tytoniu, przez który miał ochotę nachylić się do jej szyi, by przegryźć go zapachem ciepłej skóry.
Nie opierał się zachęcie rozchylających się kolan, wypełniając sobą czynioną mu przestrzeń, nie próbując jeszcze forsować oporu niechcącego się ugiąć pod nim kręgosłupa, chociaż nie lubił być cierpliwy – i nie lubił, kiedy stawiano mu restrykcje warunków. Kobieca dłoń złożyła się wdzięcznie na jego ramieniu i poczuł na karku chłodny dotyk opuszki igrającej z dreszczem mrowiącym na skórze tuż za kołnierzem, pod mrugnięciem powiek widział tę jasną dłoń między swoimi łopatkami, ale mgnienie mijało, a oni wciąż stali w gabinecie, zatrzymani w ramie okna jak scena z prywatnego życia poukładanych kochanków, choć żadne z nich nie było poukładane i nie kochało.
– Jak dużo czasu mamy? – spytał, rozumiejąc słowa wedle własnego uznania, spuszczając spojrzenie i podnosząc dłoń z jej biodra, by przesunąć nią przez miękki bok kobiecej szyi, wsuwając palce na kark i w ciemne włosy, naśladując zuchwalej jej własne sposoby; zanim zdążyłby zebrać nasady ciemnych kosmków w unoszącym lico uścisku, rozchyliła znów usta, składając mu propozycję daleką od tego, czego się spodziewał i czego oczekiwał. Nachylony ku niej bezwolnie, odsunął się znów, znajdując jej spojrzenie, które wcale nie zdawało się żartować: było zupełnie poważne, choć figlarny błysk prześlizgiwał się po morzu tęczówki jak lśnienie srebrnej, ostrej łuski. Miał ochotę parsknąć pod nosem z niedowierzającym, obruszonym rozbawieniem w pierwszej chwili, ale uniesione nieprzyjemnie kąciki ust zaległy w grymasie w końcu nieprzypominającym nawet rozbawienia, ale jakąś przygaszoną skwaśniałość. Nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać w ogóle, co dopiero wysłuchiwać żałosnego marudzenia czternastoletniego chłystka przeżywającego swoją przedwczesną porażkę i przekonywać go, że jest inaczej niż najprawdopodobniej było w rzeczywistości.
– To jest koniec jego kariery – odpowiedział, ściągając brwi w powątpiewającym niezadowoleniu. – Niezależnie od tej kontuzji. Wypali się jeszcze przed końcem szkoły, jeśli będzie miał szczęście. Jeśli nie, czas, który powinien poświęcić na coś realnego, zmarnuje na szczeniackie mrzonki, które nigdy się nie spełnią. Myślisz, że wykarmią go w przyszłości te głupie marzenia? – nachylił się znów ku niej, w końcu uśmiechając się prawie przekonująco, przesuwając kciuk na linię jej żuchwy, podważając ją lekko. – Chcesz, żebym go dla ciebie okłamał? Żebym wmówił mu, że ma szanse, chociaż pewnie nie umie utrzymać nawet kija, jak większość tych gówniarzy? Wierząc ci na słowo, że później mi podziękujesz?
Bezimienny
Ciekawość jest twoją zgubą; to w jej cieniu wzrastają ustanawiane ostatecznie przez ciebie postanowienia, to ona nadaje finalny kształt każdemu twojemu słowu, każdej intencji i każdemu marzeniu, to ona jest twoim drogowskazem, którego nie potrafisz zignorować, któremu się zawierzasz i któremu w bezgranicznej ufności dajesz prowadzić się ku nieznanemu. Przemyka ci nieraz przez myśl wspomnienie, jak wzbraniałaś się przed dodatkowym obowiązkiem, gdy nieśmiała obawa, że bierzesz na siebie zbyt dużo, starała się przebić przez powierzchnię świadomości; jak długo odkładałaś podjęcie decyzji o okrojeniu swojego czasu wolnego z kilku niezbędnych godzin odpoczynku, kiedy podczas jednej z odpraw ponad rok wcześniej przełożony przedstawiał wam nieformalną propozycję współpracy departamentu zdrowia z ośrodkami sportowymi. Każdemu wydawało się wtedy, że postąpisz słusznie — z bezsporną korzyścią dla własnego samopoczucia. Zdrowy rozsądek wypuściłaś jednak z rąk w dniu, w którym mijał termin składania kandydatur, zwiedziona możliwością podglądania zza kulis sportowych wydarzeń: doglądania zawodników nie tylko podczas oficjalnych zmagań, ale też w trakcie kameralnych zgromadzeń, w czasie drużynowych i indywidualnych treningów, gdy ich emocje nie krępowane są setkami par uważnych oczu wodzących za poszczególnymi sportowcami, gdy konfidencjonalna atmosfera dopuszcza na większą swobodę we wzajemnych kontaktach. Wtedy jeszcze nie wiedziałaś, gdzie cię przydzielą, kim przyjdzie ci się zajmować ani jak absorbujący, wcale nie czasowo, okaże się nowy projekt, mimo to nie mogłaś wówczas darować sobie nie podjęcia tego ryzyka, bo przekonana byłaś, że bardziej żałować będziesz niewykorzystanej szansy. Upływający czas, wbrew założeniom, nie rozmył tego wrażenia, utwierdzając cię wyłącznie w słuszności podejmowanych działań, w zapewnieniu, że twoja zuchwałość niesie ze sobą więcej korzyści niż korne godzenie się z tkanym przez Norny przeznaczeniem — obecnie jednak nie kusisz losu wyłącznie śmiałymi decyzjami: ryzykujesz każdym słowem, każdym gestem, który prześlizguje się po cienkiej granicy cudzej strefy komfortu, z rozmysłem — i pietyzmem — naruszając czyjąś prywatność; poważasz się wystawiać na próbę cierpliwość i żądze rozemocjonowanych zawodników i popędliwych trenerów, z pełną świadomością, jak niewygodna i konieczna jest twoja obecność pośród sztabu. Pozwalasz ciekawości, by wiodła cię spolegliwie wprost ku szeroko rozwartej paszczy kłopotów, łyskających ku tobie chmurną tarczą źrenic.
— Poza klasycznym zaleceniem spożytkowania sił podczas treningów? Mam. — Nie śpieszysz się z odpowiedzią, sprawiając wrażenie, jakbyś faktycznie zastanawiała się, czy w przepastnej szufladzie pamięci skrywasz remedium na tak dokuczliwą dolegliwość. — Relaksacyjne. Musiałbyś jednak wygospodarować nieco czasu i miejsca, bo należą do wyjątkowo angażujących i wymagają większej przestrzeni niż ta, którą mam do dyspozycji tutaj. — Pozory troski przebijają przez przedstawiane mu wyjaśnienie. Ledwie zwracasz uwagę na potencjalne niedogodności. Ledwie też unosisz spojrzenie ponad ramię mężczyzny, ledwie prześlizgujesz się wzrokiem po fragmencie pomieszczenia, który ma za swoimi plecami: przede wszystkim ledwie panujesz w jego obecności nad tłamszonym skrupulatnie od kilku ściętych wątpliwościami tygodni pragnieniem bliskości — przenikliwszej niż ochłapy tej, na którą się godzisz, która uwiera cię swoim niedopasowaniem, prowokując do reakcji dalece pochopnych i zupełnie nieprzypadkowych. Nieprzypadkowo wszak nie zaoponowałaś: ani wtedy, gdy drzwi zamknął za sobą z cichym kliknięciem, ani wtedy, kiedy musnął opuszką twój podbródek, ani wtedy, gdy śmielej wkroczył w twoją przestrzeń; nieprzypadkowo zdajesz się nie dostrzegać niczego niestosownego w prowadzonej wymianie zdań, z rozmysłem godząc się na niedopowiedzenia i niewłaściwe interpretacje, z zadziornym błyskiem w spojrzeniu przyglądając się następstwom swojego zachowania.
Prawie parskasz, nie odpowiadając jednak na jego pytanie. Przyoblekasz wargi w niejasny uśmiech, pozwalając mu jeszcze chwilę, jeszcze na krótki, pełen niepewności moment interpretować swoje słowa w sposób daleki od rzeczywistości, którą już masz dla niego przyszykowaną, z którą — jak zazwyczaj masz w zwyczaju — zderzysz go bez poczucia winy, sprowadzając na ziemię w gorzkich, obleczonych w melasę uprzejmości słowach. Nim jednak to nastaje, przyzwalasz na ten przedwczesny odruch czułości, który mógłby — gdybyś i na to mu pozwoliła — zakończyć mocnym, wzburzonym szarpnięciem zaplątanych między jego palce kosmyków, a który przerywa w niemym zrezygnowaniu, rozluźniając mięśnie zdjęte stuporem.
— Mówisz tak, jakbyś znał to z doświadczenia — stwierdzasz niemal niewinnie, jak gdybyś nie była świadoma potencjalnych konsekwencji własnych słów; jakbyś zapomniała, z kim rozmawiasz: że nie masz przed sobą układnego mężczyzny, który upomniałby cię w taktowny sposób, ani że nie obejmują cię dłonie, które nie drgną nieprzypadkowo bardziej, które silniej nie zacisną się na trzymanym ciele, podrażnione twoją uwagą. — Nie chcę, żebyś mu cokolwiek wmawiał, Vilho. Nie chcę, żebyś go okłamywał, przecież nie potrafiłbyś tego zrobić, prawda? Nie tymi ustami. — Nie zraża cię cierpkość spojrzenia i oschły, niezadowolony grymas, w jaki układają się jego wargi. Nie przejmujesz się rozczarowaniem, w które w mgnieniu oka przyobleka swoją sylwetkę i którym zabarwione są jego ruchy. Wspierając się wciąż na ramieniu mężczyzny, unosisz ku niemu drugą dłoń, by opuszką kciuka przesunąć bez pośpiechu po linii dolnej wargi. — Chcę, żebyś z nim porozmawiał. Przypomniał tylko, że widnokrąg możliwości nie kończy mu się jedynie na tafli lodowiska. Będziesz dla niego większym autorytetem niż ja — zaznaczasz bez przekąsu, znów łagodniej układając słowa, pozwalając by mgiełka ciepłego oddechu muskała mu policzek wcześniej drażniony ostrymi kąśnięciami lutowego powietrza. Nie bez trudu przychodzi ci uznanie własnego niepowodzenia w scysji z młodzieńczymi kaprysami, porażkę tę chowasz jednak pod całunem racjonalnego tłumaczenia, że trudnisz się balsamowaniem fizycznych, a nie psychicznych urazów; że przez lata wśród kuracjuszy — tych długoletnich, jak i amatorów — ukształtowało się przekonanie, że medyk powie wszystko, co mogłoby ugłaskać gniewnego pacjenta, więc nastoletnia wola robienia z siebie cierpiętnika w przedbiegach wygrywa z twoimi dobrymi chęciami. — Ja natomiast miałabym u ciebie dług wdzięczności, który odebrać mógłbyś w dogodnym dla ciebie momencie. Myślisz, że mogłabym cię zwieść? Że nie dotrzymuję obietnic? Nie mam ku temu żadnych powodów. — Bezwolnie poddajesz się jego gestowi, choć w uniesionej w ten sposób głowie, w ruchu odsłoniętej szyi, pod membraną której wyraźnie rysuje się ciemniejsza ścieżka żyły, niewiele dostrzec można pokory, a zwilżone opieszale usta ubierasz w niestosownie śmiały uśmiech.
— Poza klasycznym zaleceniem spożytkowania sił podczas treningów? Mam. — Nie śpieszysz się z odpowiedzią, sprawiając wrażenie, jakbyś faktycznie zastanawiała się, czy w przepastnej szufladzie pamięci skrywasz remedium na tak dokuczliwą dolegliwość. — Relaksacyjne. Musiałbyś jednak wygospodarować nieco czasu i miejsca, bo należą do wyjątkowo angażujących i wymagają większej przestrzeni niż ta, którą mam do dyspozycji tutaj. — Pozory troski przebijają przez przedstawiane mu wyjaśnienie. Ledwie zwracasz uwagę na potencjalne niedogodności. Ledwie też unosisz spojrzenie ponad ramię mężczyzny, ledwie prześlizgujesz się wzrokiem po fragmencie pomieszczenia, który ma za swoimi plecami: przede wszystkim ledwie panujesz w jego obecności nad tłamszonym skrupulatnie od kilku ściętych wątpliwościami tygodni pragnieniem bliskości — przenikliwszej niż ochłapy tej, na którą się godzisz, która uwiera cię swoim niedopasowaniem, prowokując do reakcji dalece pochopnych i zupełnie nieprzypadkowych. Nieprzypadkowo wszak nie zaoponowałaś: ani wtedy, gdy drzwi zamknął za sobą z cichym kliknięciem, ani wtedy, kiedy musnął opuszką twój podbródek, ani wtedy, gdy śmielej wkroczył w twoją przestrzeń; nieprzypadkowo zdajesz się nie dostrzegać niczego niestosownego w prowadzonej wymianie zdań, z rozmysłem godząc się na niedopowiedzenia i niewłaściwe interpretacje, z zadziornym błyskiem w spojrzeniu przyglądając się następstwom swojego zachowania.
Prawie parskasz, nie odpowiadając jednak na jego pytanie. Przyoblekasz wargi w niejasny uśmiech, pozwalając mu jeszcze chwilę, jeszcze na krótki, pełen niepewności moment interpretować swoje słowa w sposób daleki od rzeczywistości, którą już masz dla niego przyszykowaną, z którą — jak zazwyczaj masz w zwyczaju — zderzysz go bez poczucia winy, sprowadzając na ziemię w gorzkich, obleczonych w melasę uprzejmości słowach. Nim jednak to nastaje, przyzwalasz na ten przedwczesny odruch czułości, który mógłby — gdybyś i na to mu pozwoliła — zakończyć mocnym, wzburzonym szarpnięciem zaplątanych między jego palce kosmyków, a który przerywa w niemym zrezygnowaniu, rozluźniając mięśnie zdjęte stuporem.
— Mówisz tak, jakbyś znał to z doświadczenia — stwierdzasz niemal niewinnie, jak gdybyś nie była świadoma potencjalnych konsekwencji własnych słów; jakbyś zapomniała, z kim rozmawiasz: że nie masz przed sobą układnego mężczyzny, który upomniałby cię w taktowny sposób, ani że nie obejmują cię dłonie, które nie drgną nieprzypadkowo bardziej, które silniej nie zacisną się na trzymanym ciele, podrażnione twoją uwagą. — Nie chcę, żebyś mu cokolwiek wmawiał, Vilho. Nie chcę, żebyś go okłamywał, przecież nie potrafiłbyś tego zrobić, prawda? Nie tymi ustami. — Nie zraża cię cierpkość spojrzenia i oschły, niezadowolony grymas, w jaki układają się jego wargi. Nie przejmujesz się rozczarowaniem, w które w mgnieniu oka przyobleka swoją sylwetkę i którym zabarwione są jego ruchy. Wspierając się wciąż na ramieniu mężczyzny, unosisz ku niemu drugą dłoń, by opuszką kciuka przesunąć bez pośpiechu po linii dolnej wargi. — Chcę, żebyś z nim porozmawiał. Przypomniał tylko, że widnokrąg możliwości nie kończy mu się jedynie na tafli lodowiska. Będziesz dla niego większym autorytetem niż ja — zaznaczasz bez przekąsu, znów łagodniej układając słowa, pozwalając by mgiełka ciepłego oddechu muskała mu policzek wcześniej drażniony ostrymi kąśnięciami lutowego powietrza. Nie bez trudu przychodzi ci uznanie własnego niepowodzenia w scysji z młodzieńczymi kaprysami, porażkę tę chowasz jednak pod całunem racjonalnego tłumaczenia, że trudnisz się balsamowaniem fizycznych, a nie psychicznych urazów; że przez lata wśród kuracjuszy — tych długoletnich, jak i amatorów — ukształtowało się przekonanie, że medyk powie wszystko, co mogłoby ugłaskać gniewnego pacjenta, więc nastoletnia wola robienia z siebie cierpiętnika w przedbiegach wygrywa z twoimi dobrymi chęciami. — Ja natomiast miałabym u ciebie dług wdzięczności, który odebrać mógłbyś w dogodnym dla ciebie momencie. Myślisz, że mogłabym cię zwieść? Że nie dotrzymuję obietnic? Nie mam ku temu żadnych powodów. — Bezwolnie poddajesz się jego gestowi, choć w uniesionej w ten sposób głowie, w ruchu odsłoniętej szyi, pod membraną której wyraźnie rysuje się ciemniejsza ścieżka żyły, niewiele dostrzec można pokory, a zwilżone opieszale usta ubierasz w niestosownie śmiały uśmiech.
Nieznajomy
– Przestrzeni? – powtórzył nie bez rozbawionego pobłażania, oglądając przemyślność kobiecej gry: zawsze zdawała się tak dobrze rozumieć, czego oczekiwała; toczyła swobodną strategię prowokacji i uników, trzymając wodze cudzych nerwów jakby przypadkiem i od niechcenia, nie wysilając się wcale; widział, jak łakome spojrzenia lgnęły do niej instynktownie, wodząc za krzywiznami fizjonomii, a ona znosiła ich ciężar bez wzruszenia, jakby niczego nie spostrzegała; przychodziło jej to z naturalnością, o jaką nie podejrzewałby kogoś o tak czystym, szczerym spojrzeniu (lub może – po prostu – kobiety, szczególnie tak niepozornej). Zastanawiał się czasem, czy w podobny sposób zwodziła innych mężczyzn i kim byli ci szczęśliwcy, na których sprawdzała swoje możliwości; gdzie zostawiła ich oczyszczone kości? Wyobrażał sobie, że łatwo było się w niej zakochać: pomyśleć, że pierścionek dobrze wyglądałby na jej smukłym palcu i że dobrze wyglądałaby wiosną w ogrodzie za domem, latem w lekkiej halce na plaży, wieczorami pod nim. Wyobrażał sobie, że łatwo było sądzić, że to bezpieczne. Nie wierzył tymczasem w bezpieczeństwo, dopóki nie posiadał czegoś, czym mógł sobie je zapewnić; i nie miał pojęcia, czego wystarczająco pragnęła. Nie kupiłby jej pieniędzmi ani sławą i nie kupiłby jej kłamstwem dobrej miłości, więc była grząska i podniecająca, na moment i na brak poważnego zobowiązania, choć nie lubił myśli, że mogła więc w podobny sposób obchodzić się z kimś jeszcze. – Miałem nadzieję jej w to nie mieszać. Mogłabyś odwołać pacjenta, znajdzie się też czas. I być, przez jakiś czas – mruknął, spuszczając spojrzenie na jej figlarnie rozbawione usta kuszące niewinną prowokacją – bardzo cicho.
Nie pierwszy raz o tym myślał, nigdy nie spierał się ze swoim łakomstwem: zasłużył przecież na wszystko, co kładło się mu w rękach. Poświęcił swoje sumienie i własnego brata, poświęcił własny święty spokój, żeby nie musieć odmawiać sobie niczego i nie musieć o nic prosić, jedynie odpowiadać na prośby i sięgać po to, na co miał ochotę. Wyrzeczenia popełniał jedynie przez rozbestwioną ambicję, jedynie dla siebie – nie mógł się przedwcześnie i niepotrzebnie rozpraszać, dopóki jednak pokusa nie stawała mu na drodze do zapewnionej sobie przyszłości, dlaczego nie? Krista, uśmiechnięta w ten słodki, zachęcający sposób, sprawiała wrażenie doskonale to rozumieć, odbijać w lustrze błękitnych oczu łakomą pewność, choć może nie zdawała sobie z tego sprawy – zawsze wydawało mu się, że posiadała ambicje niesięgające jej potencjału, ale to było mu na rękę. Choć właściwie nie wiedział, co ją pociągało, ale to nie miało znaczenia: nie było to w każdym razie nic, co potrafiłby zrozumieć. Kariera medyczna? Dziesiątki ciał przewijających się przez jej gabinet, dzień w dzień? Ten mały pokoik, w którym nie było ani przestrzeni, ani czasu? Mogła próbować opleść go sobie wokół palca, jego albo Ahvo, albo któregoś z Ormów, ale wciąż tutaj tkwiła, przekładając medyczne papiery, otwierając na oścież okno, by wywabić ze swojej skóry zapach cudzych oddechów, przejmując się wypalonym przedwcześnie czternastolatkiem. A teraz próbowała go jeszcze przekonać, by pochylił się nad tym z nią – marnował energię na coś, co nie mogło przynieść mu korzyści mającej znaczenie dłużej niż gorączkowa, winna przyjemność.
Ale przecież – jak mógł tego nie spostrzegać – jej uśmiech oferował więcej. Potrafił przyciągać i potrafił przekonywać, wiedział, czego chciał i wiedział, jak to zdobyć. Mógł otworzyć drzwi, za które nie miał wstępu (przynajmniej nie w swoim obliczu), z taką łatwością. Krótki grymas przemknął mu przez niezadowolone usta wobec zręcznej przymówki, nie miał dłużej ochoty na podobne przekomarzanie – może nigdy nie miał, ocierała się w końcu drażliwie o tkliwe podbrzusze trzymanych krótko niepewności. Nie był wciąż najlepszy, zawsze stawał na podium o miejsce niżej, na szyi ciążyło mu niezmiennie srebro, choć złoto włożone na kark brata było przecież również jego zasługą, mówił sobie, że właściwie również należało do niego, należało mu się za wszystkie te noce, kiedy musiał go uciszać i zaszywać imię Jaakko głębiej pod jego skórą, za wszystkie dni, kiedy musiał doprowadzać go do wściekłej nienawiści, bo ta czyniła z niego kogoś niebezpiecznego – publiczność to kochała, znawcy sportu cenili, lód spijał krew i pot jak wyschła ziemia pierwszy deszcz.
Nie wydawał się przekonany. Stał jeszcze blisko, przytrzymany dotykiem jej palców na skórze za kołnierzem i wspomnieniem minionych myśli, które teraz tak złośliwie przepłaszała warunkami i przez chwilę rozważał pozostawienie ją sam na sam z tymi oczekiwaniami, przekonaniem, że może prowadzić z nim podobne negocjacje; na drugiej szali ważył myśl jej policzka przyciśniętego – z zadowoleniem – do biurka, prześlizgującą się rozdrażnionym cieniem po tęczówce. Jego usta lepiej znały kłamstwa niż szczerość, tak samo jak lepiej znały smak żądania od prośby lub przekleństwa od czułości. Każde spojrzenie z wysokości rozkiełznanej dumy było kłamstwem, skrojone u szczodrze opłacanego krawca ubrania i ciężki zegarek na nadgarstku, podczas gdy pod skórą żyła wciąż przeszłość: zachodzące wilgocią ściany i ciężka ręka ojca.
Opuszka podrażniła linię wargi, a on miał ochotę uśmiechnąć się gorzko; bawiła się nim i nie wiedział, czy jeszcze mu się to podobało, czy już zaczynała go drażnić.
– Nie chcesz też, żebym mówił mu prawdę – doprecyzował zgryźliwie, choć nieprzyjemność tonu gubiła się przez bliskość lepiącą się pokusą do zębów. Nachylała się ku niemu, droczyła się, dotykała tylko tyle, by chciał więcej; czy tak obchodziła się z mężczyznami, którzy wierzyli w jej niewinne uśmiechy? Sięgnął dłonią jej przedramienia, obejmując uściskiem wątły nadgarstek, by odsunąć jej dłoń od siebie, zatrzymać się tak, z kruchą kością w swoich palcach, ściskaną silniej niż było to koniecznie, niewystarczająco, by – jeszcze – zabolało. Unosił jej brodę i rozważał możliwości, wyceniał własną cierpliwość i jej zuchwałość – kiedy pozwolił jej poczuć się tak pewnie? Nachylił się w końcu bliżej, jakby zamierzał sięgnąć jej ust, ale dłonią wsuniętą pod brodę docisnął szyję, odchylając ją w tył razem ze sobą, w palcach trzymając jej żuchwę i przechyloną niewygodnie oś ciała.
– Mogłabyś prosić mnie o cokolwiek. Chcesz się tak zadłużać dla smarkacza? – przechylił głowę, w krótkiej przerwie przysuwając usta bliżej jej ust. – Spłata w dowolnej, wygodnej mi, walucie. Tak?
Nie pierwszy raz o tym myślał, nigdy nie spierał się ze swoim łakomstwem: zasłużył przecież na wszystko, co kładło się mu w rękach. Poświęcił swoje sumienie i własnego brata, poświęcił własny święty spokój, żeby nie musieć odmawiać sobie niczego i nie musieć o nic prosić, jedynie odpowiadać na prośby i sięgać po to, na co miał ochotę. Wyrzeczenia popełniał jedynie przez rozbestwioną ambicję, jedynie dla siebie – nie mógł się przedwcześnie i niepotrzebnie rozpraszać, dopóki jednak pokusa nie stawała mu na drodze do zapewnionej sobie przyszłości, dlaczego nie? Krista, uśmiechnięta w ten słodki, zachęcający sposób, sprawiała wrażenie doskonale to rozumieć, odbijać w lustrze błękitnych oczu łakomą pewność, choć może nie zdawała sobie z tego sprawy – zawsze wydawało mu się, że posiadała ambicje niesięgające jej potencjału, ale to było mu na rękę. Choć właściwie nie wiedział, co ją pociągało, ale to nie miało znaczenia: nie było to w każdym razie nic, co potrafiłby zrozumieć. Kariera medyczna? Dziesiątki ciał przewijających się przez jej gabinet, dzień w dzień? Ten mały pokoik, w którym nie było ani przestrzeni, ani czasu? Mogła próbować opleść go sobie wokół palca, jego albo Ahvo, albo któregoś z Ormów, ale wciąż tutaj tkwiła, przekładając medyczne papiery, otwierając na oścież okno, by wywabić ze swojej skóry zapach cudzych oddechów, przejmując się wypalonym przedwcześnie czternastolatkiem. A teraz próbowała go jeszcze przekonać, by pochylił się nad tym z nią – marnował energię na coś, co nie mogło przynieść mu korzyści mającej znaczenie dłużej niż gorączkowa, winna przyjemność.
Ale przecież – jak mógł tego nie spostrzegać – jej uśmiech oferował więcej. Potrafił przyciągać i potrafił przekonywać, wiedział, czego chciał i wiedział, jak to zdobyć. Mógł otworzyć drzwi, za które nie miał wstępu (przynajmniej nie w swoim obliczu), z taką łatwością. Krótki grymas przemknął mu przez niezadowolone usta wobec zręcznej przymówki, nie miał dłużej ochoty na podobne przekomarzanie – może nigdy nie miał, ocierała się w końcu drażliwie o tkliwe podbrzusze trzymanych krótko niepewności. Nie był wciąż najlepszy, zawsze stawał na podium o miejsce niżej, na szyi ciążyło mu niezmiennie srebro, choć złoto włożone na kark brata było przecież również jego zasługą, mówił sobie, że właściwie również należało do niego, należało mu się za wszystkie te noce, kiedy musiał go uciszać i zaszywać imię Jaakko głębiej pod jego skórą, za wszystkie dni, kiedy musiał doprowadzać go do wściekłej nienawiści, bo ta czyniła z niego kogoś niebezpiecznego – publiczność to kochała, znawcy sportu cenili, lód spijał krew i pot jak wyschła ziemia pierwszy deszcz.
Nie wydawał się przekonany. Stał jeszcze blisko, przytrzymany dotykiem jej palców na skórze za kołnierzem i wspomnieniem minionych myśli, które teraz tak złośliwie przepłaszała warunkami i przez chwilę rozważał pozostawienie ją sam na sam z tymi oczekiwaniami, przekonaniem, że może prowadzić z nim podobne negocjacje; na drugiej szali ważył myśl jej policzka przyciśniętego – z zadowoleniem – do biurka, prześlizgującą się rozdrażnionym cieniem po tęczówce. Jego usta lepiej znały kłamstwa niż szczerość, tak samo jak lepiej znały smak żądania od prośby lub przekleństwa od czułości. Każde spojrzenie z wysokości rozkiełznanej dumy było kłamstwem, skrojone u szczodrze opłacanego krawca ubrania i ciężki zegarek na nadgarstku, podczas gdy pod skórą żyła wciąż przeszłość: zachodzące wilgocią ściany i ciężka ręka ojca.
Opuszka podrażniła linię wargi, a on miał ochotę uśmiechnąć się gorzko; bawiła się nim i nie wiedział, czy jeszcze mu się to podobało, czy już zaczynała go drażnić.
– Nie chcesz też, żebym mówił mu prawdę – doprecyzował zgryźliwie, choć nieprzyjemność tonu gubiła się przez bliskość lepiącą się pokusą do zębów. Nachylała się ku niemu, droczyła się, dotykała tylko tyle, by chciał więcej; czy tak obchodziła się z mężczyznami, którzy wierzyli w jej niewinne uśmiechy? Sięgnął dłonią jej przedramienia, obejmując uściskiem wątły nadgarstek, by odsunąć jej dłoń od siebie, zatrzymać się tak, z kruchą kością w swoich palcach, ściskaną silniej niż było to koniecznie, niewystarczająco, by – jeszcze – zabolało. Unosił jej brodę i rozważał możliwości, wyceniał własną cierpliwość i jej zuchwałość – kiedy pozwolił jej poczuć się tak pewnie? Nachylił się w końcu bliżej, jakby zamierzał sięgnąć jej ust, ale dłonią wsuniętą pod brodę docisnął szyję, odchylając ją w tył razem ze sobą, w palcach trzymając jej żuchwę i przechyloną niewygodnie oś ciała.
– Mogłabyś prosić mnie o cokolwiek. Chcesz się tak zadłużać dla smarkacza? – przechylił głowę, w krótkiej przerwie przysuwając usta bliżej jej ust. – Spłata w dowolnej, wygodnej mi, walucie. Tak?
Bezimienny
Tłum nabrzmiewał w korytarzu powoli, zupełnie jakby przypływ popychał kolejnych pacjentów w głąb budynku, podobnie jak morze wypychało na brzeg małgwie, tłoczące się przy linii brzegowej, dopóki ich kruche muszle nie szczerbiły się o siebie – podczas gdy w gabinecie Kristy panowała zatem namiętna cisza, za drzwiami wznosiły się pierwsze głosy zniecierpliwienia, a wraz z nimi stukot drewnianych lasek, ciężkie westchnienia i szmer kroków, sunących w tę i z powrotem po linoleum. Pacjenci byli przyzwyczajeni do oczekiwania – część z nich znała już na pamięć imiona pielęgniarek krążących po trzecim piętrze lub witała się przyjacielsko z medykami, którzy rozpoznawali ich twarze i rozrysowane na fizjonomii diagnozy – lecz Sigrid Ranstrom nie miała cierpliwości siedzieć w tym samym miejscu dłużej niż godzinę. Podobno zawsze taka była – niecierpliwa; tupała nogą, gdy matka zbyt długo stała przed sklepową witryną, gniewała się, gdy ludzie przepychali się w kolejce i zawsze miała język poparzony od jedzenia, które brała do ust, nie zdążywszy nawet zdmuchnąć wznoszącej się nad widelcem pary – teraz miała jednak przeszło siedemdziesiąt lat, jej kości były zdrętwiałe, a przy zbyt długim siedzeniu miednica sprawiała wrażenie, jakby miała niebawem wgnieść się pomiędzy żebra. Sigrid była więc znużona, a wraz z ruchem długiej wskazówki po okręgu zegara jej znużenie przeobrażało się we frustrację, frustracja natomiast w gniew – jako starsza kobieta miała go w sobie więcej, niż można by się spodziewać; nastała czternasta, a ona postanowiła, że nie zamierza dłużej czekać.
Krzesło zaskrzypiało żałośnie, gdy pacjentka podniosła się niezgrabnie, a łamliwe kości zawtórowały mu bolesnym chrzęstem, który sprawił, że Sigrid wygięła usta w złowrogim grymasie – w młodości była łyżwiarką i wciąż nie mogła znieść sposobu, w jaki zestarzało się jej własne ciało. W końcu podeszła jednak zuchwale pod drzwi gabinetu Kristy, stukając knykciami o drewno i wzdrygając się lekko, gdy pojedyncza drzazga wbiła jej się pomiędzy palce, zupełnie jakby wciąż nie mogła przyzwyczaić się do cienkości własnej skóry, tego, jak łatwo pękała na mrozie i rysowała się pod wpływem drobnych zadrapań.
– Przepraszam bardzo! – zawołała, pukając jeszcze raz, tym razem z większą werwą. – Przepraszam, jak długo mam jeszcze czekać? – niecierpliwość pozbawiała ją uprzejmości, lecz Sigird dawno przestała przejmować się swoim zachowaniem – uprzejmość była dla ludzi młodych, strachliwych i nie obytych w świecie, a ona mogła umrzeć w każdej chwili, więc nie powinna być zmuszana do czekania; jak upokarzające byłoby wyzionąć ducha, stojąc w szpitalnej kolejce? – Potrzebuję natychmiastowej pomocy – żachnęła się, lecz nie było to do końca prawdą – chciała po prostu jak najszybciej wrócić do domu. Zanim Krista zdążyła jednak podejść do drzwi, rozgoryczenie staruszki wzięło w górę i kobieta nacisnęła dłonią klamkę, zaglądając wścibskim wzrokiem do gabinetu. – Pani Forsberg – odparła prawie oskarżycielko, po czym przeniosła czujne spojrzenie na twarz Vilho i uśmiechnęła się z kąśliwym rozweseleniem. – Kawaler na pewno docenia pani gruntowność… – zaczęła, patrząc wymownie wpierw na pacjenta, a następnie na zawieszony nad oknem zegar. – Ale ja nie mogę dłużej czekać.
Krzesło zaskrzypiało żałośnie, gdy pacjentka podniosła się niezgrabnie, a łamliwe kości zawtórowały mu bolesnym chrzęstem, który sprawił, że Sigrid wygięła usta w złowrogim grymasie – w młodości była łyżwiarką i wciąż nie mogła znieść sposobu, w jaki zestarzało się jej własne ciało. W końcu podeszła jednak zuchwale pod drzwi gabinetu Kristy, stukając knykciami o drewno i wzdrygając się lekko, gdy pojedyncza drzazga wbiła jej się pomiędzy palce, zupełnie jakby wciąż nie mogła przyzwyczaić się do cienkości własnej skóry, tego, jak łatwo pękała na mrozie i rysowała się pod wpływem drobnych zadrapań.
– Przepraszam bardzo! – zawołała, pukając jeszcze raz, tym razem z większą werwą. – Przepraszam, jak długo mam jeszcze czekać? – niecierpliwość pozbawiała ją uprzejmości, lecz Sigird dawno przestała przejmować się swoim zachowaniem – uprzejmość była dla ludzi młodych, strachliwych i nie obytych w świecie, a ona mogła umrzeć w każdej chwili, więc nie powinna być zmuszana do czekania; jak upokarzające byłoby wyzionąć ducha, stojąc w szpitalnej kolejce? – Potrzebuję natychmiastowej pomocy – żachnęła się, lecz nie było to do końca prawdą – chciała po prostu jak najszybciej wrócić do domu. Zanim Krista zdążyła jednak podejść do drzwi, rozgoryczenie staruszki wzięło w górę i kobieta nacisnęła dłonią klamkę, zaglądając wścibskim wzrokiem do gabinetu. – Pani Forsberg – odparła prawie oskarżycielko, po czym przeniosła czujne spojrzenie na twarz Vilho i uśmiechnęła się z kąśliwym rozweseleniem. – Kawaler na pewno docenia pani gruntowność… – zaczęła, patrząc wymownie wpierw na pacjenta, a następnie na zawieszony nad oknem zegar. – Ale ja nie mogę dłużej czekać.
Nieznajomy
Pewność błękitnego spojrzenia zauważalnie stopniała, choć wydawało mu się, że dostrzegał w jej nagle ostygłych źrenicach gęstość gniewu – zrozumiał natychmiast, że popełnił istotny błąd w obliczeniach, wyceniając pochopnie jej charakter; zdawało mu się, najwyraźniej mylnie, że mogli się dobrze razem zabawić – ostatecznie wychodził tymczasem jedynie na napastliwego dupka i rzecz nie wydawała mu się dłużej zabawna, spodziewał się wprawdzie choćby cienia odwzajemnionego zadowolenia z sytuacji, do której się zapędzili; naginał granice dla rozrywki nierzadko, niektórych nie zamierzał jednak kretyńsko łamać. Rozluźnił więc uścisk na jej nadgarstku, prostując się i tym samym odsuwając nachylone ku niej rozbawienie ust, miarkując ją spojrzeniem równie zmienionym. Bez rozczarowania, choć z równie ochłodniałym dystansem. Atmosfera rozrzedziła się prawie namacalnie, oddech zimy wydął zasłonkę i po karku przeszedł mu dreszcz – cisza przedłużała się, niezakłócona przez żadne z nich, jakby prowadzili ze sobą niemą wojnę; puścił jej długą szyjkę i wątły nadgarstek, unosząc dłonie w geście imitującym pokorne opuszczenie broni, choć w litościwym uśmieszku trudno było szukać rzeczywistej spokorniałości – jedynie rozbawioną pobłażliwość i nieprzyjemne wrażenie, że nie brał niczego na poważnie, zapomni o wszystkim w następnej chwili i nigdy więcej o tym nie porozmawiają, bo nie było o czym rozmawiać. Popełnił błąd – nie zamierzał tego jednak głośno przyznawać.
– Który pokój? – spytał zamiast tego, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że może – wspaniałomyślnie – wykazać się przynajmniej szczętem dobrej woli w ramach reparacji. Wykupić sobie chociaż jej zgodność, by więcej do tego nie wracać: do pomylonego listu, orzeszka i dwuznaczności zamkniętej w ciasnym gabinecie rozmowy. Zdawało się jasne, że doszło między nimi do niefortunnej pomyłki: była delikatniejsza niż sądził albo on był mniej delikatny niż oczekiwała, nie musieli angażować w to żadnej urazy, choć odczuwał kwaśny żal – podobała mu się wprawdzie od dłuższego czasu, niechętnie godził się więc z tym odkryciem; z zimnem, jakie nagle wdarło się w przestrzeń między nimi wreszcie ukróconą i gniewnym wyrazem jej oczu – nie był to ten rodzaj gniewu, z którym miałby ochotę jeszcze się wykłócać, z obserwacji zdążył zrozumieć, że to na dłuższą metę prowadziło jedynie do problemów i zrujnowanej reputacji.
Odpowiedziało mu pukanie, zanim zdążyła odpowiedzieć mu Krista – wspaniałomyślność nie obejmowała przyzwoitego kroku w tył, więc kiedy drzwi otworzyły się nagle, szarpnięte zaskakująco dziarskim wymachem starszej kobiety, zastała ich jeszcze w sytuacji zbyt bliskiej, by można było uznać ją za stosowną. Uśmiech nie schodził mu, mimo to, z twarzy, przyklejony do ust jak przekonująca etykieta charyzmatycznej uprzejmości; nie skrzywił się nawet, odwzajemniając wymowne spojrzenie domagającej się uwagi pacjentki, jej komentarz podjudził jedynie większą wesołość – choć z bliższej perspektywy można by zapewne odnieść wrażenie, że pod nieszkodliwym grymasem ust chował zaostrzone rozdrażnieniem jadowe zęby.
– Proszę wybaczyć, że zatrzymałem panią Forsberg na dłużej. Czas zdaje się przy niej uciekać szybciej – doskonale uprzejmy; nie miał nic przeciwko ewentualnym plotkom, podejrzenie romansu zdawało się zawsze lekkostrawną potrawką dla pobudzenia zainteresowania, a kobieta wydawała się też na tyle starszawa, by nie stanowić szczególnie dużego zagrożenia – równie dobrze mogła wcale go nie rozpoznawać. – Już oddaję ją w pani ręce, oczywiście – mruknął, wymieniając lakoniczne spojrzenie z Kristą, by moment później przystanąć przy drzwiach uprzejmie, pozwalając staruszce wejść najpierw, nim zamknął za sobą drzwi, nie oglądając się ponownie.
Vilho i Krista z tematu
– Który pokój? – spytał zamiast tego, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że może – wspaniałomyślnie – wykazać się przynajmniej szczętem dobrej woli w ramach reparacji. Wykupić sobie chociaż jej zgodność, by więcej do tego nie wracać: do pomylonego listu, orzeszka i dwuznaczności zamkniętej w ciasnym gabinecie rozmowy. Zdawało się jasne, że doszło między nimi do niefortunnej pomyłki: była delikatniejsza niż sądził albo on był mniej delikatny niż oczekiwała, nie musieli angażować w to żadnej urazy, choć odczuwał kwaśny żal – podobała mu się wprawdzie od dłuższego czasu, niechętnie godził się więc z tym odkryciem; z zimnem, jakie nagle wdarło się w przestrzeń między nimi wreszcie ukróconą i gniewnym wyrazem jej oczu – nie był to ten rodzaj gniewu, z którym miałby ochotę jeszcze się wykłócać, z obserwacji zdążył zrozumieć, że to na dłuższą metę prowadziło jedynie do problemów i zrujnowanej reputacji.
Odpowiedziało mu pukanie, zanim zdążyła odpowiedzieć mu Krista – wspaniałomyślność nie obejmowała przyzwoitego kroku w tył, więc kiedy drzwi otworzyły się nagle, szarpnięte zaskakująco dziarskim wymachem starszej kobiety, zastała ich jeszcze w sytuacji zbyt bliskiej, by można było uznać ją za stosowną. Uśmiech nie schodził mu, mimo to, z twarzy, przyklejony do ust jak przekonująca etykieta charyzmatycznej uprzejmości; nie skrzywił się nawet, odwzajemniając wymowne spojrzenie domagającej się uwagi pacjentki, jej komentarz podjudził jedynie większą wesołość – choć z bliższej perspektywy można by zapewne odnieść wrażenie, że pod nieszkodliwym grymasem ust chował zaostrzone rozdrażnieniem jadowe zęby.
– Proszę wybaczyć, że zatrzymałem panią Forsberg na dłużej. Czas zdaje się przy niej uciekać szybciej – doskonale uprzejmy; nie miał nic przeciwko ewentualnym plotkom, podejrzenie romansu zdawało się zawsze lekkostrawną potrawką dla pobudzenia zainteresowania, a kobieta wydawała się też na tyle starszawa, by nie stanowić szczególnie dużego zagrożenia – równie dobrze mogła wcale go nie rozpoznawać. – Już oddaję ją w pani ręce, oczywiście – mruknął, wymieniając lakoniczne spojrzenie z Kristą, by moment później przystanąć przy drzwiach uprzejmie, pozwalając staruszce wejść najpierw, nim zamknął za sobą drzwi, nie oglądając się ponownie.
Vilho i Krista z tematu