:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl
2 posters
Nieznajomy
23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:50
23.11.2000
Warto było spróbować. Warto było rzucić w jednej chwili wszystko – cały świat nieprzytomnie, dziko palący się w rękach – by dać sposobność na rozbudzenie coraz słabiej tlącej się nadziei, na pozwolenie sercu drgać coraz szybciej, coraz gwałtowniej w rytm przypływających falami myśli, że może – możemożemożejednak – krystalicznie jasny błękit rozbieganego spojrzenia przetnie w lot sztokholmskie nabrzeżne arterie znów przypadkiem, zawsze przypadkiem, krzyżując się z jego uważnym, niemal cierpkim wzrokiem hardo wbijającym się w przestrzeń przed nim. Warto było liczyć, że w jednej z tych ogromnych, przeszklonych witryn sklepowych, odbijających nieczule, pochłaniających bezmyślnie setki ludzkich historii, ujrzy znów przypadkiem, zawsze przypadkiem, jej rozjaśnioną chochlikowatym uśmiechem twarz.
Ostatecznie warto było spróbować ponownie zasmakować w gorzkim rozczarowaniu; przypomnieć sobie, dlaczego ten konkretny rozdział z pietyzmem pogrzebał w nieprzystępnych wodach zatoki Trondheimsfjorden i po co zajął się tym, co rzeczywiście sprowadziło go kilka dni temu do stolicy Szwecji. Warto było rozczarowanie przekuć w upór – w jedyną siłę, która napędza go każdego ranka, która niestrudzenie pcha go wciąż do przodu, ku kolejnym mniej lub bardziej słusznym decyzjom, do świata, który buduje na własnych zasadach. Warto było – by za zaledwie kilkadziesiąt szwedzkich koron wykupić z upadającego antykwariatu skrzynię okultystycznych woluminów. Jak, kurwa, cholernie warto było przejrzeć je dopiero po przeniesieniu nowego nabytku do hotelowego pokoju, w którego mdłym, żółtawym świetle przerzucanie kolejnych pozycji, od których każdemu galdrowi spuchłaby głowa, wywoływało fale dreszczy i zaciskania się żołądka w ciasny supeł.
I wreszcie – warto było spontanicznie zawiadomić Vårvika o najnowszym zakupie, o tym przypadkowym znalezisku, które, miast ponownie zalegać pośród nieświadomych śniących o tkwiącym w delikatnych kartach potencjale, powinny przekazane być we właściwie nieodpowiednie ręce. Warto było ujrzeć jego twarz, jego spojrzenie przesiąknięte tak znajomą mu determinacją i cieniem zagubienia – a może jedynie refleksem, odbiciem jego samego w viktorowych tęczówkach.
- Cieszę się, że znalazłeś czas. – Krótkie, szybkie skinięcie głowy na powitanie zamiast standardowej, wyświechtanej formułki już na wstępie naznacza piętnem pospiechu całość spotkania. Spod ręki Loara, spomiędzy wełnianych włókien ciemnego płaszcza, wzrok nieśmiało przykuwa pożółkły kolor wiekowych stronic. – Coś na rozgrzanie?
Bezimienny
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:50
Chłodny listopadowy wiatr składał czułe pocałunki na zaróżowionych policzkach Viktora, gdy porównywał adres zapisany pismem Loara z turystyczną mapką Sztokholmu. Był w mieście raz, może dwa – nie pamiętał, ale też pamiętać nie chciał – i nawigowanie sprawiało mu pewne trudności. Nie chciał jednak wyjść na niepewnego; to bardzo niekorzystne przy robieniu interesów, mawiał jeden z profesorów, którego wykładów wysłuchiwał z zapartym tchem.
Nie lubił korzystać z magii; po pierwsze, bał się ośmieszenia, gdyby proste zaklęcie miało się nie powieść (co zdarzało się nader często – znał się na teorii, z trudem przychodziła mu praktyka), po drugie – uważał, że na magię nie zasługuje. Nie w momencie, w którym splamił się jej zakazaną dziedziną, przypominającą wypaloną papierosem dziurę w materiale sumienia. Teraz jednak wdzięczny był za to, że urodził się galdrem, za portal, który w jednej chwili pozwolił mu przenieść się z Midgardu do Szwecji. Gdyby nie to, zapewne nie przystałby na spotkanie, przynajmniej nie tak ochoczo.
Lecz nie tak je sobie wyobrażał; zawsze uważał, że zakup niekoniecznie legalnych przedmiotów powinien odbywać się zawsze pod osłoną nocy, gdzieś w ciemnym zaułku cieszącej się złą sławą dzielnicy. Tymczasem Loar zaprosił go właściwie na spacer, w świetle dnia, w miejscu publicznym. I choć wiedział, że w ten sposób paradoksalnie nie powinni zwracać na siebie uwagi, tak serce było niespokojnie, a wzrok błądził po twarzach mijanych ludzi, jakby w obawie, że są z Kruczej Straży, że wiedzą o wszystkim i go śledzą, aby złapać go na gorącym uczynku.
Magia zakazana zdecydowanie nie była na jego nerwy.
— Dla ciebie zawsze — posłał mu blady uśmiech, mający w założeniu wyrażać pewność siebie. Spojrzenie niemalże natychmiast powędrowało na rozsunięte poły płaszcza, a w oczach pojawił się blask – nadziei lub desperacji, w zależności od interpretacji – gdy ujrzał pożółkłe stronnice księgi. — Chętnie — skinął głową, choć w środku aż płonął z niecierpliwości, by zaciszu kawalerki przestudiować nowy nabytek. Być może tym razem odnajdzie coś, co pozwoli mu znów przytulić matkę.
Bo przecież tylko o to chodziło. O jeden, jedyny raz, dla Lumi, by później z tym skończyć.
Nie lubił korzystać z magii; po pierwsze, bał się ośmieszenia, gdyby proste zaklęcie miało się nie powieść (co zdarzało się nader często – znał się na teorii, z trudem przychodziła mu praktyka), po drugie – uważał, że na magię nie zasługuje. Nie w momencie, w którym splamił się jej zakazaną dziedziną, przypominającą wypaloną papierosem dziurę w materiale sumienia. Teraz jednak wdzięczny był za to, że urodził się galdrem, za portal, który w jednej chwili pozwolił mu przenieść się z Midgardu do Szwecji. Gdyby nie to, zapewne nie przystałby na spotkanie, przynajmniej nie tak ochoczo.
Lecz nie tak je sobie wyobrażał; zawsze uważał, że zakup niekoniecznie legalnych przedmiotów powinien odbywać się zawsze pod osłoną nocy, gdzieś w ciemnym zaułku cieszącej się złą sławą dzielnicy. Tymczasem Loar zaprosił go właściwie na spacer, w świetle dnia, w miejscu publicznym. I choć wiedział, że w ten sposób paradoksalnie nie powinni zwracać na siebie uwagi, tak serce było niespokojnie, a wzrok błądził po twarzach mijanych ludzi, jakby w obawie, że są z Kruczej Straży, że wiedzą o wszystkim i go śledzą, aby złapać go na gorącym uczynku.
Magia zakazana zdecydowanie nie była na jego nerwy.
— Dla ciebie zawsze — posłał mu blady uśmiech, mający w założeniu wyrażać pewność siebie. Spojrzenie niemalże natychmiast powędrowało na rozsunięte poły płaszcza, a w oczach pojawił się blask – nadziei lub desperacji, w zależności od interpretacji – gdy ujrzał pożółkłe stronnice księgi. — Chętnie — skinął głową, choć w środku aż płonął z niecierpliwości, by zaciszu kawalerki przestudiować nowy nabytek. Być może tym razem odnajdzie coś, co pozwoli mu znów przytulić matkę.
Bo przecież tylko o to chodziło. O jeden, jedyny raz, dla Lumi, by później z tym skończyć.
Nieznajomy
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:50
Rozbijające się o nabrzeże fale brzmią kojąco, łagodnie obmywając kadłuby unoszących się sennie na powierzchni wód zatoki Nybroviken łodzi – wszystko wygląda tak, jakby już dawno zapadło w zimowy sen, mimo że wcale nie widać tu jeszcze oznak prawdziwej zimy: ledwie prószący śnieg często miesza się beztrosko z ciężkimi kroplami deszczu, dudniącymi hipnotycznie o witryny przybrzeżnych kafejek, o rozłożyste, barwne czasze parasoli, o chodnikowe płyty pokryte szarą breją nibyśniegu; większość lokali zwinęła rozłożone na letni czas skrzydła ogródków, w zamian nęcąc jednak klientelę ciepłym, niemal świątecznym wystrojem wnętrz. Nawet ludzi przemierzających w tym przejściowym okresie – między zabarwionym jesiennymi kolorami październikiem, a białym, ściśniętym mrozem grudniem – nabrzeżną promenadę jest jakby mniej, jakby faktycznie zdecydowali się przeczekać tę niekorzystną porę w przyjaźniejszych przestrzeniach.
Raz po raz otaczana skrawkiem woalu pary szyba, przy której zajmuje kiepskie miejsce, tuż przy to otwierających się, to zamykających z nieprzyjemnym szczękiem klamki drzwi, jest jak wielkie oko na ten fragment miasta, gdzie widok na rozpościerającą się tuż za ulicą zatokę przecina w nieregularnym odstępie niebieskie cielsko kolejnego tramwaju. Wraz z przejazdem dwunastego pojawia się i Viktor.
- Nie czaruj tak, młody. Jeszcze dobrze nie zdążyłeś usiąść, a już wyglądasz, jakbyś zamierzał odejść stąd przed uregulowaniem rachunku. – Mimo pozornej żartobliwości stwierdzenia, daleko mu do sięgnięcia po uśmiech; ton zabarwiony jest raczej ostrzeżeniem – bo chociaż cień sympatii pada na tę znajomość, Loar do Viktora ma równie wiele zaufania, co do własnej matki: ani trochę. Zamiast więc przesunąć w stronę swojego rozmówcy podręcznik, dla którego wywołał tyle zamieszania, dla którego niemal poruszył niebo i ziemię, ostatecznie ściągając też Vårvika – prawdopodobnie wyrywając go wprost z łakomych objęć nieznoszącej odstępstw od reguły nauki – do stolicy Szwecji, gestem przywołuje do stolika kelnera, zamawiając dwie kawy. – Spietrałeś się? Chyba nie chcesz się wycofać? – W drugim pytaniu pobrzmiewa nuta wyrzutu, maskując wychylającą łeb obawę, że może faktycznie Viktor nie zdecyduje się podjąć ryzyka związanego z nabyciem księgi. To nie byłby pierwszy taki przypadek, na pewno też nie ostatni; mimo że trudno mu zrozumieć podobne postępowanie – beztroskie marnowanie nie tylko swojego, ale przede wszystkim cudzego czasu – równie ciężko przychodzi mu kogokolwiek winić za podejmowane, często w przypływie chwili i niesfornych emocji, decyzje.
Raz po raz otaczana skrawkiem woalu pary szyba, przy której zajmuje kiepskie miejsce, tuż przy to otwierających się, to zamykających z nieprzyjemnym szczękiem klamki drzwi, jest jak wielkie oko na ten fragment miasta, gdzie widok na rozpościerającą się tuż za ulicą zatokę przecina w nieregularnym odstępie niebieskie cielsko kolejnego tramwaju. Wraz z przejazdem dwunastego pojawia się i Viktor.
- Nie czaruj tak, młody. Jeszcze dobrze nie zdążyłeś usiąść, a już wyglądasz, jakbyś zamierzał odejść stąd przed uregulowaniem rachunku. – Mimo pozornej żartobliwości stwierdzenia, daleko mu do sięgnięcia po uśmiech; ton zabarwiony jest raczej ostrzeżeniem – bo chociaż cień sympatii pada na tę znajomość, Loar do Viktora ma równie wiele zaufania, co do własnej matki: ani trochę. Zamiast więc przesunąć w stronę swojego rozmówcy podręcznik, dla którego wywołał tyle zamieszania, dla którego niemal poruszył niebo i ziemię, ostatecznie ściągając też Vårvika – prawdopodobnie wyrywając go wprost z łakomych objęć nieznoszącej odstępstw od reguły nauki – do stolicy Szwecji, gestem przywołuje do stolika kelnera, zamawiając dwie kawy. – Spietrałeś się? Chyba nie chcesz się wycofać? – W drugim pytaniu pobrzmiewa nuta wyrzutu, maskując wychylającą łeb obawę, że może faktycznie Viktor nie zdecyduje się podjąć ryzyka związanego z nabyciem księgi. To nie byłby pierwszy taki przypadek, na pewno też nie ostatni; mimo że trudno mu zrozumieć podobne postępowanie – beztroskie marnowanie nie tylko swojego, ale przede wszystkim cudzego czasu – równie ciężko przychodzi mu kogokolwiek winić za podejmowane, często w przypływie chwili i niesfornych emocji, decyzje.
Bezimienny
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:51
Loar się nie pomylił; choć Viktor ze wszystkich sił starał się zachować kamienną twarz, tak w jasnych oczach tlił się lęk, dłonie drżały niespokojnie, serce zaś boleśnie obijało się o żebra. Próbował być silny, odważny, taki, jaki powinien być mężczyzna (słowa przybranego ojca wciąż odbijały się echem pod sklepieniem czaszki), lecz zdradzała go nienaturalna bladość lica, uciekające spojrzenie, czy wreszcie gwałtowne pochwycenie serwetki ze stołu i nerwowe obracanie jej w kościstych palcach, aż nie został z niej żałośnie pomięty i postrzępiony papier.
Zazwyczaj ich transakcje odbywały się w miejscach, w które określiłby mianem bardziej przyjaznych oraz dyskretnych, w zakamarkach Trondheim, po którym byłby w stanie poruszać się nawet po omacku, gdzie znał wszystkie ślepe uliczki, drogi na skróty, nieoczywiste przejścia oraz kryjówki. Teraz znajdował się w obcym miejscu, kraju, bez znajomości języka (a raczej nie na tyle biegłej, by czuł się pewny siebie), otoczony chmarą nieznajomych, z których każdy mógł okazać się ubranym po cywilnemu funkcjonariuszem Kruczej Straży, zatem tak, bał się i chciał zakończyć to spotkanie jak najszybciej, zanim znów przypadkiem wpadnie na jakiegoś służbistę.
— Wydaje ci się — odparł, siląc się na najbardziej beznamiętny ton, na jaki było go stać, jednak jego głos brzmiał nienaturalnie wysoko; to niewidzialne szpony strachu chwyciły go za gardło i uniemożliwiały normalną komunikację. Zadrżał niespokojnie, gdy Loar przywołał kelnera, sądząc, że jest to Kruczy, który ma pochwycić Viktora (dlaczego Loar miałby współpracować z organami ścigania? Ha, to proste! Zapewne wpadł i teraz w zamian na łagodniejszy wyrok bierze udział w zasadzkach na swoich klientów). W pierwszej chwili chciał uciec, wybiec z tej kawiarni, przejść przez portal, wrócić do domu, do kojących ramion ciotki lub przyjaciela, do miejsc, w których czuł się bezpieczny. Ogromnie tego chciał, ale gdy spróbował poruszyć nogą, odkrył, że jest miękka jak z waty, pozbawiona czucia, jakby należała do kogoś innego. — Nie, Loarze. Nie zamierzam uciekać.
A jednak przerażenie odbijało się w każdym jego słowie i geście; lękał się aresztowania, zawodu, jaki sprawi swoim bliskim, ohydy zaklęć zapisanych na pożółkłym stronie, tego, kim może się stać, jeżeli w porę nie przestanie. To będzie ostatni raz, powtarzał sobie w myślach, dziś powiem mu, że już nie chcę.
Ale wracał, za każdym razem wracał; z powodu nadziei, desperacji oraz cynicznego poczucia władzy, jakie dawało mu władanie magią zakazaną. Bo kiedy jej używał, nikt nie mógł go skrzywdzić.
Zazwyczaj ich transakcje odbywały się w miejscach, w które określiłby mianem bardziej przyjaznych oraz dyskretnych, w zakamarkach Trondheim, po którym byłby w stanie poruszać się nawet po omacku, gdzie znał wszystkie ślepe uliczki, drogi na skróty, nieoczywiste przejścia oraz kryjówki. Teraz znajdował się w obcym miejscu, kraju, bez znajomości języka (a raczej nie na tyle biegłej, by czuł się pewny siebie), otoczony chmarą nieznajomych, z których każdy mógł okazać się ubranym po cywilnemu funkcjonariuszem Kruczej Straży, zatem tak, bał się i chciał zakończyć to spotkanie jak najszybciej, zanim znów przypadkiem wpadnie na jakiegoś służbistę.
— Wydaje ci się — odparł, siląc się na najbardziej beznamiętny ton, na jaki było go stać, jednak jego głos brzmiał nienaturalnie wysoko; to niewidzialne szpony strachu chwyciły go za gardło i uniemożliwiały normalną komunikację. Zadrżał niespokojnie, gdy Loar przywołał kelnera, sądząc, że jest to Kruczy, który ma pochwycić Viktora (dlaczego Loar miałby współpracować z organami ścigania? Ha, to proste! Zapewne wpadł i teraz w zamian na łagodniejszy wyrok bierze udział w zasadzkach na swoich klientów). W pierwszej chwili chciał uciec, wybiec z tej kawiarni, przejść przez portal, wrócić do domu, do kojących ramion ciotki lub przyjaciela, do miejsc, w których czuł się bezpieczny. Ogromnie tego chciał, ale gdy spróbował poruszyć nogą, odkrył, że jest miękka jak z waty, pozbawiona czucia, jakby należała do kogoś innego. — Nie, Loarze. Nie zamierzam uciekać.
A jednak przerażenie odbijało się w każdym jego słowie i geście; lękał się aresztowania, zawodu, jaki sprawi swoim bliskim, ohydy zaklęć zapisanych na pożółkłym stronie, tego, kim może się stać, jeżeli w porę nie przestanie. To będzie ostatni raz, powtarzał sobie w myślach, dziś powiem mu, że już nie chcę.
Ale wracał, za każdym razem wracał; z powodu nadziei, desperacji oraz cynicznego poczucia władzy, jakie dawało mu władanie magią zakazaną. Bo kiedy jej używał, nikt nie mógł go skrzywdzić.
Nieznajomy
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:51
Jak sztormowa fala, wzbiera w nim parsknięcie, które w porę rozbija się o falochron rozsądku, rozchodząc po ciele nieprzyjemnym impulsem, spinając mięśnie, sprawiając że zęby zaciska mocniej, a ustom pozwala przybrać kształt skwaszonego uśmiechu – tylko tego mu brakuje, by nierozważnym, nieprofesjonalnym ruchem, gestem, słowem, myślą przeradzającą się w czyn, doprowadzić do niepotrzebnego między nimi spięcia, doprowadzić do punktu, w którym faktycznie stwierdzi, że nie powinien tu przychodzić, że każdy krok prowadzący go wprost na zasnuty późnojesienną aurą bulwar Strandvägen, wcale nie był krokiem ku nowym, otwierającym się przed nim radośnie możliwościom, a jedynie rozpostartą chciwie lwią paszczą turbacji.
Jeszcze kilka lat temu, gdy kroki stawiane na linie balansującej między światem magii, a tym bezpiecznie jej pozbawionej były zbyt chwiejne, by mógł czuć się choćby pozornie pewny kolejnych spotkań piętrzących się ponad linią horyzontu kariery; jeszcze kilka lat temu, kiedy idea odsprzedaży tych naprawdę wartościowych woluminów i przedmiotów z powrotem galdrom, nie zaś utopieniu ich w pozbawionej refleksji krótkiej egzystencji śniących, wydawała się wyłącznie kiepskim, wypowiedzianym w zupełnie niewłaściwym momencie żartem, sam zastanowiłby się przynajmniej dwa razy, czy aby na pewno swoimi działaniami nie ściągnie na siebie – i wszystkich innych – kłopotów; nie: czy będzie to słuszne, bo to już wtedy nie miało dla niego jakiegokolwiek znaczenia, teraz będąc wyłącznie głosem głęboko schowanym za kulisami intensywnie wiedzionego życia, gotowym w chwili potknięcia jedynie westchnąć z dezaprobatą – ale: czy zachowa ostrożność, czy będzie na tyle czujny, czy zachowa zimną krew, by jednym, nieroztropnym działaniem nie posłać wprost w żarłoczne płomienie Muspelheimu budowaną skrupulatnie na wszystkich płaszczyznach działalność.
Obecnie, za każdym razem, zastanawia się wyłącznie: jak długo; jak długo trwać będzie rozmowa, jak długo wahanie rysujące się cieniem na twarzy jego rozmówcy formować będzie się w pewność powziętych decyzji, jak długo czekać przyjdzie mu na przekazanie z rąk do rąk zapłaty za przypadkowy trud – wypadkową działań celujących zawsze w zupełnie inne, zupełnie niewarte galdryjskiej uwagi miejsce. Nie inaczej jest w bieżącej chwili, kiedy to nie sumienie, a dłonie świerzbią go bardziej, dopraszając się nagrody za powzięte i zwieńczone sukcesem starania.
Ale nie mówisz mi całej prawdy, myśl jak cierń wbija się we wrażliwą tkankę sytuacji, sprawiając że niedopowiedzenia schowane za kratami warg jedynie napinają w nerwach gęstniejące cielsko atmosfery.
- A może powinieneś – rzuca beztrosko, bez cienia zastanowienia, że może w tej sytuacji, gdy nerwowość Viktora niemal uwidacznia się w perlących się nad czołem drobinkach potu, wypadałoby podobne komentarze zachować dla siebie. Przesuwa jednak w jego stronę wolumin z zaśniedziałymi na rogach okuciami, nie spuszczając uważnego spojrzenia z twarzy młodzika. – Zresztą… To nie moja sprawa. Nie wnikam, po co ci ten szajs, Viktor. – Książka pozostaje jednak przykryta dłonią o kilka uderzeń serca dłużej niż powinna, jakby przyszpilona do tomiszcza niewidzialną macką wątpliwości, a przez loarową twarz przesuwa się niejednoznaczny cień rozproszony prędko ściągnięciem brwi. – Ale przypominam tylko, żeby ci choćby przez myśl nie przeszło, by zrzucać konsekwencje swoich czynów na mnie. – Słowne zapewnienia są dla niego wątpliwym zabezpieczeniem; pozostają wciąż jednak jedynym, jakie może otrzymać. Dłonie znów przysuwa do siebie, splatając palce w karykaturalnym geście rozpoczęcia modlitwy – do kogokolwiek by jednak nie wznosił modłów, błagania ponownie wróciłyby do niego wyłącznie głuchym echem.
Jeszcze kilka lat temu, gdy kroki stawiane na linie balansującej między światem magii, a tym bezpiecznie jej pozbawionej były zbyt chwiejne, by mógł czuć się choćby pozornie pewny kolejnych spotkań piętrzących się ponad linią horyzontu kariery; jeszcze kilka lat temu, kiedy idea odsprzedaży tych naprawdę wartościowych woluminów i przedmiotów z powrotem galdrom, nie zaś utopieniu ich w pozbawionej refleksji krótkiej egzystencji śniących, wydawała się wyłącznie kiepskim, wypowiedzianym w zupełnie niewłaściwym momencie żartem, sam zastanowiłby się przynajmniej dwa razy, czy aby na pewno swoimi działaniami nie ściągnie na siebie – i wszystkich innych – kłopotów; nie: czy będzie to słuszne, bo to już wtedy nie miało dla niego jakiegokolwiek znaczenia, teraz będąc wyłącznie głosem głęboko schowanym za kulisami intensywnie wiedzionego życia, gotowym w chwili potknięcia jedynie westchnąć z dezaprobatą – ale: czy zachowa ostrożność, czy będzie na tyle czujny, czy zachowa zimną krew, by jednym, nieroztropnym działaniem nie posłać wprost w żarłoczne płomienie Muspelheimu budowaną skrupulatnie na wszystkich płaszczyznach działalność.
Obecnie, za każdym razem, zastanawia się wyłącznie: jak długo; jak długo trwać będzie rozmowa, jak długo wahanie rysujące się cieniem na twarzy jego rozmówcy formować będzie się w pewność powziętych decyzji, jak długo czekać przyjdzie mu na przekazanie z rąk do rąk zapłaty za przypadkowy trud – wypadkową działań celujących zawsze w zupełnie inne, zupełnie niewarte galdryjskiej uwagi miejsce. Nie inaczej jest w bieżącej chwili, kiedy to nie sumienie, a dłonie świerzbią go bardziej, dopraszając się nagrody za powzięte i zwieńczone sukcesem starania.
Ale nie mówisz mi całej prawdy, myśl jak cierń wbija się we wrażliwą tkankę sytuacji, sprawiając że niedopowiedzenia schowane za kratami warg jedynie napinają w nerwach gęstniejące cielsko atmosfery.
- A może powinieneś – rzuca beztrosko, bez cienia zastanowienia, że może w tej sytuacji, gdy nerwowość Viktora niemal uwidacznia się w perlących się nad czołem drobinkach potu, wypadałoby podobne komentarze zachować dla siebie. Przesuwa jednak w jego stronę wolumin z zaśniedziałymi na rogach okuciami, nie spuszczając uważnego spojrzenia z twarzy młodzika. – Zresztą… To nie moja sprawa. Nie wnikam, po co ci ten szajs, Viktor. – Książka pozostaje jednak przykryta dłonią o kilka uderzeń serca dłużej niż powinna, jakby przyszpilona do tomiszcza niewidzialną macką wątpliwości, a przez loarową twarz przesuwa się niejednoznaczny cień rozproszony prędko ściągnięciem brwi. – Ale przypominam tylko, żeby ci choćby przez myśl nie przeszło, by zrzucać konsekwencje swoich czynów na mnie. – Słowne zapewnienia są dla niego wątpliwym zabezpieczeniem; pozostają wciąż jednak jedynym, jakie może otrzymać. Dłonie znów przysuwa do siebie, splatając palce w karykaturalnym geście rozpoczęcia modlitwy – do kogokolwiek by jednak nie wznosił modłów, błagania ponownie wróciłyby do niego wyłącznie głuchym echem.
Bezimienny
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:51
Nie powinien tu być, nie chciał tu być. Z każdą kolejną minutą czuł, jak ostrze presji naciska na jego gardło coraz mocniej i mocniej; już rozcięło skórę, a szkarłatny strumień spłynął w dół po bladej szyi. Jak długo będzie musiał to znosić? Ile jeszcze zawoalowanych przytyków będzie musiał znosić, zanim Loar przejdzie do sedna sprawy? Ile skrzętnie przemyconych gróźb wysłucha?
Nie powinienem zgadzać się na to spotkanie. Nie powinienem zgadzać się na to spotkanie! NIE. POWINIEM. KURWA. ZGADZAĆ. SIĘ. NA. TO. JEBANE. SPOTKANIE.
Uniósł do góry brew, przyglądając mu się ze zdziwieniem pomieszanym z dezaprobatą.
— Więc mówisz, że nie masz dla mnie nic wartościowego i postanowiłeś zmarnować mój czas? — zapytał, starając się brzmieć spokojnie, lecz spokój opuścił go wraz z kolejnymi słowami śniącego. Twierdzenie o niewnikaniu zasiało w nim ziarno niepokoju, przez moment zastanawiał się nawet, czy może rzeczywiście nie są pod obserwarcją Kruczych. Zaraz jednak panika zamieniła się we wściekłość pod wpływem insynuacji, jakie padły z ust Loara.
Viktor był ostatnią osobą, która otwierała usta w towarzystwie przedstawicieli służb i Lindhal dobrze o tym wiedział; napomknął mu kiedyś o pobiciu, którego nie chciał zgłosić. Zapomniał o tym, czy chciał go sprowokować? Jeżeli to drugie, to przyznać musiał, że mu się udało.
— Czy ja wyglądam jak ktoś, kto miałby na ciebie donieść? — prychnął gniewie, odchylając się przy tym na krześle do tyłu. Zdawał sobie sprawę z tego, jak infantylna była to reakcja, lecz ciało zadziałało machinalnie, bez jego udziału, usta zaś wypowiedziały słowa, nad którymi nie zdążył zapanować. A kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak właściwie mogło zostać odebrane jego zachowanie, poczuł, jak wściekłość w nim narasta, jak rozpala się do czerwoności godnej hutniczej kadzi, jak miota się w nim i szuka ujścia - i znajduje je w postaci Loara. Pochylił się więc do przodu, oparł łokcie na blacie i spojrzał mu w oczy. Złość bywała niszcząca, bywała powodem nieszczęść i kłopotów, ale potrafiła być też budująca, dodawała sił i odwagi, przynajmniej na czas konfrontacji. — Dlaczego mnie tutaj w ogóle zaciągnąłeś, co? Dlaczego nie mogliśmy załatwić sprawy tak, jak mieliśmy to w zwyczaju? — syknął, wystarczająco cicho, by nie usłyszeli ich pozostali klienci kawiarni, a jednocześnie wystarczająco głośno, by zakomunikować Loarowi, że żarty się skończyły oraz że ma dość protekcjonalnego traktowania. — Wcale jej aż tak nie potrzebuję — kłamstwo — więc daruj sobie podchody i zacznij mnie traktować jak równego sobie partnera, albo wracam do Midgardu.
Czasem potrafił być stanowczy. Czasem umiał postawić na swoim. Bywało, że unosił się dumą. Nigdy nie trwało to jednak wystarczająco długo, by eskalować w prawdziwy konflikt, bowiem po chwili znów przyjmował uległą postawę. Tak było również teraz; po nagłym wybuchu opadł spokojnie na swoje miejsce, rozluźnił ramiona i wyjrzał przez okno, wyczekując odpowiedzi. Podświadomie zaczął szykować się do wyjścia.
Nie powinienem zgadzać się na to spotkanie. Nie powinienem zgadzać się na to spotkanie! NIE. POWINIEM. KURWA. ZGADZAĆ. SIĘ. NA. TO. JEBANE. SPOTKANIE.
Uniósł do góry brew, przyglądając mu się ze zdziwieniem pomieszanym z dezaprobatą.
— Więc mówisz, że nie masz dla mnie nic wartościowego i postanowiłeś zmarnować mój czas? — zapytał, starając się brzmieć spokojnie, lecz spokój opuścił go wraz z kolejnymi słowami śniącego. Twierdzenie o niewnikaniu zasiało w nim ziarno niepokoju, przez moment zastanawiał się nawet, czy może rzeczywiście nie są pod obserwarcją Kruczych. Zaraz jednak panika zamieniła się we wściekłość pod wpływem insynuacji, jakie padły z ust Loara.
Viktor był ostatnią osobą, która otwierała usta w towarzystwie przedstawicieli służb i Lindhal dobrze o tym wiedział; napomknął mu kiedyś o pobiciu, którego nie chciał zgłosić. Zapomniał o tym, czy chciał go sprowokować? Jeżeli to drugie, to przyznać musiał, że mu się udało.
— Czy ja wyglądam jak ktoś, kto miałby na ciebie donieść? — prychnął gniewie, odchylając się przy tym na krześle do tyłu. Zdawał sobie sprawę z tego, jak infantylna była to reakcja, lecz ciało zadziałało machinalnie, bez jego udziału, usta zaś wypowiedziały słowa, nad którymi nie zdążył zapanować. A kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak właściwie mogło zostać odebrane jego zachowanie, poczuł, jak wściekłość w nim narasta, jak rozpala się do czerwoności godnej hutniczej kadzi, jak miota się w nim i szuka ujścia - i znajduje je w postaci Loara. Pochylił się więc do przodu, oparł łokcie na blacie i spojrzał mu w oczy. Złość bywała niszcząca, bywała powodem nieszczęść i kłopotów, ale potrafiła być też budująca, dodawała sił i odwagi, przynajmniej na czas konfrontacji. — Dlaczego mnie tutaj w ogóle zaciągnąłeś, co? Dlaczego nie mogliśmy załatwić sprawy tak, jak mieliśmy to w zwyczaju? — syknął, wystarczająco cicho, by nie usłyszeli ich pozostali klienci kawiarni, a jednocześnie wystarczająco głośno, by zakomunikować Loarowi, że żarty się skończyły oraz że ma dość protekcjonalnego traktowania. — Wcale jej aż tak nie potrzebuję — kłamstwo — więc daruj sobie podchody i zacznij mnie traktować jak równego sobie partnera, albo wracam do Midgardu.
Czasem potrafił być stanowczy. Czasem umiał postawić na swoim. Bywało, że unosił się dumą. Nigdy nie trwało to jednak wystarczająco długo, by eskalować w prawdziwy konflikt, bowiem po chwili znów przyjmował uległą postawę. Tak było również teraz; po nagłym wybuchu opadł spokojnie na swoje miejsce, rozluźnił ramiona i wyjrzał przez okno, wyczekując odpowiedzi. Podświadomie zaczął szykować się do wyjścia.
Nieznajomy
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:51
Zazwyczaj się hamuje. Zazwyczaj stara się na krótkiej smyczy trzymać niesłychanie chętne do szarży psy uszczypliwości. Zazwyczaj też nie ma problemu z tym, by nad wszelkimi prowokacjami, którym zdarza mu się ulegać, przechodzić sprawnie, bez zgryzoty, do porządku dziennego. Zazwyczaj jednak jest mniej zmęczony, bliżej własnego domu; gotów iść na ustępstwa, a nawet zakrywać butem pobłażania wszelkiego rodzaju drobne kąśliwości, które zdarza się klientom kierować w jego stronę – byleby dać im pozory panowania nad przebiegiem transakcji.
Tym razem czuje jednak, jak włókna struny cierpliwości, napiętej do granic wytrzymałości, zaczynają systematycznie pękać, szarpane nierozważnymi palcami pytań Vårvika. Czuje, jak dotychczas niechętny wypełznięciu uśmiech, wreszcie jak kot zakrada mu się na wargi, rozciągając je w przerażająco uprzejmym wygięciu. W milczeniu, z denerwującym ukontentowaniem na twarzy, pozwala mu ciągnąć serię irytujących zapytań, ciekawy dokąd ta nowo odkryta, niebezpieczna ścieżka zaprowadzi zarówno jego, jak i Viktora. Jak daleko posuną się w tej wymianie zdań, która tak nieoczekiwanie wyrwała się spod kontroli rozsądku.
- W tej chwili to ty marnujesz mój, i tylko mój, czas szczeniackim gadaniem. – Słowa cedzi ostrożnie, wyraźnie i cicho, by prowadzona rozmowa nie miała możliwości dotrzeć do uszu postronnych osób; by żaden z obecnych klientów kawiarenki nie czuł się przymuszony do zainteresowania się ich wymianą uprzejmości, bo do pełni szczęścia brakuje im wyłącznie interwencji zawsze do żywego poruszonych wszelkiego rodzaju scysjami śniących. – Nie jesteś płatkiem śniegu, żebym układał własne plany pod twoje widzimisię i komfort zapoznawania się z księgami, które powinny być daleko poza twoim kręgiem zainteresowań. Nie jesteś płatkiem śniegu, żebym stosował wobec ciebie jakąkolwiek taryfę ulgową. Nie będę traktował cię jak równego sobie… – Ani przez moment nie podnosi głosu, mówi spokojnie, niemal monotonnie, jak do niesfornego dziecka, któremu jedynie cierpliwością, a nie krzykami, można wytłumaczyć jego przewiny. – Ale jak każdego innego klienta. Więc albo przeglądniesz tę książkę i tu i teraz zdecydujesz się, czy zamierzasz ją nabyć. – W wymownym geście palcem wskazującym stuka w okładkę tomiszcza wciąż znajdującego się tuż pod nosem Vårvika. – Albo kończymy tę rozmowę i kontaktuję się z bardziej poważnymi osobami, które z pocałowaniem ręki, za co najmniej pięć tysięcy koron pozwolą jej się wyłącznie kurzyć u siebie w gablotce. – Przedstawiając jednoznaczną propozycję, ani na moment nie spuszcza spojrzenia z Viktora, samemu będąc gotowym do bezceremonialnego opuszczenia lokalu.
Napięcie nie opada nawet w chwili, kiedy kelner stawia na brzegu stolika obie kawy. Sztywnym, pozbawionym wcześniejszej uprzejmości gestem kiwa głową w podziękowaniu i przysuwa do siebie spodek z filiżanką pełną aromatycznego napoju, czym prędzej unosząc ją ku ustom, by przezornie pozbawić się możliwości udzielenia młodzieńcowi kąśliwej odpowiedzi.
Tym razem czuje jednak, jak włókna struny cierpliwości, napiętej do granic wytrzymałości, zaczynają systematycznie pękać, szarpane nierozważnymi palcami pytań Vårvika. Czuje, jak dotychczas niechętny wypełznięciu uśmiech, wreszcie jak kot zakrada mu się na wargi, rozciągając je w przerażająco uprzejmym wygięciu. W milczeniu, z denerwującym ukontentowaniem na twarzy, pozwala mu ciągnąć serię irytujących zapytań, ciekawy dokąd ta nowo odkryta, niebezpieczna ścieżka zaprowadzi zarówno jego, jak i Viktora. Jak daleko posuną się w tej wymianie zdań, która tak nieoczekiwanie wyrwała się spod kontroli rozsądku.
- W tej chwili to ty marnujesz mój, i tylko mój, czas szczeniackim gadaniem. – Słowa cedzi ostrożnie, wyraźnie i cicho, by prowadzona rozmowa nie miała możliwości dotrzeć do uszu postronnych osób; by żaden z obecnych klientów kawiarenki nie czuł się przymuszony do zainteresowania się ich wymianą uprzejmości, bo do pełni szczęścia brakuje im wyłącznie interwencji zawsze do żywego poruszonych wszelkiego rodzaju scysjami śniących. – Nie jesteś płatkiem śniegu, żebym układał własne plany pod twoje widzimisię i komfort zapoznawania się z księgami, które powinny być daleko poza twoim kręgiem zainteresowań. Nie jesteś płatkiem śniegu, żebym stosował wobec ciebie jakąkolwiek taryfę ulgową. Nie będę traktował cię jak równego sobie… – Ani przez moment nie podnosi głosu, mówi spokojnie, niemal monotonnie, jak do niesfornego dziecka, któremu jedynie cierpliwością, a nie krzykami, można wytłumaczyć jego przewiny. – Ale jak każdego innego klienta. Więc albo przeglądniesz tę książkę i tu i teraz zdecydujesz się, czy zamierzasz ją nabyć. – W wymownym geście palcem wskazującym stuka w okładkę tomiszcza wciąż znajdującego się tuż pod nosem Vårvika. – Albo kończymy tę rozmowę i kontaktuję się z bardziej poważnymi osobami, które z pocałowaniem ręki, za co najmniej pięć tysięcy koron pozwolą jej się wyłącznie kurzyć u siebie w gablotce. – Przedstawiając jednoznaczną propozycję, ani na moment nie spuszcza spojrzenia z Viktora, samemu będąc gotowym do bezceremonialnego opuszczenia lokalu.
Napięcie nie opada nawet w chwili, kiedy kelner stawia na brzegu stolika obie kawy. Sztywnym, pozbawionym wcześniejszej uprzejmości gestem kiwa głową w podziękowaniu i przysuwa do siebie spodek z filiżanką pełną aromatycznego napoju, czym prędzej unosząc ją ku ustom, by przezornie pozbawić się możliwości udzielenia młodzieńcowi kąśliwej odpowiedzi.
Bezimienny
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:51
Udając, że wciąż interesuje go widok za oknem, w rzeczywistości kątem oka obserwował Loara spod woalu długich - usłyszał raz, że zbyt długich i gęstych jak na chłopaka - rzęs i zaciskał usta w wąską kreskę, podczas gdy brwi ściągały się w grymasie niezadowolenia. Skrzyżował dłonie na piersiach, a czerwień oblała mleczne lico, nadając mu chociaż na moment zdrowszego kolorytu. Poza tym, pokazywał tylko, że wciąż jest dzieckiem; zaledwie chłopcem, który zabawiał się z zapalniczką zamknięty na klucz w pokoju pełnym starych ksiąg, nie zdając sobie spraw ze straszliwych konsekwencji, jakie mogło nieść ze sobą nierozważne zaprószenie ognia.
Nie był jednym z tych, przed którymi drżeli mieszkańcy Midgardu, celowo zawracając swe kroki, gdy nieopatrznie zawędrowali w cieszące się złą sławą dzielnice. Nie należał do tych, którym sadystyczną przyjemność sprawiało oglądanie cudzego cierpienia. Viktor, nie wiedząc do końca z czym właściwie igrał, pragnął jedynie przekuć magię zakazaną w coś dobrego, lecz czy to - paradoksalnie - nie czyniło go bardziej niebezpiecznym od pozostałych?
Granica pomiędzy samozwańczym zbawcą, a fanatykiem, była bardzo cienka; kroczenie wzdłuż niej natomiast wymagało silnego zmysłu równowagi, którego tak młody umysł, uległy i wypaczony przez jad choroby, nie posiadał. Jakże zatem ktoś mógłby zrozumieć jego występki, jeżeli Viktor sam siebie nie rozumiał?
Groźba odnalezienia innego klienta podziałała na niego uspokajająco (pięć tysięcy koron, od tej sumy aż zrobiło mu się niedobrze - przecież jemu zazwyczaj sprzedawał księgi taniej); uniósł się dumą, to prawda, ale nie po to bawił się z portalami, aby teraz tak łatwo się poddać i odejść z pustymi rękoma. Szybko więc jego twarz nabrała charakterystycznego dla siebie wyrazu uległej owieczki, a ręce rozluźniły się. Dopiero wtedy też odważył się odwrócić głowę w jego stronę, lecz nie odezwał się jeszcze, nie od razu, czekając aż kelner, który chwilę wcześniej postawił na ich stoliku kawę (z tych wszystkich emocji od samego jej zapachu Vårvikowi kręciło się w głowie, a żołądek natomiast zaciskał się niebezpiecznie, jakby miał ochotę wyrzucić z siebie śniadanie) odejdzie na tyle, by mógł bez skrępowania rozmawiać.
Nie nadawał się do tej gry. Za bardzo się rzucał w oczy nerwowością reakcji.
— Dobrze wiesz, co konkretnie mnie interesuje — nekromancja; rękawicy cynicznie rzucanej Śmierci, zaprzeczeniu wszelkim prawom ludzkim i boskim. Obmierzłe rytuały, naznaczające piętnem obłędu każdego, kto się ich podjął, podpalające fragmenty duszy na czarno, by bezpowrotnie utracić je na rzecz Ciemności, konsumującej go kawałek po kawałku. Lecz Viktor nie myślał o tym w tych kategoriach; sądził, że jeżeli uda mu się pokonać Śmierć, to i Ciemność przezwycięży. — Jeżeli znajduje się tam chociaż strona na ten temat, wezmę w ciemno.
Zdecydowanie nie umiał w to grać. Chciał wrócić do domu, do łóżka, ukryć się przed światem, przed ludźmi, przed samym sobą.
Nie był jednym z tych, przed którymi drżeli mieszkańcy Midgardu, celowo zawracając swe kroki, gdy nieopatrznie zawędrowali w cieszące się złą sławą dzielnice. Nie należał do tych, którym sadystyczną przyjemność sprawiało oglądanie cudzego cierpienia. Viktor, nie wiedząc do końca z czym właściwie igrał, pragnął jedynie przekuć magię zakazaną w coś dobrego, lecz czy to - paradoksalnie - nie czyniło go bardziej niebezpiecznym od pozostałych?
Granica pomiędzy samozwańczym zbawcą, a fanatykiem, była bardzo cienka; kroczenie wzdłuż niej natomiast wymagało silnego zmysłu równowagi, którego tak młody umysł, uległy i wypaczony przez jad choroby, nie posiadał. Jakże zatem ktoś mógłby zrozumieć jego występki, jeżeli Viktor sam siebie nie rozumiał?
Groźba odnalezienia innego klienta podziałała na niego uspokajająco (pięć tysięcy koron, od tej sumy aż zrobiło mu się niedobrze - przecież jemu zazwyczaj sprzedawał księgi taniej); uniósł się dumą, to prawda, ale nie po to bawił się z portalami, aby teraz tak łatwo się poddać i odejść z pustymi rękoma. Szybko więc jego twarz nabrała charakterystycznego dla siebie wyrazu uległej owieczki, a ręce rozluźniły się. Dopiero wtedy też odważył się odwrócić głowę w jego stronę, lecz nie odezwał się jeszcze, nie od razu, czekając aż kelner, który chwilę wcześniej postawił na ich stoliku kawę (z tych wszystkich emocji od samego jej zapachu Vårvikowi kręciło się w głowie, a żołądek natomiast zaciskał się niebezpiecznie, jakby miał ochotę wyrzucić z siebie śniadanie) odejdzie na tyle, by mógł bez skrępowania rozmawiać.
Nie nadawał się do tej gry. Za bardzo się rzucał w oczy nerwowością reakcji.
— Dobrze wiesz, co konkretnie mnie interesuje — nekromancja; rękawicy cynicznie rzucanej Śmierci, zaprzeczeniu wszelkim prawom ludzkim i boskim. Obmierzłe rytuały, naznaczające piętnem obłędu każdego, kto się ich podjął, podpalające fragmenty duszy na czarno, by bezpowrotnie utracić je na rzecz Ciemności, konsumującej go kawałek po kawałku. Lecz Viktor nie myślał o tym w tych kategoriach; sądził, że jeżeli uda mu się pokonać Śmierć, to i Ciemność przezwycięży. — Jeżeli znajduje się tam chociaż strona na ten temat, wezmę w ciemno.
Zdecydowanie nie umiał w to grać. Chciał wrócić do domu, do łóżka, ukryć się przed światem, przed ludźmi, przed samym sobą.
Nieznajomy
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:51
Cierpliwość krzyczy bezgłośnie, niemal żałośnie, rozciągana w bezlitosny sposób na kole oczekiwania. Wydaje się, że dłużej już nie wytrzyma; że każde kolejne siorbnięcie kawy, każde kolejne uniesienie filiżanki do ust i niekompletne odstawienie, zawieszenie jej nad blatem stolika jest już wyłącznie kurtuazyjnym przedłużaniem chwili, w której kości utrzymywanego nadal spokoju wreszcie pękną z trzaskiem, nie pozostawiając wszystkim obecnym w kawiarni złudzeń, że normalność prowadzonego spotkania była otoczona zbyt lichą fasadą pozorów. Zimną krew udaje mu się jednak zachować do końca, do momentu, gdy Vårvik przypomina sobie, że to nie on dyktuje tu warunki, zarówno Viktora, jak i leżącą między nimi jak mur – jak ostatnia deska ratunku dla tej tonącej gwałtownie konwersacji – księgę pozostawiając wyłącznie na peryferiach spojrzenia, odcinając się od toczących studenta wątpliwości, zamykając się na nie. To już kilka miesięcy wcześniej na dobre przestała być jego sprawa. Rzucanie słowami, jak grochem o ścianę, nigdy nie stanowiło dla niego najlepszej z możliwych rozrywek; bezsensowne trwonienie czasu na słowa, które nigdy nie będą w stanie wydrążyć dziury w nieskorej do korozji skale cudzych postanowień, mija się z celem i stawianymi sobie założeniami. Ogranicza się więc do zdawkowych upomnieć; do posiadających naleciałości moralizatorskiego tonu uwag wypowiadanych niby to przypadkiem, coraz rzadziej, tylko wtedy gdy zapomina się, że takie działania nie leżą w jego interesie.
Jednoznaczne, protekcjonalne uniesienie brwi w odpowiedzi na viktorowe przypomnienie mogłoby być odczytane jako wyraz rozbawienia, gdyby nie wciąż zachowywane opanowanie i powściągliwość w wyrażaniu emocji. Wie, oczywiście że wie, co konkretnie go interesuje; przypomina mu o tym samo jego imię, kojarzone już wyłącznie z jednym z pierwszych, biznesowych spotkań, z desperacją, jaką widział wówczas w jego oczach, z własną chęcią szybkiego zysku i początkowego niedostrzegania nieprawidłowości, moralnego zepsucia w całym procederze. Niewiele się od tamtego czasu zmieniło, jednak raz przebudzone sumienie, w podobnych sytuacjach zawsze już daje o sobie boleśnie znać.
- Znajdziesz w środku trzy rozdziały dotyczące zajmującego cię tematu – mówi sucho, niemal automatycznie, jakby powtarzał wyuczoną lata wcześniej formułkę. Księga z pozoru wydawała się być niegroźnym podręcznikiem dotyczącym pochówków w średniowiecznej Skandynawii. Przeglądając ją pobieżnie, trudno było zwrócić uwagę na cokolwiek niepokojącego – najprostsze rytuały, które dawno wyszły z użycia, metody pochówków, rozbudowane opisy kurhanów i tego, co można w nich spotkać – jednak pomiędzy oczywistościami, jakby zupełnie niespodziewanie błąkały się obszerne adnotacje traktujące o nekromancji, liczach i draugach. – Ale nie weźmiesz jej w ciemno. – Słowa brzmią bardziej jak ostrzeżenie niż zwyczajna uwaga. W ich ostrym brzmieniu wtóruje mu filiżanka odłożona z nieprzyjemnym zgrzytem porcelany na spodek. – Przejrzysz ją tu i teraz, żebyś potem nie zarzucił mi oszustwa. A potem, jak mamy to w zwyczaju. – Uśmiech ponownie na krótką chwilę wypływa na loarowe wargi. – Wyskoczysz z siedmiuset talarów i aż do następnego spotkania zapomnimy o wszystkim. Skosztuj kawy, jest wyborna – dodaje, jak gdyby nigdy nic, choć niecierpliwość widoczna jest w napięciu jego ramion.
Jednoznaczne, protekcjonalne uniesienie brwi w odpowiedzi na viktorowe przypomnienie mogłoby być odczytane jako wyraz rozbawienia, gdyby nie wciąż zachowywane opanowanie i powściągliwość w wyrażaniu emocji. Wie, oczywiście że wie, co konkretnie go interesuje; przypomina mu o tym samo jego imię, kojarzone już wyłącznie z jednym z pierwszych, biznesowych spotkań, z desperacją, jaką widział wówczas w jego oczach, z własną chęcią szybkiego zysku i początkowego niedostrzegania nieprawidłowości, moralnego zepsucia w całym procederze. Niewiele się od tamtego czasu zmieniło, jednak raz przebudzone sumienie, w podobnych sytuacjach zawsze już daje o sobie boleśnie znać.
- Znajdziesz w środku trzy rozdziały dotyczące zajmującego cię tematu – mówi sucho, niemal automatycznie, jakby powtarzał wyuczoną lata wcześniej formułkę. Księga z pozoru wydawała się być niegroźnym podręcznikiem dotyczącym pochówków w średniowiecznej Skandynawii. Przeglądając ją pobieżnie, trudno było zwrócić uwagę na cokolwiek niepokojącego – najprostsze rytuały, które dawno wyszły z użycia, metody pochówków, rozbudowane opisy kurhanów i tego, co można w nich spotkać – jednak pomiędzy oczywistościami, jakby zupełnie niespodziewanie błąkały się obszerne adnotacje traktujące o nekromancji, liczach i draugach. – Ale nie weźmiesz jej w ciemno. – Słowa brzmią bardziej jak ostrzeżenie niż zwyczajna uwaga. W ich ostrym brzmieniu wtóruje mu filiżanka odłożona z nieprzyjemnym zgrzytem porcelany na spodek. – Przejrzysz ją tu i teraz, żebyś potem nie zarzucił mi oszustwa. A potem, jak mamy to w zwyczaju. – Uśmiech ponownie na krótką chwilę wypływa na loarowe wargi. – Wyskoczysz z siedmiuset talarów i aż do następnego spotkania zapomnimy o wszystkim. Skosztuj kawy, jest wyborna – dodaje, jak gdyby nigdy nic, choć niecierpliwość widoczna jest w napięciu jego ramion.
Bezimienny
Re: 23.11.2000 – Bulwar Strandvägen, Sztokholm – Nieznajomy: V. Varvik & Bezimienny: L. Lindahl Pią 1 Gru - 19:52
Przypominał chłopca, który prosił starszego kolegę o kupienie mu pierwszej w życiu butelki alkoholu; zadzierał brodę wysoko i zaciskał usta w wąską kreskę, starając się wyglądać poważnie, lecz zdradzało go przerażenie odbijające się w rozszerzonych źrenicach oraz niezdrowy, papierowy odcień skóry. Schemat ten powtarzał się podczas niemalże każdego ich spotkania - Viktor udawał, że nie jest tchórzem, Loar udawał (a może jednak nie udawał?), że nie widzi wątpliwości targających młodym galdrem - lecz teraz było trudniej, teraz otaczało ich co najmniej kilkanaście par ciekawskich oczu, czuł na sobie ich spojrzenia, a gwar rozmów, połączy z lękiem przed niespodziewanym pojawieniem się funkcjonariuszy Kruczej Straży, nie pozwalał mu się skupić. Hic sunt leones, słyszał w głowie głos ojca (uznawał za zabawny fakt, iż po tylu latach nadal był w stanie przywołać z odmętów pamięci jego surowe brzmienie) i wyobrażał sobie Madsa - w śnieżnobiałej koszuli, tak bardzo podobnej do siwizny jego włosów i okrągłych okularach - krążącego po jadalni w Tromsø, pochylającego się od czasu do czasu nad chłopcem zapalczywie próbującym zapamiętać podstawy łacińskiej gramatyki.
To nie twoja sprawa, zdawało się mówić spojrzenie Vårvika za każdym razem, gdy zakazane materiały wędrowały do jego rąk, jednakże jakaś część jego psyche uparcie pragnęła, aby to właśnie było sprawą Lindahla, wyciągając dłonie nie tylko po towar, ale także ratunek lub rozgrzeszenie - nie umiał się zdecydować, czego potrzebował bardziej. Prawdopodobnie obu tych rzeczy.
Poruszył się niespokojnie na krześle. Trzy rozdziały; wystarczająco dużo, by zdobyć wskazówki
— Wierzę ci. Najwyżej sprzedam ją jakiemuś śniącemu za półtora tysiąca talarów — wysilił się nawet na słaby żart, tak dla rozluźnienia atmosfery, która w ciągu ostatnich kilkunastu minut zgęstniała do tego stopnia, że mógłby kroić ją nożami. A mimo to rozedrgane dłonie sięgnęły po księgę, ze strachem, ale również pełnym namaszczeniem, kartkując pożółkłe strony.
Mężczyzna nie kłamał, więc Viktor sięgnął do wewnętrznej kieszeni jesiennego płaszcza i wyjął z niej kopertę z wyliczoną sumą, którą szybkim ruchem podsunął Loarowi, a jeszcze szybciej schował stary wolumin w swoim plecaku. Dopiero wtedy jego ciało całkowicie się rozluźniło. — Mam nadzieję, że ten raz był ostatni — wymamrotał, wypijając duszkiem ostygłą kawę; nie smakowała mu wcale, zdawała się gorzka i zbyt mocna, niepotrzebnie pobudzająca dla zestresowanego organizmu. Nie wypowiedział jednak nic, zostawił jedynie na stole swoją część rachunku wzbogaconą o napiwek dla kelnera.
— Nie strasz mnie tak więcej — rzucił na odchodne, z ulgą godną więźnia zwolnionego warunkowego z aresztu za dobre sprawowanie.
A potem, w midgardzkim mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Askegate, długo stał pod prysznicem, mając nadzieję, że woda chociaż częściowo zmyje z niego brud magii zakazanej. Ten jednak zalegał zbyt głęboko, by można było do niego dotrzeć.
Viktor i Loar z tematu
To nie twoja sprawa, zdawało się mówić spojrzenie Vårvika za każdym razem, gdy zakazane materiały wędrowały do jego rąk, jednakże jakaś część jego psyche uparcie pragnęła, aby to właśnie było sprawą Lindahla, wyciągając dłonie nie tylko po towar, ale także ratunek lub rozgrzeszenie - nie umiał się zdecydować, czego potrzebował bardziej. Prawdopodobnie obu tych rzeczy.
Poruszył się niespokojnie na krześle. Trzy rozdziały; wystarczająco dużo, by zdobyć wskazówki
— Wierzę ci. Najwyżej sprzedam ją jakiemuś śniącemu za półtora tysiąca talarów — wysilił się nawet na słaby żart, tak dla rozluźnienia atmosfery, która w ciągu ostatnich kilkunastu minut zgęstniała do tego stopnia, że mógłby kroić ją nożami. A mimo to rozedrgane dłonie sięgnęły po księgę, ze strachem, ale również pełnym namaszczeniem, kartkując pożółkłe strony.
Mężczyzna nie kłamał, więc Viktor sięgnął do wewnętrznej kieszeni jesiennego płaszcza i wyjął z niej kopertę z wyliczoną sumą, którą szybkim ruchem podsunął Loarowi, a jeszcze szybciej schował stary wolumin w swoim plecaku. Dopiero wtedy jego ciało całkowicie się rozluźniło. — Mam nadzieję, że ten raz był ostatni — wymamrotał, wypijając duszkiem ostygłą kawę; nie smakowała mu wcale, zdawała się gorzka i zbyt mocna, niepotrzebnie pobudzająca dla zestresowanego organizmu. Nie wypowiedział jednak nic, zostawił jedynie na stole swoją część rachunku wzbogaconą o napiwek dla kelnera.
— Nie strasz mnie tak więcej — rzucił na odchodne, z ulgą godną więźnia zwolnionego warunkowego z aresztu za dobre sprawowanie.
A potem, w midgardzkim mieszkaniu w kamienicy przy ulicy Askegate, długo stał pod prysznicem, mając nadzieję, że woda chociaż częściowo zmyje z niego brud magii zakazanej. Ten jednak zalegał zbyt głęboko, by można było do niego dotrzeć.
Viktor i Loar z tematu