:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg
2 posters
Nieznajomy
28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:35
28.11.2000
Piękne pokoje Besettelse, magicznie przystosowane do spełnienia płóciennych marzeń, zapełniły się namiętnością tuż po zakończeniu aukcji. A ona - miała rację. Jenssen powrócił tam niechętnie, za nos wiedziony obietnicą nieprzeciętnej niespodzianki spływającej z karminowych ust, których nie pragnął, choć rozumiał, że pragnąć powinien - tam natomiast czekał na niego Egil. Słodki młodzieniec o posągowej twarzy samego Dawida, muskularny nie do przesady, lecz z wyraźnie zarysowanymi mięśniami, spoczywający na kolanach na łożu przygotowanym jak dla króla. W pierwszym odruchu biznesmen pragnął wybuchnąć jak wulkan - obruszył się insynuacją i haniebną próbą urażenia jego honoru, bulgotał tak długo, dopóki drogi do jego ramion nie odnalazły delikatne dłonie ćmy, a w uchu nie rozległa się aksamitna melodia uzmysławiająca, że to przecież nic złego. Nic zdrożnego. Że oboje z Egilem pragnęli wyłącznie szczęścia dzisiejszego patrona, dostarczając je przez kilka najbliższych godzin w harmonijnym zjednoczeniu - a skrywana przez dekady żądza rozkwitła w słońcu bezkresnej, wygłodzonej rozpusty.
Wreszcie stałeś się szczęśliwy.
Gorset ciasno opinał smukłe ciało, zakończony tuż pod biustem, a półprzezroczysty, jedwabny kardigan falował tanecznie w rytmie kroków skierowanych do garderoby; korytarz wypełnił się miękkim dźwiękiem stukotu wysokich obcasów, podczas gdy w myślach wciąż wirowała melodia dobiegająca z gramofonu, do której we trójkę kołysali się wśród aksamitnych prześcieradeł i eleganckich baldachimów. Była zmęczona - splendorem złotej balowej sali, brakiem uwagi skierowanej w swoim kierunku przez większość wieczoru, gdy musiała towarzyszyć mężczyźnie zainteresowanemu innym mężczyzną, a potem własną asystą w tańcu, który winien był polegać na grze wyłącznie dwóch ciał. Ale Wahlberg zażyczył sobie inaczej, więc nie śmiała odmówić.
Przed masywnym lustrem w pokoju o przygaszonym świetle usiadła leniwie, spoglądając na swoje odbicie z dozą krytycyzmu; czerwień szminki zdążyła przemknąć w bok kącika ust, rozmazana od teatralnych pocałunków składanych na rozedrganych mięśniach i poszukujących ciepła dłoniach; Ćma sięgnęła więc po jedną z wilgotnych chusteczek i przetarła nią wargi, niespiesznymi gestami wyzbywając się wciąż świeżych wspomnień sprzed zakończenia wspólnego wieczoru; w przylegającej do garderoby łazience wanna powoli napełniała się wodą, a na pobliskim krześle spoczywała marynarka. Męska, wyraźnie elegancka, zrodzona z dłoni zdolnego krawca - jednak poplamiona w okolicach rękawa ledwo widoczną mgiełką rozlanego niby przez przypadek szampana. Saga nie miała czasu zająć się plamą - choć zamierzała, chyba, licząc, że dzięki przejawowi pracowniczej dobroci Wahlberg puści cały incydent w niepamięć. Słodycz tej nadziei potęgowała także sakiewka: opasła, z ciemnego materiału, po brzegi wypełniona premią zostawioną przez wybitnie zadowolonego klienta. Taką samą otrzymał zresztą i Egil, wynagrodzony za swoją dominującą posługę.
Delikatny materiał osunął się z ramion, odsłaniając bladą skórę, opadłwszy na biodra, na uda opatrzone siateczkowanymi pończochami, kiedy z twarzy coraz mocniej znikała kosmetyczna maska Fjaril, ścierana łagodną, choć bardziej opieszałą niż zwykle plejadą wyuczonych ruchów; Odynie, jaka była zmęczona. Równie dobrze mogłaby ułożyć się jak senna kotka i zasnąć na jednej z pobliskich kanap - dlaczego nie?
Bezimienny
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:35
Szampan nie przemókł do koszuli, ale wciąż Olaf czuł na niej wilgoć, a może tylko się tak mu zdawało. Szkarłatna sala wypełniała się bogaczami, których to zabawiał, oferując kobiety gotowe spełnić ich fantazję. Pokaz sztuki już się skończył, teraz następowało oczekiwanie na najlepszą część wieczoru. Tą zresztą zamierzał spędzić we własnym gabinecie, wpatrzony przez okno w strugi deszczu. W dłoni ściskał szampana, przeliczając już zyski tej nocy, a palcami wystukując o ramę tylko sobie znany rytm. Więcej niż przeciętnej nocy, runiczne talary namnażały się, chowane w sejfach, bankach, skrytkach, przynosiły chlubę, renomę. Odpowiedni zysk za ciała, które należąc do niego, nie sprawiały mu bólu. Ten najlepiej zadawał sobie sam.
Przemoczona marynarka została na aukcji, a więc podwinął rękawy swojej koszuli, krawat zostawiając na górze, a potem przejściem za gabinetem, o którym zresztą nie wiedział nikt oprócz niego, udał się na dół, by ostatecznie przejść przez korytarz uciech, prosto w stronę baru. Było już po zamknięciu, goście albo wylegiwali się na wielkich łożach w prywatnych pokojach, albo byli w domu, gdzie całowali w policzki swoje żony i karmili dzieci owsianką, niczym dobrzy ojcowie. Noc się skończyła, a on niczym pan na włościach spoglądał na własny przybytek, nigdy nie żałując, że tym stała się wiekowa rodzinna galeria. To on zapewnił temu miejscu prawdziwą sławę, to on stworzył w nim subtelną mekkę, w której spełniać swoje żądze mogli najgorsi hedoniści tej ziemi, przykładni obywatele, nie raz wyszarpujący włosy z głów drogich kurtyzan, czy też kładących się pod ich butem, gdy odpowiedzialność codziennego dnia przytłaczała. Powietrze pachniało pieniądzem i głodem, a drogi alkohol, co rozlewał się po tych kanapach przez całą noc, w końcu ulatywał.
Wtem jego uszu z uchylonych drzwi do pomieszczeń garderobianych dobiegł dźwięk muzyki. Delikatny i niemącący uszu, ale słyszalny. Przekroczył więc próg, spodziewając się, że nikogo tam nie zostanie, ledwie działający sprzęt, który następnie wyłączy, aby w przestrzeń trwałą w ciszy. Siedziała tam Ćma, naga, odsłonięta przed światem.
— Wybacz — powiedział szybko, instynktownie odwracając wzrok, aby dać jej prywatność. Wbrew pozorom przecież nie był brutalem, nie pragnął nie komfortu. Stworzył ten raj takim, aby przynosił zyski, klienci czerpali rozkosz, a kurtyzany były bezpieczne. Dokładnie w takiej kolejności. Takich miejsc jak Besettelse nie było wiele na midgardzkiej mapie. — Nie sądziłem, że ktoś tu jest... — wtedy też dostrzegł własną marynarkę, którą przecież pozostawił w Domu Jarlów wiele godzin temu. Zabrała ją? Dlaczego? Przez krótki moment zawahał się, lecz nie spytał.
— Co z Jenssenem? — wybrzmiał w końcu jego głos, spokojny, lecz nieustępliwy. Pytanie zresztą tyczyło się tego, co miał na niej zarobić. Każda moneta połyskująca i ciążąca w sakwie, kolejne dziękowania, renoma, jaką odznaczało się to miejsce i on, wierny jego sługa, silny jego władca, zbierający należne mu pieniądze i informacje. Zbliżył się nieco, lecz wciąż nie patrzył na nagość Ćmy, nie w speszeniu, nie w zawstydzeniu. Mógłby zgiąć ją tam pod własnym spojrzeniem, lecz coś odpychało od jej twarzy, równocześnie przyciągając silniej niż magnez. Nie traktował jej tu jednak jak kobiety, jak niewiasty której delikatność mógł pieścić i się zachwycać. Była tu towarem, luksusową zabawą dostępną dla tych, którzy płacili za jej czas. Jak mógłby oceniać dziwkę inaczej?
Brzydzisz mnie, Sago Moen. Lecz nawet przed sobą nie przyznał się do tej myśli, że ona i takie jak ona, cierpkie jak agrest, nie miały w sobie słodyczy. Był silny, był zakłamany, był jej zbawicielem.
— Zamierzałaś ją wyprać i mi zwrócić? — podniósł w końcu wzrok, prosto w jej oczy, omijając jej ciało. Wspominał o marynarce, której cena zapewne przewyższała wszystko to, co zarabiała Ćma w trakcie miesiąca. — Czy ukraść? — ostatnie głoski wycedził, wspominając tak naprawdę podarki, które dostała od klienta, a które nie powinny należeć do niej.
Kupił ją.
Przemoczona marynarka została na aukcji, a więc podwinął rękawy swojej koszuli, krawat zostawiając na górze, a potem przejściem za gabinetem, o którym zresztą nie wiedział nikt oprócz niego, udał się na dół, by ostatecznie przejść przez korytarz uciech, prosto w stronę baru. Było już po zamknięciu, goście albo wylegiwali się na wielkich łożach w prywatnych pokojach, albo byli w domu, gdzie całowali w policzki swoje żony i karmili dzieci owsianką, niczym dobrzy ojcowie. Noc się skończyła, a on niczym pan na włościach spoglądał na własny przybytek, nigdy nie żałując, że tym stała się wiekowa rodzinna galeria. To on zapewnił temu miejscu prawdziwą sławę, to on stworzył w nim subtelną mekkę, w której spełniać swoje żądze mogli najgorsi hedoniści tej ziemi, przykładni obywatele, nie raz wyszarpujący włosy z głów drogich kurtyzan, czy też kładących się pod ich butem, gdy odpowiedzialność codziennego dnia przytłaczała. Powietrze pachniało pieniądzem i głodem, a drogi alkohol, co rozlewał się po tych kanapach przez całą noc, w końcu ulatywał.
Wtem jego uszu z uchylonych drzwi do pomieszczeń garderobianych dobiegł dźwięk muzyki. Delikatny i niemącący uszu, ale słyszalny. Przekroczył więc próg, spodziewając się, że nikogo tam nie zostanie, ledwie działający sprzęt, który następnie wyłączy, aby w przestrzeń trwałą w ciszy. Siedziała tam Ćma, naga, odsłonięta przed światem.
— Wybacz — powiedział szybko, instynktownie odwracając wzrok, aby dać jej prywatność. Wbrew pozorom przecież nie był brutalem, nie pragnął nie komfortu. Stworzył ten raj takim, aby przynosił zyski, klienci czerpali rozkosz, a kurtyzany były bezpieczne. Dokładnie w takiej kolejności. Takich miejsc jak Besettelse nie było wiele na midgardzkiej mapie. — Nie sądziłem, że ktoś tu jest... — wtedy też dostrzegł własną marynarkę, którą przecież pozostawił w Domu Jarlów wiele godzin temu. Zabrała ją? Dlaczego? Przez krótki moment zawahał się, lecz nie spytał.
— Co z Jenssenem? — wybrzmiał w końcu jego głos, spokojny, lecz nieustępliwy. Pytanie zresztą tyczyło się tego, co miał na niej zarobić. Każda moneta połyskująca i ciążąca w sakwie, kolejne dziękowania, renoma, jaką odznaczało się to miejsce i on, wierny jego sługa, silny jego władca, zbierający należne mu pieniądze i informacje. Zbliżył się nieco, lecz wciąż nie patrzył na nagość Ćmy, nie w speszeniu, nie w zawstydzeniu. Mógłby zgiąć ją tam pod własnym spojrzeniem, lecz coś odpychało od jej twarzy, równocześnie przyciągając silniej niż magnez. Nie traktował jej tu jednak jak kobiety, jak niewiasty której delikatność mógł pieścić i się zachwycać. Była tu towarem, luksusową zabawą dostępną dla tych, którzy płacili za jej czas. Jak mógłby oceniać dziwkę inaczej?
Brzydzisz mnie, Sago Moen. Lecz nawet przed sobą nie przyznał się do tej myśli, że ona i takie jak ona, cierpkie jak agrest, nie miały w sobie słodyczy. Był silny, był zakłamany, był jej zbawicielem.
— Zamierzałaś ją wyprać i mi zwrócić? — podniósł w końcu wzrok, prosto w jej oczy, omijając jej ciało. Wspominał o marynarce, której cena zapewne przewyższała wszystko to, co zarabiała Ćma w trakcie miesiąca. — Czy ukraść? — ostatnie głoski wycedził, wspominając tak naprawdę podarki, które dostała od klienta, a które nie powinny należeć do niej.
Kupił ją.
Nieznajomy
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:35
Drzwi nawet nie skrzypnęły, uchylone dłonią właściciela nocnego królestwa; to dopiero dźwięk jego głosu kołyszący się w rytmie melodii sprawił, że powoli poderwała spojrzenie w lustrzanym refleksie, bez skrępowania odnalazłwszy tam malujące się oczy o piwnej barwie. Zazwyczaj nie pojawiał się tutaj on sam. W garderobach pracownice z jego polecenia odnajdywały kurtyzany wzywane na rozmowę, ale kto to widział, by sam pan i władca przemierzył mnogość piętrzących się schodków, by pocieszyć rozpustne męczennice promieniem swojej osobowości? Parsknęłaby w odpowiedzi na własną myśl, jednak miała w sobie więcej przyzwoitości. Więcej woli przeżycia w luksusowym splendorze, być może.
- Nic się nie stało, Olafie - odpowiedziała mu aksamitnie, tonem jednak wyraźnie znaczonym zmęczeniem przypominającym ziewnięcie leniwego kocięcia niechętnego do pełnego uniesienia powiek. Miała do tego prawo - praca dobiegła końca, finansowe zasoby gościa zostały znacznie uszczuplone, ona z kolei w zamykanej, sygnowanej swoim imieniem szafce posiadała naręcze dobroci, jakie tego wieczoru sprezentował jej w sali balowej.
Dłonie leniwie sięgnęły do połów kardigana i naciągnęły je na blade ciało, by i zapewniający jej prywatność dżentelmen mógł poczuć się swobodniej. Związała je ze sobą tasiemką przewleczoną tuż pod obojczykami, pozbawiona skrępowania czy dziewiczego zażenowania. Mekka pokroju Besettelse pleniła ziarno każdego ochłapu resztek przyzwoitości, zastępując je płynną, subtelną erotyką - sztuką innego rodzaju, nie czczym wyuzdaniem i rozchylaniem ud w oczekiwaniu na nadejście nijakiego końca. Każda z kurtyzan pod jego protekcją stała się pejzażem złożonym z ciepłych tint czerwieni, pulsującym żywym płótnem pod dotykiem wrażliwych palców; wbrew deprecjonującej opinii wymagało to pewnej finezji - szczególnie jeśli otwierało się przed klientem drogę do nieznanej dotychczas części samego siebie. - Egil spełnił jego oczekiwania - przyznała z wymęczonym, choć usatysfakcjonowanym uśmiechem. - Na początku próbował się wzbraniać, ale wystarczyło kilka odpowiednich szeptów i dotyków, by poddał się chwili i bez pamięci zatopił w nowym ulubieńcu, z krótką pauzą na wspólną przyjemność. To najlepszy dowód jego zadowolenia - w dwa palce ujęła wstążeczkę, jaką przewiązana była sakiewka z premią i zatrzepotała nią delikatnie w powietrzu, by w środku zadźwięczały słodkie monety. Właściwie nie zrobiła dla nich zbyt dużo, przez większość czasu zaledwie asystowała Egilowi w zadaniu - poza nieposkromioną chwilą namiętności, gdy obydwaj zapragnęli jej jednocześnie -, ale to wystarczyło, by i ją Jenssen skojarzył z nowo odkrytą potęgą doznania, po jaką niechybnie wróci jeszcze nie raz. - Sir - wymruczała, rękę z zapłatą mocniej wyciągając w jego stronę. Do niego należały przecież nadprogramowe runiczne monety pozostawiane przez szczęśliwych patronów, towarzyszy, kochanków; gaża Olafa bywała brutalna, jednak Saga nauczyła się ukracać własne niezadowolenie. Było jej tu nieporównywalnie wygodniej niż w Przesmyku, nawet jeśli w ostatnim czasie po głowie chodziły coraz śmielsze idee; posłusznie oddała mu zatem to, co w dobrej wierze rozanielony mężczyzna podarował jej przed odejściem, żegnając się z urokliwą perspektywą nadprogramowego zarobku.
- Nie jestem pewna, czy potrafiłabym wyprać tak delikatny materiał - z subtelnym wzruszeniem ramion spojrzała w lustrzanym odbiciu na marynarkę przewieszoną przez podłokietnik jednej z kanap. - Ale oddać - z pewnością. Zapomniałeś jej, Olafie, z sali balowej, więc pozwoliłam sobie ją stamtąd zabrać, zanim zrobiłby to ktoś inny. Obcy - wyjaśniła nieurażona insynuacją, wolną dłonią nieustannie ścierając z twarzy ostatki gdzieniegdzie rozmazanego makijażu. Maska Fjaril nie była jej już potrzebna, wyszedł ostatni klient, mogła odpocząć - wziąć kąpiel i wrócić do domu, tak jak chciała. - Nie wierzysz w moją uczciwość? - zmrużyła lekko oczy, wciąż patrząca na niego w lustrze, nieobrócona w kierunku przełożonego na pufie przed toaletką.
- Nic się nie stało, Olafie - odpowiedziała mu aksamitnie, tonem jednak wyraźnie znaczonym zmęczeniem przypominającym ziewnięcie leniwego kocięcia niechętnego do pełnego uniesienia powiek. Miała do tego prawo - praca dobiegła końca, finansowe zasoby gościa zostały znacznie uszczuplone, ona z kolei w zamykanej, sygnowanej swoim imieniem szafce posiadała naręcze dobroci, jakie tego wieczoru sprezentował jej w sali balowej.
Dłonie leniwie sięgnęły do połów kardigana i naciągnęły je na blade ciało, by i zapewniający jej prywatność dżentelmen mógł poczuć się swobodniej. Związała je ze sobą tasiemką przewleczoną tuż pod obojczykami, pozbawiona skrępowania czy dziewiczego zażenowania. Mekka pokroju Besettelse pleniła ziarno każdego ochłapu resztek przyzwoitości, zastępując je płynną, subtelną erotyką - sztuką innego rodzaju, nie czczym wyuzdaniem i rozchylaniem ud w oczekiwaniu na nadejście nijakiego końca. Każda z kurtyzan pod jego protekcją stała się pejzażem złożonym z ciepłych tint czerwieni, pulsującym żywym płótnem pod dotykiem wrażliwych palców; wbrew deprecjonującej opinii wymagało to pewnej finezji - szczególnie jeśli otwierało się przed klientem drogę do nieznanej dotychczas części samego siebie. - Egil spełnił jego oczekiwania - przyznała z wymęczonym, choć usatysfakcjonowanym uśmiechem. - Na początku próbował się wzbraniać, ale wystarczyło kilka odpowiednich szeptów i dotyków, by poddał się chwili i bez pamięci zatopił w nowym ulubieńcu, z krótką pauzą na wspólną przyjemność. To najlepszy dowód jego zadowolenia - w dwa palce ujęła wstążeczkę, jaką przewiązana była sakiewka z premią i zatrzepotała nią delikatnie w powietrzu, by w środku zadźwięczały słodkie monety. Właściwie nie zrobiła dla nich zbyt dużo, przez większość czasu zaledwie asystowała Egilowi w zadaniu - poza nieposkromioną chwilą namiętności, gdy obydwaj zapragnęli jej jednocześnie -, ale to wystarczyło, by i ją Jenssen skojarzył z nowo odkrytą potęgą doznania, po jaką niechybnie wróci jeszcze nie raz. - Sir - wymruczała, rękę z zapłatą mocniej wyciągając w jego stronę. Do niego należały przecież nadprogramowe runiczne monety pozostawiane przez szczęśliwych patronów, towarzyszy, kochanków; gaża Olafa bywała brutalna, jednak Saga nauczyła się ukracać własne niezadowolenie. Było jej tu nieporównywalnie wygodniej niż w Przesmyku, nawet jeśli w ostatnim czasie po głowie chodziły coraz śmielsze idee; posłusznie oddała mu zatem to, co w dobrej wierze rozanielony mężczyzna podarował jej przed odejściem, żegnając się z urokliwą perspektywą nadprogramowego zarobku.
- Nie jestem pewna, czy potrafiłabym wyprać tak delikatny materiał - z subtelnym wzruszeniem ramion spojrzała w lustrzanym odbiciu na marynarkę przewieszoną przez podłokietnik jednej z kanap. - Ale oddać - z pewnością. Zapomniałeś jej, Olafie, z sali balowej, więc pozwoliłam sobie ją stamtąd zabrać, zanim zrobiłby to ktoś inny. Obcy - wyjaśniła nieurażona insynuacją, wolną dłonią nieustannie ścierając z twarzy ostatki gdzieniegdzie rozmazanego makijażu. Maska Fjaril nie była jej już potrzebna, wyszedł ostatni klient, mogła odpocząć - wziąć kąpiel i wrócić do domu, tak jak chciała. - Nie wierzysz w moją uczciwość? - zmrużyła lekko oczy, wciąż patrząca na niego w lustrze, nieobrócona w kierunku przełożonego na pufie przed toaletką.
Bezimienny
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:36
Olaf jedynie krótko kiwnął głową na jej opowieść. Nigdy nie dopytywał o szczegóły, nie lubował się w historiach, nie podniecały go opisy, nie musiał i nie chciał wiedzieć. Zainteresowanie pokładał jedynie w zysku, jaki czerpał korzyści z nagich ciał tych kobiet i mężczyzn. Nie oceniał, zapewniał spokój i dobre życie w zamian za usługę. Na koniec nocy i tak liczyło się tylko to, ile pieniędzy zostawiał gość w prywatnych pokojach. Jenssen widać był hojny. Wahlberg spojrzał tylko krótko na wręczaną mu sakwę. To on ją zarobił, to do niego należały te pieniądze, to spryt i posłanie tam mężczyzny poskutkowało takim napiwkiem, który jak widać, zostawił w dłoniach Sagi. Zawsze pobierał procent, od wszystkiego pobierał procent, tłumacząc, że to za poniesione koszta ich drogich sukien i bielizny, fryzjerów, charakteryzatorów, malarzy i ochrony, co przez całą noc gotowa była reagować. Mekka rozpusty, dom uciech i wąskich gardeł miał swoje określone zasady, a ich łamanie przez którąś ze stron nigdy nie kończyło się dobrze. Gdy więc dziwki wynosiły w biustonoszach dodatkowe pieniądze zostawione im przez klienta — wiedział o tym, obserwował, musiał znać ich zachowania, zresztą tylko to prowadziło do renomy, którą obecnie posiadało Besettelse. Nieco marszcząc brwi, odpowiedział w końcu:
— Zatrzymaj to, wystarczy na porządną pralnię i jeszcze zostanie — jego marynarka ucierpiała. Nie zasłużyła, nie był jej zresztą nic winien, nie po tym jak dzisiaj zachowała się nieostrożnie i głupio. A jednak kierowanie podobnym miejscem wymagało określonych zachowań. Jak często kobiety takich obyczajów były bite, maltretowane i szantażowane przez swoich zleceniodawców? Olaf utrzymywał to miejsce w spokoju, nikomu nie działa się przecież krzywda. To ich zaangażowanie i przywiązanie tworzyło szkarłatną salę taką, jaką była. Reprezentatywne i najpiękniejsze zaś damy mogły liczyć na przywileje, których nie zdobyłyby nigdzie indziej. Zarabiały więcej, niż zarobiłyby samodzielnie, opiekowano się nimi, były szanowane, to one i ich dłonie rządziły w tych salach, każąc majętnym mężczyznom podążać za sobą. Nawet jeśli to oni chcieli mieć kontrolę, tak to one kierowały ich karkami. Gdy jakaś w końcu to zrozumiała, jej droga ku kryształowej przyszłości usłana była różami. Co najwyżej czasem wpadł w nie cierń. — Zaopiekuj się Egilem. Chciałbym, byście współpracowali przy podobnych klientach — tych niezdecydowanych, tych, których trzeba było wciągnąć w czar rozpusty. Wzrok skupił w końcu na jej spojrzeniu, na resztce makijażu i niestrudzonej, lecz zmęczonej twarzy, wyraźnie śpiącej. Saga nigdy nie była oczywista. Ćma, jaką z niej uczynił, błądziła po ciemku, szukając wciąż światła. Nigdy nie była pewna, zawsze chciała więcej, lub mniej niż dostawała, nie potrafiła się zdecydować, nie była uczciwa. To mogło skończyć się gorzej, tragicznie wręcz, podburzając inne kobiety, mogła uczynić szkodę temu miejscu, a jednak była wystarczająco piękna, wystarczająco inteligentna i wystarczająco sprytna, aby zostać jedną z najlepszych, tak jak chciała. Niegdyś takie miała ambicje. — Wierzę, że wiesz co dla ciebie dobre — nie skłamał, sam fakt, że dawno temu przyszła tu, próbując wywalczyć swoje miejsce, wskazywał na to, że rozumiała, jak działał świat, że tylko ciężką pracą do czegoś dojdzie. Nieoczywiste groźby czasem działały, czasem nie, lecz to nią nie było. Tylko głupiec ukradłby marynarkę, gdy przed nim leżał stos złota.
Jesteś głupcem, Sago Moen?
— Jest tu herbata? — spytał, nieco wyrywając się s transu myśli na jej temat, a potem dostrzegając dzbanek wrzącej wody, który zapewne nigdy nie chłodził się i zawsze był pełny, podszedł bliżej, aby przygotować sobie napar. Krótki rytuał, kruszenie ziół w palcach, aby wydobyć z nich aromat, aby te potem pachniały lawendą, a potem wrzątek, stopniowo barwiący się w nieoczywisty brąz, a gdy na tafli w końcu uniosło się kilka pąków, jeden z kubków postawił przed kobietą. Nie schodził tu często, nie był pewien, jak funkcjonują garderoby, one zdecydowanie nie były jego królestwem, ale był pewien jakości produktów, tak samo jak był pewien jakości tych kobiet. Mógłby teraz zabrać herbatę i wyjść, zostawiając ją tam sam na sam z lustrem i tym aktem dobroci. — Do zobaczenia, życzę ci udanej kąpieli — uśmiechnął się, lecz tylko do lustra, w którym można było znaleźć jej spojrzenie i odszedł do drzwi, aby wrócić do własnego gabinetu, przeliczyć jeszcze raz zysk i odpocząć.
— Zatrzymaj to, wystarczy na porządną pralnię i jeszcze zostanie — jego marynarka ucierpiała. Nie zasłużyła, nie był jej zresztą nic winien, nie po tym jak dzisiaj zachowała się nieostrożnie i głupio. A jednak kierowanie podobnym miejscem wymagało określonych zachowań. Jak często kobiety takich obyczajów były bite, maltretowane i szantażowane przez swoich zleceniodawców? Olaf utrzymywał to miejsce w spokoju, nikomu nie działa się przecież krzywda. To ich zaangażowanie i przywiązanie tworzyło szkarłatną salę taką, jaką była. Reprezentatywne i najpiękniejsze zaś damy mogły liczyć na przywileje, których nie zdobyłyby nigdzie indziej. Zarabiały więcej, niż zarobiłyby samodzielnie, opiekowano się nimi, były szanowane, to one i ich dłonie rządziły w tych salach, każąc majętnym mężczyznom podążać za sobą. Nawet jeśli to oni chcieli mieć kontrolę, tak to one kierowały ich karkami. Gdy jakaś w końcu to zrozumiała, jej droga ku kryształowej przyszłości usłana była różami. Co najwyżej czasem wpadł w nie cierń. — Zaopiekuj się Egilem. Chciałbym, byście współpracowali przy podobnych klientach — tych niezdecydowanych, tych, których trzeba było wciągnąć w czar rozpusty. Wzrok skupił w końcu na jej spojrzeniu, na resztce makijażu i niestrudzonej, lecz zmęczonej twarzy, wyraźnie śpiącej. Saga nigdy nie była oczywista. Ćma, jaką z niej uczynił, błądziła po ciemku, szukając wciąż światła. Nigdy nie była pewna, zawsze chciała więcej, lub mniej niż dostawała, nie potrafiła się zdecydować, nie była uczciwa. To mogło skończyć się gorzej, tragicznie wręcz, podburzając inne kobiety, mogła uczynić szkodę temu miejscu, a jednak była wystarczająco piękna, wystarczająco inteligentna i wystarczająco sprytna, aby zostać jedną z najlepszych, tak jak chciała. Niegdyś takie miała ambicje. — Wierzę, że wiesz co dla ciebie dobre — nie skłamał, sam fakt, że dawno temu przyszła tu, próbując wywalczyć swoje miejsce, wskazywał na to, że rozumiała, jak działał świat, że tylko ciężką pracą do czegoś dojdzie. Nieoczywiste groźby czasem działały, czasem nie, lecz to nią nie było. Tylko głupiec ukradłby marynarkę, gdy przed nim leżał stos złota.
Jesteś głupcem, Sago Moen?
— Jest tu herbata? — spytał, nieco wyrywając się s transu myśli na jej temat, a potem dostrzegając dzbanek wrzącej wody, który zapewne nigdy nie chłodził się i zawsze był pełny, podszedł bliżej, aby przygotować sobie napar. Krótki rytuał, kruszenie ziół w palcach, aby wydobyć z nich aromat, aby te potem pachniały lawendą, a potem wrzątek, stopniowo barwiący się w nieoczywisty brąz, a gdy na tafli w końcu uniosło się kilka pąków, jeden z kubków postawił przed kobietą. Nie schodził tu często, nie był pewien, jak funkcjonują garderoby, one zdecydowanie nie były jego królestwem, ale był pewien jakości produktów, tak samo jak był pewien jakości tych kobiet. Mógłby teraz zabrać herbatę i wyjść, zostawiając ją tam sam na sam z lustrem i tym aktem dobroci. — Do zobaczenia, życzę ci udanej kąpieli — uśmiechnął się, lecz tylko do lustra, w którym można było znaleźć jej spojrzenie i odszedł do drzwi, aby wrócić do własnego gabinetu, przeliczyć jeszcze raz zysk i odpocząć.
Nieznajomy
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:36
Nieprzeciętna szczodrość zadowolonego klienta zatańczyła ze szczodrością pracodawcy, a dłoń dzierżąca sakiewkę cofnęła się niepewnie, w chwilowym otępieniu własnym zdumieniem; wiedział, wiedziała i ona, że nadprogramowy zarobek przypadał właścicielowi Besettelse w niekoniecznie zasłużonym, ale oczywistym udziale, a mimo to - mimo szampana liżącego materiał rękawa przyniesionej z sali balowej marynarki i mimo jej własnej krnąbrności - okazał serce. Serce, którego rzekomo nawet nie posiadał. Tkanina czarnej sakiewki nagle stała się palcom jakby milsza. Aksamit gładził opuszki, bawił się z nimi, rozkochiwał w swojej miękkości, a ciążące na dnie pokrowca monety mogły zapewnić spełnienie przynajmniej trzech czczych zachcianek młodej kobiety nieprzyzwyczajonej do urzeczywistniania marzeń. Mógłby, może i nawet powinien pozbawić ją tej kuszącej dobrodziejstwem nagrody, by nie przyzwyczajać kocięcia do coraz to piękniejszych zabawek, jednak jak zawsze nieprzenikniony w jej oczach Olaf podjął inną decyzję; premia na powrót odnalazła drogę na blat stołu, natomiast powieki zmrużyły się delikatnie, spoglądając na niego w tafli lustra.
- Dziękuję - ledwie szept, ciepły, wdzięczny, słodki jak miód spływający z łyżki wprost do parującej herbaty o cytrusowym zapachu; potem przechylająca się do boku głowa i pukiel złotawych kosmyków odgarnięty za ucho, na zryw kilku sekund pęczniejące z kuriozalnej dumy serce - czy właśnie stała się czyjąś matroną w szkarłatach Besettelse?
Jakie to smutne, jakie to żałosne.
Charakterologiczna labilność tkała kokon, którego delikatne ścianki Wahlberg przerabiał na jedwab, zgodnie z obietnicą złożoną niewiele ponad dwa lata temu. Pracowała ciężej niż byłaby skłonna przyznać, usiłując pokazać właśnie jemu, że nie pomylił się wtedy zapraszając nijaką dziewczynę w złote bramy artystycznej mekki i choć dziś jej pragnienia wydawały się spoczywać w innych miejscach, tak osiągnęła to, co obiecała przy pierwszym przekroczeniu progu jego gabinetu. Stała się uosobieniem luksusu. Stała się jego zarobkiem. Przez dwa lata przyniosła w zębach naręcze większej zapłaty, niż jakakolwiek inna dziewczyna - lub lubiła tak sądzić, każdym sposobem próbująca zapewnić sobie poczucie względnej stabilizacji i docenienia. Byle nie zwariować. Nie zatracić się w szaleństwie złudnego poczucia samej siebie, niezrozumienia, kim była i dokąd powinna zmierzać, w jakim płomieniu się spalać. - Jak sobie życzysz - powtórzyła te same słowa, jakimi odpowiedziała mu w jarlowskim domu, starłwszy z ust ostatki czerwonej szminki, aż w końcu twarz pozostała naga, doszczętnie pozbawiona krystalicznej, protekcyjnej maski zapewniającej emocjonalną anonimowość w przesiąkniętych rozpustą korytarzach; wiesz co dla ciebie dobre, na brzmienie tych słów uśmiechnęła się tylko - uśmiechem pozbawionym przejrzystości, uśmiechem niedopowiedzianym, uśmiechem nieokreślonym, a kiedy i przed nią rozkwitł napar przygotowanej przez niego herbaty, do głowy falą powróciły wspomnienia ich pierwszego spotkania. Wtedy zrobił dokładnie to samo. Elegancki, szarmancki, pachnący drogimi perfumami i selekcją ziół, które powinny były koić dygoczące z nerwów kolana; zanim zdążył wyjść, z gracją podniosła się z niemal zbyt miękkiej pufy.
- Och, poczekaj. Moja kąpiel i tak nie jest jeszcze gotowa - zatrzymała go melodyjnie i ospałym krokiem podeszła do Olafa, żeby ująć w dłonie filiżankę, którą przygotował sam dla siebie, a potem bez pytania, bez pozwolenia - odebrała mu napar i bezpardonowo wylała do donicy soczystozielonej rośliny pnącej się niemal do samego sufitu. - Pozwolisz, że choć raz to ja coś dla ciebie zrobię? Iselinn dostała od jednego z klientów mieszankę ziół pochodzącą z Chin, gdzieś ją tu dla nas zostawiła - z pustą już filiżanką podeszła z powrotem do barku, w szufladach odszukując bogato ilustrowaną saszetkę znaczoną symbolami odległej kultury; znaki mówiły jej niewiele, mogła dopatrywać się w ich kształtach powodów do skojarzeń jak dziecko wpatrzone w chmury, ale gdy tylko odchyliła wieczko, do nozdrzy dotarł zapach aromatu orientalnej mieszanki ziół, kwiatów, tego, czego nie sposób było inaczej doświadczyć w Midgardzie. Saga z nieukrywanym zadowoleniem sięgnęła po szczyptę i przesypała ją do bieli porcelany, a kiedy zalała wywar wrzątkiem, na jego spodzie powoli, jakby w tchnieniu nowego życia, rozkwitła zasuszona wcześniej flora. - Podobno powinna zapewniać piękne sny - wyjaśniła z grymasem leniwego uśmiechu, jedną, jak i drugą filiżankę stawiając na stoliczku przy jednej z kanap, zanim ciężar zmęczonego ciała zaległ na siedzisku z nieukrywanym poczuciem ulgi tlącej się w mięśniach; za dużo tańców, za dużo kołysań biodrami, za dużo doznań kłębiących się pod czupryną miodowych loków. - Często bywasz na takich przyjęciach, jakie dzisiaj mamy za sobą, Olafie? Zawsze wydają się wypierać ze mnie o wiele więcej energii niż bale w Besettelse - przyznała bez zażenowania; to nigdy nie powinno było stać się jej światem, nie tej umorusanej dziewczynki z zadbanego ogrodu o tętniącej życiem zieleni, nie nastolatki idealistycznie hołdującej romantyzmowi z lirycznych książek, nie przytłoczonej żałosnym wykorzystaniem dziewczyny uciekającej z domu, który stał się więzieniem.
- Dziękuję - ledwie szept, ciepły, wdzięczny, słodki jak miód spływający z łyżki wprost do parującej herbaty o cytrusowym zapachu; potem przechylająca się do boku głowa i pukiel złotawych kosmyków odgarnięty za ucho, na zryw kilku sekund pęczniejące z kuriozalnej dumy serce - czy właśnie stała się czyjąś matroną w szkarłatach Besettelse?
Jakie to smutne, jakie to żałosne.
Charakterologiczna labilność tkała kokon, którego delikatne ścianki Wahlberg przerabiał na jedwab, zgodnie z obietnicą złożoną niewiele ponad dwa lata temu. Pracowała ciężej niż byłaby skłonna przyznać, usiłując pokazać właśnie jemu, że nie pomylił się wtedy zapraszając nijaką dziewczynę w złote bramy artystycznej mekki i choć dziś jej pragnienia wydawały się spoczywać w innych miejscach, tak osiągnęła to, co obiecała przy pierwszym przekroczeniu progu jego gabinetu. Stała się uosobieniem luksusu. Stała się jego zarobkiem. Przez dwa lata przyniosła w zębach naręcze większej zapłaty, niż jakakolwiek inna dziewczyna - lub lubiła tak sądzić, każdym sposobem próbująca zapewnić sobie poczucie względnej stabilizacji i docenienia. Byle nie zwariować. Nie zatracić się w szaleństwie złudnego poczucia samej siebie, niezrozumienia, kim była i dokąd powinna zmierzać, w jakim płomieniu się spalać. - Jak sobie życzysz - powtórzyła te same słowa, jakimi odpowiedziała mu w jarlowskim domu, starłwszy z ust ostatki czerwonej szminki, aż w końcu twarz pozostała naga, doszczętnie pozbawiona krystalicznej, protekcyjnej maski zapewniającej emocjonalną anonimowość w przesiąkniętych rozpustą korytarzach; wiesz co dla ciebie dobre, na brzmienie tych słów uśmiechnęła się tylko - uśmiechem pozbawionym przejrzystości, uśmiechem niedopowiedzianym, uśmiechem nieokreślonym, a kiedy i przed nią rozkwitł napar przygotowanej przez niego herbaty, do głowy falą powróciły wspomnienia ich pierwszego spotkania. Wtedy zrobił dokładnie to samo. Elegancki, szarmancki, pachnący drogimi perfumami i selekcją ziół, które powinny były koić dygoczące z nerwów kolana; zanim zdążył wyjść, z gracją podniosła się z niemal zbyt miękkiej pufy.
- Och, poczekaj. Moja kąpiel i tak nie jest jeszcze gotowa - zatrzymała go melodyjnie i ospałym krokiem podeszła do Olafa, żeby ująć w dłonie filiżankę, którą przygotował sam dla siebie, a potem bez pytania, bez pozwolenia - odebrała mu napar i bezpardonowo wylała do donicy soczystozielonej rośliny pnącej się niemal do samego sufitu. - Pozwolisz, że choć raz to ja coś dla ciebie zrobię? Iselinn dostała od jednego z klientów mieszankę ziół pochodzącą z Chin, gdzieś ją tu dla nas zostawiła - z pustą już filiżanką podeszła z powrotem do barku, w szufladach odszukując bogato ilustrowaną saszetkę znaczoną symbolami odległej kultury; znaki mówiły jej niewiele, mogła dopatrywać się w ich kształtach powodów do skojarzeń jak dziecko wpatrzone w chmury, ale gdy tylko odchyliła wieczko, do nozdrzy dotarł zapach aromatu orientalnej mieszanki ziół, kwiatów, tego, czego nie sposób było inaczej doświadczyć w Midgardzie. Saga z nieukrywanym zadowoleniem sięgnęła po szczyptę i przesypała ją do bieli porcelany, a kiedy zalała wywar wrzątkiem, na jego spodzie powoli, jakby w tchnieniu nowego życia, rozkwitła zasuszona wcześniej flora. - Podobno powinna zapewniać piękne sny - wyjaśniła z grymasem leniwego uśmiechu, jedną, jak i drugą filiżankę stawiając na stoliczku przy jednej z kanap, zanim ciężar zmęczonego ciała zaległ na siedzisku z nieukrywanym poczuciem ulgi tlącej się w mięśniach; za dużo tańców, za dużo kołysań biodrami, za dużo doznań kłębiących się pod czupryną miodowych loków. - Często bywasz na takich przyjęciach, jakie dzisiaj mamy za sobą, Olafie? Zawsze wydają się wypierać ze mnie o wiele więcej energii niż bale w Besettelse - przyznała bez zażenowania; to nigdy nie powinno było stać się jej światem, nie tej umorusanej dziewczynki z zadbanego ogrodu o tętniącej życiem zieleni, nie nastolatki idealistycznie hołdującej romantyzmowi z lirycznych książek, nie przytłoczonej żałosnym wykorzystaniem dziewczyny uciekającej z domu, który stał się więzieniem.
Bezimienny
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:36
Stał tam zatem w kompletnym szoku, marszcząc brwi. Posągowa twarz, utrzymana w ryzach i często nieobjawiająca się emocjami publicznie, nie w ich towarzystwie, nabrała nieukrywanego zdziwienia. Próżno było szukać w niej przerażenia, oczy nie wykazywały strachu lub niepewności. Tak samo patrzył na jej ruchy, jak wtedy gdy pierwszy raz pokazano mu lek na całe zło. A jednak zabrała mu z rąk filiżankę, nie protestował zresztą nawet, oddał ją bez wahania, ciekaw kolejnych ruchów. Nie raz już go przecież zaskakiwała, nie raz zamiast miałkości dostawał gładkość jej słów. Miękkie usta w melodyjnym uśmiechu nie skrzywdziły jego dumy, gdy to skrupulatnie przygotowany napar, mający ukoić drganie przed długim i ciemnym porankiem, znalazł się nie w jego przełyku a w doniczce. Cóż za marnotrawstwo i czy to w ogóle nie zaszkodzi kwiatom?
Nie, przecież roślina do rośliny, jak serce do serca.
Jak człowiek do człowieka
Jak wilk do wilka.
Milczał więc i w ciszy obserwował jej ruchy. Coś dla niego zrobić? Przynosiła zysk. Czegóż więcej mógłby potrzebować z jej dłoni?
Wszystkiego.
— Dziękuję — wyszeptał Olaf z tą samą zdziwioną miną, dopiero wtedy prostując brwi i pozwalając rodzącym się na czole zmarszczkom rozprostować. Lecz nie powiedział więcej ni słowa, gdy obserwował tę kobietę. Nie była już tą samą, która przeszła próg jego gabinetu, gotowa błagać o szansę, tę zresztą dostała, tak jak chciała. Dziś była dumną porywaczką serc, potrafiącą je także łamać i rozgniatać. Biedni mężczyźni, co wpadli w jej sidła i którzy zapłonęli uczuciem. Biedni na duszy i biedni w portfelu, biedni w sakwie, która teraz spoczywała na stole, zgodnie z życzeniem Wahlberga należąca zresztą już do Sagi.
Koszty utrzymania rosły, tak samo jak wynagrodzenia ich, charakteryzatorów, ochrony, barmanów, sprzątaczy, czy nawet dostawcy kwiatów. Każdy napiwek, który pobierał, trafiał do jego kieszeni, a następnie stamtąd w kieszenie tych ludzi, tak aby każdy z nich mógł pracować na wspólny sukces. Miłość to teraz towar luksusowy, a on sprzedawał najlepszą w całym boskim Midgardzie.
— Alishan — wypowiedział, gdy do jego nozdrzy trafił aromat płynący prosto z filiżanki. Został w niej jeszcze posmak poprzedniej mieszanki, ale nie smakiem naparu teraz się rozkoszował, a niespodziewaną chwilą. Przecież z takich składał się człowiek. — To znaczy... Jasny oolong z Tajwanu, wysokogórski... Z Alishan. Wysoka jakość… — po co w ogóle jej to opowiadał? Pasja do herbaty nie była czymś, co towarzyszyło mu całe życie, a jedynie elementem przypadku, aby zastąpić sobie smak szampana, gdy to akurat przychodziła mu ochota na bycie tym rozsądnym.
Ćma czuła się wyraźnie komfortowo we własnym królestwie, nie nazbyt oświetlonym, bez lampy, do której mogła frunąć. Gdy zasiadła na kanapie, wyglądała, jakby upłynął z niej ból, a Wahlberg, chociaż nie współczuł, tak rozumiał. Instynktownie ramiona spuścił w dół, aby biała koszula nie opięła się na nich i przypadkiem nie odsłoniła zarysu głębokich sznyt, idących też w stronę klatki piersiowej, będących efektem długich lat bólu, długich lat bólączki, co pod pozorem nicości odbiera mi zdrowy rozum. Gdzie na to lek? W ostatniej szufladzie, zamkniętej na kluczyk, tam są proszki, tam jest ukojenie. Ale co jeśli ktoś je znajdzie? Nie myśl o tym Olafie. Mężczyzna spokojnie sięgnął po filiżankę, którą wcześniej postawił przed Sagą, lecz której nie wymieniła, a następnie wręczył ją kobiecie. Pochlebstwa nawet w gestach czyniły go przecież dżentelmenem. Przybrana dostojna maska nie opadała nawet w tym miejscu, nie był agresorem i gnębicielem, a biznesmenem. Nim ta jednak odebrała filiżankę, upił z niej łyk, jeden z kącików ust unosząc w górę. Nie cynicznie, o dziwo przyjacielsko. Był zbyt zmęczony na cynizm. — Klasyczne kwiatowe gyokuro — bardzo dobrej jakości. — Spróbuj — a zaraz potem usiadł na kanapie obok niej, o dziwo relaksując się przy tym świetle i zapachu herbaty, piżma i seksu. Zaintrygowany, zainteresowany i o dziwo, niepotrzebnie niezmartwiony. Dzisiejsza noc była dobra, zyski z niej przysłużą się galerii.
— Zbyt często. Mogę zdradzić ci sekret? — nieco nachylił się w jej stronę. Koszula nieco zbyt odchyliła się, odsłaniając kawałek jednej z dziesiątek blizn. Ta mogła widnieć przed okiem Sagi, o ile w ogóle spojrzała w dół. Ale on głowę odwrócił do kobiety, nie natarczywie i nie napastując jej, zwyczajnie. — Niezbyt je lubię — roześmiał się krótko, a potem oparł głowę, upijając z filiżanki kolejny łyk. O czym mieli niby rozmawiać? Jakie wspólne tematy dzielić, skoro nic ich przecież nie łączyło. Nic poza tym miejscem. Czuł się tu zresztą nieswojo. Był u siebie, pan na włościach, a jednak był gościem tej garderoby, która dziś pozostawała jej królestwem. — Mają to do siebie, że są powtarzalne, wypełnione konwenansami. Ale to biznes... — wzruszył ramionami. — Z nich klienci docierają tutaj, a potem my możemy raczyć się tak doskonałymi herbatami — bzdura. Mógł robić to i bez nich. Galeria przynosiłaby zyski, nawet jeśli nie aż takie, to jednak adrenalina była tu kluczowa.
— Przemyślałaś moją propozycję? Będziesz pozować, abyśmy mogli zlicytować obraz? Pieniądze przeznaczymy na sierociniec — JA przeznaczę. Zapewne część odda też dla Kruczej Straży, w końcu dzielnie poszukiwali zaginionych.
Nie, przecież roślina do rośliny, jak serce do serca.
Jak człowiek do człowieka
Jak wilk do wilka.
Milczał więc i w ciszy obserwował jej ruchy. Coś dla niego zrobić? Przynosiła zysk. Czegóż więcej mógłby potrzebować z jej dłoni?
Wszystkiego.
— Dziękuję — wyszeptał Olaf z tą samą zdziwioną miną, dopiero wtedy prostując brwi i pozwalając rodzącym się na czole zmarszczkom rozprostować. Lecz nie powiedział więcej ni słowa, gdy obserwował tę kobietę. Nie była już tą samą, która przeszła próg jego gabinetu, gotowa błagać o szansę, tę zresztą dostała, tak jak chciała. Dziś była dumną porywaczką serc, potrafiącą je także łamać i rozgniatać. Biedni mężczyźni, co wpadli w jej sidła i którzy zapłonęli uczuciem. Biedni na duszy i biedni w portfelu, biedni w sakwie, która teraz spoczywała na stole, zgodnie z życzeniem Wahlberga należąca zresztą już do Sagi.
Koszty utrzymania rosły, tak samo jak wynagrodzenia ich, charakteryzatorów, ochrony, barmanów, sprzątaczy, czy nawet dostawcy kwiatów. Każdy napiwek, który pobierał, trafiał do jego kieszeni, a następnie stamtąd w kieszenie tych ludzi, tak aby każdy z nich mógł pracować na wspólny sukces. Miłość to teraz towar luksusowy, a on sprzedawał najlepszą w całym boskim Midgardzie.
— Alishan — wypowiedział, gdy do jego nozdrzy trafił aromat płynący prosto z filiżanki. Został w niej jeszcze posmak poprzedniej mieszanki, ale nie smakiem naparu teraz się rozkoszował, a niespodziewaną chwilą. Przecież z takich składał się człowiek. — To znaczy... Jasny oolong z Tajwanu, wysokogórski... Z Alishan. Wysoka jakość… — po co w ogóle jej to opowiadał? Pasja do herbaty nie była czymś, co towarzyszyło mu całe życie, a jedynie elementem przypadku, aby zastąpić sobie smak szampana, gdy to akurat przychodziła mu ochota na bycie tym rozsądnym.
Ćma czuła się wyraźnie komfortowo we własnym królestwie, nie nazbyt oświetlonym, bez lampy, do której mogła frunąć. Gdy zasiadła na kanapie, wyglądała, jakby upłynął z niej ból, a Wahlberg, chociaż nie współczuł, tak rozumiał. Instynktownie ramiona spuścił w dół, aby biała koszula nie opięła się na nich i przypadkiem nie odsłoniła zarysu głębokich sznyt, idących też w stronę klatki piersiowej, będących efektem długich lat bólu, długich lat bólączki, co pod pozorem nicości odbiera mi zdrowy rozum. Gdzie na to lek? W ostatniej szufladzie, zamkniętej na kluczyk, tam są proszki, tam jest ukojenie. Ale co jeśli ktoś je znajdzie? Nie myśl o tym Olafie. Mężczyzna spokojnie sięgnął po filiżankę, którą wcześniej postawił przed Sagą, lecz której nie wymieniła, a następnie wręczył ją kobiecie. Pochlebstwa nawet w gestach czyniły go przecież dżentelmenem. Przybrana dostojna maska nie opadała nawet w tym miejscu, nie był agresorem i gnębicielem, a biznesmenem. Nim ta jednak odebrała filiżankę, upił z niej łyk, jeden z kącików ust unosząc w górę. Nie cynicznie, o dziwo przyjacielsko. Był zbyt zmęczony na cynizm. — Klasyczne kwiatowe gyokuro — bardzo dobrej jakości. — Spróbuj — a zaraz potem usiadł na kanapie obok niej, o dziwo relaksując się przy tym świetle i zapachu herbaty, piżma i seksu. Zaintrygowany, zainteresowany i o dziwo, niepotrzebnie niezmartwiony. Dzisiejsza noc była dobra, zyski z niej przysłużą się galerii.
— Zbyt często. Mogę zdradzić ci sekret? — nieco nachylił się w jej stronę. Koszula nieco zbyt odchyliła się, odsłaniając kawałek jednej z dziesiątek blizn. Ta mogła widnieć przed okiem Sagi, o ile w ogóle spojrzała w dół. Ale on głowę odwrócił do kobiety, nie natarczywie i nie napastując jej, zwyczajnie. — Niezbyt je lubię — roześmiał się krótko, a potem oparł głowę, upijając z filiżanki kolejny łyk. O czym mieli niby rozmawiać? Jakie wspólne tematy dzielić, skoro nic ich przecież nie łączyło. Nic poza tym miejscem. Czuł się tu zresztą nieswojo. Był u siebie, pan na włościach, a jednak był gościem tej garderoby, która dziś pozostawała jej królestwem. — Mają to do siebie, że są powtarzalne, wypełnione konwenansami. Ale to biznes... — wzruszył ramionami. — Z nich klienci docierają tutaj, a potem my możemy raczyć się tak doskonałymi herbatami — bzdura. Mógł robić to i bez nich. Galeria przynosiłaby zyski, nawet jeśli nie aż takie, to jednak adrenalina była tu kluczowa.
— Przemyślałaś moją propozycję? Będziesz pozować, abyśmy mogli zlicytować obraz? Pieniądze przeznaczymy na sierociniec — JA przeznaczę. Zapewne część odda też dla Kruczej Straży, w końcu dzielnie poszukiwali zaginionych.
Nieznajomy
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:36
Łagodniejszy niż zwykle, pokrewnie zmęczony? Saga domyślała się, że trudnym zajęciem było liczenie pieniędzy, przesypywanie ich z przepastnych worów do sejfów krytych za obrazami, jeśli takie posiadał, męczące nie tyle ciało, co przede wszystkim kierujący nim umysł. Dzień w dzień, w kaskadzie powtarzalnego namnażania bogactwa, dzięki któremu życie wyglądało tak a nie inaczej, słodko, dorodnie, jak najpiękniejszy w sadzie owoc pielęgnowany przez promienie słoneczne przeznaczone tylko jemu. Ona jednak nie posiadała podobnych problemów. Większość ślicznych elementów aparycji należała do Galerii, wynagrodzenie miała przeciętne, ale przyzwoite na tyle, by była w stanie samodzielnie się z niego utrzymać, nawet jeśli sposób zarabiania każdego dnia jednoczył ją z wulgarnym odprawieniem, jakim na zawsze pożegnał ją Joar Moen. Zawsze byłaś małą, niewdzięczną dziwką. I dziwką się stała, tak jak tego po niej oczekiwał, tak jak zakładał, ucieknąwszy z jednej klatki do drugiej, tworzonej już własną ręką. Wyrabiała żelazo swoich krat, a potem zamykała się w nich w nieszczęściu, płacząc nad niesprawiedliwością losu, zbyt strachliwa, by ponieść konsekwencje własnych wyborów. Nie musiała przecież tak żyć, nigdy nie musiała - ale łatwiej było obarczyć odpowiedzialnością odgórnie kierującą nią siłę, niż prywatną, zgubną decyzyjność.
- Myślisz, że to gdzieś tutaj jest napisane? - zastanowiła się z cichym parsknięciem i raz jeszcze przyjrzała ilustracji na froncie paczuszki, spojrzeniem ślepca błądząc po okalających chińskie malowidło symbolach. Orient wydawał się pociągający, podniecający, pełen tajemnic tak rozbieżnych ze skandynawską kulturą, ale gdyby pewnego dnia stanęła przed koniecznością przyswojenia ichniego absurdalnego alfabetu, tak chyba byłby to dzień, w którym Saga zdecydowałaby się popełnić honorowe, japońskie seppuku. Przywodziło to na myśl nauczenie się na pamięć tysiąca obrazów sztuki klasycznej, ba, nawet nie tylko jej, ale i o wiele bardziej skomplikowanej abstrakcji, kubizmu, czy nawet impresjonizmu, w którym należałoby spamiętać każdorazowo postawioną na płótnie plamkę farby.
Łatwość, z jaką Wahlberg ocenił pochodzenie herbaty była jednak zaskakująco godna podziwu. Wierzyła mu - dlaczego miałaby tego nie zrobić? Czy ktoś tak poważany jak Olaf próbowałby oszukać byle dziwkę, której nie musiał dodatkowo imponować, historią o genezie enigmatycznego gatunku plecionki ziół i kwiatów? Szczerze w to wątpiła, na moment pochyliwszy się przed zamykaną saszetką, by i do swoich płuc zaprosić prześliczny aromat egzotycznej kompozycji; jedna z kruchych brwi uniosła się ku górze na widok ust przysuwanych do krawędzi filiżanki przeznaczonej dziś jej; patrzyła na upijany przez niego łyk, na to, jak gorąc napoju poruszał gardłem, wędrując niżej i niżej, aż nęcony nagle obnażoną prawdą wzrok osiadł na zgrubiałej tkance odsłoniętej przez podjeżdżający zbyt wysoko mankiet koszuli. Blizna. Połyskująca subtelnie inną fakturą skóry w bladym, przydymionym świetle garderoby, skrywająca w sobie tajemnicę, do której ona nie miała dostępu; tajemnicę wcześniejszego zranienia, a zatem istniało coś, co ich łączyło - choć te Wahlberg nosił na ciele, ona natomiast na płatach fałd umysłu, z buntowniczą skrupulatnością pieląca z głowy zbyt bolesne wspomnienia. Drżące dłonie, kiedy zmuszona okolicznością błagała starszego studenta, by ten uwarzył dla niej eliksir poronny. Łzy samotnie skapujące w materiał poduszki tuż po złożonej sobie obietnicy, że nigdy więcej do tego nie dopuści, że nikt więcej już jej nie skrzywdzi. I po co ci to było, dziecino? Teraz krzywdzi cię kto tylko chce. - Jesteś koneserem? Mogłam się domyślić, podobno na Wschodzie herbata również jest formą sztuki - wymruczała z uśmiechem, po czym odebrała od niego filiżankę i zanurzyła usta w relaksująco ciepłym wywarze, połowicznie jedynie poruszona faktem - albo zbyt na to zmęczona - że pozwalali sobie tej nocy na prozaiczność podobnych zabiegów, dzielenia się, niemal figlarnego, niewinnego pożyczania i oddawania. Czy mógł za to odpowiadać przedziwny błysk w oku Wahlberga? Rozszerzone źrenice, łagodne, rozluźnione ruchy, emanująca z sylwetki swoboda, jakiej zazwyczaj w nim nie było? Saga o świecie nie wiedziała wiele, wiedziała jednak wystarczająco, by pewne rzeczy rozpoznać w oparciu o własny przykład. Własną fatalną, katastroficzną niedolę. - Kiedy życie nie jest biznesem, Olafie? - zapytała, zdobywając się na odwagę, z mimiką tak łagodną, tak subtelną, by nie odczytał tego w kanwie impertynenckiej dociekliwości. - Zdradzasz mi dziś sekrety, zdradź kolejny, powiedz, co sprawia ci przyjemność. Co lubisz? O czym myślisz tuż po przebudzeniu, do czego tęsknisz, co robisz dla samego siebie? Jesteś dla mnie zamkniętą księgą, nie umiem sama ciebie odczytać - wyjawiła miękko, nogę zakładając przy tym na nogę, uraczona doskonałym smakiem herbaty i szumem cichej melodii dobiegającej z gramofonu stojącego nieopodal. W zatrważający sposób chwila przebywania w towarzystwie prawdopodobnie upojonego narkotyczną substancją Olafa przychodziła jej z łatwością; nawet jeśli wzrok mimowolnie raz po raz powracał do blizny wychylającej się nieśmiało spod białego rękawa; nawet jeśli wiedziała, że w gruncie rzeczy nie był to on, lecz coś, co przemawiało jego głosem i poruszało jego kończyną. Jakaś fasada przypominająca makijaż izolujący prostytutkę od jej klienta. - Właściwie nie miałam chwili, by o tym pomyśleć, ale… Nie widzę powodu, dla którego miałoby być mi to nieprzyjemne - stwierdziła, lekko wzruszając smukłymi ramionami. - Oczywiście o ile twórczością zajmie się ktoś o bardziej elegantszym guście niż ci, którzy malują ku uciesze naszych klientów. W innym wypadku zapewne musiałabym przez kilka godzin wisieć z jakiejś skały, albo być pochłanianą przez morskiego potwora - westchnęła już z dramatycznym, żartobliwym gestem dłoni przyciśniętej do swego czoła.
- Myślisz, że to gdzieś tutaj jest napisane? - zastanowiła się z cichym parsknięciem i raz jeszcze przyjrzała ilustracji na froncie paczuszki, spojrzeniem ślepca błądząc po okalających chińskie malowidło symbolach. Orient wydawał się pociągający, podniecający, pełen tajemnic tak rozbieżnych ze skandynawską kulturą, ale gdyby pewnego dnia stanęła przed koniecznością przyswojenia ichniego absurdalnego alfabetu, tak chyba byłby to dzień, w którym Saga zdecydowałaby się popełnić honorowe, japońskie seppuku. Przywodziło to na myśl nauczenie się na pamięć tysiąca obrazów sztuki klasycznej, ba, nawet nie tylko jej, ale i o wiele bardziej skomplikowanej abstrakcji, kubizmu, czy nawet impresjonizmu, w którym należałoby spamiętać każdorazowo postawioną na płótnie plamkę farby.
Łatwość, z jaką Wahlberg ocenił pochodzenie herbaty była jednak zaskakująco godna podziwu. Wierzyła mu - dlaczego miałaby tego nie zrobić? Czy ktoś tak poważany jak Olaf próbowałby oszukać byle dziwkę, której nie musiał dodatkowo imponować, historią o genezie enigmatycznego gatunku plecionki ziół i kwiatów? Szczerze w to wątpiła, na moment pochyliwszy się przed zamykaną saszetką, by i do swoich płuc zaprosić prześliczny aromat egzotycznej kompozycji; jedna z kruchych brwi uniosła się ku górze na widok ust przysuwanych do krawędzi filiżanki przeznaczonej dziś jej; patrzyła na upijany przez niego łyk, na to, jak gorąc napoju poruszał gardłem, wędrując niżej i niżej, aż nęcony nagle obnażoną prawdą wzrok osiadł na zgrubiałej tkance odsłoniętej przez podjeżdżający zbyt wysoko mankiet koszuli. Blizna. Połyskująca subtelnie inną fakturą skóry w bladym, przydymionym świetle garderoby, skrywająca w sobie tajemnicę, do której ona nie miała dostępu; tajemnicę wcześniejszego zranienia, a zatem istniało coś, co ich łączyło - choć te Wahlberg nosił na ciele, ona natomiast na płatach fałd umysłu, z buntowniczą skrupulatnością pieląca z głowy zbyt bolesne wspomnienia. Drżące dłonie, kiedy zmuszona okolicznością błagała starszego studenta, by ten uwarzył dla niej eliksir poronny. Łzy samotnie skapujące w materiał poduszki tuż po złożonej sobie obietnicy, że nigdy więcej do tego nie dopuści, że nikt więcej już jej nie skrzywdzi. I po co ci to było, dziecino? Teraz krzywdzi cię kto tylko chce. - Jesteś koneserem? Mogłam się domyślić, podobno na Wschodzie herbata również jest formą sztuki - wymruczała z uśmiechem, po czym odebrała od niego filiżankę i zanurzyła usta w relaksująco ciepłym wywarze, połowicznie jedynie poruszona faktem - albo zbyt na to zmęczona - że pozwalali sobie tej nocy na prozaiczność podobnych zabiegów, dzielenia się, niemal figlarnego, niewinnego pożyczania i oddawania. Czy mógł za to odpowiadać przedziwny błysk w oku Wahlberga? Rozszerzone źrenice, łagodne, rozluźnione ruchy, emanująca z sylwetki swoboda, jakiej zazwyczaj w nim nie było? Saga o świecie nie wiedziała wiele, wiedziała jednak wystarczająco, by pewne rzeczy rozpoznać w oparciu o własny przykład. Własną fatalną, katastroficzną niedolę. - Kiedy życie nie jest biznesem, Olafie? - zapytała, zdobywając się na odwagę, z mimiką tak łagodną, tak subtelną, by nie odczytał tego w kanwie impertynenckiej dociekliwości. - Zdradzasz mi dziś sekrety, zdradź kolejny, powiedz, co sprawia ci przyjemność. Co lubisz? O czym myślisz tuż po przebudzeniu, do czego tęsknisz, co robisz dla samego siebie? Jesteś dla mnie zamkniętą księgą, nie umiem sama ciebie odczytać - wyjawiła miękko, nogę zakładając przy tym na nogę, uraczona doskonałym smakiem herbaty i szumem cichej melodii dobiegającej z gramofonu stojącego nieopodal. W zatrważający sposób chwila przebywania w towarzystwie prawdopodobnie upojonego narkotyczną substancją Olafa przychodziła jej z łatwością; nawet jeśli wzrok mimowolnie raz po raz powracał do blizny wychylającej się nieśmiało spod białego rękawa; nawet jeśli wiedziała, że w gruncie rzeczy nie był to on, lecz coś, co przemawiało jego głosem i poruszało jego kończyną. Jakaś fasada przypominająca makijaż izolujący prostytutkę od jej klienta. - Właściwie nie miałam chwili, by o tym pomyśleć, ale… Nie widzę powodu, dla którego miałoby być mi to nieprzyjemne - stwierdziła, lekko wzruszając smukłymi ramionami. - Oczywiście o ile twórczością zajmie się ktoś o bardziej elegantszym guście niż ci, którzy malują ku uciesze naszych klientów. W innym wypadku zapewne musiałabym przez kilka godzin wisieć z jakiejś skały, albo być pochłanianą przez morskiego potwora - westchnęła już z dramatycznym, żartobliwym gestem dłoni przyciśniętej do swego czoła.
Bezimienny
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:36
Na sekundę ledwie powiódł wzrokiem po puszce herbaty, oznaczonej znakami dalekiego wschodu, kłębiącej i skrywającej w sobie podarek o zapachu gór. — Na pewno. Raczej nie rozpisali tu wstępu do Pokojówki pióra Maximiliana Ohlssona — oczywiście, nie mógł być tego pewien, minnański leżał poza jego zasięgiem, nigdy się go nie uczył, nigdy nie miał potrzeby, chęci, czasu.
Zawsze pobierał procent, bo wszystko w tym miejscu należało się jemu. Czy to napiwek, którym majętny klient szczodrze obdarzył swą panią, czy też kwiatowa herbata, której smak rozlewał się po podniebieniu, słodki i lekki, uwodzicielski. Jak ona.
Umysł gdzieś uciekał, gdy ruchy miał miększe, a odpoczynek, jaki zapewniły mu półśrodki, wodziły umysł na pokuszenie, gdy to w swym nie tak brzydkim stanie zasiadał na kanapie obok niej. Świat nie wirował przed oczami, jedynie płynął lekko, jak suszone zioło w naparze, jak płatek róży na tafli prywatnych basenów Besettelse, jak stopy po chmurze.
— Koneser to zbyt dużo powiedziane. Musiałem się nauczyć, więc to zrobiłem — aby spełniać oczekiwania partnerów o dziwo niepijących, albo aby utrzymać pewną wizję samego siebie. Pani matka by tego nie pochwaliła, do wszystkiego dolałaby ginu, a potem skoczyła z okna. Tamten moment wrócił w jego myśli, wbił się w nie, uczepił jak rzep i nie chciał puścić schorowanej głowy, lecz perfekcyjna maska nie opadała, co najwyżej krótkie drgnięcie brwi zdradziło go przed Ćmą. Jak jednak miała wiedzieć, co się stało? Był na świecie sam. Drogiego pana ojca wykończyła matka, drogą panią matkę wykończyła ona sama. Była żona nie pozostawiła wątpliwości co do winy rozpadu ich ułożonego i idealnego małżeństwa. Nie posiadał dzieci, a przynajmniej o tym nie wiedział. Był sam, a jednak nie tęsknił za towarzystwem, odnajdując się pośród złotych monet lepiej niż pośród ludzi. A dziś odpoczywał sam, z nią.
Zadawała cenne pytania. Kiedy życie nie jest biznesem? Zawsze nim jest, każdą chwilę można przeliczyć, każdą sekundę czasu sprzedać, a gest dłoni wycenić.
— Są takie momenty — skłamał nie tylko ją, ale i samego siebie. Odwracając wzrok ponownie w jej stronę, aby złapać młode szaro-niebieskie oczy, korciło, lecz się powstrzymał. Pierwsza herbata przed południem, wilgotna farba, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć na płótnie, uderzający w twarz wiatr na fiordach i w końcu tamta chwila, gdy diament zamknięty w pierścieniu rozciął policzek, stopnia spuszczając z niego krople krwi. Więcej sekretów zdradziłby jej mroźny wiatr, który teraz przemierzał ulice Midgardu, zostawiając listopadowy ochłap jesieni. Ta miała przemienić się wkrótce w szron zastygający na szybach jego gabinetu. Z podziemi i szkarłatnej sali nie było jednak widać, ani kropel deszczu, ani liści przesuwanych siłą wichury. Nie było widać też tajemnic, teraz upragnionych przez Sagę. Mijało wiele miesięcy od kiedy pierwszy raz ją dostrzegł, wystraszoną i niepewną, a teraz? Teraz była tu panią, matroną i opiekunką. To jego dłonie tak ją formowały, ale dziewczyna miała talent i lekkość własnej osoby, a to przyciągało do niej mężczyzn. Czy to stopniowy upadek, czy w głowie jakby kręci się już mniej? Łyk herbaty nie zaspokoi moich nerwów, ale co jak ktoś tu wejdzie? Milcz!
— Kolejny? Zagrajmy w grę. Prawda za prawdę — nie zapytał, tak właściwie, ale i nie zamierzał śmiać się z niej. Rozanielony, w błogim nastroju, chociaż coś dziwnie kołatało w jego środku. Czy to serce? — Moja prawda... — zastanowił się, nie aby skłamać, a po to, aby znaleźć odpowiedź, która wcale nie była tak oczywista. Bawił się sobą, bawił ziołami, bawił nielegalnymi używkami. Olaf Wahlberg miał aurę bogacza, który na niejednym interesie zjadł zęby, ale wciąż pozostawał oddany swojej pracy. Sztuka, którą pokochał wiele lat temu, za sprawą rodzicieli, stała się przekleństwem jego duszy, zamykając go w schemacie możnego pasjonata artyzmu. Będąc wyższym, nawet z kanapy spoglądał z góry na kobietę, lecz nie korzystał z tej przewagi. O dziwo, odpoczywał, pozwoliłby lekkość, jaka rozpływała się w jego organizmie, unosiła go wyżej. Stopą po chmurze, susem z okna na chodnik, hop. Myślał, zostawiając ją w ciszy, wyraźnie znaleźć mogła w jego oczach to poszukiwanie, ten trud, aby odnaleźć cokolwiek, co pasowałoby tu jako odpowiedź. Nie zmyślał, zwyczajnie tego nie widział, aż w końcu...
— Lubię wąski oddech i krótki zryw emocji. Obserwuję sztukę, ta jest przecież w każdym zakamarku, a gdy wstaję, a w głowie kłębią się sny, to przelewam je w muzykę. Klawisze fortepianu zawsze mi służyły — nie był wybitnym kompozytorem, ale obecna od zawsze w domu sztuka zmuszała go do nauki gry. — Szukałaś kiedyś ukojenia w dźwiękach? — zapytał jeszcze, nieco nawet wdzięczny, że nie stoi tu żaden instrument. Ten co prawda znajdował się w szkarłatnej sali, umilając czas gościom.
— A Twój sekret Sago? — spojrzał na kobietę nieco podejrzliwie. — Z czym zasypiasz? — chciałby zbadać tę głowę, dowiedzieć się… — Gdzie jesteś gdy zamykasz oczy? Gdzie jesteś gdy się budzisz? Co ci się śni? — był ciekawy, ale nie spodziewał się szczerości w jej odpowiedzi. Niegdyś królem zabawy, dzisiaj stał się człowiekiem smutnym o sercu przesiąkniętym potrzebą zarabiania, w którym coraz mniej było cierpliwości, a coraz więcej chłodu. Leczył się, jednak słodkie lekarstwo dostarczało mu ukojenie, ból trwał długo, ale potem znikał.
— Nie, myślę o czymś klasycznym. Twoim akcie na bladym tle, albo portrecie, który wyrazi każdą emocję — to mogłoby być znacznie ciekawsze, inne, poza tym... Miał swój plan. — Nie przepadasz za malarzami, których zatrudniam dla ciebie? — dla siebie, nie dla niej. Jak miała ich uwielbiać? Potrafili sprowadzić na nią makabrę, często nieświadomie. To jednak tylko iluzja, nie prowadziła do krzywdy, do bólu. Nie aż tak... Nie zawsze. Nie stale.
Nie oderwał od niej spojrzenia, czując, jak powoli z organizmu paruje krótki spokój i uniesienie. Chociaż przewidzenie ataku bólączki było niemożliwe, tak przez wiele lat nauczył się już czuć, gdy się zbliża. Zbliżał się i Wahlberg nie miał pojęcia czy nastąpi za godzinę, czy za tydzień. Ale miał nastąpić. Myśli o tym wykrzywiały czas i przestrzeń, dlatego też usilnie skupiał się oraz na niej, jedynym oprócz herbaty intensywnym bodźcu, bo nawet muzyka w tle była zbyt odległa.
Zawsze pobierał procent, bo wszystko w tym miejscu należało się jemu. Czy to napiwek, którym majętny klient szczodrze obdarzył swą panią, czy też kwiatowa herbata, której smak rozlewał się po podniebieniu, słodki i lekki, uwodzicielski. Jak ona.
Umysł gdzieś uciekał, gdy ruchy miał miększe, a odpoczynek, jaki zapewniły mu półśrodki, wodziły umysł na pokuszenie, gdy to w swym nie tak brzydkim stanie zasiadał na kanapie obok niej. Świat nie wirował przed oczami, jedynie płynął lekko, jak suszone zioło w naparze, jak płatek róży na tafli prywatnych basenów Besettelse, jak stopy po chmurze.
— Koneser to zbyt dużo powiedziane. Musiałem się nauczyć, więc to zrobiłem — aby spełniać oczekiwania partnerów o dziwo niepijących, albo aby utrzymać pewną wizję samego siebie. Pani matka by tego nie pochwaliła, do wszystkiego dolałaby ginu, a potem skoczyła z okna. Tamten moment wrócił w jego myśli, wbił się w nie, uczepił jak rzep i nie chciał puścić schorowanej głowy, lecz perfekcyjna maska nie opadała, co najwyżej krótkie drgnięcie brwi zdradziło go przed Ćmą. Jak jednak miała wiedzieć, co się stało? Był na świecie sam. Drogiego pana ojca wykończyła matka, drogą panią matkę wykończyła ona sama. Była żona nie pozostawiła wątpliwości co do winy rozpadu ich ułożonego i idealnego małżeństwa. Nie posiadał dzieci, a przynajmniej o tym nie wiedział. Był sam, a jednak nie tęsknił za towarzystwem, odnajdując się pośród złotych monet lepiej niż pośród ludzi. A dziś odpoczywał sam, z nią.
Zadawała cenne pytania. Kiedy życie nie jest biznesem? Zawsze nim jest, każdą chwilę można przeliczyć, każdą sekundę czasu sprzedać, a gest dłoni wycenić.
— Są takie momenty — skłamał nie tylko ją, ale i samego siebie. Odwracając wzrok ponownie w jej stronę, aby złapać młode szaro-niebieskie oczy, korciło, lecz się powstrzymał. Pierwsza herbata przed południem, wilgotna farba, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć na płótnie, uderzający w twarz wiatr na fiordach i w końcu tamta chwila, gdy diament zamknięty w pierścieniu rozciął policzek, stopnia spuszczając z niego krople krwi. Więcej sekretów zdradziłby jej mroźny wiatr, który teraz przemierzał ulice Midgardu, zostawiając listopadowy ochłap jesieni. Ta miała przemienić się wkrótce w szron zastygający na szybach jego gabinetu. Z podziemi i szkarłatnej sali nie było jednak widać, ani kropel deszczu, ani liści przesuwanych siłą wichury. Nie było widać też tajemnic, teraz upragnionych przez Sagę. Mijało wiele miesięcy od kiedy pierwszy raz ją dostrzegł, wystraszoną i niepewną, a teraz? Teraz była tu panią, matroną i opiekunką. To jego dłonie tak ją formowały, ale dziewczyna miała talent i lekkość własnej osoby, a to przyciągało do niej mężczyzn. Czy to stopniowy upadek, czy w głowie jakby kręci się już mniej? Łyk herbaty nie zaspokoi moich nerwów, ale co jak ktoś tu wejdzie? Milcz!
— Kolejny? Zagrajmy w grę. Prawda za prawdę — nie zapytał, tak właściwie, ale i nie zamierzał śmiać się z niej. Rozanielony, w błogim nastroju, chociaż coś dziwnie kołatało w jego środku. Czy to serce? — Moja prawda... — zastanowił się, nie aby skłamać, a po to, aby znaleźć odpowiedź, która wcale nie była tak oczywista. Bawił się sobą, bawił ziołami, bawił nielegalnymi używkami. Olaf Wahlberg miał aurę bogacza, który na niejednym interesie zjadł zęby, ale wciąż pozostawał oddany swojej pracy. Sztuka, którą pokochał wiele lat temu, za sprawą rodzicieli, stała się przekleństwem jego duszy, zamykając go w schemacie możnego pasjonata artyzmu. Będąc wyższym, nawet z kanapy spoglądał z góry na kobietę, lecz nie korzystał z tej przewagi. O dziwo, odpoczywał, pozwoliłby lekkość, jaka rozpływała się w jego organizmie, unosiła go wyżej. Stopą po chmurze, susem z okna na chodnik, hop. Myślał, zostawiając ją w ciszy, wyraźnie znaleźć mogła w jego oczach to poszukiwanie, ten trud, aby odnaleźć cokolwiek, co pasowałoby tu jako odpowiedź. Nie zmyślał, zwyczajnie tego nie widział, aż w końcu...
— Lubię wąski oddech i krótki zryw emocji. Obserwuję sztukę, ta jest przecież w każdym zakamarku, a gdy wstaję, a w głowie kłębią się sny, to przelewam je w muzykę. Klawisze fortepianu zawsze mi służyły — nie był wybitnym kompozytorem, ale obecna od zawsze w domu sztuka zmuszała go do nauki gry. — Szukałaś kiedyś ukojenia w dźwiękach? — zapytał jeszcze, nieco nawet wdzięczny, że nie stoi tu żaden instrument. Ten co prawda znajdował się w szkarłatnej sali, umilając czas gościom.
— A Twój sekret Sago? — spojrzał na kobietę nieco podejrzliwie. — Z czym zasypiasz? — chciałby zbadać tę głowę, dowiedzieć się… — Gdzie jesteś gdy zamykasz oczy? Gdzie jesteś gdy się budzisz? Co ci się śni? — był ciekawy, ale nie spodziewał się szczerości w jej odpowiedzi. Niegdyś królem zabawy, dzisiaj stał się człowiekiem smutnym o sercu przesiąkniętym potrzebą zarabiania, w którym coraz mniej było cierpliwości, a coraz więcej chłodu. Leczył się, jednak słodkie lekarstwo dostarczało mu ukojenie, ból trwał długo, ale potem znikał.
— Nie, myślę o czymś klasycznym. Twoim akcie na bladym tle, albo portrecie, który wyrazi każdą emocję — to mogłoby być znacznie ciekawsze, inne, poza tym... Miał swój plan. — Nie przepadasz za malarzami, których zatrudniam dla ciebie? — dla siebie, nie dla niej. Jak miała ich uwielbiać? Potrafili sprowadzić na nią makabrę, często nieświadomie. To jednak tylko iluzja, nie prowadziła do krzywdy, do bólu. Nie aż tak... Nie zawsze. Nie stale.
Nie oderwał od niej spojrzenia, czując, jak powoli z organizmu paruje krótki spokój i uniesienie. Chociaż przewidzenie ataku bólączki było niemożliwe, tak przez wiele lat nauczył się już czuć, gdy się zbliża. Zbliżał się i Wahlberg nie miał pojęcia czy nastąpi za godzinę, czy za tydzień. Ale miał nastąpić. Myśli o tym wykrzywiały czas i przestrzeń, dlatego też usilnie skupiał się oraz na niej, jedynym oprócz herbaty intensywnym bodźcu, bo nawet muzyka w tle była zbyt odległa.
Nieznajomy
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:36
Zdumiewał ją dźwięk własnego parsknięcia, delikatny, melodyjny, jakby zamierzał przypodobać się taktom melodii wypływającej z gramofonowej tuby; Wahlberg rzadko kiedy sprawiał, że śmiała się w absolutnej szczerości, rzadko kiedy sprawiał, że puszczała wodze dominującej ją kontroli, zachęcając prawdziwą twarz do objawienia się spomiędzy ćmich skrzydeł. - Całe szczęście - przyznała, zanim ostatni raz obdarzyła saszetkę herbaty zaintrygowanym spojrzeniem i schowała ją z powrotem do przepastnych szuflad, gdzie uwagi oczekiwały inne rodzaje, przywiezione do Besettelse z niemal każdego zakątku świata. - Zawsze uważałam, że Ohlsson był okrutnie pijany w trakcie spisywania tej serii, a komediowe konotacje to próba zachowania twarzy - skontrowała z rozbawionym uśmiechem; gdyby nie fakt obracania się wśród oczytanych, rozkochanych w literaturze postaci z Midgardzkiej mapy śmietanki towarzyskiej, zapewne nigdy nie zmuszono by jej do szerszego zapoznania się z dziełem traktującym o wyuzdanej huldrze i podatnym na jej wdzięki bogaczu - ale kurtyzany rzadko kiedy wybierały zakres swojej wiedzy, zawierzając w tym temacie o wiele bardziej zorientowanym nauczycielom wprowadzającym je w zakamarki kultury, jaką powinny reprezentować również własną aurą. Niedopuszczalną była niewiedza. Ignorancja. Arogancja w tej ignorancji, przede wszystkim. Umysł musiał pozostawać tak otwarty jak uda, tak chłonny jak ciepłe, zapraszające do zanurzenia się wnętrze. Na bylejakość mogła pozwolić sobie żona, nie płatna kochanka.
Musiałem się nauczyć, więc to zrobiłem, jego słowa rezonowały z własną dwuletnią historią, z tą różnicą, że Ćma uczyć się chciała, choćby tylko po to, by pokazać całemu światu, że potrafiła. Że była do tego zdolna, że z miałkiej kurwy spod kolorowego neonu mogła przerodzić się w bogactwo przenikające przez Jedwabny Szlak rozpustnego imperium stworzonego przez Olafa. Skinęła więc głową w zrozumieniu, zamruczała w nim także, ale nie podzieliła się własnym przemyśleniem, nie ujawniła kolejnego podobieństwa łączącego ich w tej paradoksalnie ledwie istniejącej chwili, a potem serce w piersi zabiło jakby szybciej, w obawie czy buncie przeciwko zaproponowanej grze. Prawda za prawdę. Czy to nie było sprawiedliwe? A jednak tajemnic Saga strzegła jak lwica, kuriozalnie upojona dotychczas własną żałobą i faktem, że nie zdradzała się z bólami w słońcu dnia codziennego, zbyt na to ufna, dobra i empatyczna, by zadręczać kogoś dodatkową, własną szarością. Ale czy to nie było ledwie grą? Niebezpieczną, odsłaniającą korodujące umysł słabości; on tej nocy był rozanielony, ona z kolei zbyt zmęczona, by racjonalizować niepoprawność planowanego schematu, więc mimo żarzącej się w głowie czerwonej lampki ostrzeżenia skinęła wreszcie, na usta nieświadomie przywołując pełen wyzwania uśmiech.
- Niech tak będzie, prawda za prawdę. Ale nic, co powiemy tu dziś, nie opuści ścian tego pokoju i rano rozmyje się w zapomnieniu - zdecydowała, nie pytała, bo i on nie zapytał, zamiast tego wzajemnie obrzuciwszy się zasadami i decyzjami podjętymi za drugie. A kiedy mówił, słuchała go uważnie, nienachalnym spojrzeniem obserwując jego oczy, podczas gdy przez gardło przelewały się niewielkie łyki wspaniałej herbaty. Krótki zryw emocji. Coś, co przypominało wewnętrznemu dekadentyzmowi o tym, że w żyłach wciąż krążyła krew życia - rozumiała to niemal zbyt dobrze, przez co jej brwi ściągnęły się lekko, leciutko, wręcz niedostrzegalnie. - Fortepian to wspaniały instrument - zgodziła się, zdziwiona chyba bardziej niż powinna, że Wahlberg posiadał zainteresowania odmienne od liczenia talarów, jakby to uderzyło nagle w nią informacją, że mimo egoistycznej, materialistycznej powłoki wciąż był człowiekiem z krwi i kości, o pasjach, wzruszeniach i sercu, jakiego istnienia tak zaciekle się wyrzekał. - Codziennie. Cisza kojarzy mi się z ruiną, dlatego wypełniam ją Czajkowskim, Prokofievem, Stravinskym… Ale sama nie umiem na niczym grać - prawda za prawdę, jednak tę informację zaoferowała mu nadprogramowo, aksamitem spokojnego, kojącego głosu, pewna, że nie musiała tłumaczyć mu oczywistych konotacji tak znanych nazwisk z kompozycjami baletowymi, jakie wypełniały jej mieszkanie zbawiennym patronatem wspomnień, tych dobrych wspomnień. To dopiero drugie z jego pytań zahaczyło o misternie utrzymywaną w ryzach skorupę prywatności. To ono liznęło ledwie odsłoniętej duszy, domagając się więcej, prawdy za prawdę, tego, czego od czasu porzuconych studiów nie wyjawiała niemalże nikomu. Co się zmieniło?
Saga zamilkła na chwilę, wzrok przenosząc na brunatny napój kołyszący się w objęciach porcelany, z płuc natomiast uleciało odrobinę zbyt długie westchnienie. Mogłaby go okłamać. Zaoferować naprędce utkane kłamstwo, które plotła jak wprawna przędzarka, z nornowską łatwością tworząca wszelką historię - ale być może to widok blizny na jego ciele wciąż sugerował, że byłby w stanie zrozumieć. Że zachowałby to wszystko dla siebie. Głupia ćma.
- Zasypiam i budzę się w piekle, Olafie - z cierpkim jak agrest uśmiechem powracającym na usta spojrzała na niego ponownie, nienachalnie usiłująca wybadać reakcję. - Jestem daleko stąd, w Szwecji, w murach domu, który stał się więzieniem, w słowach, które rzuciły na mnie przekleństwo, w dłoniach, które pokryły mnie blizną - kwaśne wyznanie ledwo przecisnęło się przez gardło od wewnątrz pętane ogniem, mimo to nie drgnęła, nie ukorzyła się dzisiaj przed ciężarem przeszłości, swobodna tak samo jak wcześniej, wdzięczna filiżance za to, że, nagrzana, kąsała opuszki swoim zbawiennym gorącem. Tylko to pozwalało skupić się na fizycznej niedogodności. Każdej nocy. Każdej nocy przechodziła jeszcze raz przez ten sam horror, gubiąc całun rozerwanej niewinności, pozostawiona sam na sam z wygłodniałym wilkiem obnażającym obrzydliwe kły. Ballada o czerwonym kapturku w tym wypadku nie miała szczęśliwego zakończenia. - Skąd to masz? - wolna dłoń uniosła się w jego kierunku, palec powiódł tuż nad nieustannie odsłoniętym skrawkiem zgrubiałej skóry znaczącej jego ciało; nie dotknęła go jednak, nie spłoszyła dotykiem, prawda za prawdę. Zamierzał stchórzyć? Wycofać się z własnej propozycji? Skarcić przesadną ciekawość?
- Och, to nie kwestia malarzy, a ich… wyobraźni, bo przecież malują przepięknie - wyjaśniła miękko, wciąż bez fałszu i nieszczerości przyznanego komplementu, poprawiwszy poły półprzezroczystego kardiganu. - Potwornie, ale przepięknie - zwieńczyła melodyjnie, bo i tego z pewnością nie musiała mu tego tłumaczyć. Popyt kreował podaż, artyści wypełniali boską wolę ściągających do Besettelse klientów - ale czy potrafiła wybaczyć im to, do jakich okoliczności zmuszali czasem kurtyzany? Nie, chyba nie.
Musiałem się nauczyć, więc to zrobiłem, jego słowa rezonowały z własną dwuletnią historią, z tą różnicą, że Ćma uczyć się chciała, choćby tylko po to, by pokazać całemu światu, że potrafiła. Że była do tego zdolna, że z miałkiej kurwy spod kolorowego neonu mogła przerodzić się w bogactwo przenikające przez Jedwabny Szlak rozpustnego imperium stworzonego przez Olafa. Skinęła więc głową w zrozumieniu, zamruczała w nim także, ale nie podzieliła się własnym przemyśleniem, nie ujawniła kolejnego podobieństwa łączącego ich w tej paradoksalnie ledwie istniejącej chwili, a potem serce w piersi zabiło jakby szybciej, w obawie czy buncie przeciwko zaproponowanej grze. Prawda za prawdę. Czy to nie było sprawiedliwe? A jednak tajemnic Saga strzegła jak lwica, kuriozalnie upojona dotychczas własną żałobą i faktem, że nie zdradzała się z bólami w słońcu dnia codziennego, zbyt na to ufna, dobra i empatyczna, by zadręczać kogoś dodatkową, własną szarością. Ale czy to nie było ledwie grą? Niebezpieczną, odsłaniającą korodujące umysł słabości; on tej nocy był rozanielony, ona z kolei zbyt zmęczona, by racjonalizować niepoprawność planowanego schematu, więc mimo żarzącej się w głowie czerwonej lampki ostrzeżenia skinęła wreszcie, na usta nieświadomie przywołując pełen wyzwania uśmiech.
- Niech tak będzie, prawda za prawdę. Ale nic, co powiemy tu dziś, nie opuści ścian tego pokoju i rano rozmyje się w zapomnieniu - zdecydowała, nie pytała, bo i on nie zapytał, zamiast tego wzajemnie obrzuciwszy się zasadami i decyzjami podjętymi za drugie. A kiedy mówił, słuchała go uważnie, nienachalnym spojrzeniem obserwując jego oczy, podczas gdy przez gardło przelewały się niewielkie łyki wspaniałej herbaty. Krótki zryw emocji. Coś, co przypominało wewnętrznemu dekadentyzmowi o tym, że w żyłach wciąż krążyła krew życia - rozumiała to niemal zbyt dobrze, przez co jej brwi ściągnęły się lekko, leciutko, wręcz niedostrzegalnie. - Fortepian to wspaniały instrument - zgodziła się, zdziwiona chyba bardziej niż powinna, że Wahlberg posiadał zainteresowania odmienne od liczenia talarów, jakby to uderzyło nagle w nią informacją, że mimo egoistycznej, materialistycznej powłoki wciąż był człowiekiem z krwi i kości, o pasjach, wzruszeniach i sercu, jakiego istnienia tak zaciekle się wyrzekał. - Codziennie. Cisza kojarzy mi się z ruiną, dlatego wypełniam ją Czajkowskim, Prokofievem, Stravinskym… Ale sama nie umiem na niczym grać - prawda za prawdę, jednak tę informację zaoferowała mu nadprogramowo, aksamitem spokojnego, kojącego głosu, pewna, że nie musiała tłumaczyć mu oczywistych konotacji tak znanych nazwisk z kompozycjami baletowymi, jakie wypełniały jej mieszkanie zbawiennym patronatem wspomnień, tych dobrych wspomnień. To dopiero drugie z jego pytań zahaczyło o misternie utrzymywaną w ryzach skorupę prywatności. To ono liznęło ledwie odsłoniętej duszy, domagając się więcej, prawdy za prawdę, tego, czego od czasu porzuconych studiów nie wyjawiała niemalże nikomu. Co się zmieniło?
Saga zamilkła na chwilę, wzrok przenosząc na brunatny napój kołyszący się w objęciach porcelany, z płuc natomiast uleciało odrobinę zbyt długie westchnienie. Mogłaby go okłamać. Zaoferować naprędce utkane kłamstwo, które plotła jak wprawna przędzarka, z nornowską łatwością tworząca wszelką historię - ale być może to widok blizny na jego ciele wciąż sugerował, że byłby w stanie zrozumieć. Że zachowałby to wszystko dla siebie. Głupia ćma.
- Zasypiam i budzę się w piekle, Olafie - z cierpkim jak agrest uśmiechem powracającym na usta spojrzała na niego ponownie, nienachalnie usiłująca wybadać reakcję. - Jestem daleko stąd, w Szwecji, w murach domu, który stał się więzieniem, w słowach, które rzuciły na mnie przekleństwo, w dłoniach, które pokryły mnie blizną - kwaśne wyznanie ledwo przecisnęło się przez gardło od wewnątrz pętane ogniem, mimo to nie drgnęła, nie ukorzyła się dzisiaj przed ciężarem przeszłości, swobodna tak samo jak wcześniej, wdzięczna filiżance za to, że, nagrzana, kąsała opuszki swoim zbawiennym gorącem. Tylko to pozwalało skupić się na fizycznej niedogodności. Każdej nocy. Każdej nocy przechodziła jeszcze raz przez ten sam horror, gubiąc całun rozerwanej niewinności, pozostawiona sam na sam z wygłodniałym wilkiem obnażającym obrzydliwe kły. Ballada o czerwonym kapturku w tym wypadku nie miała szczęśliwego zakończenia. - Skąd to masz? - wolna dłoń uniosła się w jego kierunku, palec powiódł tuż nad nieustannie odsłoniętym skrawkiem zgrubiałej skóry znaczącej jego ciało; nie dotknęła go jednak, nie spłoszyła dotykiem, prawda za prawdę. Zamierzał stchórzyć? Wycofać się z własnej propozycji? Skarcić przesadną ciekawość?
- Och, to nie kwestia malarzy, a ich… wyobraźni, bo przecież malują przepięknie - wyjaśniła miękko, wciąż bez fałszu i nieszczerości przyznanego komplementu, poprawiwszy poły półprzezroczystego kardiganu. - Potwornie, ale przepięknie - zwieńczyła melodyjnie, bo i tego z pewnością nie musiała mu tego tłumaczyć. Popyt kreował podaż, artyści wypełniali boską wolę ściągających do Besettelse klientów - ale czy potrafiła wybaczyć im to, do jakich okoliczności zmuszali czasem kurtyzany? Nie, chyba nie.
Bezimienny
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:36
— Czarna herbata to z pewnością większe dzieło sztuki niż ta książka — wypowiedział bez skrępowania, nieco pod nosem. Harlekiny i podobne powieści nigdy nie należały do jego ulubionych. Zdecydowanie bardziej preferował klasykę, piękne słowa, która spajała historia. Te same, które w tomiku poezji odpoczywając w miękkim fotelu, czytała jego droga matka, te same, po których wzrokiem wodził ojciec, zagryzając je cygarem i poczuciem zwycięstwa. Wyjątkowa dbałość o edukację opłaciła się przecież, Olaf Wahlberg był dzięki niej mężczyzną wykształconym o szerokiej wiedzy na temat kultury i sztuki tego regionu.
— Sago, dyskrecja jest kluczową wartością tego miejsca — odpowiedział, nawet nie wyobrażając sobie, że cichość mogłaby zostać zastąpiona jej plotkami. Wiedza stanowiła o potędze i była kluczem. Rozwiązłość języków klientów pomagała tworzyć to miejsce pięknym, z każdym dniem jedynie bardziej dostosowując się do ich potrzeb, nawet tych, których jeszcze nie nazwali. Zatrudniani przez niego pracownicy byli zobowiązani do utrzymania ciszy, przekazywali informacje jedynie Wahlbergowi, chociaż oczywiście ciężko było uwierzyć, by dwie kurtyzany obsługującego tego samego dżentelmena, nie wymieniły między sobą plotek. Te były nieszkodliwe, dopóki nie opuszczały garderoby. Wiedział o nich, lecz milcząco przyzwalał. Ludzie potrzebowali wyrzucać z siebie emocje, a zwłaszcza te kobiety, w których się one gromadziły. Ani słowo więc nie mogło opuścić tych ścian.
— Wymieniasz wielkie nazwiska. Wspaniałe nazwiska — Prokofiev był geniuszem, szczególnym faworytem Olafa, ale Czajkowski i Stravinsky wcale nie stali daleko od tego podium. Nie dziwiło go jednak, że ich zna. Miała ich znać, była częścią galerii, częścią sztuki, mekką artystów. Jej zadaniem nie było jedynie uginanie kolan, ale przede wszystkim mamienie myśli. Jak inaczej miała to robić, bez stawiania siebie na równi ze sponsorami jej wieczorów? Eskorta dla bogacza była nie tylko luksusową partnerką w tańcu, czy genialną dziwką, która potrafiła dotykiem miękkiej dłoni i zadrapaniem paznokcia wyrwać z męskiej piersi jęk. Jej głównym celem była rozmowa, była nagrodą, którą popisywali się przed kolegami, porównując z innymi, odnajdując jej zalety. Te dawały jej przewagę i dostatni zarobek, nawet jeśli podzielony i skrupulatnie obliczony przez surowego właściciela Besettelse.
Jej historia o piekle, choć odbiegała od przeszłości majętnej rodziny Wahlberg, tak była szczególnie bliska, jeśli nie powiedziećby, że praktycznie taka sama w swej metaforze. Piekło domu, krzywdy, więzienia. Nie znał jej opowieści, Saga Moen nigdy nie była swą własną przeszłością, dla niego była Ćmą, uroczym dziewczęciem, które w Galerii Sztuki odnalazło swoją przyszłość, zostawiając za sobą brudny i nieurodziwy Przesmyk. Kiwał głową spokojnie, nawet gdy na jego twarzy nie malowało się współczucie. Pół słówka i brak konkretów wyraźnie był wyczuwalny, lecz ich powody niejasne. Zapewne niechęć do dzielenia się prawdą była w niej silna. Człowiek przecież chował tajemnice dla siebie, tworzył z nich grubą zbroję, a ta szczególna maska zapewniała prowizoryczną ochronę.
— Ten dom? Stoi tam dalej? — tylko to chciał wiedzieć, przekręcając głowę nieco w bok, aby czujniej jej się przyglądać, odnaleźć w zagubionym spojrzeniu brak pewności siebie i prawdę, jakiej, chociaż nie była mu winna, to od niej dziś oczekiwał, skoro już zebrali się w sobie na szczerość, pierwszą od zawsze.
Wąski kobiecy palec zbliżył się do jego piersi, nieostrożnie odsłoniętej przez rozpiętą koszulę. Na tej brak było kobiecej szminki, a jednak to, co tam odnalazł, było znacznie ciekawsze, a co za tym idzie bardziej bolesne. Wyprostował się gwałtownie, dostrzegając to, co dostrzegła i ona, a potem krótki zryw agresji wypadł z jego oczu, przeciągając się od uspokajającej herbaty aż do tej oblicza. Gotów był kazać jej zapomnieć, zaatakować, zacisnąć dłonie na jej szyi, aby wybić jej z głowy to wspomnienie, ale nie takie były zasady gry. Ale skoro wiedziała, to co teraz? Jak wyznać prawdę, aby pozostać uczciwym, a dalej nie powiedzieć jej nic? Czy mogła wykorzystać to co zobaczyła? — To wspomnienie — odpowiedział wolno, nie odejmując spojrzenia, swoim przyciskając ją do kanapy, tak jak gdyby dociskał ją tam własnymi ciężkimi dłońmi. Z filiżanki zaś upił ostatni łyk herbaty, którą następnie odstawił na pobliski stolik. — Mówiłem ci gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, że nie mam serca. To blizna po nim. Rozciąłem sobie pierś, wypuszczając je na wolność — kobiecie przyglądał się uważnie, bo nie okłamał jej, choć nie sądził, że uwierzy w tę historię. Nawet jeśli... Kto uwierzy jej? Gromada metafor przecież nic nie znaczyła. Sam sobie to zrobił, w odchyłach, w gorączce, w bólączce. Brak lekarstwa niszczył jego ciało i duszę, ale serca już nie miał. Nie odziedziczył go, bo i nie miał po kim. Każdego dnia mierząc się z nadchodzącym niepokojem, drżeniem mięśni i gryzącym poczuciem, że to już za moment, rozłupywał kolejne warstwy kamienia, ciął kolejne płaty ciała, obserwując, jak spuszczana krew zamienia się w strugę biegnącą w dół do biodra, a potem po udzie aż pod stopę. Był panem własnego losu, nie sam przecież decydował o każdej chwili. On decydował o swoim bólu, nie choroba.
— Chodź ze mną, proszę — wypowiedział nagle, gwałtownie wstając z kanapy, a potem podając jej dłoń, aby pomóc zrobić to samo. Garderboy nie były daleko od Szkarłetnej Sali, teraz zapewne całkowicie opustoszałej. Siedzieli tu już jakiś czas, reszta pracowników zapewne poszła do domu z poczuciem kolejnego zmarnowanego dnia, albo kolejnej udanej nocy. To nie było teraz ważne. Przemierzony korytarz był ciepło oświetlony, ale dzięki ciszy i braku napotkanego człowieka, był inny niż przed paroma godzinami. Noc już dawno się skończyła, teraz piętro wyżej malował się zimny poranek. Nie odezwał się ani słowem, prowadząc do baru, skąd to nachylając się, chwycił za butelkę pomarańczowego likieru, gorzkiego i agresywnego w smaku, ale równocześnie miękko opadającego na język i potem łaskoczącego gardło. Nalał dwa kieliszki, lecz nie wzniósł toastu, a swój przechylił do ust, wypijając go w całości, aby chwilę potem zbliżyć się do stojącego tam fortepianu i położyć na nim swoje palce, czując, że teraz jest dobry moment. I tak dzisiaj nie zaśnie.
— Zatańcz. To prawda, którą chcę od Ciebie w zamian — nacisnął wtedy pierwszy klawisz fortepianu, a ten ugiął się, roztaczając wokół swą aurę. Wahlberg widział, że była zmęczona, że wpierw aukcja, a potem noc z klientem męczyły jej ciało, ale taniec nie był ćwiczeniem fizycznym, a sztuką. Mową, poezją, pięknem. Nie było na niego dobrej chwili, nie było złej, nie był oczekiwany, nie był niechciany, nie był upragniony.
Pokaż mi siebie, Sago Moen. Pokaż, kim jesteś, kogo trzymam pod swoim dachem, kto ubiera prezentowane przeze mnie stroje, kto nosi biżuterię, którą kupuję, kto jest moją sztuką, czym jest moja sztuka. Takiej prawdy od Ciebie pragnę.
— Sago, dyskrecja jest kluczową wartością tego miejsca — odpowiedział, nawet nie wyobrażając sobie, że cichość mogłaby zostać zastąpiona jej plotkami. Wiedza stanowiła o potędze i była kluczem. Rozwiązłość języków klientów pomagała tworzyć to miejsce pięknym, z każdym dniem jedynie bardziej dostosowując się do ich potrzeb, nawet tych, których jeszcze nie nazwali. Zatrudniani przez niego pracownicy byli zobowiązani do utrzymania ciszy, przekazywali informacje jedynie Wahlbergowi, chociaż oczywiście ciężko było uwierzyć, by dwie kurtyzany obsługującego tego samego dżentelmena, nie wymieniły między sobą plotek. Te były nieszkodliwe, dopóki nie opuszczały garderoby. Wiedział o nich, lecz milcząco przyzwalał. Ludzie potrzebowali wyrzucać z siebie emocje, a zwłaszcza te kobiety, w których się one gromadziły. Ani słowo więc nie mogło opuścić tych ścian.
— Wymieniasz wielkie nazwiska. Wspaniałe nazwiska — Prokofiev był geniuszem, szczególnym faworytem Olafa, ale Czajkowski i Stravinsky wcale nie stali daleko od tego podium. Nie dziwiło go jednak, że ich zna. Miała ich znać, była częścią galerii, częścią sztuki, mekką artystów. Jej zadaniem nie było jedynie uginanie kolan, ale przede wszystkim mamienie myśli. Jak inaczej miała to robić, bez stawiania siebie na równi ze sponsorami jej wieczorów? Eskorta dla bogacza była nie tylko luksusową partnerką w tańcu, czy genialną dziwką, która potrafiła dotykiem miękkiej dłoni i zadrapaniem paznokcia wyrwać z męskiej piersi jęk. Jej głównym celem była rozmowa, była nagrodą, którą popisywali się przed kolegami, porównując z innymi, odnajdując jej zalety. Te dawały jej przewagę i dostatni zarobek, nawet jeśli podzielony i skrupulatnie obliczony przez surowego właściciela Besettelse.
Jej historia o piekle, choć odbiegała od przeszłości majętnej rodziny Wahlberg, tak była szczególnie bliska, jeśli nie powiedziećby, że praktycznie taka sama w swej metaforze. Piekło domu, krzywdy, więzienia. Nie znał jej opowieści, Saga Moen nigdy nie była swą własną przeszłością, dla niego była Ćmą, uroczym dziewczęciem, które w Galerii Sztuki odnalazło swoją przyszłość, zostawiając za sobą brudny i nieurodziwy Przesmyk. Kiwał głową spokojnie, nawet gdy na jego twarzy nie malowało się współczucie. Pół słówka i brak konkretów wyraźnie był wyczuwalny, lecz ich powody niejasne. Zapewne niechęć do dzielenia się prawdą była w niej silna. Człowiek przecież chował tajemnice dla siebie, tworzył z nich grubą zbroję, a ta szczególna maska zapewniała prowizoryczną ochronę.
— Ten dom? Stoi tam dalej? — tylko to chciał wiedzieć, przekręcając głowę nieco w bok, aby czujniej jej się przyglądać, odnaleźć w zagubionym spojrzeniu brak pewności siebie i prawdę, jakiej, chociaż nie była mu winna, to od niej dziś oczekiwał, skoro już zebrali się w sobie na szczerość, pierwszą od zawsze.
Wąski kobiecy palec zbliżył się do jego piersi, nieostrożnie odsłoniętej przez rozpiętą koszulę. Na tej brak było kobiecej szminki, a jednak to, co tam odnalazł, było znacznie ciekawsze, a co za tym idzie bardziej bolesne. Wyprostował się gwałtownie, dostrzegając to, co dostrzegła i ona, a potem krótki zryw agresji wypadł z jego oczu, przeciągając się od uspokajającej herbaty aż do tej oblicza. Gotów był kazać jej zapomnieć, zaatakować, zacisnąć dłonie na jej szyi, aby wybić jej z głowy to wspomnienie, ale nie takie były zasady gry. Ale skoro wiedziała, to co teraz? Jak wyznać prawdę, aby pozostać uczciwym, a dalej nie powiedzieć jej nic? Czy mogła wykorzystać to co zobaczyła? — To wspomnienie — odpowiedział wolno, nie odejmując spojrzenia, swoim przyciskając ją do kanapy, tak jak gdyby dociskał ją tam własnymi ciężkimi dłońmi. Z filiżanki zaś upił ostatni łyk herbaty, którą następnie odstawił na pobliski stolik. — Mówiłem ci gdy pierwszy raz się spotkaliśmy, że nie mam serca. To blizna po nim. Rozciąłem sobie pierś, wypuszczając je na wolność — kobiecie przyglądał się uważnie, bo nie okłamał jej, choć nie sądził, że uwierzy w tę historię. Nawet jeśli... Kto uwierzy jej? Gromada metafor przecież nic nie znaczyła. Sam sobie to zrobił, w odchyłach, w gorączce, w bólączce. Brak lekarstwa niszczył jego ciało i duszę, ale serca już nie miał. Nie odziedziczył go, bo i nie miał po kim. Każdego dnia mierząc się z nadchodzącym niepokojem, drżeniem mięśni i gryzącym poczuciem, że to już za moment, rozłupywał kolejne warstwy kamienia, ciął kolejne płaty ciała, obserwując, jak spuszczana krew zamienia się w strugę biegnącą w dół do biodra, a potem po udzie aż pod stopę. Był panem własnego losu, nie sam przecież decydował o każdej chwili. On decydował o swoim bólu, nie choroba.
— Chodź ze mną, proszę — wypowiedział nagle, gwałtownie wstając z kanapy, a potem podając jej dłoń, aby pomóc zrobić to samo. Garderboy nie były daleko od Szkarłetnej Sali, teraz zapewne całkowicie opustoszałej. Siedzieli tu już jakiś czas, reszta pracowników zapewne poszła do domu z poczuciem kolejnego zmarnowanego dnia, albo kolejnej udanej nocy. To nie było teraz ważne. Przemierzony korytarz był ciepło oświetlony, ale dzięki ciszy i braku napotkanego człowieka, był inny niż przed paroma godzinami. Noc już dawno się skończyła, teraz piętro wyżej malował się zimny poranek. Nie odezwał się ani słowem, prowadząc do baru, skąd to nachylając się, chwycił za butelkę pomarańczowego likieru, gorzkiego i agresywnego w smaku, ale równocześnie miękko opadającego na język i potem łaskoczącego gardło. Nalał dwa kieliszki, lecz nie wzniósł toastu, a swój przechylił do ust, wypijając go w całości, aby chwilę potem zbliżyć się do stojącego tam fortepianu i położyć na nim swoje palce, czując, że teraz jest dobry moment. I tak dzisiaj nie zaśnie.
— Zatańcz. To prawda, którą chcę od Ciebie w zamian — nacisnął wtedy pierwszy klawisz fortepianu, a ten ugiął się, roztaczając wokół swą aurę. Wahlberg widział, że była zmęczona, że wpierw aukcja, a potem noc z klientem męczyły jej ciało, ale taniec nie był ćwiczeniem fizycznym, a sztuką. Mową, poezją, pięknem. Nie było na niego dobrej chwili, nie było złej, nie był oczekiwany, nie był niechciany, nie był upragniony.
Pokaż mi siebie, Sago Moen. Pokaż, kim jesteś, kogo trzymam pod swoim dachem, kto ubiera prezentowane przeze mnie stroje, kto nosi biżuterię, którą kupuję, kto jest moją sztuką, czym jest moja sztuka. Takiej prawdy od Ciebie pragnę.
Nieznajomy
Re: 28.11.2000 – Garderoby – Nieznajomy: S. Moen & Bezimienny: O. Wahlberg Czw 30 Lis - 15:37
Próżno byłoby próbować się nie zgodzić - z tragikomedią Ohlssona, z dyskrecją stanowiącą budulec ścian Besettelse, lecz czym innym wydawała jej się cisza wobec sekretów powierzanych przez ufnych, rozanielonych klientów, a czym innym ich dzisiejsza, późnonocna rozmowa, która nigdy nie powinna była mieć miejsca. Profesjonalizm niebezpiecznie mieszał się z prywatnością, wrzał w porcelanie tkwiącej na palniku, od środka palił gardło ostrzeżeniem, że to nie ten czas, nie ten dzień, nie ten rozmówca, że tak nie wypada, że własną duszę należało chronić przed ciekawością pozbawioną szczerego zaufania. A jednak tkwili w tym impasie niezmiennie od momentu, gdy oboje zasiedli na wygodnej garderobianej kanapie, obnażając coraz to więcej prawd w masochistycznej przyjemności płynącej z poczucia zagrożenia.
Może właśnie dlatego zamilkła na chwilę, gdy zdała sobie sprawę z istnienia tak sprzecznych w sobie emocji; pragnienia spalenia się w płomieniu osuwającego się spod stóp gruntu anonimowości i jednoczesnego nakazu ucieczki przed finalnym ciosem, strawieniem przez ostatni język ognia sięgający do ćmich skrzydeł. Krawędź filiżanki uderzała delikatnie o dolną wargę, raz po raz przechylana ku ustom, by zwilżyć natrętnym ciepłem struny głosowe odmawiające posłuszeństwa po zbyt długich rozmowach i zbyt melodyjnych jękach, fałszowanych w doskonałej imitacji. Nie sposób było jej zarzucić grę aktorską w czerwonych pokojach - może właśnie dlatego mężczyźni wracali tak chętnie? Przeświadczeni o mylnej renomie wybitnych kochanków, podjudzeni w wierze we własne możliwości, czujący się jak panowie zasiadający na tronach kobiecej przyjemności, choć tę Fjaril przeżywała okazyjnie. Mętnie. Jakby jej ciało odcinało się od umysłu i wiodło na pokuszenie, w czasie gdy ona starała się przypomnieć sobie przepis Jakobsena na rosół albo wymieniała w pamięci ingrediencje kolejnych wywarów, do jakich powracała z odnowioną ciekawością.
- Z pewnością masz swojego ulubionego kompozytora. Którego? - nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej podzielił się z nią to informacją; nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej tak zwyczajnie, niczym dobrzy przyjaciele, rozmawiali na temat sztuki ze wzajemną swobodą przebywania w swoim towarzystwie poza godzinami pracy; Fjaril była bowiem tak zmienna jak wiatr. Ukochane motywy zależne były od aktualnego klienta, ukochane kolory, ukochane potrawy, ukochane obrazy, wszystko to ulegało metamorfozie, tworząc sylwetkę wysupłaną z męskich pragnień, oddającą je idealnie, co do joty. Była tym, czego od niej oczekiwano. Była tym, co mogło przynieść największy zysk. Teraz z kolei - była jednak ledwie Sagą Moen, uśmiechającą się cierpko do własnych myśli na dźwięk kolejnego pytania opuszczającego gardło przełożonego.
- Nie wiem. Zapewne tak. Popadł w ruinę razem z jego mieszkańcem, przeobraził się w wylęgarnię brudu, smutku i żalu, ale stoi, choćby tylko po to, żebym mogła wspominać, jak kiedyś było w nim dobrze. Bardzo dawno temu - przyznała spokojnie. Zanim jeszcze odeszła matka. Zanim odszedł ojciec, a na jego miejscu pojawił się nowy mężczyzna o niewysłowionej nienawiści wobec całego świata. To jego pozostawiła w czterech ścianach swojego dzieciństwa, od niego uciekła, gotowa nawet umrzeć w Przesmyku Lokiego, byle nie tam, nie z nim. To jego dziecko wyrzuciła z siebie z dygoczącymi dłońmi i ściśniętym na zabój żołądkiem, przyrzeknąwszy, że nigdy więcej nie popełni tego samego błędu i nie pozwoli niechcianej istocie osiedlić się w jej ciele.
Królowa łabędzi i okrutny czarnoksiężnik, i książę, który przepadł w zapomnieniu.
Drgnęła lekko, w przypływie niepewności, gdy piwne oczy zapłonęły momentalnym gniewem, a ciało napięło się raptownie; Saga odsunęła dłoń, cofnęła ją na własne kolano, gotowa wstać i ulotnić się w każdym momencie, gdyby tylko jej kazał. A rozkazu właśnie się spodziewała. Towarzysząca mu uprzednio błogość pokryła się szronem, przyjemne spojrzenie stało się intensywne, zbyt intensywne, jakby metafizycznie próbowało docisnąć ją do miękkiego siedzenia i ukarać za dociekliwość; ale przecież tym były zasady gry. Prawda za prawdę. Wstyd za wstyd. I w końcu zrozumiał to także Wahlberg. Powrócił z szału własnego wzburzenia, opieszale wprowadzając ją w kanwy swojej tajemnicy, choć nie tak otwarcie, jak powinien. Kłamał? Jeśli tak, nie miała mu tego za złe, wkroczyli bowiem na grunt tak grząski i niebezpieczny, że każdy kolejny krok naprzód mógł skutkować pochłonięciem przed otchłań bez dna; czasem można było jedynie się cofnąć. - I gdzie teraz jest? - co z nim zrobiłeś, Olafie, gdy zwróciłeś mu wolność? Na jej ustach rozkwitł lekki, kojący uśmiech - szczery, o dziwo, nie miała już zamiaru robić mu na złość. Nie po rozlanym na aukcyjnej sali szampanie. - Jak żyje się bez serca? Chyba nie potrafiłabym tego zrobić. Niech boli, jeśli musi, ale czasem tylko dzięki temu pamiętam, że to wszystko jest prawdziwe - wyznała z pewną lirycznością, choć w gruncie rzeczy jej słowa były zupełnie przyziemne, a oczekiwanie na jego pytanie - ukrócone nagłym poleceniem. Zdążyła jedynie dopić herbatę i, niepewna, kiwnęła głową, by przed wyjściem zakręcić kurek wanny wciąż wypełniającej się wodą. Trudno, będzie musiała poczekać.
Szkarłatna sala istotnie była już pusta. Bladoczerwone światło opadało krystaliczną miękkością na drogie meble, w powietrzu niewyczuwalnym był już aromat wszechobecnego podniecenia wieńczonego w prywatnych pokojach, pozostali jedynie oni: Olaf i Saga, dwa kieliszki likieru i scena, przy której znajdowały się porzucone na dzisiaj instrumenty żywej orkiestry. Nie wypiła swojej porcji. Nie pozwoliła na to zbyt słaba głowa, gotowa w każdej chwili zdradzić ją nieposłuszeństwem szaleńczych decyzji i postępującej rozwiązłości; Saga odłożyła zatem kieliszek na barowy blat, a potem ruszyła za nim, krokiem wolnym, miękkim, jakby płynącym po tafli jeziora ku majaczącemu tam księżycowi zdolnemu zaczarować baletnicę w prawdziwego łabędzia; chciał jej tańca, nigdy wcześniej go nie widział. Nie w ten sposób. Chciał prawdy, cielesnej, zrodzonej w gestach i emocjach płynących z najmisterniej skrywanego wnętrza. A sam - grał. Przelewał swoje sny w muzykę, jak opowiadał o tym wcześniej, racząc ją Czajkowskim, łagodnymi dźwiękami, jakie już niebawem rozlały się po pomieszczeniu, kołysząc ją w objęciach wyobraźni; nie powinna, oni nie powinni, przecież to oczywiste - mimo to każdy krok prowadził ją ku scenie, aż znalazła się na jej powierzchni, ona, nigdy niespełniona baletnica.
Otwierające melodię takty były smutne. Letargiczne. Senne. Ledwie istniejące, jak jej przymknięte powieki i gesty, jej poruszające się we wzbierającej rozpaczy ręce, palce wyrzeźbione jakby z marmuru, tak delikatne jak grecka rzeźba spod dłuta najznamienitszego artysty. Nie miała puent, ale wspinała się na palce, tak wysoko, jak mogła, tańcząca na granicy istnienia i agonii, z metaforyczną krwią zalewającą ją jak krople letniej mżawki. Lawirowała w powolnym prowadzeniu nieistniejącego partnera, wyobrażała sobie, że obserwują ją te ciemne oczy, że tańczy wśród zgliszczy swojej przeszłości spalonej wraz z fundamentem rodzinnego domu; a gdy akord stał się szybszy, weselszy, jej pląs zaczął przywodzić na myśl taniec tracącej zmysły Giselle. Eratyczne, niekonsekwentne sekwencje umiejętnie skrywanego obłędu wreszcie puszczonego wolno, jak serce, które z własnej piersi wykroił Wahlberg. Przyrzeczony innej dostojnik, naiwna dziewczyna z prowincji, romans prowadzący do tragedii - i znów zwalniająca tempo kompozycja, pozwalająca na rozpadnięcie się na kawałki, na ostatnie piruety obumierającego łabędzia uderzającego o taflę jeziora po ostatnim locie. Skrzydła sunące bezwolnie po błyszczącym odbiciu refleksów lunarnego piękna. A potem opadająca na posadzkę sceny baletnica, wciąż jednak aż do przesady przesycona wdziękiem, nawet gdy traciła resztkę sił dotychczas obecnych w kończynach; była zmęczona, była przytłoczona emocją płynącą z tańca, była zdezorientowana i krwawiąca w swojej wyobraźni; klęcząca na zimnej podłodze, z głową odchyloną do tyłu, wzrokiem utkwionym w suficie, rumianą twarzą i kaskadą delikatnych, miodowych fal opadających na plecy. Gdzieś w tym wszystkim kryła się nieprzeżyta jeszcze żałoba. Gdzieś tliła się rozbudzona niedawno nadzieja. - To moja prawda, Olafie - wyszeptała wciąż jeszcze nieobecna tu myślą.
Saga i Olaf z tematu
Może właśnie dlatego zamilkła na chwilę, gdy zdała sobie sprawę z istnienia tak sprzecznych w sobie emocji; pragnienia spalenia się w płomieniu osuwającego się spod stóp gruntu anonimowości i jednoczesnego nakazu ucieczki przed finalnym ciosem, strawieniem przez ostatni język ognia sięgający do ćmich skrzydeł. Krawędź filiżanki uderzała delikatnie o dolną wargę, raz po raz przechylana ku ustom, by zwilżyć natrętnym ciepłem struny głosowe odmawiające posłuszeństwa po zbyt długich rozmowach i zbyt melodyjnych jękach, fałszowanych w doskonałej imitacji. Nie sposób było jej zarzucić grę aktorską w czerwonych pokojach - może właśnie dlatego mężczyźni wracali tak chętnie? Przeświadczeni o mylnej renomie wybitnych kochanków, podjudzeni w wierze we własne możliwości, czujący się jak panowie zasiadający na tronach kobiecej przyjemności, choć tę Fjaril przeżywała okazyjnie. Mętnie. Jakby jej ciało odcinało się od umysłu i wiodło na pokuszenie, w czasie gdy ona starała się przypomnieć sobie przepis Jakobsena na rosół albo wymieniała w pamięci ingrediencje kolejnych wywarów, do jakich powracała z odnowioną ciekawością.
- Z pewnością masz swojego ulubionego kompozytora. Którego? - nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej podzielił się z nią to informacją; nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej tak zwyczajnie, niczym dobrzy przyjaciele, rozmawiali na temat sztuki ze wzajemną swobodą przebywania w swoim towarzystwie poza godzinami pracy; Fjaril była bowiem tak zmienna jak wiatr. Ukochane motywy zależne były od aktualnego klienta, ukochane kolory, ukochane potrawy, ukochane obrazy, wszystko to ulegało metamorfozie, tworząc sylwetkę wysupłaną z męskich pragnień, oddającą je idealnie, co do joty. Była tym, czego od niej oczekiwano. Była tym, co mogło przynieść największy zysk. Teraz z kolei - była jednak ledwie Sagą Moen, uśmiechającą się cierpko do własnych myśli na dźwięk kolejnego pytania opuszczającego gardło przełożonego.
- Nie wiem. Zapewne tak. Popadł w ruinę razem z jego mieszkańcem, przeobraził się w wylęgarnię brudu, smutku i żalu, ale stoi, choćby tylko po to, żebym mogła wspominać, jak kiedyś było w nim dobrze. Bardzo dawno temu - przyznała spokojnie. Zanim jeszcze odeszła matka. Zanim odszedł ojciec, a na jego miejscu pojawił się nowy mężczyzna o niewysłowionej nienawiści wobec całego świata. To jego pozostawiła w czterech ścianach swojego dzieciństwa, od niego uciekła, gotowa nawet umrzeć w Przesmyku Lokiego, byle nie tam, nie z nim. To jego dziecko wyrzuciła z siebie z dygoczącymi dłońmi i ściśniętym na zabój żołądkiem, przyrzeknąwszy, że nigdy więcej nie popełni tego samego błędu i nie pozwoli niechcianej istocie osiedlić się w jej ciele.
Królowa łabędzi i okrutny czarnoksiężnik, i książę, który przepadł w zapomnieniu.
Drgnęła lekko, w przypływie niepewności, gdy piwne oczy zapłonęły momentalnym gniewem, a ciało napięło się raptownie; Saga odsunęła dłoń, cofnęła ją na własne kolano, gotowa wstać i ulotnić się w każdym momencie, gdyby tylko jej kazał. A rozkazu właśnie się spodziewała. Towarzysząca mu uprzednio błogość pokryła się szronem, przyjemne spojrzenie stało się intensywne, zbyt intensywne, jakby metafizycznie próbowało docisnąć ją do miękkiego siedzenia i ukarać za dociekliwość; ale przecież tym były zasady gry. Prawda za prawdę. Wstyd za wstyd. I w końcu zrozumiał to także Wahlberg. Powrócił z szału własnego wzburzenia, opieszale wprowadzając ją w kanwy swojej tajemnicy, choć nie tak otwarcie, jak powinien. Kłamał? Jeśli tak, nie miała mu tego za złe, wkroczyli bowiem na grunt tak grząski i niebezpieczny, że każdy kolejny krok naprzód mógł skutkować pochłonięciem przed otchłań bez dna; czasem można było jedynie się cofnąć. - I gdzie teraz jest? - co z nim zrobiłeś, Olafie, gdy zwróciłeś mu wolność? Na jej ustach rozkwitł lekki, kojący uśmiech - szczery, o dziwo, nie miała już zamiaru robić mu na złość. Nie po rozlanym na aukcyjnej sali szampanie. - Jak żyje się bez serca? Chyba nie potrafiłabym tego zrobić. Niech boli, jeśli musi, ale czasem tylko dzięki temu pamiętam, że to wszystko jest prawdziwe - wyznała z pewną lirycznością, choć w gruncie rzeczy jej słowa były zupełnie przyziemne, a oczekiwanie na jego pytanie - ukrócone nagłym poleceniem. Zdążyła jedynie dopić herbatę i, niepewna, kiwnęła głową, by przed wyjściem zakręcić kurek wanny wciąż wypełniającej się wodą. Trudno, będzie musiała poczekać.
Szkarłatna sala istotnie była już pusta. Bladoczerwone światło opadało krystaliczną miękkością na drogie meble, w powietrzu niewyczuwalnym był już aromat wszechobecnego podniecenia wieńczonego w prywatnych pokojach, pozostali jedynie oni: Olaf i Saga, dwa kieliszki likieru i scena, przy której znajdowały się porzucone na dzisiaj instrumenty żywej orkiestry. Nie wypiła swojej porcji. Nie pozwoliła na to zbyt słaba głowa, gotowa w każdej chwili zdradzić ją nieposłuszeństwem szaleńczych decyzji i postępującej rozwiązłości; Saga odłożyła zatem kieliszek na barowy blat, a potem ruszyła za nim, krokiem wolnym, miękkim, jakby płynącym po tafli jeziora ku majaczącemu tam księżycowi zdolnemu zaczarować baletnicę w prawdziwego łabędzia; chciał jej tańca, nigdy wcześniej go nie widział. Nie w ten sposób. Chciał prawdy, cielesnej, zrodzonej w gestach i emocjach płynących z najmisterniej skrywanego wnętrza. A sam - grał. Przelewał swoje sny w muzykę, jak opowiadał o tym wcześniej, racząc ją Czajkowskim, łagodnymi dźwiękami, jakie już niebawem rozlały się po pomieszczeniu, kołysząc ją w objęciach wyobraźni; nie powinna, oni nie powinni, przecież to oczywiste - mimo to każdy krok prowadził ją ku scenie, aż znalazła się na jej powierzchni, ona, nigdy niespełniona baletnica.
Otwierające melodię takty były smutne. Letargiczne. Senne. Ledwie istniejące, jak jej przymknięte powieki i gesty, jej poruszające się we wzbierającej rozpaczy ręce, palce wyrzeźbione jakby z marmuru, tak delikatne jak grecka rzeźba spod dłuta najznamienitszego artysty. Nie miała puent, ale wspinała się na palce, tak wysoko, jak mogła, tańcząca na granicy istnienia i agonii, z metaforyczną krwią zalewającą ją jak krople letniej mżawki. Lawirowała w powolnym prowadzeniu nieistniejącego partnera, wyobrażała sobie, że obserwują ją te ciemne oczy, że tańczy wśród zgliszczy swojej przeszłości spalonej wraz z fundamentem rodzinnego domu; a gdy akord stał się szybszy, weselszy, jej pląs zaczął przywodzić na myśl taniec tracącej zmysły Giselle. Eratyczne, niekonsekwentne sekwencje umiejętnie skrywanego obłędu wreszcie puszczonego wolno, jak serce, które z własnej piersi wykroił Wahlberg. Przyrzeczony innej dostojnik, naiwna dziewczyna z prowincji, romans prowadzący do tragedii - i znów zwalniająca tempo kompozycja, pozwalająca na rozpadnięcie się na kawałki, na ostatnie piruety obumierającego łabędzia uderzającego o taflę jeziora po ostatnim locie. Skrzydła sunące bezwolnie po błyszczącym odbiciu refleksów lunarnego piękna. A potem opadająca na posadzkę sceny baletnica, wciąż jednak aż do przesady przesycona wdziękiem, nawet gdy traciła resztkę sił dotychczas obecnych w kończynach; była zmęczona, była przytłoczona emocją płynącą z tańca, była zdezorientowana i krwawiąca w swojej wyobraźni; klęcząca na zimnej podłodze, z głową odchyloną do tyłu, wzrokiem utkwionym w suficie, rumianą twarzą i kaskadą delikatnych, miodowych fal opadających na plecy. Gdzieś w tym wszystkim kryła się nieprzeżyta jeszcze żałoba. Gdzieś tliła się rozbudzona niedawno nadzieja. - To moja prawda, Olafie - wyszeptała wciąż jeszcze nieobecna tu myślą.
Saga i Olaf z tematu