:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Wrzesień-październik 2000
07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard
2 posters
Nieznajomy
07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:55
07.11.2000
Rozdarcie zaczynało powoli uwierać, a struny duszy nadwyrężały się z każdą kolejną chwilą, kiedy przeszłość pukała do okiennic, zaś sny oscylowały wokół minionych obrazów. Wiedziała, że świat bywa okrutny, lecz nie na tyle, by sprzeciwić się wszelkim zasadom.
Pojmowała to - kim była, ale nie umiała znaleźć dla siebie odpowiedniej ścieżki. Błądziła między meandrami, a rozdarcie coraz mocniej paraliżowało kobiece ciało. Rozmyślała o nierealnych scenariuszach,
Bowiem, gdyby ktokolwiek zechciał ją wtedy usłuchać - wiele spraw potoczyłoby się zupełnie innym rytmem. Serce zabiło szybciej, kiedy poprawiała linię brwi, karminowych warg i starała się ukryć nostalgię, tak łatwo dostrzegalną. Tęczówki zakryte były pod nocnym żalem, toteż im dłużej trwała przed zwierciadłem, nadając sobie piękniejszy kształt.
Rozczytała się w książce, o której zdołała zapomnieć przez długie miesiące, a kiedy nadeszła odpowiednia pora, litery nie układały się w piękne sentencje, jak przed wieloma miesiącami. Uśmiech nie pokazywał się na bladym licu, a w umyśle było coraz więcej wyrzutów sumienia. Nie miała pewności, że czyni dobrze, toteż z trudem odważyła się zaniechać dotychczasowych planów.
Czekała na Astę.
Wiadomości z nią wymieniane w listach były dość enigmatyczne, a Westberg nigdy nie chciała z impetem wchodzić do czyjejś codzienności z butami. Proza dnia codziennego towarzyszyła jej zawsze, szczególnie wtedy, gdy wyobraźnia płatała figla, a Bogowie podsyłali cudaczne obrazy w wizjach, jakich nie umiała dopasować w pełni do odpowiedniej postaci.
Pukanie do drzwi sprawiło, że ruszyła wolnym krokiem w ich kierunku, zaś serce z radości zatrzepotało gwałtownie. Była spragniona obecności kogoś innego niż martwe płótna i melodia płynąca z magicznego instrumentu, jakim był fortepian.
- Tak się cieszę, że przyszłaś - powiedziała całkowicie pewnie, jednocześnie nabierając podejrzeń, czy kobieta o pięknym spojrzeniu czuła się dobrze. Ufała swoimi przeczuciu, ale im głębiej zaglądała w przyszłość, tym mniej logicznych spójności się pojawiało. - Masz ochotę na herbatę? - wpuściła ją do środka, prowadząc pospiesznie do salonu. Na niewielkim stoliczku czekały już herbatniki, a woda pozostawała wciąż w dzbanuszku, by samemu zalać odpowiednie zioła.
- Jak się czujesz, moja droga? Opowiedz, tak dawno nie miałyśmy okazji rozmawiać - szepnęła z rozbawieniem, gdy rozsiadła się w wygodnym fotelu babci.
Od rana towarzyszyła jednak Laili Westberg parszywa aura, jakby ucisk, który uwierał kobiece struny świadomości.
Bezimienny
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:55
Naiwnie wydawało mi się, że ostatnich kilka dni przygotowało mnie na wszelkie możliwe scenariusze kolejnych pogodowych klęsk. Po fali niespotykanych o tej porze roku upałów odbierających wszelką ochotę do jakichkolwiek aktywności; po nieoczekiwanej wichurze niosącej ze sobą więcej szkód niż pożytku, jakby to nie Njord ją zesłał, ale sam Loki; po ulewie tak intensywnej i obfitej, że gdyby nie natychmiastowa, przytomna reakcja Oddziału Pożarniczego – i tak mającego w tych dniach wystarczająco pełne ręce roboty – zupełnie niewłaściwie zabezpieczona dokumentacja Kolegium poszłaby na dno Golddajávri wraz ze złudzeniami pracowników o doskonałej organizacji własnej pracy i przestrzeni; po gwałtownym, niespodziewanym spadku temperatury – o podobnym próżno szukać informacji w jakichkolwiek zapiskach – spodziewałabym się wszystkiego. Nie zaskoczyłoby mnie trzęsienie ziemi. Zdziwienia nie wywołałby deszcz meteorytów. Nawet wodne tornado prawdopodobnie nie wywołałoby we mnie takiego poruszenia – granica zdumienia z każdym dniem przesuwała się coraz dalej, pozwalając mniej emocjonalnie przyjmować kolejne atmosferyczne anomalia.
Nie spodziewałam się jednak, że noc polarna dosięgnie granic Midgardu tak szybko. Za szybko.
W porannym skołowaniu przemyka mi nawet myśl, czy to w ten sposób wygląda początek Ragnaroku; czy tak zaczyna się koniec wszystkiego; czy zaraz wszystko, co dotychczas w jakikolwiek sposób było warte codziennie toczonych małych i większych walk, bez zastanowienia pochłonie Ginnungagap. Mrozi mnie ta wizja i nie odpuszcza ani na chwilę – przyczepiona do duszy jak złośliwy rzep towarzyszy podczas przemierzania skąpanych w ciemnościach ulicach Midgardu, wyglądającego teraz zupełnie obco.
Odzwyczaiłam się od tego widoku. Żywiłam się nadzieją, że udało mi się na zawsze – a przynajmniej na dłuższy czas – rozliczyć z przeszłością; że nocny pejzaż miasta został utrwalony już wyłącznie na płótnie wspomnień zakopanych głęboko pod warstwą codziennych obowiązków. A mimo to zadziwia mnie, jak sprawnie, zupełnie nie po omacku, poruszam się zapomnianymi trasami; z jaką łatwością przychodzi mi odczytywanie kreślonej sekretnymi znakami mapy miasta i wtapianie się w ten jego specyficzny obraz – jakbym nigdy nie robiła sobie przerwy, jakbym wciąż miała naście lat i głupie problemy wymagające podejmowania równie głupich decyzji.
- Jeśli podasz mi ją w naparstku, to nawet dwie – mówię bez ogródek, wymownie spoglądając na postawione filiżanki i uśmiechając się z wdzięcznością na widok Laili – tak promiennej, jakby Midgard wcale nie był pogrążony w mrokach nocy. Mojej uwadze nie umyka jednak widoczne na jej licu zatroskanie, postanawiam jednak z premedytacją na razie przemilczeć tę kwestię, zostawiając miejsce na wymianę uprzejmości, jeszcze chwilę dłużej zostawiając nas zamknięte w bańce pozornej normalności. – Szczerze, Lailo? Wolałabym nic nie czuć, niż zmagać się z tym wszystkim. – Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmię jak niezadowolone, rozkapryszone dziecko, które zaskoczone zostało nadmiarem obowiązków dorosłego życia. Wiem, że nie mam prawa do kręcenia nosem, że inni mają gorzej, ale krążące nade mną od pewnego czasu uczucie nieuniknionej katastrofy jest tak przytłaczające, że nawet teraz, kiedy ziołowy napar przyjemnie rozgrzewa mnie od środka, czuję się, jakby sam Ymir zgniatał mnie, jak kartkę papieru. – Nie jestem w stanie już słuchać i czytać o kolejnych znajdywanych ofiarach, bo przeraża mnie myśl, że następne nazwisko może należeć do Ingmara, do Ciebie, do rodziców.
Wcale nie jest mi lżej, gdy dzielę się z nią swoimi obawami – tego ciężaru nie ubywa, gdy dzieli się go na kolejne części. Z każdym kolejnym słowem wydaje się go wyłącznie przybywać.
Nie spodziewałam się jednak, że noc polarna dosięgnie granic Midgardu tak szybko. Za szybko.
W porannym skołowaniu przemyka mi nawet myśl, czy to w ten sposób wygląda początek Ragnaroku; czy tak zaczyna się koniec wszystkiego; czy zaraz wszystko, co dotychczas w jakikolwiek sposób było warte codziennie toczonych małych i większych walk, bez zastanowienia pochłonie Ginnungagap. Mrozi mnie ta wizja i nie odpuszcza ani na chwilę – przyczepiona do duszy jak złośliwy rzep towarzyszy podczas przemierzania skąpanych w ciemnościach ulicach Midgardu, wyglądającego teraz zupełnie obco.
Odzwyczaiłam się od tego widoku. Żywiłam się nadzieją, że udało mi się na zawsze – a przynajmniej na dłuższy czas – rozliczyć z przeszłością; że nocny pejzaż miasta został utrwalony już wyłącznie na płótnie wspomnień zakopanych głęboko pod warstwą codziennych obowiązków. A mimo to zadziwia mnie, jak sprawnie, zupełnie nie po omacku, poruszam się zapomnianymi trasami; z jaką łatwością przychodzi mi odczytywanie kreślonej sekretnymi znakami mapy miasta i wtapianie się w ten jego specyficzny obraz – jakbym nigdy nie robiła sobie przerwy, jakbym wciąż miała naście lat i głupie problemy wymagające podejmowania równie głupich decyzji.
- Jeśli podasz mi ją w naparstku, to nawet dwie – mówię bez ogródek, wymownie spoglądając na postawione filiżanki i uśmiechając się z wdzięcznością na widok Laili – tak promiennej, jakby Midgard wcale nie był pogrążony w mrokach nocy. Mojej uwadze nie umyka jednak widoczne na jej licu zatroskanie, postanawiam jednak z premedytacją na razie przemilczeć tę kwestię, zostawiając miejsce na wymianę uprzejmości, jeszcze chwilę dłużej zostawiając nas zamknięte w bańce pozornej normalności. – Szczerze, Lailo? Wolałabym nic nie czuć, niż zmagać się z tym wszystkim. – Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmię jak niezadowolone, rozkapryszone dziecko, które zaskoczone zostało nadmiarem obowiązków dorosłego życia. Wiem, że nie mam prawa do kręcenia nosem, że inni mają gorzej, ale krążące nade mną od pewnego czasu uczucie nieuniknionej katastrofy jest tak przytłaczające, że nawet teraz, kiedy ziołowy napar przyjemnie rozgrzewa mnie od środka, czuję się, jakby sam Ymir zgniatał mnie, jak kartkę papieru. – Nie jestem w stanie już słuchać i czytać o kolejnych znajdywanych ofiarach, bo przeraża mnie myśl, że następne nazwisko może należeć do Ingmara, do Ciebie, do rodziców.
Wcale nie jest mi lżej, gdy dzielę się z nią swoimi obawami – tego ciężaru nie ubywa, gdy dzieli się go na kolejne części. Z każdym kolejnym słowem wydaje się go wyłącznie przybywać.
Nieznajomy
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:56
Obecność Asty była kojąca, tak samo jak słowa, które wypowiadała, mimo skrywanego lęku. Odczuwała go, wszak jasnowłosa - podobnie jak i Laila - epatowały emocjami, jakie dudniły w ich smukłych ciałach, lecz Westberg otwarcie nie chciała opowiadać o strachu, który od miesięcy trwożył jej sercem.
Bała się, tak samo jak czuła winę za swoje zniknięcie.
Para ciepłej herbaty unosiła się, a ozdobne szkło ogrzewało dłonie dziewczyny. Bawiła się opuszkami palców na brzegu filiżanki, jak gdyby starała się uspokoić umysł, który coraz częściej i usilniej kreował nieproszone obrazy, tak skrupulatnie zsyłane przez Bogów. Konsternacja malowała się w ciemniejącym spojrzeniu, a niepewność sparaliżowała na moment rudowłosą, która nie zamierzała martwić panienki Mølgaard.
Obdarzyła ją więc uśmiechem. Ciepłym, pogodnym i pełnym życzliwości, jakby w ten sposób była w stanie bezsprzecznie utajnić emocjonalną breję, w której tonęła przez ostatnie tygodnie. Walczyła z darem, jednocześnie próbując być odporną. W chwilach wzburzenia, wszystko stawało się intensywniejsze, dlatego im dłużej trwała w obojętności, tym codzienność była łatwiejsza.
- Naparstków mi brak, ale jeśli tylko zechcesz kolejną herbatę, służę swoją bogatą apteczką ziół - zażartowała, spoglądając na nią z rozbawieniem. Chłodne wieczory zmuszały bowiem do picia rozgrzewających naparów, które towarzyszyły Laili bezsprzecznie od lat, szczególnie w chwilach całkowitej samotni.
Tęczówki Westberg wciąż pozostawały na bladym licu gościa. Była piękna, mimo iż niebywale smutna. Wydawała się drżeć o najdrobniejsze detale, chociaż w wyobrażeniach młodszej z dziewcząt nie wydarzyło się nic złego; jeszcze.
Zacisnęła mocniej dłoń na kolanie, kiedy ponownie nieprzyjemne prądy przepłynęły przez jej drobne ciało. Oddychała spokojnie, mimo iż serce gwałtownie uderzało, jakby dziki ptak próbował wydostać się z niewoli żebrowego więzienia. Czuła nawarstwiającą niemoc, a lekki grymas wykrzywił kobiece wargi. Nie mogła do tego dopuścić, nie zamierzając mierzyć się z nieokreślonym strachem, który mógł zatrząść młodocianym umysłem.
- Nie możesz pozwalać się temu dominować - szepnęła z jawnym współczuciem. Wolna ręka powędrowała w kierunku tych należących do Asty, usilnie przekazując jej iluzję spokoju, której sama nie posiadała.
Oddech spłycił się nagle, a krótkie przebłyski wymierzały kolejne policzki.
W i e d z i a ł a - co to oznacza, dlatego cofnęła się nieznacznie, prostując i przybierając na twarz maskę pełną stoicyzmu.
- Och, moja droga… Nie postrzegaj życia w kolorach tragedii. Jesteśmy bezpieczni, wszyscy. Ingmar, ja i twoi rodzice - słowa te nie powinny paść, jednakże Laila nie wierzyła w okrucieństwo świata. Ufała, że nic złego nie mogło wydarzyć się tym, których kochało się najmocniej. Nerwowo zagryzła dolną wargę, kiedy kolejna fala ciepła rozlała się po jej wnętrzu. Nagła feeria emocji zaczęła dewastować podświadomość artystki, zaś najwyżsi nie okazywali, choćby cienia litości. - Dlaczego zamartwiasz się tym, co nie powinno trapić twej pięknej głowy? - spytała, łudząc się, że to odwróci kobiecą uwagę.
Nie pozostawało nic, jak żywić nadzieję - przed nadejściem scenariuszy, o które nikt nie prosił.
Bała się, tak samo jak czuła winę za swoje zniknięcie.
Para ciepłej herbaty unosiła się, a ozdobne szkło ogrzewało dłonie dziewczyny. Bawiła się opuszkami palców na brzegu filiżanki, jak gdyby starała się uspokoić umysł, który coraz częściej i usilniej kreował nieproszone obrazy, tak skrupulatnie zsyłane przez Bogów. Konsternacja malowała się w ciemniejącym spojrzeniu, a niepewność sparaliżowała na moment rudowłosą, która nie zamierzała martwić panienki Mølgaard.
Obdarzyła ją więc uśmiechem. Ciepłym, pogodnym i pełnym życzliwości, jakby w ten sposób była w stanie bezsprzecznie utajnić emocjonalną breję, w której tonęła przez ostatnie tygodnie. Walczyła z darem, jednocześnie próbując być odporną. W chwilach wzburzenia, wszystko stawało się intensywniejsze, dlatego im dłużej trwała w obojętności, tym codzienność była łatwiejsza.
- Naparstków mi brak, ale jeśli tylko zechcesz kolejną herbatę, służę swoją bogatą apteczką ziół - zażartowała, spoglądając na nią z rozbawieniem. Chłodne wieczory zmuszały bowiem do picia rozgrzewających naparów, które towarzyszyły Laili bezsprzecznie od lat, szczególnie w chwilach całkowitej samotni.
Tęczówki Westberg wciąż pozostawały na bladym licu gościa. Była piękna, mimo iż niebywale smutna. Wydawała się drżeć o najdrobniejsze detale, chociaż w wyobrażeniach młodszej z dziewcząt nie wydarzyło się nic złego; jeszcze.
Zacisnęła mocniej dłoń na kolanie, kiedy ponownie nieprzyjemne prądy przepłynęły przez jej drobne ciało. Oddychała spokojnie, mimo iż serce gwałtownie uderzało, jakby dziki ptak próbował wydostać się z niewoli żebrowego więzienia. Czuła nawarstwiającą niemoc, a lekki grymas wykrzywił kobiece wargi. Nie mogła do tego dopuścić, nie zamierzając mierzyć się z nieokreślonym strachem, który mógł zatrząść młodocianym umysłem.
- Nie możesz pozwalać się temu dominować - szepnęła z jawnym współczuciem. Wolna ręka powędrowała w kierunku tych należących do Asty, usilnie przekazując jej iluzję spokoju, której sama nie posiadała.
Oddech spłycił się nagle, a krótkie przebłyski wymierzały kolejne policzki.
W i e d z i a ł a - co to oznacza, dlatego cofnęła się nieznacznie, prostując i przybierając na twarz maskę pełną stoicyzmu.
- Och, moja droga… Nie postrzegaj życia w kolorach tragedii. Jesteśmy bezpieczni, wszyscy. Ingmar, ja i twoi rodzice - słowa te nie powinny paść, jednakże Laila nie wierzyła w okrucieństwo świata. Ufała, że nic złego nie mogło wydarzyć się tym, których kochało się najmocniej. Nerwowo zagryzła dolną wargę, kiedy kolejna fala ciepła rozlała się po jej wnętrzu. Nagła feeria emocji zaczęła dewastować podświadomość artystki, zaś najwyżsi nie okazywali, choćby cienia litości. - Dlaczego zamartwiasz się tym, co nie powinno trapić twej pięknej głowy? - spytała, łudząc się, że to odwróci kobiecą uwagę.
Nie pozostawało nic, jak żywić nadzieję - przed nadejściem scenariuszy, o które nikt nie prosił.
Bezimienny
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:56
Dokąd sięgam pamięcią, zdaje mi się, że nigdy nie potrafiłam chować przed postronnymi – a już na pewno nie przed najbliższymi, z wyprzedzeniem odczytującymi każdą zmianę zachodzącą na mojej twarzy, rysującą się w napięciu mięśni – toczących mnie jak choroba emocji. Powściągliwość w wyrażaniu siebie samej i targających mną afektów jest mi odwieczną bolączką; to brak trzymania nerwów na wodzy i języka za zębami, to niemożność powstrzymywania sączącej się jak lawa radości i urazy, to bezsilność wobec atakującego podstępnie wstydu sprawiają, że ostentacyjnie rugające mnie ostrza cudzych spojrzeń tną boleśnie głęboko zakorzenioną świadomość własnej odmienności, tym dotkliwiej podkreślanej rysującymi się na jej strukturze mirażowymi cęgami, jakie zbieram za swoją butę. Niewysłowioną ulgę przynosi mi więc serdeczny, niewymagający uśmiech Laili. Poczucie, że nie muszę jej się z niczego tłumaczyć, że nie mam potrzeby w jej towarzystwie udawać, bezsilnie chowając wzrastające emocje, jest jak zachłyśnięcie się rześkim powietrzem. Oddałabym wiele, by doświadczać go częściej.
- Bardziej niż zioła, przydałoby nam się znieczulenie – wyznaję z zawstydzeniem, utkwiwszy wzrok w bursztynowym naparze w trakcie unoszenia filiżanki ku ustom, nie mając śmiałości, by sprawdzić reakcję Westberg na tak odważną propozycję ledwie po rozpoczęciu spotkania, po kilku pierwszych kurtuazyjnie wymienionych zdaniach. Nie staram się jednak usilnie przeforsowywać tego pomysłu, nie chcąc w Laili zakorzeniać niewłaściwych nawyków, które z wolna, zdradliwie wkradają się w moje życie.
Wzrok mimowolnie ucieka mi w stronę okna, za którym, mimo pozornie wczesnej pory, rozciąga się nienaturalna – nienormalna – ciemność. Słowa młodszej kobiety mają w sobie coś z dziecięcej naiwności, jaka mościła się we mnie jeszcze przed kilkoma tygodniami, jaką usilnie starałam się przy sobie zatrzymać, wierząc że zachowanie chociażby pozorów optymizmu, widowiskowe noszenie maski pogody, sprawi że toczące się ponad głowami wszystkich galdrów czarne chmury pierzchną samoistnie. Zamiast tego, ironicznie i złowróżbnie, ciemność zstąpiła na Midgard w ciągu dnia, jakby dając do zrozumienia wszystkim, że wydostanie się ze spirali niepokoju, w jakiej trwamy od czerwca, wcale nie jest tak bliskie realizacji, tak bliskie końca jak mogłoby się wydawać.
- Skąd możesz to wiedzieć? – Głupie, butnie, niemal z pretensją wyrzucone pytanie, zawisa głucho między nami, w jednej chwili tworząc mur, który zdaje się być nie do przejścia dla mnie, którego nie byłabym w stanie pokonać, nawet jeśli utorowano by przezeń przejścia. – Z midgardzkich ulic znika coraz więcej ludzi, ludzi którzy nie są mi już nieznanym zlepkiem liter. Wolę założyć najgorsze i mile się rozczarować, niż… – Najświeższa informacja o zaginięciu mojego bezpośredniego przełożonego, Torstena Jeppesena, wciąż wydaje mi się kiepskim w swoim wykonaniu żartem, a jednak wczorajsza obecność w Wielkiej Bibliotece niespotykanej zazwyczaj ilości Kruczych Strażników nie pozostawiała wątpliwości, że sprawa nie była wyłącznie niestosownym figlem. W nagłym przypływie emocji wyciągam dłoń ku ręce Laili, którą ta przed chwilą cofnęła, chwytając ją kurczowo, mocno, zaciskając palce na chłodnej, aksamitnej skórze opinającej jej delikatne paliczki. – Czy wszystko w porządku, Lailo? Pobladłaś…
- Bardziej niż zioła, przydałoby nam się znieczulenie – wyznaję z zawstydzeniem, utkwiwszy wzrok w bursztynowym naparze w trakcie unoszenia filiżanki ku ustom, nie mając śmiałości, by sprawdzić reakcję Westberg na tak odważną propozycję ledwie po rozpoczęciu spotkania, po kilku pierwszych kurtuazyjnie wymienionych zdaniach. Nie staram się jednak usilnie przeforsowywać tego pomysłu, nie chcąc w Laili zakorzeniać niewłaściwych nawyków, które z wolna, zdradliwie wkradają się w moje życie.
Wzrok mimowolnie ucieka mi w stronę okna, za którym, mimo pozornie wczesnej pory, rozciąga się nienaturalna – nienormalna – ciemność. Słowa młodszej kobiety mają w sobie coś z dziecięcej naiwności, jaka mościła się we mnie jeszcze przed kilkoma tygodniami, jaką usilnie starałam się przy sobie zatrzymać, wierząc że zachowanie chociażby pozorów optymizmu, widowiskowe noszenie maski pogody, sprawi że toczące się ponad głowami wszystkich galdrów czarne chmury pierzchną samoistnie. Zamiast tego, ironicznie i złowróżbnie, ciemność zstąpiła na Midgard w ciągu dnia, jakby dając do zrozumienia wszystkim, że wydostanie się ze spirali niepokoju, w jakiej trwamy od czerwca, wcale nie jest tak bliskie realizacji, tak bliskie końca jak mogłoby się wydawać.
- Skąd możesz to wiedzieć? – Głupie, butnie, niemal z pretensją wyrzucone pytanie, zawisa głucho między nami, w jednej chwili tworząc mur, który zdaje się być nie do przejścia dla mnie, którego nie byłabym w stanie pokonać, nawet jeśli utorowano by przezeń przejścia. – Z midgardzkich ulic znika coraz więcej ludzi, ludzi którzy nie są mi już nieznanym zlepkiem liter. Wolę założyć najgorsze i mile się rozczarować, niż… – Najświeższa informacja o zaginięciu mojego bezpośredniego przełożonego, Torstena Jeppesena, wciąż wydaje mi się kiepskim w swoim wykonaniu żartem, a jednak wczorajsza obecność w Wielkiej Bibliotece niespotykanej zazwyczaj ilości Kruczych Strażników nie pozostawiała wątpliwości, że sprawa nie była wyłącznie niestosownym figlem. W nagłym przypływie emocji wyciągam dłoń ku ręce Laili, którą ta przed chwilą cofnęła, chwytając ją kurczowo, mocno, zaciskając palce na chłodnej, aksamitnej skórze opinającej jej delikatne paliczki. – Czy wszystko w porządku, Lailo? Pobladłaś…
Nieznajomy
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:56
To miały być ostatnie dni.
Ostatnie dni, w których nie było za grosz żalu, strachu i złości. Wiedziała, że to nie mogło potoczyć się w inny sposób, wszak od dawna wszystko zwiastowało rychły k o n i e c. Na cmentarzysku życia, gdzie ludzie wciąż zakładali maski, nie mogła żyć, tak jak robiła w Trondheim po śmierci męża. Żałowała, że stamtąd wróciła, otwierając na nowo rozdział pełen zgorzkniałych niedopowiedzeń.
Myślała też o najbliższych, by uchylić im rąbka tajemnicy, lecz była zbyt dobra w nagłym znikaniu, by kogokolwiek zadręczać samą sobą. Pozostawała obca, zbyt zdystansowana, by pozwolić emocjom na nowo zmiażdżyć jej pogruchotane serce.
W meandrach myśli skrzyła się jednak nadzieja, którą pospiesznie; w sposób wręcz gwałtowny; zakopywała w głębokim dole, gdzie miało dojść do ostatecznego rozliczenia z grzechami przeszłości.
Zazdrościła więc Aście wszystkiego, co ta posiadała. Nigdy nie mówiła o tym na głos, jakoby nie posiadało to większego znaczenia, jednakże w iluzji i pozorności relacji, odwrotnie od Westberg - otrzymała od losu więcej łaskawości. Nawet ten przeklęty dar, którym była stłamszona rudowłosa, nie dawał poczucia wyższości i docenienia, dlatego z taką skrupulatnością powstrzymywała w sobie nadchodzące wizje. Nie zawsze to potrafiła, po stokroć odczuwając ból, przeraźliwy i przenikający, przez który dochodziła do siebie długimi dniami.
Dzisiaj nie pojmowała - d l a c z e g o - przy Mølgaard dzieje się analogicznie do tego, co było niegdyś w obecności zapomnianej przyjaciółki.
- Nie wiem, ale wierzę, że Bogowie nie skrzywdzą nas - odparła pospiesznie, nie do końca będąc pewną, czy czyni dobrze. Dłoń dziewczęcia zacisnęła się na podłokietniku fotela, a serce zatrzepotało gwałtownie w piersi, jakby stało się zniewolonym ptakiem w zamkniętej na dobre klatce. Oddech spłycił się, a wzrok powędrował na wielką okiennicę, zdobioną przez ogrom kwiatów, które kochała Athalia.
Uśmiech był nikły, tak jakby niegdysiejszy ogień zgasł, czyniąc z niej imitację dawnej siebie.
- I żyć w obawie? Nie powinnaś postępować w tenże sposób. Jesteś mądrą kobietą, a Ingmar na pewno za każdym uważa, by wrócić do ciebie i móc wywoływać na twojej ślicznej twarzy radość - zapomniała jak to jest. Poczucie bezsensu było nagłe, tak jak i przeszywający obraz, który docierał do jej umysłu.
- Przepraszam - jęknęła cicho, podchodząc do okna i otwierając je. Ufała, że świeże powietrze odciągnie ją od wizji, lecz te coraz intensywniej bombardowały ją i przyczyniały się do utraty pewności siebie.
Przymykała oczy, a ciało drżało od nadmiaru nieokreślonych emocji. Były w niej od dawna, jakby czekały na możliwość uwydatnienia wszelkich słabości. Zaciskała więc palce na parapecie, aż knykcie zaczynały bieleć, a w ścianach czaszki pojawiały się rozmyte malowidła nadchodzących zdarzeń. Próbowała w nich odszukać tego, kogo mogły one dotyczyć, ale wciąż pozostawały nieodgadnioną enigmą.
Dopiero po chwili pojęła, kto był onirycznym bohaterem wywołanego bólu, który targnął smukłą sylwetką Laili.
Ostatnie dni, w których nie było za grosz żalu, strachu i złości. Wiedziała, że to nie mogło potoczyć się w inny sposób, wszak od dawna wszystko zwiastowało rychły k o n i e c. Na cmentarzysku życia, gdzie ludzie wciąż zakładali maski, nie mogła żyć, tak jak robiła w Trondheim po śmierci męża. Żałowała, że stamtąd wróciła, otwierając na nowo rozdział pełen zgorzkniałych niedopowiedzeń.
Myślała też o najbliższych, by uchylić im rąbka tajemnicy, lecz była zbyt dobra w nagłym znikaniu, by kogokolwiek zadręczać samą sobą. Pozostawała obca, zbyt zdystansowana, by pozwolić emocjom na nowo zmiażdżyć jej pogruchotane serce.
W meandrach myśli skrzyła się jednak nadzieja, którą pospiesznie; w sposób wręcz gwałtowny; zakopywała w głębokim dole, gdzie miało dojść do ostatecznego rozliczenia z grzechami przeszłości.
Zazdrościła więc Aście wszystkiego, co ta posiadała. Nigdy nie mówiła o tym na głos, jakoby nie posiadało to większego znaczenia, jednakże w iluzji i pozorności relacji, odwrotnie od Westberg - otrzymała od losu więcej łaskawości. Nawet ten przeklęty dar, którym była stłamszona rudowłosa, nie dawał poczucia wyższości i docenienia, dlatego z taką skrupulatnością powstrzymywała w sobie nadchodzące wizje. Nie zawsze to potrafiła, po stokroć odczuwając ból, przeraźliwy i przenikający, przez który dochodziła do siebie długimi dniami.
Dzisiaj nie pojmowała - d l a c z e g o - przy Mølgaard dzieje się analogicznie do tego, co było niegdyś w obecności zapomnianej przyjaciółki.
- Nie wiem, ale wierzę, że Bogowie nie skrzywdzą nas - odparła pospiesznie, nie do końca będąc pewną, czy czyni dobrze. Dłoń dziewczęcia zacisnęła się na podłokietniku fotela, a serce zatrzepotało gwałtownie w piersi, jakby stało się zniewolonym ptakiem w zamkniętej na dobre klatce. Oddech spłycił się, a wzrok powędrował na wielką okiennicę, zdobioną przez ogrom kwiatów, które kochała Athalia.
Uśmiech był nikły, tak jakby niegdysiejszy ogień zgasł, czyniąc z niej imitację dawnej siebie.
- I żyć w obawie? Nie powinnaś postępować w tenże sposób. Jesteś mądrą kobietą, a Ingmar na pewno za każdym uważa, by wrócić do ciebie i móc wywoływać na twojej ślicznej twarzy radość - zapomniała jak to jest. Poczucie bezsensu było nagłe, tak jak i przeszywający obraz, który docierał do jej umysłu.
- Przepraszam - jęknęła cicho, podchodząc do okna i otwierając je. Ufała, że świeże powietrze odciągnie ją od wizji, lecz te coraz intensywniej bombardowały ją i przyczyniały się do utraty pewności siebie.
Przymykała oczy, a ciało drżało od nadmiaru nieokreślonych emocji. Były w niej od dawna, jakby czekały na możliwość uwydatnienia wszelkich słabości. Zaciskała więc palce na parapecie, aż knykcie zaczynały bieleć, a w ścianach czaszki pojawiały się rozmyte malowidła nadchodzących zdarzeń. Próbowała w nich odszukać tego, kogo mogły one dotyczyć, ale wciąż pozostawały nieodgadnioną enigmą.
Dopiero po chwili pojęła, kto był onirycznym bohaterem wywołanego bólu, który targnął smukłą sylwetką Laili.
Bezimienny
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:57
W pewnym stopniu rozczula mnie jej wiara, wciąż silna i niezachwiana, mimo piętrzących się ciągle coraz bardziej, wzrastających coraz wyżej w karykaturze obronnych fortyfikacji przeciwności losu; wciąż pełna pokory dla nieoczywistych ścieżek znaczonych wprawnymi, niezachwianymi jakimikolwiek wątpliwościami dłońmi Norn, niegdyś jawiącymi mi się najdoskonalszymi kreślarkami losu, obecnie coraz częściej przybierającymi postać zrzędliwych, rozkapryszonych staruch, które ku własnej uciesze pragną wyłącznie testować naszą, maluczkich, granicę wytrzymałości. Lecz pomimo gorących zapewnień Laili, nie potrafię dzielić z nią tego samego przekonania dotyczącego boskich planów. Chociaż bardzo bym chciała – pragnę tego całym, rozedrganym w towarzyszących mi w tym czasie emocjach sercem – nie umiem ponownie im zaufać, z coraz mniejszym przekonaniem, chyba już bardziej z przyzwyczajenia niż faktycznej potrzeby (mając niejasną pewność, że każde słowo przepadnie jak kamień rzucony w bezdenną studnię), śląc ku nim żarliwe modlitwy.
- Czy gdyby naprawdę… – urywam, zagryzając gwałtownie wargę, świadoma ciężaru konsekwencji słów, jakie wciąż jeszcze chybocą się na czubku języka, niebezpiecznie chętne rozsmakowania się w napiętej wątpliwościami sytuacji. Pod językiem czuję metaliczny posmak sączący się spod rozciętej skóry, gorzką pigułkę prawdy, którą przełknąć muszę za Lailę, by zaniechać niepotrzebnego nam teraz spięcia, by obłaskawić ją ułudą bezpieczeństwa, jak nieufne zwierzę. – Bogowie wiedzą, co jest dla nas najlepsze, prawda? – Mięknę; głos mój traci na wcześniejszej ostrości, wyzbywam się z niego – z siebie – tej niewdzięcznej, podstępnej nuty gniewu, kiedy w podświadomość wnikają włókna wstydu: że przed nią nie powinnam się tak otwierać; że nie powinnam obarczać jej własnym sceptycyzmem. Jest przecież jeszcze taka młoda, tak wiele dobrego wciąż może na nią czekać, nie muszę – nie mam wręcz prawa; to nie moja rola, nie moja powinność – odsłaniać przed nią tego fragmentu świata, który daleki jest od spływających nań w glorii boskich łask i przywilejów, mimo że sama (staram się o tym nie zapominać) wystarczająco dotkliwie została potraktowana przez życie.
Gorzki uśmiech wykwita na mojej twarzy po słowach Westberg. Nigdy świadomie nie nazwałabym samej siebie mądrą – mimo wykształcenia, mimo zajmowanego stanowiska, mimo ilości przewertowanych z ciekawości i z powinności ksiąg, mimo lekcji otrzymanych od życia – nigdy nie czułam się, nie próbowałam nawet udawać, że mogłabym być osobą, do której można byłoby zwrócić się o poradę; której wiedza i doświadczenie stanowiłyby dla kogokolwiek nadrzędną wartość. Dlatego nie zdecydowałam się wykładać na instytucie; dlatego wolałam skryć się w cieniu woluminów, po których zostanie ślad trwalszy niż po mnie.
- Chyba wolę żyć w tej jedynie chwilę dławiącej obawie niż w złudnej nadziei, po której zostałaby ziejąca żalem pustka większa niż Ginnungagap – wyznaję bez cienia skruchy, śledząc uważnie, z nieoczekiwanym strachem, nagły ruch Laili.
Podrywam się w ślad za nią, podążając do uchylonego na anormalnie ciemną ulicę okna. Na tle pogrążonego w przedłużającej się nocy miasta jej twarz wygląda na niezdrowo bladą, a perlące się przy skroniach kropelki potu jedynie wzmagają moje zdenerwowanie. W wymuszającym nerwowość pośpiechu udaję się do kuchni po szklankę zimnej wody. Rozbieganym wzrokiem omiatam jeszcze pomieszczenie w poszukiwaniu choćby kawałka tkaniny, lecz obawa – ta sama naiwna, niemądra obawa, o której przed kilkoma chwilami rozmawiałyśmy – nie pozwala mi zostawić dziewczęcia samego. Przykładam więc w pierwszej chwili chłodne szkło do jej skroni, dopiero później zaciskając drobne, zimne palce Laili na szklance.
- Co się dzieje, kochana?
- Czy gdyby naprawdę… – urywam, zagryzając gwałtownie wargę, świadoma ciężaru konsekwencji słów, jakie wciąż jeszcze chybocą się na czubku języka, niebezpiecznie chętne rozsmakowania się w napiętej wątpliwościami sytuacji. Pod językiem czuję metaliczny posmak sączący się spod rozciętej skóry, gorzką pigułkę prawdy, którą przełknąć muszę za Lailę, by zaniechać niepotrzebnego nam teraz spięcia, by obłaskawić ją ułudą bezpieczeństwa, jak nieufne zwierzę. – Bogowie wiedzą, co jest dla nas najlepsze, prawda? – Mięknę; głos mój traci na wcześniejszej ostrości, wyzbywam się z niego – z siebie – tej niewdzięcznej, podstępnej nuty gniewu, kiedy w podświadomość wnikają włókna wstydu: że przed nią nie powinnam się tak otwierać; że nie powinnam obarczać jej własnym sceptycyzmem. Jest przecież jeszcze taka młoda, tak wiele dobrego wciąż może na nią czekać, nie muszę – nie mam wręcz prawa; to nie moja rola, nie moja powinność – odsłaniać przed nią tego fragmentu świata, który daleki jest od spływających nań w glorii boskich łask i przywilejów, mimo że sama (staram się o tym nie zapominać) wystarczająco dotkliwie została potraktowana przez życie.
Gorzki uśmiech wykwita na mojej twarzy po słowach Westberg. Nigdy świadomie nie nazwałabym samej siebie mądrą – mimo wykształcenia, mimo zajmowanego stanowiska, mimo ilości przewertowanych z ciekawości i z powinności ksiąg, mimo lekcji otrzymanych od życia – nigdy nie czułam się, nie próbowałam nawet udawać, że mogłabym być osobą, do której można byłoby zwrócić się o poradę; której wiedza i doświadczenie stanowiłyby dla kogokolwiek nadrzędną wartość. Dlatego nie zdecydowałam się wykładać na instytucie; dlatego wolałam skryć się w cieniu woluminów, po których zostanie ślad trwalszy niż po mnie.
- Chyba wolę żyć w tej jedynie chwilę dławiącej obawie niż w złudnej nadziei, po której zostałaby ziejąca żalem pustka większa niż Ginnungagap – wyznaję bez cienia skruchy, śledząc uważnie, z nieoczekiwanym strachem, nagły ruch Laili.
Podrywam się w ślad za nią, podążając do uchylonego na anormalnie ciemną ulicę okna. Na tle pogrążonego w przedłużającej się nocy miasta jej twarz wygląda na niezdrowo bladą, a perlące się przy skroniach kropelki potu jedynie wzmagają moje zdenerwowanie. W wymuszającym nerwowość pośpiechu udaję się do kuchni po szklankę zimnej wody. Rozbieganym wzrokiem omiatam jeszcze pomieszczenie w poszukiwaniu choćby kawałka tkaniny, lecz obawa – ta sama naiwna, niemądra obawa, o której przed kilkoma chwilami rozmawiałyśmy – nie pozwala mi zostawić dziewczęcia samego. Przykładam więc w pierwszej chwili chłodne szkło do jej skroni, dopiero później zaciskając drobne, zimne palce Laili na szklance.
- Co się dzieje, kochana?
Nieznajomy
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:58
Chciała napawać innych wiarą, choć sama utraciła swoją.
Nie wierzyła w nic, co miało przynieść komukolwiek pozorną radość z posiadania perspektyw na lepsze jutro. Lawirowała na pograniczu kłamstwa, rozważając wszystko w głębi serca. Miała dość matactw, które pozbawiły ją wszelkiej nadziei, a im dłużej odcinała się od wszystkiego grubą nicią, tym chętniej oddychała z pełnią świadomości.
Spojrzała na Astę, która podzieliła się z rudowłosą swoją wątpliwością. Sama sądziła, że Bogowie okazują im łaskę, o ile ci, bodaj trochę wykazują się szacunkiem, lecz czy taka była prawda? Nie umiała odpowiedzieć, toteż uśmiechnęła się nieznacznie do blondwłosej kobiety, zachwycając się jej nietuzinkową urodą i chcąc wydusić z niej iluzję pozornego szczęścia.
Nie przypuszczała, że już wkrótce to liche uczucie runie i rozbiję się o ostre kamienie, które obmywane przez wodę, oczyszczają porzucone marzenia.
- Doświadczyłaś kiedykolwiek okrucieństwa z ich strony? - spytała, a wargi uniosły się w nikłym uśmiechu. Czuła, że obawy są zasadne, ale nie przyznała się do tego, co trapiło jej duszę przez ostatnich kilkanaście minut. Bombardowana obrazami, traciła rezon. Pewność siebie ulatywała przez palce, zaś każde wypowiedziane słowo przypominało najpiękniejsze kłamstwo, którym chciała karmić każdego.
- Nie powinnaś się zadręczać… Ten dom usłyszał wiele gorzkich słów, które ofiarowali mi ludzie, gdy tego potrzebowali, wiesz? Nie zawsze byłam też tak chętna do pomocy, ale jeśli potrzebujesz się upewnić, mogę spojrzeć w przyszłość - wyjaśniła pospiesznie, nie przyznając się, że wizje pojawiały się też nagle. Uderzały z impetem w postać Laili Westberg, a im dłużej trwała w swym marazmie, tym one przybierały intensywniejszą formę.
Raz po raz zaciskała smukłe palce na wykończeniu parapetu, spoglądając na kwiaty. Nie przyznała się, że świat szybko uwydatni ich słabości, które przyobleczone w czerń, zwiastowały najgorsze. Nie widziała tego, co mogło się przydarzyć mężczyźnie, ale nabierając pewności z każdą chwilą, obawiała się opowiedzieć o rozmytym kolorycie umysłu pannie Mølgaard.
- Ja żyję w takiej pustce od lat - odpowiedziała nagle, osuwając się wzdłuż ściany. Z trudem łapała oddech, jakby jej płuca spętane zostały przez ciężkie łańcuchy, raz po raz zawiązywane silniej. Traciła szansę na trzeźwość, gdy świadomość niemalże konała z upojenia cierpieniem.
Chłód otulił czaszkę rudowłosej, a powieki nagle stały się ciężkie. Z trudem pojęła, czego wymaga od niej Asta, lecz posłusznie zacisnęła smukłe palce na szklance pełnej wody. Brak sił sprawił, że ta wypadła pospiesznie, uderzając z impetem o podłoże. Mokra plama pozostała na jasnym dywanie, a rozmyty wzrok powędrował na piękne oblicze starszej kobiety. Obserwowała ją, wreszcie dotykając opuszkami palców.
- One pojawiają się, kiedy bardzo ich nie chcę, wiesz?- szepnęła niewyraźnie, starając się obdarzyć dawną znajomą ziarenkiem szczerości. - Nie jestem pewna, co widziałam, ale… Wiem, że w tych obrazach pojawiła się postać Ingmara… Wydaje mi się, że… - zawiesiła głos, a chwilę później do reszty opadłą z sił, którą wysyłał z niej parszywy dar, jaki ofiarowała jej babcia. Nieświadomie, być może niechętnie. - Coś mu grozi.
Nie wierzyła w nic, co miało przynieść komukolwiek pozorną radość z posiadania perspektyw na lepsze jutro. Lawirowała na pograniczu kłamstwa, rozważając wszystko w głębi serca. Miała dość matactw, które pozbawiły ją wszelkiej nadziei, a im dłużej odcinała się od wszystkiego grubą nicią, tym chętniej oddychała z pełnią świadomości.
Spojrzała na Astę, która podzieliła się z rudowłosą swoją wątpliwością. Sama sądziła, że Bogowie okazują im łaskę, o ile ci, bodaj trochę wykazują się szacunkiem, lecz czy taka była prawda? Nie umiała odpowiedzieć, toteż uśmiechnęła się nieznacznie do blondwłosej kobiety, zachwycając się jej nietuzinkową urodą i chcąc wydusić z niej iluzję pozornego szczęścia.
Nie przypuszczała, że już wkrótce to liche uczucie runie i rozbiję się o ostre kamienie, które obmywane przez wodę, oczyszczają porzucone marzenia.
- Doświadczyłaś kiedykolwiek okrucieństwa z ich strony? - spytała, a wargi uniosły się w nikłym uśmiechu. Czuła, że obawy są zasadne, ale nie przyznała się do tego, co trapiło jej duszę przez ostatnich kilkanaście minut. Bombardowana obrazami, traciła rezon. Pewność siebie ulatywała przez palce, zaś każde wypowiedziane słowo przypominało najpiękniejsze kłamstwo, którym chciała karmić każdego.
- Nie powinnaś się zadręczać… Ten dom usłyszał wiele gorzkich słów, które ofiarowali mi ludzie, gdy tego potrzebowali, wiesz? Nie zawsze byłam też tak chętna do pomocy, ale jeśli potrzebujesz się upewnić, mogę spojrzeć w przyszłość - wyjaśniła pospiesznie, nie przyznając się, że wizje pojawiały się też nagle. Uderzały z impetem w postać Laili Westberg, a im dłużej trwała w swym marazmie, tym one przybierały intensywniejszą formę.
Raz po raz zaciskała smukłe palce na wykończeniu parapetu, spoglądając na kwiaty. Nie przyznała się, że świat szybko uwydatni ich słabości, które przyobleczone w czerń, zwiastowały najgorsze. Nie widziała tego, co mogło się przydarzyć mężczyźnie, ale nabierając pewności z każdą chwilą, obawiała się opowiedzieć o rozmytym kolorycie umysłu pannie Mølgaard.
- Ja żyję w takiej pustce od lat - odpowiedziała nagle, osuwając się wzdłuż ściany. Z trudem łapała oddech, jakby jej płuca spętane zostały przez ciężkie łańcuchy, raz po raz zawiązywane silniej. Traciła szansę na trzeźwość, gdy świadomość niemalże konała z upojenia cierpieniem.
Chłód otulił czaszkę rudowłosej, a powieki nagle stały się ciężkie. Z trudem pojęła, czego wymaga od niej Asta, lecz posłusznie zacisnęła smukłe palce na szklance pełnej wody. Brak sił sprawił, że ta wypadła pospiesznie, uderzając z impetem o podłoże. Mokra plama pozostała na jasnym dywanie, a rozmyty wzrok powędrował na piękne oblicze starszej kobiety. Obserwowała ją, wreszcie dotykając opuszkami palców.
- One pojawiają się, kiedy bardzo ich nie chcę, wiesz?- szepnęła niewyraźnie, starając się obdarzyć dawną znajomą ziarenkiem szczerości. - Nie jestem pewna, co widziałam, ale… Wiem, że w tych obrazach pojawiła się postać Ingmara… Wydaje mi się, że… - zawiesiła głos, a chwilę później do reszty opadłą z sił, którą wysyłał z niej parszywy dar, jaki ofiarowała jej babcia. Nieświadomie, być może niechętnie. - Coś mu grozi.
Bezimienny
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:59
Okrywam woalem wymownego milczenia wypuszczone z klatki ust, niczym dzikie, spragnione wolności stworzenie, pytanie Laili. Ostatecznie, czegokolwiek doświadczyłabym – lub właśnie nie – ze strony bogów, nie było tym, czym chciałabym, czym powinnam dzielić się z postronnymi osobami, bez względu na to, jak bliskie byłyby mojemu sercu; nie było tym, co chciałabym zrzucać na ramiona innych, będąc, może nieco nierozważnie, w jakimś stopniu egoistycznie, przekonaną, że z otrzymanym od losu – od świata, od boskich dróżniczek – ciężarem mierzyć powinnam się sama, że poza mną, wyłącznie mną, nikt inny nie powinien mieć nigdy wglądu w noszone na co dzień jarzmo. Dlatego w odpowiedzi jestem w stanie posłać Laili równie nikły, co jej, uśmiech – mówiący więcej niż jakiekolwiek słowa, przeszyty solidnymi, trudnymi do zerwania nićmi smutku.
W pamięci pozostaje mi bowiem wyryte bezlitosnym dłutem matczynych słów przekonanie, że dręczącą mnie od lat chorobę ściągnęłam na siebie sama – że to żadna boska kara, że to wcale nie przekleństwo od tych, przed obliczem których matka korzy się co dzień (wszak musiałaby wówczas przyznać, że to konsekwencje również jej czynów, a sobie jako ostatniej ma zawsze cokolwiek do zarzucenia), że to nie Nornom, nie Odynowi, nie Eir powinnam robić wyrzuty, nie ich wypada mi obwiniać za wymykającą się kontroli magię, ale siebie, siebie samą: za krzyki, za wywracanie oczyma, za niesforność i swawole, za zdzieranie kolan do krwi i wykradanie z domowej biblioteczki podręczników z niestosownymi dla dziewczynek treściami, za dystansowanie się względem rodzicielki i za brak trzymania języka za zębami. Zbyt długo zajęło mi wyperswadowanie samej sobie, że w tym trudnym równaniu jestem wyłącznie wynikiem, wypadkową zbyt wielu czynników, na które bezpośrednio wcale nie miałam wpływu, które zagarnęły sobie mnie bez przyzwolenia; zbyt długo trwało, nim odpowiedzialnością za zastały mnie stan rzeczy obarczyłam bogów – i zbyt długo trwa proces, w którym pozbywam się pochłaniających mnie wyrzutów sumienia za sprzeniewierzanie się najwyższym.
- Ostrze tych słów bynajmniej nie miało być zwrócone ku tobie, Lailo – zapewniam z żalem, nie potrafię bowiem zrozumieć, dlaczego to ona miałaby być adresatem jakiejkolwiek goryczy zbierającej się w ludziach liczących, że zapisana im przyszłość będzie tą, jaką sobie uroili; dlaczego to ona, nie zaś faktyczni jej kreatorzy, pojona miałaby być piołunem cudzego rozczarowania.
Uprzejme słowa odmowy na jej propozycję już formują się na końcu mojego języka, nie potrafię jednak ich wypowiedzieć. Jakkolwiek wydaje się to skrajnie nieodpowiedzialne, zajrzenie za zasłonę oddzielającą mnie od przyszłości kusi niczym błędne ogniki, a świadomość pozbycia się ciężaru niepewności – czymkolwiek miałaby zostać w zamian zapełniona – niemal rwie się ku poznaniu choćby strzępka prawdy. Milczę jednak, zakładając ciekawości kaganiec cierpliwości, widząc jak samopoczucie Laili gwałtownie ulega zmianie. Nie trzeba mi pośpiechu, wszystko, jak zawsze otrzymam we właściwym czasie.
Wzdrygam się, kiedy szklanka wypada jej z dłoni, a ja nie potrafię w porę jej pochwycić. Mimowolnie zaciskam palce, wbijając w skórę paznokcie, byleby dać ujście wzbierającym emocjom.
- Może to jest właśnie sedno problemu? Może nie powinnaś… Słucham? – Czuję, jak zawiązujący się we mnie od jakiegoś czasu węzeł zacisnął się gwałtownie, odbierając mi czucie w kończynach. Nogi uginają się pode mną i opadam tuż obok Laili, sięgając dłonią ku zasłaniającym jej twarz rudym kosmykom. W przedłużającym się milczeniu zaczesuję jej pukle za uszy, odsłaniając przemęczone oblicze. – Co takiego widziałaś? – Pytanie pozbawione jest jakichkolwiek emocji, mam wrażenie że wcale nie ja je wypowiadam, ale że napływa z otoczenia, sącząc się przez uchylone okno.
W pamięci pozostaje mi bowiem wyryte bezlitosnym dłutem matczynych słów przekonanie, że dręczącą mnie od lat chorobę ściągnęłam na siebie sama – że to żadna boska kara, że to wcale nie przekleństwo od tych, przed obliczem których matka korzy się co dzień (wszak musiałaby wówczas przyznać, że to konsekwencje również jej czynów, a sobie jako ostatniej ma zawsze cokolwiek do zarzucenia), że to nie Nornom, nie Odynowi, nie Eir powinnam robić wyrzuty, nie ich wypada mi obwiniać za wymykającą się kontroli magię, ale siebie, siebie samą: za krzyki, za wywracanie oczyma, za niesforność i swawole, za zdzieranie kolan do krwi i wykradanie z domowej biblioteczki podręczników z niestosownymi dla dziewczynek treściami, za dystansowanie się względem rodzicielki i za brak trzymania języka za zębami. Zbyt długo zajęło mi wyperswadowanie samej sobie, że w tym trudnym równaniu jestem wyłącznie wynikiem, wypadkową zbyt wielu czynników, na które bezpośrednio wcale nie miałam wpływu, które zagarnęły sobie mnie bez przyzwolenia; zbyt długo trwało, nim odpowiedzialnością za zastały mnie stan rzeczy obarczyłam bogów – i zbyt długo trwa proces, w którym pozbywam się pochłaniających mnie wyrzutów sumienia za sprzeniewierzanie się najwyższym.
- Ostrze tych słów bynajmniej nie miało być zwrócone ku tobie, Lailo – zapewniam z żalem, nie potrafię bowiem zrozumieć, dlaczego to ona miałaby być adresatem jakiejkolwiek goryczy zbierającej się w ludziach liczących, że zapisana im przyszłość będzie tą, jaką sobie uroili; dlaczego to ona, nie zaś faktyczni jej kreatorzy, pojona miałaby być piołunem cudzego rozczarowania.
Uprzejme słowa odmowy na jej propozycję już formują się na końcu mojego języka, nie potrafię jednak ich wypowiedzieć. Jakkolwiek wydaje się to skrajnie nieodpowiedzialne, zajrzenie za zasłonę oddzielającą mnie od przyszłości kusi niczym błędne ogniki, a świadomość pozbycia się ciężaru niepewności – czymkolwiek miałaby zostać w zamian zapełniona – niemal rwie się ku poznaniu choćby strzępka prawdy. Milczę jednak, zakładając ciekawości kaganiec cierpliwości, widząc jak samopoczucie Laili gwałtownie ulega zmianie. Nie trzeba mi pośpiechu, wszystko, jak zawsze otrzymam we właściwym czasie.
Wzdrygam się, kiedy szklanka wypada jej z dłoni, a ja nie potrafię w porę jej pochwycić. Mimowolnie zaciskam palce, wbijając w skórę paznokcie, byleby dać ujście wzbierającym emocjom.
- Może to jest właśnie sedno problemu? Może nie powinnaś… Słucham? – Czuję, jak zawiązujący się we mnie od jakiegoś czasu węzeł zacisnął się gwałtownie, odbierając mi czucie w kończynach. Nogi uginają się pode mną i opadam tuż obok Laili, sięgając dłonią ku zasłaniającym jej twarz rudym kosmykom. W przedłużającym się milczeniu zaczesuję jej pukle za uszy, odsłaniając przemęczone oblicze. – Co takiego widziałaś? – Pytanie pozbawione jest jakichkolwiek emocji, mam wrażenie że wcale nie ja je wypowiadam, ale że napływa z otoczenia, sącząc się przez uchylone okno.
Nieznajomy
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:59
Serce uderzało gwałtownie, kiedy myśli raz po raz rozlewały się po ścianach czaszki.
Dłonie drżały, a wargi wyginały się w grymasie, jakby tylko on mógł jasno ukazać, co czuła w sobie, choć w rzeczywistości nigdy nie dała się poznać, tak jak ktokolwiek mógł sądzić. Zamknęła się za delikatną powłoką enigmatycznego muru, który otaczał jej wątłą sylwetkę.
Asta zdawała się być jednak inna.
Dotarła głębiej i bardziej, dlatego Laila Westberg tak mocno lękała się wizji, które niemalże z impetem pojawiły się w umyśle młodziutkiej kobiety. Nie kontrolowała tego, a ból wypełniający ją całą stał się niemalże nie do wytrzymania. Walczyła z nim, łaknąc pozoru normalności, toteż stawiała opór, kiedy obrazy były coraz wyraźniejsze, a ona nie pojmowała ich sensu. Lęk sparaliżował ją w pełni, dlatego tęczówki nie lgnęły do spojrzenia blondwłosej przyjaciółki, która zdawała się być równie przerażona.
Strach musiał jednak nadejść szybciej, jakby dobijał się do drzwi, dewastując je długimi szponami, które zacisnąć miały się na łabędziej szyi rudowłosej.
W pomieszczeniu zrobiło się nagle gorąco. Powietrze wpadało przez cieniutkie szczeliny między drzwiami, choć żadna z nich nie czuła chłodu. Oddechy kobiet spłyciły się bardziej niż powinny, a słowa, które padały spomiędzy warg Mølgaard stały się dla artystki odległe. Palce wykręcały się, a zęby w przykrej pieszczocie rozcinały cienką tkaninę ust. Metaliczny posmak krwi osiadł na języku, przez co skupienie na malowidłach podświadomości odchodziły w niepamięć.
Pytania wyciągnęły ją z letargu, który rozpłynął się niczym mgła. Spoglądała z ogromem wyrzutów sumienia na przepiękne oblicze starszego dziewczęcia, nie chcąc (nie mogąc) zadawać jej ciosu, który zapewne rozerwałby serce na strzępy. Trzymała je w swoich drobnych dłoniach, tak usilnie starając się nie zaciskać na życiodajnym mięśniu, które zapewne teraz pędziło w gwałtowności.
Spokój był jednak pozorny.
Obrazy na nowo zaczęły się pokrywać. Pojawiały się jeden za drugim, nachodząc na siebie i zadając Westberg coraz więcej bólu, który paraliżował jej ciało. Z trudem oddychała, nie mogąc okiełznać absurdu wizji, które przejęły nad zeń kontrolę.
- To wszystko jest straszne, Asto, przerażające… – wydukała, choć głos grzązł jej w gardle. - Widziałam go zakrwawionego… – łzy zebrały się w kącikach kobiecych oczu, gdy kobiece spojrzenia się skrzyżowały. Czuła niemoc i nawarstwiającą się panikę, która tak skrupulatnie wypełniała ją całą, jakby żadne ze szczęśliwych emocji miało się już nie pojawić. - Widziałam... Widziałam zapłakaną ciebie. Pakowałaś jego rzeczy… – nie umiała mówić w ten sposób, lecz Asta zasługiwała na bolesną prawdę. Mogły odmienić los, a przynajmniej naiwność Laili nakazywała postępowanie w ten sposób, ufając że Ingmar może być bezpieczny, a Mølgaard szczęśliwa.
- To na pewno nic nie znaczy… – jęknęła żałośnie, pozwalając łzom spłynąć po bladych polikach.
Dłonie drżały, a wargi wyginały się w grymasie, jakby tylko on mógł jasno ukazać, co czuła w sobie, choć w rzeczywistości nigdy nie dała się poznać, tak jak ktokolwiek mógł sądzić. Zamknęła się za delikatną powłoką enigmatycznego muru, który otaczał jej wątłą sylwetkę.
Asta zdawała się być jednak inna.
Dotarła głębiej i bardziej, dlatego Laila Westberg tak mocno lękała się wizji, które niemalże z impetem pojawiły się w umyśle młodziutkiej kobiety. Nie kontrolowała tego, a ból wypełniający ją całą stał się niemalże nie do wytrzymania. Walczyła z nim, łaknąc pozoru normalności, toteż stawiała opór, kiedy obrazy były coraz wyraźniejsze, a ona nie pojmowała ich sensu. Lęk sparaliżował ją w pełni, dlatego tęczówki nie lgnęły do spojrzenia blondwłosej przyjaciółki, która zdawała się być równie przerażona.
Strach musiał jednak nadejść szybciej, jakby dobijał się do drzwi, dewastując je długimi szponami, które zacisnąć miały się na łabędziej szyi rudowłosej.
W pomieszczeniu zrobiło się nagle gorąco. Powietrze wpadało przez cieniutkie szczeliny między drzwiami, choć żadna z nich nie czuła chłodu. Oddechy kobiet spłyciły się bardziej niż powinny, a słowa, które padały spomiędzy warg Mølgaard stały się dla artystki odległe. Palce wykręcały się, a zęby w przykrej pieszczocie rozcinały cienką tkaninę ust. Metaliczny posmak krwi osiadł na języku, przez co skupienie na malowidłach podświadomości odchodziły w niepamięć.
Pytania wyciągnęły ją z letargu, który rozpłynął się niczym mgła. Spoglądała z ogromem wyrzutów sumienia na przepiękne oblicze starszego dziewczęcia, nie chcąc (nie mogąc) zadawać jej ciosu, który zapewne rozerwałby serce na strzępy. Trzymała je w swoich drobnych dłoniach, tak usilnie starając się nie zaciskać na życiodajnym mięśniu, które zapewne teraz pędziło w gwałtowności.
Spokój był jednak pozorny.
Obrazy na nowo zaczęły się pokrywać. Pojawiały się jeden za drugim, nachodząc na siebie i zadając Westberg coraz więcej bólu, który paraliżował jej ciało. Z trudem oddychała, nie mogąc okiełznać absurdu wizji, które przejęły nad zeń kontrolę.
- To wszystko jest straszne, Asto, przerażające… – wydukała, choć głos grzązł jej w gardle. - Widziałam go zakrwawionego… – łzy zebrały się w kącikach kobiecych oczu, gdy kobiece spojrzenia się skrzyżowały. Czuła niemoc i nawarstwiającą się panikę, która tak skrupulatnie wypełniała ją całą, jakby żadne ze szczęśliwych emocji miało się już nie pojawić. - Widziałam... Widziałam zapłakaną ciebie. Pakowałaś jego rzeczy… – nie umiała mówić w ten sposób, lecz Asta zasługiwała na bolesną prawdę. Mogły odmienić los, a przynajmniej naiwność Laili nakazywała postępowanie w ten sposób, ufając że Ingmar może być bezpieczny, a Mølgaard szczęśliwa.
- To na pewno nic nie znaczy… – jęknęła żałośnie, pozwalając łzom spłynąć po bladych polikach.
Bezimienny
Re: 07.11.2000 – Salon – Nieznajomy: L. Westberg & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 21:59
Mierzi mnie poczucie bezradności – kiedy, mimo bycia bezpośrednim świadkiem cudzej krzywdy, nie jestem w stanie niczego zrobić; kiedy los zamyka mi tuż przed nosem wszystkie drzwi, przez które mogłabym przejść, by znaleźć rozsądne rozwiązanie kryzysowej sytuacji; kiedy jestem w stanie jedynie bezsilnie przyglądać się, jak czyjś świat kruszeje i rozpada się. Mierzi mnie, że mimo chęci pomocy, zbyt często nie wiem, nie mam pojęcia, jak jej udzielić – że wszystkie lata spędzone na wertowaniu przeżartych zębem czasu ksiąg, że każda chwila poświęcona na wodzeniu palcem po pełnych mądrości tekstach wiekowych woluminów, że cotygodniowe wściubianie nosa do każdej z mijanych księgarń w poszukiwaniu kolejnych wydawniczych nowości mających poszerzyć horyzonty mojej wiedzy, w jednym momencie zdają się nic niewartym wysiłkiem i zwyczajnym zmarnotrawieniem całego tego czasu.
Ostrożnie, nie spuszczając czujnego wzroku z poznaczonej spazmami bólu twarzy Laili, sięgam po opuszczoną przez nią szklankę, w której drobinki – okrągłe, przezroczyste paciorki – wody utrzymują się wyłącznie na jej ściankach. Szkło wciąż jednak pozostaje chłodne, kąsane sączącym się przez okno zimnym powietrzem, z powodzeniem studzi więc rozpaloną skórę völvy. Nie sądzę, by był to wystarczający krok do uśmierzenia jej bólu i wyprowadzenia ze znajdującego się stanu, boję się jednak podejmować jakiekolwiek gwałtowniejsze działania, nim rozszalałe od emocji serce Westberg nie uspokoi się chociaż trochę, nim oddech się nie wyrówna, nim szkliste spojrzenie nie przybierze znów bardziej matowego wyglądu.
- Oczywiście… Oczywiście, że to nic… To nic nie znaczy. – Głos mi drży; drżą mi ręce, a palce coraz mocniej zaciskają się na kruchym szkle, opuszki zaczynają bieleć, jakby chciały się stopić ze ściankami szklanki, jakby przeniknięcie do ich wnętrza mogło sprawić, że sączące się z ust Laili słowa zatopią się wraz z nimi we wnętrzu przedmiotu, wnikną w gładką fakturę naczynia, więżąc się bezpowrotnie w szklanej tafli – pozostając wyłącznie głuchym, na pewno nic nie znaczącym, echem bolesnych wizji wyroczni.
Podświadomość i reakcje Laili podpowiadają mi, że przyjaciółka nie zdradza całej prawdy o zasnuwających jej umysł obrazach, nie mam jednak serca ani śmiałości, by drążyć tę kwestię. Opuszkiem kciuka ścieram z kobiecej twarzy wolno toczące się łzy, powtarzając kojąco – starając się oszukać siebie i ją – że wizja to nic takiego; że wyrwane z kontekstu obrazy nie muszą być tym, czym wydają się w pierwszej chwili; że wszystko będzie w porządku. Z pietyzmem odkładam szklankę na bok, by palcami wolnej ręki na wciąż rozpalonym ciele Westberg nakreślić runę durisaz w nadziei, że magia runiczna choć w drobnym stopniu zapewni jej bezpieczeństwo przed napływem kolejnych obrazów.
- Chodź, moja droga. Usiądź i spróbuj dokończyć napar. – Pomagam jej wstać, doprowadzając do stolika, przy którym zaparzona herbata zdążyła już wystygnąć i nabrać intensywniejszej barwy – a może to wszystko wokół niespodziewanie się wyostrzyło, starając sprostać nagle wytężonym zmysłom. – Ja tymczasem sprowadzę medyków i… Lailo, nie próbuj protestować, nie zostawię cię w tym stanie – dodaję tonem nie znoszącym sprzeciwu, wiem jednak, że wcale nie brzmię pewnie, w głosie wciąż wyczuwalne jest drżenie i napięcie. Nerwy nie pozwalają mi skorzystać z jedynej, najszybciej w tym przypadku możliwości – nie potrafiłabym zaryzykować teleportacji naszej dwójki nawet w tak nieodległe miejsce, jak róg sąsiedniej ulicy, nie wspominając o szpitalu imienia Alberta Lindgrena. Decyduję się więc posłać sokoła z lakoniczną informacją o ataku choroby genetycznej i potrzebie udzielenia natychmiastowej pomocy.
Każda kolejna minuta oczekiwania wprowadza w coraz większe rozdrażnienie, sprawiając że w myślach raz po raz odtwarzam wypowiedziane przez Lailę sentencje, starając się nadać im jakikolwiek sens, próbując odgadnąć znaczenie widzianych przez nią obrazów, pomijając ten najbardziej prawdopodobny, niezawoalowany niczym aspekt. Gwałtowne, mocne stukanie do drzwi podrywa moje serce, zmuszając na krótką chwilę do jeszcze prędszego galopu, nim uprzytamniam sobie, że zbite deski oddzielają mnie jedynie od przybyłych sanitariuszy. Nie jestem wiele spokojniejsza, przekazując dziewczynę pod ich opiekę, solennie zapewniam jednak przyjaciółkę, że odwiedzę ją tak prędko, jak tylko będzie to możliwe.
Laila i Asta z tematu
Ostrożnie, nie spuszczając czujnego wzroku z poznaczonej spazmami bólu twarzy Laili, sięgam po opuszczoną przez nią szklankę, w której drobinki – okrągłe, przezroczyste paciorki – wody utrzymują się wyłącznie na jej ściankach. Szkło wciąż jednak pozostaje chłodne, kąsane sączącym się przez okno zimnym powietrzem, z powodzeniem studzi więc rozpaloną skórę völvy. Nie sądzę, by był to wystarczający krok do uśmierzenia jej bólu i wyprowadzenia ze znajdującego się stanu, boję się jednak podejmować jakiekolwiek gwałtowniejsze działania, nim rozszalałe od emocji serce Westberg nie uspokoi się chociaż trochę, nim oddech się nie wyrówna, nim szkliste spojrzenie nie przybierze znów bardziej matowego wyglądu.
- Oczywiście… Oczywiście, że to nic… To nic nie znaczy. – Głos mi drży; drżą mi ręce, a palce coraz mocniej zaciskają się na kruchym szkle, opuszki zaczynają bieleć, jakby chciały się stopić ze ściankami szklanki, jakby przeniknięcie do ich wnętrza mogło sprawić, że sączące się z ust Laili słowa zatopią się wraz z nimi we wnętrzu przedmiotu, wnikną w gładką fakturę naczynia, więżąc się bezpowrotnie w szklanej tafli – pozostając wyłącznie głuchym, na pewno nic nie znaczącym, echem bolesnych wizji wyroczni.
Podświadomość i reakcje Laili podpowiadają mi, że przyjaciółka nie zdradza całej prawdy o zasnuwających jej umysł obrazach, nie mam jednak serca ani śmiałości, by drążyć tę kwestię. Opuszkiem kciuka ścieram z kobiecej twarzy wolno toczące się łzy, powtarzając kojąco – starając się oszukać siebie i ją – że wizja to nic takiego; że wyrwane z kontekstu obrazy nie muszą być tym, czym wydają się w pierwszej chwili; że wszystko będzie w porządku. Z pietyzmem odkładam szklankę na bok, by palcami wolnej ręki na wciąż rozpalonym ciele Westberg nakreślić runę durisaz w nadziei, że magia runiczna choć w drobnym stopniu zapewni jej bezpieczeństwo przed napływem kolejnych obrazów.
- Chodź, moja droga. Usiądź i spróbuj dokończyć napar. – Pomagam jej wstać, doprowadzając do stolika, przy którym zaparzona herbata zdążyła już wystygnąć i nabrać intensywniejszej barwy – a może to wszystko wokół niespodziewanie się wyostrzyło, starając sprostać nagle wytężonym zmysłom. – Ja tymczasem sprowadzę medyków i… Lailo, nie próbuj protestować, nie zostawię cię w tym stanie – dodaję tonem nie znoszącym sprzeciwu, wiem jednak, że wcale nie brzmię pewnie, w głosie wciąż wyczuwalne jest drżenie i napięcie. Nerwy nie pozwalają mi skorzystać z jedynej, najszybciej w tym przypadku możliwości – nie potrafiłabym zaryzykować teleportacji naszej dwójki nawet w tak nieodległe miejsce, jak róg sąsiedniej ulicy, nie wspominając o szpitalu imienia Alberta Lindgrena. Decyduję się więc posłać sokoła z lakoniczną informacją o ataku choroby genetycznej i potrzebie udzielenia natychmiastowej pomocy.
Każda kolejna minuta oczekiwania wprowadza w coraz większe rozdrażnienie, sprawiając że w myślach raz po raz odtwarzam wypowiedziane przez Lailę sentencje, starając się nadać im jakikolwiek sens, próbując odgadnąć znaczenie widzianych przez nią obrazów, pomijając ten najbardziej prawdopodobny, niezawoalowany niczym aspekt. Gwałtowne, mocne stukanie do drzwi podrywa moje serce, zmuszając na krótką chwilę do jeszcze prędszego galopu, nim uprzytamniam sobie, że zbite deski oddzielają mnie jedynie od przybyłych sanitariuszy. Nie jestem wiele spokojniejsza, przekazując dziewczynę pod ich opiekę, solennie zapewniam jednak przyjaciółkę, że odwiedzę ją tak prędko, jak tylko będzie to możliwe.
Laila i Asta z tematu