:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard
2 posters
Bezimienny
13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:41
13.12.2000
Do domu. Do domu. Wracajmy do domu.
Ta jedna myśl kotłuje mi się w głowie, obija się nieznośnie — niemal rozpaczliwie — o ściany umysłu z zawziętością uwięzionego w klatce zwierzęcia, już od chwili, kiedy napierający tłum świątecznej, chaotycznej procesji wciągnął nas w przepływającą placem aż do świątyni rzekę; kiedy pierwsze obce ciepło, obce dłonie, obce oddechy trącały, łaskotały, zakleszczały się na moim ciele. To ona sprawia, że mimo coraz zuchwalej szczypiącego mnie mrozu, mimo chłodu przenikającego przez warstwy materiału, przez skórę, sięgającego aż do kości, powodującego że każdy kolejny krok — coraz dalej od placu, coraz bliżej kamienicy położonej w okolicach nabrzeżnej promenady — jest sztywniejszy i mniej pewniejszy, uparcie brnę dalej, starając się za wszelką cenę nadążyć za Gertem, nie próbując w żaden sposób dawać mu do zrozumienia, że może być mi ciężko dopasować się do jego o wiele dłuższych kroków, które teraz, bardziej niż cokolwiek innego, są mi jedyną nadzieją na to, że z powrotem w mieszkaniu będę szybciej, już za chwilę. To tej myśli uczepiam się kurczowo, skupiając na niej absolutnie całą uwagę i ponownie — dość nieświadomie — doprowadzając do tego, że drogę powrotną znów przemierzamy w milczeniu, zaskakująco dużo bardziej uciążliwym niż poprzednio.
Zmęczenie odczuwam dopiero, kiedy przychodzi wspiąć mi się po schodach na czwarte piętro. Wycieńczone wcześniej narzuconym niemalże morderczym tempem marszu nogi uginają się pode mną zwodniczo: bardziej i bardziej z każdym stopniem, który pokonuję, wymuszając przytrzymywanie się poręczy co kilka kroków. Sparzona dłoń daje o sobie znać za każdym razem, kiedy skóra styka się z chłodną powierzchnią wytartego setkami rąk drewna, ale dzielnie zaciskam zęby, próbując zachować pozory, że — jak solennie go zapewniłam — naprawdę nic mi nie jest i nie ma potrzeby, żeby się przejmował.
Sama natomiast zaczynam przejmować się stanem własnego mieszkania, nagle uświadamiając sobie, w jak bardzo opłakanym stanie je zostawiłam. Chyba dlatego nie od razu zapalam światło, kiedy drzwi w końcu uchylają się zapraszająco; chyba dlatego z dłonią na klamce waham się, o kilka sekund za długo studiując bez słowa fakturę drzwi. Zagryzając wargę, przestępuję jednak przez próg, wreszcie odwracając się do Gerta z drżącym niepewnie na wargach uśmiechem i, chowając się za szeroko już otwartymi drzwiami, skinieniem głowy zapraszam go do środka.
Jasność spływająca na każdy, barbarzyńsko odsłonięty przez nią kąt, obnaża skalę dotychczasowego, dwutygodniowego zaniedbania, które, będąc na miejscu, nadzwyczaj skutecznie udawało mi się ignorować. Teraz, kiedy aż nazbyt wyraźnie rzucają mi się w oczy nadpalone drzwi szafy, nie mogę już nawet udawać, że odkładane, zamiatane pod dywan nieświadomości w ciągu ostatnich dni problemy nie istnieją.
— Aberracje magiczne — wyjaśniam lakonicznie, ze wstydem (powstrzymującym mnie od zerknięcia na olbrzyma i sprawdzenia jego reakcji, bo domyślam się, jaka jest) wybijającym się ponad pozorną obojętność, kiedy kolejny raz, jakby nigdy nic, przechodzę obok poczynionych przez siebie zniszczeń. Chociaż od pierwszej, jasno postawionej diagnozy — wyroku, jak za każdym razem przypominała mi matka — minęło przeszło dwadzieścia trzy lata, wciąż nie nauczyłam się, że nie powinnam czuć upokorzenia; że to nie moja wina i że robię wszystko, absolutnie wszystko, by do minimum ograniczyć fatalne konsekwencje własnego defektu.
Kiedyś usilnie chciałam wierzyć, że jeśli nie będę mówiła o problemie, ten nie będzie istniał; że zaniknie, jak nieużywane mięśnie. Czas skutecznie zweryfikował moje podejście, ukazując że w tym przypadku myślenie życzeniowe w ogóle nie ma zastosowania. Problem nie znikał, nie stawał się mniejszy ani bardziej przyjazny. Nie było i nie ma reguły odpowiadającej za pojawianie się ataków; niekiedy tylko wydaje mi się, że zależą od gromadzących się we mnie emocji albo ich braku, by zaraz znów przekonać się, że między jednym, a drugim nie ma jakiejkolwiek zależności.
— Dziękuję, Gercie Molanderze — odzywam się ponownie, w końcu odwracając się w jego stronę. Wiem, że powinnam czuć większy wstyd, na tak absurdalne emocje nie mam jednak ani trochę siły. — Zostaw je… Gdziekolwiek. Wszędzie i tak jest tak samo. — Pozwalam sobie nawet na cień uśmiechu, nim na powrót poważnieję. — Nie chcę cię zatrzymywać, bo na pewno masz z kim spędzić ten wieczór, ale pozwól sobie chociaż zrobić coś ciepłego do picia. Musiałeś przemarznąć — mówię z troską, w międzyczasie zrzucając z ramion płaszcz i chaotycznie pozbywając się butów. Dopiero po chwili orientuję się, że jako potomek olbrzymów, może wcale nie tak bardzo odczuł skąpanie w lodowatym strumieniu. Mimo to dopytuję, kierując się do kuchni.— Chcesz kawy? Herbaty? Glöggu? A może czekolady?
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:41
Nie protestował, czując, że pewna granica została przekroczona, a napierający tłum zaczynał przypominać niegościnną masę kotłujących się istnień. Sam odczuwał nieznaczne przytłoczenie, lecz wszystko obserwował przecież z dość dużej wysokości. Drogę znał już całkiem dobrze, zapamiętał ją za pierwszym razem – przyzwyczajony do odnajdywania właściwego kierunku w gęstych lasach, topografię miasta chwytał jeszcze szybciej. Kiedy zamajaczyła im na horyzoncie kamienica, w której mieszkała Asta, poczuł spięcie, nie do końca przekonany, czy powinien iść dalej, lecz nie miał czasu na kolejne myśli, gdyż narzucone tempo marszu zmuszało do szybkiego zanurzenia się w murach budowli.
Tkwił przez chwilę na progu, nim schylił się i przeszedł przez korytarz. W pierwszym odruchu nie zrozumiał uwagi rzuconej dość oszczędnie, jednak widok szafy uświadomił mu, dlaczego tłumaczenie w ogóle padło. Wcześniej nic nie podejrzewał, być może zdawała się dość powściągliwa w momentach, kiedy rzucała zaklęcia, jednak nie wywnioskował nic ponad ostrożność. Teraz jednak nie odniósł się do jej słów, sądząc, że ważniejsze jest przyjęcie ich bez jakiegokolwiek komentowania. Nie był przekonany bowiem, że kiedykolwiek i jakiekolwiek słowa wyrażające głębokie współczucie były właściwe. Sam bardzo ich nie lubił, choć jego własna przypadłość nie była schorzeniem. Wszak wciąż; z aberracjami, czy z genem olbrzyma, byli istotami czującymi, pozbawionymi winy za to, czym obarczyli ich bogowie. Wbił spojrzenie w kobiece plecy. To przecież nic nie zmieniło, wciąż pozostawała Astą, której obecność wprawiała go w przedziwną radość i lekkość.
Rozejrzał się, by odnaleźć miejsce najodpowiedniejsze do składowania gałązek. Było ich całkiem sporo, gdyż niósł dwa naręcza: to, które kupiła Asta i to, które sam wybrał, by przyozdobić pokój przed zbliżającym się Jul. Po chwili konsternacji, ułożył je bezpiecznie przy ścianie, by nie zagrodziły drogi do pozostałych pomieszczeń. Zsunął buty, po czym rozpiął płaszcz i rozsupłał szalik.
— Nie, znaczy tak, znaczy… niezupełnie — zaczął rzucać, szybko rozważając, co właściwie powinien jej odpowiedzieć, aby było odpowiednio: niezbyt entuzjastycznie, ale też niezbyt oschle. Nie miał zupełnie nic przeciwko pozostaniu jeszcze chwilę, nawet jeśli wciąż czuł na plecach drapowatość gęsiej skórki wywołanej przytłaczającym poczuciem, że wcale nie był tu osobą pierwszej potrzeby. Znów wchodził w miejsce, do którego nie miał prawa się przeciskać, zagarniając resztki jej prywatności. Myślał, czy nie zrobiła tego z grzeczności, nie chcąc go zbyć zbyt wyraźnie, lecz nie miał odwagi, aby zawrócić spod drzwi, kiedy jeszcze mieszkanie pozostawało skąpane w ciemnościach grudniowego wieczoru. Ponadto pojawiła się w nim jeszcze jedna myśl – odkąd się poznali, wciąż panicznie się przed wszystkim wymawiał, przepraszał, próbował w jakiś sposób wynagrodzić swój brak elegancji i kiepskie początki. Wciąż tkwiło w nim poczucie winy sprowadzające do parteru, stawiające w roli ofiary i niezdarnej istoty. Uciekał, choć przecież wcale tego nie chciał, a każda kolejna minuta, którą mógł poświęcić kobiecie, była dla niego czasem wyjątkowym. Działał zupełnie nielogicznie i musiał przyznać, że zagalopował się nieco, bo przecież nie miał nigdy złych intencji. Ciągła ucieczka i udawanie, zastanawianie się nad doborem słów, blokowało mu możliwość rozwinięcia pełni kontaktu. Siostra mówiła mu przecież coś o tym, by postępował według własnych odczuć, i że to, czego pragnął nie było czymś głupim. Tak to zapamiętał i chyba dlatego, kiwnął bardziej zdecydowanie głową, wyrażając chęć pozostania w mieszkaniu.
— Chętnie się czegoś napiję — Alkoholu raczej nie powinien wybierać? Nie dzisiaj i nie w takich okolicznościach, choć może niepotrzebnie aż tak bardzo się zastanawiał, skoro przecież zapytała? Po chwilowej pewności pojawiły się liczne rozgałęzienia wątpliwości. Znów się zapomniał, niewiele było potrzeba. Może kawa? Za późno? Wolał jednak neutralność, przynajmniej na ten moment. — Poproszę czekoladę, ale ty też zrobisz dla siebie, prawda? Powinnaś również się rozgrzać — zauważył troskliwie, rozsiadając się tymczasowo na dywanie przy kanapie. Każdy ruch wykonywał dość ostrożnie, aby nie zdemolować nic we wnętrzu. Objął nogi ramionami, układając policzek na kolanie. Rękę wciąż miał jeszcze wilgotną, lecz przestał odczuwać jakikolwiek ziąb. Dostatecznie wytrzymały, nie był tak podatny na nieprzystępne warunki pogodowe, czym nie mogli poszczycić się zwykli ludzie. Cicho śledził wnętrze salonu – dopiero teraz dostrzegł, że rzeczy w nim są dość niedbale porozrzucane. Nigdy nie przywiązywał ogromnej uwagi do porządku, lecz nawet teraz, i nie tylko przez rozgardiasz, wyczuwał wyraźnie przytłaczającą atmosferę. Więc to tu codziennie wracała i tu spędziła ostatnie dni, kiedy nie widział jej w bibliotece. Wszystko powoli układało się w jeden, mało optymistyczny obraz, który sprawiał, że niewidzialna ręka zacisnęła się na jego gardle i wydusiła resztki powietrza z nerwowo unoszącej się klatki piersiowej. Chciał dla Asty zrobić coś jeszcze, by w jakikolwiek sposób rozgonić czarne chmury nagromadzone nad głową, choć realnie nie miał takiej siły, by naprawić tragedię trawiącą jej duszę. Czekając na jej powrót, wziął w dłonie zakupioną pozytywkę i nakręcił dokładnie mechanizm, ponownie uwalniając znajomą melodię. Teraz jednak nie śpiewał, tylko patrzył w kierunku swojej towarzyszki. Powinien był robić to, co czuł, nie powinien twierdzić, że to głupie. — Asto? Może… — zaczął wreszcie, wzbijając się ponad mechaniczną melodię. — Może mógłbym ci jakoś jeszcze pomóc? Ułożyć gałązki? Rozwiesić na nich ozdoby. Moja mama zawsze powtarza, że Jul ma wtedy sens, kiedy dzieli się obowiązki z ludźmi życzliwymi, bliskimi; kiedy nie czyni się przygotowań samotnie, bo to nie o to chodzi w świętach. To jak z gwiazdą na Placu Centralnym dzisiaj. Samemu byłoby trudno, ale razem… — zawiesił głos w niepewnym oczekiwaniu. Nie musiała się zgodzić, lecz chciał, żeby zrozumiała, iż on jest gotowy, by pomóc raz jeszcze.
Tkwił przez chwilę na progu, nim schylił się i przeszedł przez korytarz. W pierwszym odruchu nie zrozumiał uwagi rzuconej dość oszczędnie, jednak widok szafy uświadomił mu, dlaczego tłumaczenie w ogóle padło. Wcześniej nic nie podejrzewał, być może zdawała się dość powściągliwa w momentach, kiedy rzucała zaklęcia, jednak nie wywnioskował nic ponad ostrożność. Teraz jednak nie odniósł się do jej słów, sądząc, że ważniejsze jest przyjęcie ich bez jakiegokolwiek komentowania. Nie był przekonany bowiem, że kiedykolwiek i jakiekolwiek słowa wyrażające głębokie współczucie były właściwe. Sam bardzo ich nie lubił, choć jego własna przypadłość nie była schorzeniem. Wszak wciąż; z aberracjami, czy z genem olbrzyma, byli istotami czującymi, pozbawionymi winy za to, czym obarczyli ich bogowie. Wbił spojrzenie w kobiece plecy. To przecież nic nie zmieniło, wciąż pozostawała Astą, której obecność wprawiała go w przedziwną radość i lekkość.
Rozejrzał się, by odnaleźć miejsce najodpowiedniejsze do składowania gałązek. Było ich całkiem sporo, gdyż niósł dwa naręcza: to, które kupiła Asta i to, które sam wybrał, by przyozdobić pokój przed zbliżającym się Jul. Po chwili konsternacji, ułożył je bezpiecznie przy ścianie, by nie zagrodziły drogi do pozostałych pomieszczeń. Zsunął buty, po czym rozpiął płaszcz i rozsupłał szalik.
— Nie, znaczy tak, znaczy… niezupełnie — zaczął rzucać, szybko rozważając, co właściwie powinien jej odpowiedzieć, aby było odpowiednio: niezbyt entuzjastycznie, ale też niezbyt oschle. Nie miał zupełnie nic przeciwko pozostaniu jeszcze chwilę, nawet jeśli wciąż czuł na plecach drapowatość gęsiej skórki wywołanej przytłaczającym poczuciem, że wcale nie był tu osobą pierwszej potrzeby. Znów wchodził w miejsce, do którego nie miał prawa się przeciskać, zagarniając resztki jej prywatności. Myślał, czy nie zrobiła tego z grzeczności, nie chcąc go zbyć zbyt wyraźnie, lecz nie miał odwagi, aby zawrócić spod drzwi, kiedy jeszcze mieszkanie pozostawało skąpane w ciemnościach grudniowego wieczoru. Ponadto pojawiła się w nim jeszcze jedna myśl – odkąd się poznali, wciąż panicznie się przed wszystkim wymawiał, przepraszał, próbował w jakiś sposób wynagrodzić swój brak elegancji i kiepskie początki. Wciąż tkwiło w nim poczucie winy sprowadzające do parteru, stawiające w roli ofiary i niezdarnej istoty. Uciekał, choć przecież wcale tego nie chciał, a każda kolejna minuta, którą mógł poświęcić kobiecie, była dla niego czasem wyjątkowym. Działał zupełnie nielogicznie i musiał przyznać, że zagalopował się nieco, bo przecież nie miał nigdy złych intencji. Ciągła ucieczka i udawanie, zastanawianie się nad doborem słów, blokowało mu możliwość rozwinięcia pełni kontaktu. Siostra mówiła mu przecież coś o tym, by postępował według własnych odczuć, i że to, czego pragnął nie było czymś głupim. Tak to zapamiętał i chyba dlatego, kiwnął bardziej zdecydowanie głową, wyrażając chęć pozostania w mieszkaniu.
— Chętnie się czegoś napiję — Alkoholu raczej nie powinien wybierać? Nie dzisiaj i nie w takich okolicznościach, choć może niepotrzebnie aż tak bardzo się zastanawiał, skoro przecież zapytała? Po chwilowej pewności pojawiły się liczne rozgałęzienia wątpliwości. Znów się zapomniał, niewiele było potrzeba. Może kawa? Za późno? Wolał jednak neutralność, przynajmniej na ten moment. — Poproszę czekoladę, ale ty też zrobisz dla siebie, prawda? Powinnaś również się rozgrzać — zauważył troskliwie, rozsiadając się tymczasowo na dywanie przy kanapie. Każdy ruch wykonywał dość ostrożnie, aby nie zdemolować nic we wnętrzu. Objął nogi ramionami, układając policzek na kolanie. Rękę wciąż miał jeszcze wilgotną, lecz przestał odczuwać jakikolwiek ziąb. Dostatecznie wytrzymały, nie był tak podatny na nieprzystępne warunki pogodowe, czym nie mogli poszczycić się zwykli ludzie. Cicho śledził wnętrze salonu – dopiero teraz dostrzegł, że rzeczy w nim są dość niedbale porozrzucane. Nigdy nie przywiązywał ogromnej uwagi do porządku, lecz nawet teraz, i nie tylko przez rozgardiasz, wyczuwał wyraźnie przytłaczającą atmosferę. Więc to tu codziennie wracała i tu spędziła ostatnie dni, kiedy nie widział jej w bibliotece. Wszystko powoli układało się w jeden, mało optymistyczny obraz, który sprawiał, że niewidzialna ręka zacisnęła się na jego gardle i wydusiła resztki powietrza z nerwowo unoszącej się klatki piersiowej. Chciał dla Asty zrobić coś jeszcze, by w jakikolwiek sposób rozgonić czarne chmury nagromadzone nad głową, choć realnie nie miał takiej siły, by naprawić tragedię trawiącą jej duszę. Czekając na jej powrót, wziął w dłonie zakupioną pozytywkę i nakręcił dokładnie mechanizm, ponownie uwalniając znajomą melodię. Teraz jednak nie śpiewał, tylko patrzył w kierunku swojej towarzyszki. Powinien był robić to, co czuł, nie powinien twierdzić, że to głupie. — Asto? Może… — zaczął wreszcie, wzbijając się ponad mechaniczną melodię. — Może mógłbym ci jakoś jeszcze pomóc? Ułożyć gałązki? Rozwiesić na nich ozdoby. Moja mama zawsze powtarza, że Jul ma wtedy sens, kiedy dzieli się obowiązki z ludźmi życzliwymi, bliskimi; kiedy nie czyni się przygotowań samotnie, bo to nie o to chodzi w świętach. To jak z gwiazdą na Placu Centralnym dzisiaj. Samemu byłoby trudno, ale razem… — zawiesił głos w niepewnym oczekiwaniu. Nie musiała się zgodzić, lecz chciał, żeby zrozumiała, iż on jest gotowy, by pomóc raz jeszcze.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:41
Im dłużej przyglądam się nieporządkowi panującemu w mieszkaniu, tym silniej zdaje się wybrzmiewać we mnie przeczucie, że ogromną pomyłką było tak swobodne, zupełnie nieprzemyślane zapraszanie właściwie obcego mężczyzny do mojego domu. Dopiero kiedy coraz lepiej przyzwyczajający się do jasnego światła wzrok spoczywa na kolejnych elementach wystroju — chaotycznie leżącym na kanapie kocu, spod którego ostrożnie, niemal wstydliwie wygląda fragment zmiętej koszuli (i ciarki przechodzą mnie na myśl, co jeszcze może się pod nim kryć); batalionie kubków ustawionych na niewielkiej powierzchni stolika, na którymś jakimś cudem zmieściła się jeszcze książka, niegdysiejsza gazeta i tabliczka na wpół zjedzonej, gorzkiej czekolady; doniczkach zdobiących parapet, będących już teraz wyłącznie urnami dla prawie całkiem zeschłych roślin; regale, którego półki otulone zostały cienką warstewką białego meszku, jakby nie pokrywał ich wyłącznie kurz, ale wyrastał z nich nowy organizm — uderza mnie niewłaściwość podjętej pochopnie, jak niekiedy zdarza mi się pod wpływem zbyt silnych emocji, decyzji. Unoszę jednak nieco wyżej głowę, starając się sprawiać pozory niezrażonej jawnym zaniedbaniem. Sama przecież chciałam, nie protestowałam, na choćby ułamek sekundy nie tchnęła mnie myśl, żeby… Się go pozbyć.
Opieram się o futrynę drzwi, otoczywszy się ramionami. Spojrzenie kieruję na sylwetkę olbrzyma — z tej odległości wszystko w nim wygląda inaczej, mniej strasznie, jak gdyby nawet tak niewielki dystans zatarł wszelkie różnice, które wciąż tkwią mi gdzieś z tyłu głowy; jak furtka pozwalająca uciec od… odpowiedzialności; inaczej też wygląda całe pomieszczenie, jakby gwałtownie się skurczyło, mimo że na co dzień zdarza się, że czuję, jakbym w nim tonęła, jakby za dużo było w nim miejsca dla jednej osoby, choć przecież staram się wypełniać przestrzeń salonu tak, aby jego absurdalnie dużych rozmiarów nie było widać i nie dawało się odczuć.
— Niezupełnie co? — dopytuję bez złośliwości, zatrzymując się w pół kroku, nim całkiem niknę w czeluściach kuchni. Zawieszam na Gercie przenikliwe, pełne niepokoju zmieszanego z ciekawością, spojrzenie, nie wiedząc ani trochę, jak naprawdę powinnam interpretować jego słowa, bo wyobraźnia podpowiada mi zbyt wiele możliwych scenariuszy, a każdy mniej komfortowy od drugiego. — Nie jest ci zimno? Czy… Czy do nikogo ci się dzisiaj nie spieszy? — Ostatnie pytanie zadaję coraz ciszej, by jego końcówkę właściwie wyszeptać. Spuszczam głowę, zawstydzona własną bezpośredniością i, nim mężczyzna zdążą odpowiedzieć, chowam się w kolejnym pomieszczeniu już nastawiając wodę, jakbym wolała zagłuszyć jego odpowiedź, jakby najlepszym rozwiązaniem dla każdego z nas było przemilczenie tej kwestii, jakikolwiek miałaby ostatecznie obrać kierunek.
Wiele razy słyszałam — z wyrzutem, z gniewem, z zażenowaniem w głosach ludzi całkiem mi obcych, ale też tych, z których zdaniem liczę się, jak z żadnym innym — że jestem mistrzynią w bezpardonowym zadawaniu niewygodnych pytań; że powinnam zacząć myśleć, zanim otworzę usta, bo któregoś razu trafić mogę na rozmówcę, który nie będzie wobec mojej niefrasobliwości w żaden sposób łaskawy; że osobie na moim stanowisku, jeśli nie chcę żadnych kłopotów, nie wypada mówić, co ślina na język przyniesie. Wiele razy też próbowałam wyrobić w sobie nowe przyzwyczajenie: policzyć do piętnastu, nim odpowiem na cokolwiek, co wywołało we mnie mieszane uczucia — z każdą podobną rozmową czułam, jak czas przecieka mi przez palce, jak oczekiwanie chwyta mnie za gardło, wymuszając reakcję: było więc później tylko dwanaście, dziesięć, osiem, pięć, trzy sekundy, bym wreszcie za każdym razem wracała do punktu wyjścia.
— Tak, oczywiście! — Wyrwana jego pytaniem z roztargnienia, zapewniam automatycznie, natychmiast odkładając butelkę glöggu, po którą zdążyłam sięgnąć z przyzwyczajenia, którego proces adaptacji w moją rutynę chował się pod zlewem, jakbym z sześciu pustych już butelek po winie stworzyła samej sobie pomnik własnego rozpadu. Jednocześnie niemal zabawne wydaje mi się, jak niektóre czynności powtarzane bezwiednie i cyklicznie, w niedługim czasie potrafią wejść w nawyk, do wyćwiczenia innych natomiast brakuje mi cierpliwości. Z cierpliwością pozwalam jednak wodzie w czajniku zagotować się bez pospiechu, w międzyczasie w garnku podgrzewając całą butelkę mleka, w porę orientując się, że podanie Gertowi napoju w standardowym kubku na długo by go nie zatrzymało. Nieuprzejmie, może trochę z premedytacją, rezygnuję z dopytania gościa, jak zazwyczaj przyrządzoną czekoladę pija, decydując się na wersję najbardziej rozgrzewającą i najbardziej kaloryczną, poza samą czekoladą dodając do kubków całą paletę korzennych przypraw i odrobinę konfitury malinowej. Zastygam na ułamek chwili, uważniej wsłuchując się w dźwięki — w kuchenny szmer wkrada się nieoczekiwanie znajoma melodia i z kapką rozczarowania konstatuję, że w jej takt nie unoszą się słowa świątecznej pieśni. Powstrzymuję się przed wyjrzeniem do salonu i sprawdzeniem, co sprawiło, że zrezygnował z nucenia, uświadamiając sobie, że właśnie taki rodzaj niewymuszonego milczenia, zamknięty w kojącej melodii, jest mi w tym momencie najbardziej potrzebny.
— Twoja mama jest niezwykle mądrą kobietą. W ogóle jest niezwykła — oznajmiam z zafascynowaniem, wyłaniając się wreszcie z czeluści kuchni z dwoma parującymi kubkami: jednym sporo większym, rozmiarem bardziej przypominającym solidny kufel, choć sam jego wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Z prześwietloną panoramą Helsingør rozciągniętą na całej powierzchni naczynia, jest jednym z tych przedmiotów, które szkoda mi wyrzucać, a których niemal nigdy nie wystawiam na światło dzienne. — Ale jeśli jeszcze raz o niej wspomnisz, pomyślę że chcesz mnie jej przedstawić. Proszę. — Drżącą ręką wręczam mu kubek i rozglądam się z zawahaniem, nie mogąc się zdecydować, czy również powinnam usiąść, czy bezpieczniej będzie oprzeć się o ścianę. — Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, ale stwierdziłam, że zwyczajnie będzie ci wygodniej… — Zagryzam wargę, ostatecznie siadając na podłodze obok niego. Spojrzeniem odnajduję wciąż jeszcze grającą pozytywkę, w myślach rozważając jego propozycję. Spontaniczny, wywołany zachwytem pierwszego wrażenia zakup świątecznych ozdób w tamtej chwili, przy straganach, wydawał mi się doskonałym pomysłem, teraz jednak, kiedy dociera do mnie wreszcie ogrom przyniesionych do mieszkania drobiazgów i gałązek, przychodzi zwątpienie w słuszność podjętej decyzji. — Dobrze — mówię w końcu, przenosząc wzrok na olbrzyma. — Zawsze chciałam mieć gałązki zawieszone nad oknami, żeby można było do nich przyczepić nie tylko ozdoby, ale też światełka. Z zewnątrz pewnie wyglądałoby to jak latarnia, wiesz, jak dla statków, tylko… Że dla ludzi. — Nie wiem, dlaczego mu o tym mówię. Zmieszana, przyciągam kubek z czekoladą, upijając od razu kilka łyków, jakby to mogło mnie powstrzymać przed opisywaniem tego żenującego konceptu.
Opieram się o futrynę drzwi, otoczywszy się ramionami. Spojrzenie kieruję na sylwetkę olbrzyma — z tej odległości wszystko w nim wygląda inaczej, mniej strasznie, jak gdyby nawet tak niewielki dystans zatarł wszelkie różnice, które wciąż tkwią mi gdzieś z tyłu głowy; jak furtka pozwalająca uciec od… odpowiedzialności; inaczej też wygląda całe pomieszczenie, jakby gwałtownie się skurczyło, mimo że na co dzień zdarza się, że czuję, jakbym w nim tonęła, jakby za dużo było w nim miejsca dla jednej osoby, choć przecież staram się wypełniać przestrzeń salonu tak, aby jego absurdalnie dużych rozmiarów nie było widać i nie dawało się odczuć.
— Niezupełnie co? — dopytuję bez złośliwości, zatrzymując się w pół kroku, nim całkiem niknę w czeluściach kuchni. Zawieszam na Gercie przenikliwe, pełne niepokoju zmieszanego z ciekawością, spojrzenie, nie wiedząc ani trochę, jak naprawdę powinnam interpretować jego słowa, bo wyobraźnia podpowiada mi zbyt wiele możliwych scenariuszy, a każdy mniej komfortowy od drugiego. — Nie jest ci zimno? Czy… Czy do nikogo ci się dzisiaj nie spieszy? — Ostatnie pytanie zadaję coraz ciszej, by jego końcówkę właściwie wyszeptać. Spuszczam głowę, zawstydzona własną bezpośredniością i, nim mężczyzna zdążą odpowiedzieć, chowam się w kolejnym pomieszczeniu już nastawiając wodę, jakbym wolała zagłuszyć jego odpowiedź, jakby najlepszym rozwiązaniem dla każdego z nas było przemilczenie tej kwestii, jakikolwiek miałaby ostatecznie obrać kierunek.
Wiele razy słyszałam — z wyrzutem, z gniewem, z zażenowaniem w głosach ludzi całkiem mi obcych, ale też tych, z których zdaniem liczę się, jak z żadnym innym — że jestem mistrzynią w bezpardonowym zadawaniu niewygodnych pytań; że powinnam zacząć myśleć, zanim otworzę usta, bo któregoś razu trafić mogę na rozmówcę, który nie będzie wobec mojej niefrasobliwości w żaden sposób łaskawy; że osobie na moim stanowisku, jeśli nie chcę żadnych kłopotów, nie wypada mówić, co ślina na język przyniesie. Wiele razy też próbowałam wyrobić w sobie nowe przyzwyczajenie: policzyć do piętnastu, nim odpowiem na cokolwiek, co wywołało we mnie mieszane uczucia — z każdą podobną rozmową czułam, jak czas przecieka mi przez palce, jak oczekiwanie chwyta mnie za gardło, wymuszając reakcję: było więc później tylko dwanaście, dziesięć, osiem, pięć, trzy sekundy, bym wreszcie za każdym razem wracała do punktu wyjścia.
— Tak, oczywiście! — Wyrwana jego pytaniem z roztargnienia, zapewniam automatycznie, natychmiast odkładając butelkę glöggu, po którą zdążyłam sięgnąć z przyzwyczajenia, którego proces adaptacji w moją rutynę chował się pod zlewem, jakbym z sześciu pustych już butelek po winie stworzyła samej sobie pomnik własnego rozpadu. Jednocześnie niemal zabawne wydaje mi się, jak niektóre czynności powtarzane bezwiednie i cyklicznie, w niedługim czasie potrafią wejść w nawyk, do wyćwiczenia innych natomiast brakuje mi cierpliwości. Z cierpliwością pozwalam jednak wodzie w czajniku zagotować się bez pospiechu, w międzyczasie w garnku podgrzewając całą butelkę mleka, w porę orientując się, że podanie Gertowi napoju w standardowym kubku na długo by go nie zatrzymało. Nieuprzejmie, może trochę z premedytacją, rezygnuję z dopytania gościa, jak zazwyczaj przyrządzoną czekoladę pija, decydując się na wersję najbardziej rozgrzewającą i najbardziej kaloryczną, poza samą czekoladą dodając do kubków całą paletę korzennych przypraw i odrobinę konfitury malinowej. Zastygam na ułamek chwili, uważniej wsłuchując się w dźwięki — w kuchenny szmer wkrada się nieoczekiwanie znajoma melodia i z kapką rozczarowania konstatuję, że w jej takt nie unoszą się słowa świątecznej pieśni. Powstrzymuję się przed wyjrzeniem do salonu i sprawdzeniem, co sprawiło, że zrezygnował z nucenia, uświadamiając sobie, że właśnie taki rodzaj niewymuszonego milczenia, zamknięty w kojącej melodii, jest mi w tym momencie najbardziej potrzebny.
— Twoja mama jest niezwykle mądrą kobietą. W ogóle jest niezwykła — oznajmiam z zafascynowaniem, wyłaniając się wreszcie z czeluści kuchni z dwoma parującymi kubkami: jednym sporo większym, rozmiarem bardziej przypominającym solidny kufel, choć sam jego wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Z prześwietloną panoramą Helsingør rozciągniętą na całej powierzchni naczynia, jest jednym z tych przedmiotów, które szkoda mi wyrzucać, a których niemal nigdy nie wystawiam na światło dzienne. — Ale jeśli jeszcze raz o niej wspomnisz, pomyślę że chcesz mnie jej przedstawić. Proszę. — Drżącą ręką wręczam mu kubek i rozglądam się z zawahaniem, nie mogąc się zdecydować, czy również powinnam usiąść, czy bezpieczniej będzie oprzeć się o ścianę. — Mam nadzieję, że cię nie uraziłam, ale stwierdziłam, że zwyczajnie będzie ci wygodniej… — Zagryzam wargę, ostatecznie siadając na podłodze obok niego. Spojrzeniem odnajduję wciąż jeszcze grającą pozytywkę, w myślach rozważając jego propozycję. Spontaniczny, wywołany zachwytem pierwszego wrażenia zakup świątecznych ozdób w tamtej chwili, przy straganach, wydawał mi się doskonałym pomysłem, teraz jednak, kiedy dociera do mnie wreszcie ogrom przyniesionych do mieszkania drobiazgów i gałązek, przychodzi zwątpienie w słuszność podjętej decyzji. — Dobrze — mówię w końcu, przenosząc wzrok na olbrzyma. — Zawsze chciałam mieć gałązki zawieszone nad oknami, żeby można było do nich przyczepić nie tylko ozdoby, ale też światełka. Z zewnątrz pewnie wyglądałoby to jak latarnia, wiesz, jak dla statków, tylko… Że dla ludzi. — Nie wiem, dlaczego mu o tym mówię. Zmieszana, przyciągam kubek z czekoladą, upijając od razu kilka łyków, jakby to mogło mnie powstrzymać przed opisywaniem tego żenującego konceptu.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:41
Asta miała rację. W każdej z wymienionych spraw. Zastanawiał się wprawdzie nad tym przez chwilę, jednak nie mógł zaprzeczyć i nie potrafił wybrać, o co tak właściwie mogło mu chodzić, bo każdy z elementów był w pewnym sensie prawdziwy. Nie było mu zimno – bardzo rzadko odczuwał wychłodzenie, a surowa pogoda Skandynawii nie dawała mu się we znaki. Wprawdzie mogło się wydawać inaczej, gdyż nosił zawsze płaszcz, rękawice i czapkę, lecz nauczył się tego z bardzo prozaicznego powodu – by nie zwracać uwagi na siebie bardziej, niż było to konieczne. Jego przedziwne rozumowanie nakazywało mu wierzyć, że mniejszą sensację spowoduje olbrzym okutany w grube warstwy zimowych ubrań, niż taki, który chodzi dziarskim krokiem po zaśnieżonych ulicach w samym swetrze i czapce nasuniętej ledwo na czubek głowy. Dlatego zawsze się pilnował, skrzętnie wiązał szalik pod brodą, wciskał uszy w ciepłe nauszniki, palce układał w miękkości rękawic, bo faktycznie, czasami bywało mu zimno, lecz nie było to uczucie wyjątkowo uciążliwe (Bardziej kąsające były spojrzenia przypadkowych ludzi, więc może też dlatego było mu łatwiej w zbroi zimowego stroju? Mógł przecież schować płoniejącą twarz w splotach ciepłej wełny.). Była to rzecz zabawna, jak bardzo tęsknił do czegoś innego, niż jego siostra. Gerda zawsze chciała podążać jego śladem, zapierała się, że nie potrzebuje apaszki, bo ma w sobie przecież krew olbrzymów i mróz w ich rodzinnym miasteczku nie robi jej krzywdy. Może tu był kolejny powód, dla którego się dostosował? Ktoś pewnie mógłby zarzucić mu kłamstwo, lecz wszystko to robił z miłości do najbliższej mu osoby, dlatego naciągał jej głębiej płaszcz i kiedy wychodzili do lasu, klepał się po bokach i dmuchał w dłonie z rozbawieniem powtarzając, że nawet on czuje jak chłód liże mu kości i że zima tego roku jest mało łaskawa również dla jötunnów.
Spieszyć również nie miał się do czego, ani do kogo. Jego życie okazywało się rozczarowująco monotonne i zapewne dla wielu nudne, choć zawód łowcy jawił się jako nieprzewidywalny, naszpikowany wiecznymi zagrożeniami i zalany adrenaliną. Zapewne było tak w niektórych momentach, lecz reszta pozostawała na ogół zupełnie spokojna i zwyczajna – zwłaszcza, że nie miał zadatków na zakapiora i osobę szukającą ciągłej zwady. Może gdyby jej opowiedział o swoim zwykłym dniu, nie uwierzyłaby z miejsca, doszukując się drugiego dna; nie miał jednak do kogo zaglądać w dłużące się wieczory, nie miał z kim rozmawiać – choć uwielbiał to robić – bowiem nawet najwytrwalsi przyjaciele mieli swoje obowiązki i zajęcia dalece bardziej ciekawe, niż wsłuchiwanie się w ciągnące się wywody rudego olbrzyma, jak zwykle zbyt rozemocjonowanego i ekscytującego się najdrobniejszymi rzeczami. Zazdrościł w chwilach słabości ludziom posiadającym większy polot – do takich, jak sądził, zaliczała się jego towarzyszka, którą nieustannie idealizował w myślach niezupełnie świadomy, że wszystko to już dawno przestało być jedynie zwykłym zaciekawieniem i urokiem rzuconym jednym spojrzeniem błękitnych oczu. Był w stanie sobie wyobrazić, że dni takie jak ten mogłyby się powtarzać, że mogłyby stać się nawykiem, rutyną; czymś dobrze znanym i dającym poczucie komfortu. Że mógłby z nią siedzieć w ten sposób, prosząc o herbatę czy czekoladę, choć najczęściej to on oferowałby jej napar, nakazując, aby siedziała pod kocem i grzała zmarznięte dłonie oraz stopy. Wszystko to w okresie Jul pokrywałby zapach jedliny i jemioły wiszącej u powały. W jednej chwili jednak wszystkie te myśli przerwał stukot krzątaniny, który sprawił nagle, że zawstydził się sam przed sobą, dlatego naciągnął rękawy swetra zakrywając nim palce i odpowiedział na jej wątpliwości.
— Znaczy, dłonie mi trochę zmarzły — wyznał, usprawiedliwiając tym samym wykonany wcześniej gest. — A ze spieszeniem, to trochę tak, że nieszczególnie miałem i tak plany na dzisiaj — dodał, lecz zaraz zaczął prostować wypowiedziane słowa, chcąc uspokoić wyrzut sumienia — ale to nie znaczy, że będę próbował ci natrętnie zająć czas. Nie chcę nadużywać twojej gościnności na siłę, Asto. Co to, to nie. — Zaprzeczył energicznym strząśnięciem kosmyków na czoło, po czym wrócił do kontemplacji pomieszczenia, oczekując na towarzyszkę i napój, o który poprosił. Poczuł się bardziej komfortowo, gdy stwierdziła, że również się czegoś napije – sądził, że samotne pochylanie się nad kubkiem parującej czekolady należało do największych niezręczności i sygnałów, że powinien szybko się z nim uporać i wyjść, by nie zakłócać jej prywatności.
Uszczypnięcie konsternacji spowodowała jej kolejna uwaga, której chyba zupełnie nie zrozumiał, gdyż nie potrafił złapać momentu, w którym poznawanie drugiej osoby mogłoby być odebrane jako coś niezręcznego? Złe słowo. Nie potrafił tego określić, lecz po czasie przyszło mu do głowy, że w istocie mógł zrobić coś niezwykle niestosownego, lecz niezrażony uśmiechnął się jedynie, rozciągając kąciki na widok obszernego kufla z czekoladą.
— Masz rację, to jedna z najmądrzejszych kobiet na świecie. O, a czemu? To by było coś złego? Nie bój się, nie jest olbrzymką. Zresztą, Molanderowie są bardzo gościnni i lubią poznawać nowych ludzi. — Widać było, że wyprostował się dumnie na samo wspomnienie o swojej rodzinie. Tym razem on, zupełnie nieświadomie, był bardziej bezpośredni, niż powinien, niezmieszany konfrontując Astę z tematem (dla niego) niezwykle prostym i oczywistym, pozbawionym kłopotliwego kontekstu, w którym przedstawienie drugiej osoby rodzicom było sprawą wiążącą się z zażyłością dalece bardziej posuniętą, niż tylko bazującą na kilku przypadkowych (lub mniej) spotkaniach. Wrócił jednak jakby nigdy nic do kubka. Odłożył pozytywkę i przejął swoją porcję rozgrzewającej wspaniałości. — Dziękuję. No jasne, że nie! Gdybyś mi podała czekoladę w małej filiżance, to byłbym może nie urażony, ale troszkę rozczarowany. Bo wiesz, lubię ją bardzo i nawet, gdybym był zwykłym człowiekiem, taki kufel zadowoliłby mnie najbardziej. — Nie czekał nawet na dodatkowe zaproszenie i zanurzył usta w gorącym płynie, nie zważając na ewentualne konsekwencje. Błogość rozlała się po jego bladym obliczu, natychmiastowo napełnionym zdrową rumianością. — Przepyszna… — Trwał tak dość długo, zanurzając się w aksamitnej słodyczy układającej się na podniebieniu lepiej niż najdroższy alkohol. Zgoda Asty poszerzyła jedynie uśmiech i sprawiła, że odsunął kubek, by popatrzyć na nią przez mgiełkę parującego mleka. — Świetnie! — nie próbował nawet ukryć entuzjazmu. — Ach! To będzie naprawdę pięknie wyglądać. Jeśli znajdziesz kawałek sznurka, bądź drucik, raz dwa twoje marzenie przerodzi się w rzeczywistość. To naprawdę świetny pomysł — koncepcja latarni, tyle że dla ludzi, niezwykle przypadła mu do gustu. — Światełka będą wspaniale wyglądać, gdy zgasisz światła w domu. Dla ludzi mogą być latarnią, od wewnątrz, zaś, gwieździstym niebem — przywołał zaraz własne skojarzenia.
Spieszyć również nie miał się do czego, ani do kogo. Jego życie okazywało się rozczarowująco monotonne i zapewne dla wielu nudne, choć zawód łowcy jawił się jako nieprzewidywalny, naszpikowany wiecznymi zagrożeniami i zalany adrenaliną. Zapewne było tak w niektórych momentach, lecz reszta pozostawała na ogół zupełnie spokojna i zwyczajna – zwłaszcza, że nie miał zadatków na zakapiora i osobę szukającą ciągłej zwady. Może gdyby jej opowiedział o swoim zwykłym dniu, nie uwierzyłaby z miejsca, doszukując się drugiego dna; nie miał jednak do kogo zaglądać w dłużące się wieczory, nie miał z kim rozmawiać – choć uwielbiał to robić – bowiem nawet najwytrwalsi przyjaciele mieli swoje obowiązki i zajęcia dalece bardziej ciekawe, niż wsłuchiwanie się w ciągnące się wywody rudego olbrzyma, jak zwykle zbyt rozemocjonowanego i ekscytującego się najdrobniejszymi rzeczami. Zazdrościł w chwilach słabości ludziom posiadającym większy polot – do takich, jak sądził, zaliczała się jego towarzyszka, którą nieustannie idealizował w myślach niezupełnie świadomy, że wszystko to już dawno przestało być jedynie zwykłym zaciekawieniem i urokiem rzuconym jednym spojrzeniem błękitnych oczu. Był w stanie sobie wyobrazić, że dni takie jak ten mogłyby się powtarzać, że mogłyby stać się nawykiem, rutyną; czymś dobrze znanym i dającym poczucie komfortu. Że mógłby z nią siedzieć w ten sposób, prosząc o herbatę czy czekoladę, choć najczęściej to on oferowałby jej napar, nakazując, aby siedziała pod kocem i grzała zmarznięte dłonie oraz stopy. Wszystko to w okresie Jul pokrywałby zapach jedliny i jemioły wiszącej u powały. W jednej chwili jednak wszystkie te myśli przerwał stukot krzątaniny, który sprawił nagle, że zawstydził się sam przed sobą, dlatego naciągnął rękawy swetra zakrywając nim palce i odpowiedział na jej wątpliwości.
— Znaczy, dłonie mi trochę zmarzły — wyznał, usprawiedliwiając tym samym wykonany wcześniej gest. — A ze spieszeniem, to trochę tak, że nieszczególnie miałem i tak plany na dzisiaj — dodał, lecz zaraz zaczął prostować wypowiedziane słowa, chcąc uspokoić wyrzut sumienia — ale to nie znaczy, że będę próbował ci natrętnie zająć czas. Nie chcę nadużywać twojej gościnności na siłę, Asto. Co to, to nie. — Zaprzeczył energicznym strząśnięciem kosmyków na czoło, po czym wrócił do kontemplacji pomieszczenia, oczekując na towarzyszkę i napój, o który poprosił. Poczuł się bardziej komfortowo, gdy stwierdziła, że również się czegoś napije – sądził, że samotne pochylanie się nad kubkiem parującej czekolady należało do największych niezręczności i sygnałów, że powinien szybko się z nim uporać i wyjść, by nie zakłócać jej prywatności.
Uszczypnięcie konsternacji spowodowała jej kolejna uwaga, której chyba zupełnie nie zrozumiał, gdyż nie potrafił złapać momentu, w którym poznawanie drugiej osoby mogłoby być odebrane jako coś niezręcznego? Złe słowo. Nie potrafił tego określić, lecz po czasie przyszło mu do głowy, że w istocie mógł zrobić coś niezwykle niestosownego, lecz niezrażony uśmiechnął się jedynie, rozciągając kąciki na widok obszernego kufla z czekoladą.
— Masz rację, to jedna z najmądrzejszych kobiet na świecie. O, a czemu? To by było coś złego? Nie bój się, nie jest olbrzymką. Zresztą, Molanderowie są bardzo gościnni i lubią poznawać nowych ludzi. — Widać było, że wyprostował się dumnie na samo wspomnienie o swojej rodzinie. Tym razem on, zupełnie nieświadomie, był bardziej bezpośredni, niż powinien, niezmieszany konfrontując Astę z tematem (dla niego) niezwykle prostym i oczywistym, pozbawionym kłopotliwego kontekstu, w którym przedstawienie drugiej osoby rodzicom było sprawą wiążącą się z zażyłością dalece bardziej posuniętą, niż tylko bazującą na kilku przypadkowych (lub mniej) spotkaniach. Wrócił jednak jakby nigdy nic do kubka. Odłożył pozytywkę i przejął swoją porcję rozgrzewającej wspaniałości. — Dziękuję. No jasne, że nie! Gdybyś mi podała czekoladę w małej filiżance, to byłbym może nie urażony, ale troszkę rozczarowany. Bo wiesz, lubię ją bardzo i nawet, gdybym był zwykłym człowiekiem, taki kufel zadowoliłby mnie najbardziej. — Nie czekał nawet na dodatkowe zaproszenie i zanurzył usta w gorącym płynie, nie zważając na ewentualne konsekwencje. Błogość rozlała się po jego bladym obliczu, natychmiastowo napełnionym zdrową rumianością. — Przepyszna… — Trwał tak dość długo, zanurzając się w aksamitnej słodyczy układającej się na podniebieniu lepiej niż najdroższy alkohol. Zgoda Asty poszerzyła jedynie uśmiech i sprawiła, że odsunął kubek, by popatrzyć na nią przez mgiełkę parującego mleka. — Świetnie! — nie próbował nawet ukryć entuzjazmu. — Ach! To będzie naprawdę pięknie wyglądać. Jeśli znajdziesz kawałek sznurka, bądź drucik, raz dwa twoje marzenie przerodzi się w rzeczywistość. To naprawdę świetny pomysł — koncepcja latarni, tyle że dla ludzi, niezwykle przypadła mu do gustu. — Światełka będą wspaniale wyglądać, gdy zgasisz światła w domu. Dla ludzi mogą być latarnią, od wewnątrz, zaś, gwieździstym niebem — przywołał zaraz własne skojarzenia.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:41
Z czymś, co w najlepszym przypadku jestem w stanie określić, jako zgroza, przełykam ślinę, słysząc jego głos dobiegający z salonu. Wrażenie gwałtownego kurczenia się, zamieniania w zbędny, nic nie znaczący paproch, towarzyszy mi przez cały czas, kiedy przygotowuję dla nas napoje, a po głowie, jak echo tłucze mi się gertowe tłumaczenie, stwierdzenie wypowiedziane tak prosto, tak naturalnie, jakby wcale nie mówił o tym, co mu dolega, a jedynie napominał o tym, co przegryzł na śniadanie. Wspomnienie ledwie sprzed kilkudziesięciu minut wraca do mnie gwałtownie, z impetem, ponownie wywołując uczucie dyskomfortu, od którego na moment udało mi się uwolnić z chwilą przekroczenia progu mieszkania. Pobladła, bezwiednie odszukuję na własnym ciele analogicznego miejsca, w którym ognik świecy zajął płaszcz olbrzyma, i zaciskam na nim dłoń, pod palcami ponownie czując fantomowe ukłucie bólu spowodowanego zetknięciem z ogniem. Ciurkiem spływała mu po nodze lodowata woda, której wytyczony zaklęciem i grawitacją szlak żłobiony był jeszcze przez niemal pół godziny szponami mrozu, a ostatecznie uważa, że dłonie trochę mu zmarzły. Dłonie, w których przez całą tę drogę ściskał kamień mający go rozgrzać. Cień zawodu — rzucany przez wynurzającą się znienacka świadomość, że mógł mnie oszukać, że dalece minął się z prawdą — zawisa nade mną, jak burzowa chmura, a w serce, jak w poduszkę na szpilki, powoli i jeszcze bardziej niespodziewanie wbijają się igły żalu i niezrozumienia: bo żadne racjonalne wytłumaczenie takiego zachowania nie przychodzi mi do głowy, na pewno nie z taką łatwością, jak poczucie zawodu prawie agresywnie wybijające się przed szereg wszystkich innych myśli. Mija kilka niespiesznych oddechów, podczas których usilnie staram się skupić na wybrzmiewającej z sąsiedniego pokoju melodii, nim dociera do mnie, że nie mam prawa do jakichkolwiek roszczeń względem postępowania Gerta; że przecież nie powinno mnie aż tak — w ogóle! — obchodzić, czym i w jaki sposób się ze mną dzieli; nie mam prawa wymagać od niego szczerości, gdy od kilkunastu dni sama skrzętnie dawkuję światu półprawdy, które pragnie słyszeć.
Raz jeszcze wyglądam do salonu, wychylając się przez futrynę i prawie bezwiednie osadzając błękit spojrzenia na sylwetce olbrzyma. Na usta przywołuję blady uśmiech, w niepamięć strącając chwilę wcześniej zajmujące mnie kwestie, pozwalając trwać im w niedopowiedzeniu i niezrozumiałej dla mnie tajemnicy.
— Nie chcę, żebyś pomyślał, że czuję, że muszę ci się jakoś odwdzięczyć za wyciągnięcie mnie na procesję… — zaczynam uprzejmym tonem, choć słowa zdają się wcale nie być przyjemne, o czym szybko się reflektuję, zaraz starając się naprawić własny błąd. Wydaje się, że niespełna dwutygodniowa, niemal całkowita izolacja od ludzi spowodowała gwałtowne cofnięcie się wszelkich umiejętności komunikacyjnych, jakie od lat pielęgnowałam. Obecnie każda wersja dialogu, jakiegokolwiek zaczątka wypowiedzi, jawi mi się jako nieporozumienie, zapalając z tyłu głowy alarmującą, pulsującą agresywną czerwienią lampkę, bym jednak zdecydowała się siedzieć cicho — albo przynajmniej do niezbędnego minimum ograniczyła wypowiadanie się. — Znaczy, oczywiście, jestem ci za to dozgonnie wdzięczna i zaraz dostaniesz zapłatę w postaci czekolady — dodaję pospiesznie, czując jak rumieniec wstydu i zakłopotania mocno barwi mi policzki szkarłatem, gdy na końcu języka następna myśl już formuje mi się w zalążek kolejnego zdania. — Jednak jeśli chcesz z kimś spędzić dzisiejszy wieczór, nie musisz stąd szybko wychodzić. Zajmiesz mi czas na pewno lepiej, niż zrobiłabym to sama — wyznaję, nie potrafiąc jednak spojrzeć mu przy tym w oczy. Zdanie niknie więc między szczelinami podłogowych desek, ja sama zaś, zmieszana własną szczerością, usuwam się z powrotem w kuchenne pielesze, przełykając nabrzmiałą w trakcie tej krótkiej rozmowy gulę, która systematycznie narasta mi w gardle.
Niełatwo zrozumieć mi własne reakcje wiążące się z obecnością Gerta — nie jestem do końca przekonana o ich autentyczności, zupełnie jakby były wymuszone czymś, na co nie mam wpływu, a co stara się usilnie naginać je pod dyktando zdarzeń sprzed miesięcy, igrając na ciągle parującym ze mnie poczuciu skruchy. Gwałtowne, nierówne, jakby równie niezdecydowane bicie serca przypomina mi moment naszej pierwszej rozmowy — wtedy też, mimo przypadkowej bliskości, uciekałam: wzrokiem i działaniami, trzymałam się na dystans, jak gdyby tylko w ten sposób mogłabym wybrnąć z sytuacji, w jakiej się znalazłam; wtedy też zjadana byłam przez strach, choć pochodził z zupełnie innego źródła niż obecnie.
— Nie boję się! — obruszam się, jednak gwałtowność, z jakąś miałam nadzieję wyrzucić z siebie słowa protestu giną pod naporem wstydu i wyrzutów sumienia. Słowa brzmią więc jakoś żałośnie, wypowiedziane przez drżące od mieszanki emocji wargi. — Nie boję się — powtarzam ponownie, z większą łagodnością, prawie z pokorą. — Przecież nie mam czego, prawda? Proszę, nie myśl, że mogłabym… Że się ciebie… Że… Nie mówmy o tym — proponuję kompletnie bezradna, mając wrażenie, jakbym została zapędzona w ślepy zaułek, którego ściany nieoczekiwanie zaczynają się ku sobie zbliżać, zaciskając się na mnie jak imadło. — O twojej mamie też już dzisiaj nie mówmy — dodaję tym samym tonem, mocniej zaciskając palce na kubku, którego ciepło wgryzające się w opuszki palców pozwala mi skoncentrować się na trwającej chwili. — Ale jak już wypijesz — wznawiam po krótkiej chwili, podnosząc się z podłogi, uprzednio wsparłszy na jego kolanie, i dość znacząco zerkając na zawartość trzymanego przez niego naczynia, która ledwie w kilka minut zmniejszyła się niemal o połowę. — I uporamy się z gałązkami i ozdobami, chętnie dowiem się, czy wszystko, z czego korzystasz, jest specjalnie dostosowane do… Ciebie, czy może, poza byciem nieczułym, masz jakieś inne, ukryte zdolności, które sprawiają, że, jeśli trzeba… Wtapiasz się w tłum. — Znów nie mówię do niego; odwrócona plecami, przeszukuję szuflady w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby być sznurkiem na tyle długim, by posłużyło do podwiązania wszystkich zakupionych akcesoriów. Bez przekonania sięgam po zwitek fiołkowej tasiemki kupionej z całkiem innym przeznaczeniem, z kompletnie inną intencją. Nie wylądowała wraz z innymi rzeczami w śmieciach tylko dlatego, że zupełnie o niej zapomniałam. — Nada się? — pytam, w ostatniej chwili rezygnując z rzucenia mu jej. Zamiast tego podchodzę ponownie do olbrzyma, kucając przy nim z już rozsupłaną tasiemką, której jeden z końców zwisa teraz smętnie między moimi palcami. — Zresztą, nawet jeśli nie, może to doskonała sposobność, żebyś poćwiczył kilka zaklęć? — niezobowiązująco przypominam mu o swojej propozycji, jednocześnie chcąc dać Gertowi do rozumienia, że nie był to jedynie kurtuazyjny, sprowokowany chwilą pomysł.
Raz jeszcze wyglądam do salonu, wychylając się przez futrynę i prawie bezwiednie osadzając błękit spojrzenia na sylwetce olbrzyma. Na usta przywołuję blady uśmiech, w niepamięć strącając chwilę wcześniej zajmujące mnie kwestie, pozwalając trwać im w niedopowiedzeniu i niezrozumiałej dla mnie tajemnicy.
— Nie chcę, żebyś pomyślał, że czuję, że muszę ci się jakoś odwdzięczyć za wyciągnięcie mnie na procesję… — zaczynam uprzejmym tonem, choć słowa zdają się wcale nie być przyjemne, o czym szybko się reflektuję, zaraz starając się naprawić własny błąd. Wydaje się, że niespełna dwutygodniowa, niemal całkowita izolacja od ludzi spowodowała gwałtowne cofnięcie się wszelkich umiejętności komunikacyjnych, jakie od lat pielęgnowałam. Obecnie każda wersja dialogu, jakiegokolwiek zaczątka wypowiedzi, jawi mi się jako nieporozumienie, zapalając z tyłu głowy alarmującą, pulsującą agresywną czerwienią lampkę, bym jednak zdecydowała się siedzieć cicho — albo przynajmniej do niezbędnego minimum ograniczyła wypowiadanie się. — Znaczy, oczywiście, jestem ci za to dozgonnie wdzięczna i zaraz dostaniesz zapłatę w postaci czekolady — dodaję pospiesznie, czując jak rumieniec wstydu i zakłopotania mocno barwi mi policzki szkarłatem, gdy na końcu języka następna myśl już formuje mi się w zalążek kolejnego zdania. — Jednak jeśli chcesz z kimś spędzić dzisiejszy wieczór, nie musisz stąd szybko wychodzić. Zajmiesz mi czas na pewno lepiej, niż zrobiłabym to sama — wyznaję, nie potrafiąc jednak spojrzeć mu przy tym w oczy. Zdanie niknie więc między szczelinami podłogowych desek, ja sama zaś, zmieszana własną szczerością, usuwam się z powrotem w kuchenne pielesze, przełykając nabrzmiałą w trakcie tej krótkiej rozmowy gulę, która systematycznie narasta mi w gardle.
Niełatwo zrozumieć mi własne reakcje wiążące się z obecnością Gerta — nie jestem do końca przekonana o ich autentyczności, zupełnie jakby były wymuszone czymś, na co nie mam wpływu, a co stara się usilnie naginać je pod dyktando zdarzeń sprzed miesięcy, igrając na ciągle parującym ze mnie poczuciu skruchy. Gwałtowne, nierówne, jakby równie niezdecydowane bicie serca przypomina mi moment naszej pierwszej rozmowy — wtedy też, mimo przypadkowej bliskości, uciekałam: wzrokiem i działaniami, trzymałam się na dystans, jak gdyby tylko w ten sposób mogłabym wybrnąć z sytuacji, w jakiej się znalazłam; wtedy też zjadana byłam przez strach, choć pochodził z zupełnie innego źródła niż obecnie.
— Nie boję się! — obruszam się, jednak gwałtowność, z jakąś miałam nadzieję wyrzucić z siebie słowa protestu giną pod naporem wstydu i wyrzutów sumienia. Słowa brzmią więc jakoś żałośnie, wypowiedziane przez drżące od mieszanki emocji wargi. — Nie boję się — powtarzam ponownie, z większą łagodnością, prawie z pokorą. — Przecież nie mam czego, prawda? Proszę, nie myśl, że mogłabym… Że się ciebie… Że… Nie mówmy o tym — proponuję kompletnie bezradna, mając wrażenie, jakbym została zapędzona w ślepy zaułek, którego ściany nieoczekiwanie zaczynają się ku sobie zbliżać, zaciskając się na mnie jak imadło. — O twojej mamie też już dzisiaj nie mówmy — dodaję tym samym tonem, mocniej zaciskając palce na kubku, którego ciepło wgryzające się w opuszki palców pozwala mi skoncentrować się na trwającej chwili. — Ale jak już wypijesz — wznawiam po krótkiej chwili, podnosząc się z podłogi, uprzednio wsparłszy na jego kolanie, i dość znacząco zerkając na zawartość trzymanego przez niego naczynia, która ledwie w kilka minut zmniejszyła się niemal o połowę. — I uporamy się z gałązkami i ozdobami, chętnie dowiem się, czy wszystko, z czego korzystasz, jest specjalnie dostosowane do… Ciebie, czy może, poza byciem nieczułym, masz jakieś inne, ukryte zdolności, które sprawiają, że, jeśli trzeba… Wtapiasz się w tłum. — Znów nie mówię do niego; odwrócona plecami, przeszukuję szuflady w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby być sznurkiem na tyle długim, by posłużyło do podwiązania wszystkich zakupionych akcesoriów. Bez przekonania sięgam po zwitek fiołkowej tasiemki kupionej z całkiem innym przeznaczeniem, z kompletnie inną intencją. Nie wylądowała wraz z innymi rzeczami w śmieciach tylko dlatego, że zupełnie o niej zapomniałam. — Nada się? — pytam, w ostatniej chwili rezygnując z rzucenia mu jej. Zamiast tego podchodzę ponownie do olbrzyma, kucając przy nim z już rozsupłaną tasiemką, której jeden z końców zwisa teraz smętnie między moimi palcami. — Zresztą, nawet jeśli nie, może to doskonała sposobność, żebyś poćwiczył kilka zaklęć? — niezobowiązująco przypominam mu o swojej propozycji, jednocześnie chcąc dać Gertowi do rozumienia, że nie był to jedynie kurtuazyjny, sprowokowany chwilą pomysł.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:41
Nie oczekiwał nic w zamian. Nigdy nie chciał kierować się podobnym przelicznikiem: przysługa za przysługę, dobre słowo za dobre słowo. Miał przecież tyle miłych odruchów nawet względem ludzi zupełnie niewdzięcznych. Zwykle właśnie z takimi się spotykał i nawet to nie zniechęcało go do niesienia pomocy. Kiedy szedł po Astę chciał tylko tyle, by poczuła się lepiej. Rozumiał, że może woli być sama, dlatego nawet nie nastawiał się początkowo na wspólny spacer – traktował to raczej jako otwartość, którą chciał jej podarować bez liczenia na jakąkolwiek odpowiedź. Nigdy nie mierzył się z taką stratą, więc tylko domyślał się jej odczuć i stanu, w którym się znajdowała przez ostatnie dni. Nie był specjalistą, postępował zgodnie z intuicją, a ta czasami lubiła go zawodzić w najmniej oczekiwanych momentach. Na szczęście, tym razem wszystko ułożyło się dość dobrze i był zadowolony z osiągnięcia jakim była wspólna wyprawa przez Plac Centralny, zakupy i wieczór w przytulnym mieszkaniu. Nie mógł oczekiwać więcej ani od niej, ani od bogów. Cieszył się przebłyskami radości, które obserwował na jej twarzy. Naciągał je na sznurek niczym trofea, które chciał później nosić, by ogrzewać swoje serce wspomnieniami tego dnia. Uśmiechała się, gdy ogromna gwiazda uniosła się na czubek choinki, uśmiechała się, gdy opowiadał jej drobnostki ze swojego życia, cieszyła się chyba też z tego, że zaoferował jej pomoc, choć przecież wciąż echo dawnej niepewności czasami wkradało się w przestrzeń pomiędzy nimi. Nie chciał nic przyspieszać, dawała sobie i jej czas będąc dobrej myśli – musiał mieć przecież nadzieję, bo gdyby nie ona, już dawno pozwoliłby na to, by świat porwał go i rozszarpał żelaznymi szczękami obcego, niesprawiedliwego ujadania. Tak jednak się nie działo, bo bogowie obdarowali go niezmierzonymi pokładami pogody ducha i wiary w to, że posiadając dobre intencje, los w końcu odwdzięczy mu się podobną szczodrością.
I właśnie za taką szczodrość miał kolejne słowa swojej towarzyszki – czuł, że zalewa go fala radości, kiedy zaproponowała, by nie spieszył się do domu. Nie chciał jednak ujawniać nadmiarowo buzujących emocji, dlatego podziękował powściągliwym skinieniem głowy, zaraz potem nachylił się nad ofiarowaną czekoladą i patrzył na błonkę, która zaczynała powoli tworzyć się na jej powierzchni matowiąc szklistość płynu. Musiał pić szybciej, jak wtedy, kiedy ścigali się z siostrą, by przypadkiem nie wpaść w pułapkę znienawidzonego kożucha zawieszającego się podstępnie na górnej wardze. Zmroziło go na samą myśl, dlatego wetknął nos w naczynie pozwalając czekoladzie rozpuścić się na podniebieniu.
Wciąż uczył się reakcji Asty na swoje przeróżne wyznania. Często musiał dość długo znajdować dla nich wytłumaczenie, choć nie narzekał, bo był to proces niezwykle absorbujący i na swój sposób ciekawy. Nie znał się dobrze na ludziach – o wiele lepiej przychodziło mu rozumienie roślin i zwierząt, te nawet w swej dzikości zdawały się bardziej przewidywalne. Obecne słowa zupełnie potwierdzały regułę. Zamrugał oczami skołowany, bo tak zdecydowanej reakcji nie przewidział, zwłaszcza na żartobliwość, którą zaklął w kilku niezobowiązujących słowach. Widział jednak, że sama chyba nieco się zreflektowała, łagodniejąc zupełnie zmieszana. Mogła wciąż czuć przecież niepewność, a on zbyt pochopnie przystąpił do przełamywania następnych barier. Nie zawstydził się jednak, nie spąsowiał, ani nie zapragnął uciekać wzrokiem. Przecież miała rację – nie musiała się go obawiać, bo też nigdy nie kierowały nim żadne nieczyste intencje.
— Pewnie, że nie masz… Nigdy nie miałaś — wyznał zahaczając o przeszłość, nawet jeśli bardzo chciała unikać jej rozpamiętywania. Poczuł, że jeśli nie padną z jego ust te słowa, zawsze będą żyli w cieniu nieprzemyślanych decyzji i niewinnej głupoty, którą się wykazał. Uciekaliby: zarówno on jak i ona, bo niewygoda początków znajomości za każdym razem drażniłaby delikatną tkankę obecnie budowanej zażyłości. Stałaby się chwastem odbierającym słońce młodej roślinie, bluszczem duszącym giętką łodygę kwiatu, który nigdy nie rozwinąłby pąka, a następnie delikatnych płatków. — Nic się nie stało, nie trap się — dodał jeszcze, spychając temat mamy, który tak naprawdę zdawał mu się kwestią zupełnie nieistotną.
Wychylił się znad kufla, w którym zostało niewiele słodkiego napoju, twarz miał upstrzoną już nie tylko piegami, ale i plamkami czekolady, których nie potrafił dostrzec. Zachichotał nagle, zupełnie nieoczekiwanie.
— Nieczuły na mróz i na urazy, to może i tak. Ale ogólnie, to dużo płaczę i łatwo się wzruszam, tylko nie mów nikomu, bo to mój słaby punkt. Jak ta no… pięta… pięta… Archimedesa? — Wysilił się jeszcze na żart, lecz podskórnie czuł, że wygłupił się tylko, choć był wyraźnie z siebie dumny. Nieszczególnie znał się na świecie śniących, raz podobne stwierdzenie o pięcie usłyszał od Gerdy, a może to był Ezra? Chyba, że Karsten? W każdym razie, zdawało mu się niezwykle zabawne. — Część rzeczy mam dostosowanych, na przykład naczynia, no i ciuchy, muszę je szyć na zamówienie, bo w sklepach jest ciężko. Nie bardzo chyba uznają podobnych do mnie za klientów — machnął ręką nieszczególnie przejęty. — Ale to ma swoje plusy, bo przynajmniej mam to, co mi się podoba, bo zawsze dokładnie opisuję, czego mi potrzeba, no i w ogóle, to… ach! Wybacz, mieliśmy najpierw przyozdobić, a ja zaczynam się nakręcać i opowiadać już teraz — zagryzł wargi i obserwował swoją towarzyszkę, gdy zaczęła poszukiwać rzeczonej tasiemki lub drucika. Dłubał nerwowo przy brzegu naczynia. — Mhm… nada się — wymamrotał, wciągając resztkę napoju i wpatrywał się w dno z nieukrywanym rozczarowaniem. Rozstał się jednak ze szklanym kuflem i sięgnął, by pochwycić końcówkę tasiemki. Zerknął na Astę i przypadkiem musnął palcami jej dłoń, poczuł dziwne mrowienie, przyjemne, lecz peszące. — Możemy spróbować z zaklęciem — zgodził się. Jedlina leżała w kącie, a on skupił się na gałązkach wspominając technikę, o której opowiadała mu na Placu Centralnym. Wyczyścił umysł ze zbędnych myśli, skupił się na zadaniu.
— Bifask. — Zaklęcie napawało go niepewnością, z obawą patrzył na dygoczącą zieleń, lecz ta poddała się zupełnie jego woli, płynąc swobodnie w kierunku, który dla niej obrał. Policzki poróżowiały mu z zachwytu. — Jesteś… jesteś niezwykła.
I właśnie za taką szczodrość miał kolejne słowa swojej towarzyszki – czuł, że zalewa go fala radości, kiedy zaproponowała, by nie spieszył się do domu. Nie chciał jednak ujawniać nadmiarowo buzujących emocji, dlatego podziękował powściągliwym skinieniem głowy, zaraz potem nachylił się nad ofiarowaną czekoladą i patrzył na błonkę, która zaczynała powoli tworzyć się na jej powierzchni matowiąc szklistość płynu. Musiał pić szybciej, jak wtedy, kiedy ścigali się z siostrą, by przypadkiem nie wpaść w pułapkę znienawidzonego kożucha zawieszającego się podstępnie na górnej wardze. Zmroziło go na samą myśl, dlatego wetknął nos w naczynie pozwalając czekoladzie rozpuścić się na podniebieniu.
Wciąż uczył się reakcji Asty na swoje przeróżne wyznania. Często musiał dość długo znajdować dla nich wytłumaczenie, choć nie narzekał, bo był to proces niezwykle absorbujący i na swój sposób ciekawy. Nie znał się dobrze na ludziach – o wiele lepiej przychodziło mu rozumienie roślin i zwierząt, te nawet w swej dzikości zdawały się bardziej przewidywalne. Obecne słowa zupełnie potwierdzały regułę. Zamrugał oczami skołowany, bo tak zdecydowanej reakcji nie przewidział, zwłaszcza na żartobliwość, którą zaklął w kilku niezobowiązujących słowach. Widział jednak, że sama chyba nieco się zreflektowała, łagodniejąc zupełnie zmieszana. Mogła wciąż czuć przecież niepewność, a on zbyt pochopnie przystąpił do przełamywania następnych barier. Nie zawstydził się jednak, nie spąsowiał, ani nie zapragnął uciekać wzrokiem. Przecież miała rację – nie musiała się go obawiać, bo też nigdy nie kierowały nim żadne nieczyste intencje.
— Pewnie, że nie masz… Nigdy nie miałaś — wyznał zahaczając o przeszłość, nawet jeśli bardzo chciała unikać jej rozpamiętywania. Poczuł, że jeśli nie padną z jego ust te słowa, zawsze będą żyli w cieniu nieprzemyślanych decyzji i niewinnej głupoty, którą się wykazał. Uciekaliby: zarówno on jak i ona, bo niewygoda początków znajomości za każdym razem drażniłaby delikatną tkankę obecnie budowanej zażyłości. Stałaby się chwastem odbierającym słońce młodej roślinie, bluszczem duszącym giętką łodygę kwiatu, który nigdy nie rozwinąłby pąka, a następnie delikatnych płatków. — Nic się nie stało, nie trap się — dodał jeszcze, spychając temat mamy, który tak naprawdę zdawał mu się kwestią zupełnie nieistotną.
Wychylił się znad kufla, w którym zostało niewiele słodkiego napoju, twarz miał upstrzoną już nie tylko piegami, ale i plamkami czekolady, których nie potrafił dostrzec. Zachichotał nagle, zupełnie nieoczekiwanie.
— Nieczuły na mróz i na urazy, to może i tak. Ale ogólnie, to dużo płaczę i łatwo się wzruszam, tylko nie mów nikomu, bo to mój słaby punkt. Jak ta no… pięta… pięta… Archimedesa? — Wysilił się jeszcze na żart, lecz podskórnie czuł, że wygłupił się tylko, choć był wyraźnie z siebie dumny. Nieszczególnie znał się na świecie śniących, raz podobne stwierdzenie o pięcie usłyszał od Gerdy, a może to był Ezra? Chyba, że Karsten? W każdym razie, zdawało mu się niezwykle zabawne. — Część rzeczy mam dostosowanych, na przykład naczynia, no i ciuchy, muszę je szyć na zamówienie, bo w sklepach jest ciężko. Nie bardzo chyba uznają podobnych do mnie za klientów — machnął ręką nieszczególnie przejęty. — Ale to ma swoje plusy, bo przynajmniej mam to, co mi się podoba, bo zawsze dokładnie opisuję, czego mi potrzeba, no i w ogóle, to… ach! Wybacz, mieliśmy najpierw przyozdobić, a ja zaczynam się nakręcać i opowiadać już teraz — zagryzł wargi i obserwował swoją towarzyszkę, gdy zaczęła poszukiwać rzeczonej tasiemki lub drucika. Dłubał nerwowo przy brzegu naczynia. — Mhm… nada się — wymamrotał, wciągając resztkę napoju i wpatrywał się w dno z nieukrywanym rozczarowaniem. Rozstał się jednak ze szklanym kuflem i sięgnął, by pochwycić końcówkę tasiemki. Zerknął na Astę i przypadkiem musnął palcami jej dłoń, poczuł dziwne mrowienie, przyjemne, lecz peszące. — Możemy spróbować z zaklęciem — zgodził się. Jedlina leżała w kącie, a on skupił się na gałązkach wspominając technikę, o której opowiadała mu na Placu Centralnym. Wyczyścił umysł ze zbędnych myśli, skupił się na zadaniu.
— Bifask. — Zaklęcie napawało go niepewnością, z obawą patrzył na dygoczącą zieleń, lecz ta poddała się zupełnie jego woli, płynąc swobodnie w kierunku, który dla niej obrał. Policzki poróżowiały mu z zachwytu. — Jesteś… jesteś niezwykła.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:42
Są takie dni, kiedy wydaje mi się, że naprawdę mogę wszystko — że nie będzie dla mnie najmniejszym problemem nawet przeniesienie gór, w zupełnie dosłownym tego określenia znaczeniu; że bez większych trudności poradzę sobie z każdym stawianym przede mną zadaniem; że mogłabym nawet rozgromić gulona, gdybym tylko stanęła z nim oko w oko. Są takie dni, kiedy wiem, że naprawdę nic nie będzie mi straszne; że jakakolwiek obawa, która mogłaby wzrosnąć w moim sercu i umyśle, będzie wyłącznie mirażem wywołanym mieszającymi się gwałtownie emocjami, którym nie powinnam dać dojść do głosu; że bez względu na to, co będzie się działo, zawsze we właściwym momencie pojawi się ktoś lub coś, co sprawi, że z największej nawet opresji znajdzie się wyjście i dla każdego problemu — rozwiązanie. Są takie dni — jak dzisiejszy — że z ufnością mogłabym przyjąć zapewnienia Gerta o tym, że nie mam i nigdy nie miałam powodów, by się go obawiać; że myśl, iż kiedykolwiek mogło być inaczej, jest tak bardzo abstrakcyjna, jakby w mojej głowie umieścił ją sam Loki. Jednak przeszłości nie zmienię samym przeświadczeniem o niedorzeczności tamtych incydentów. Nawet jeśli dziś zaczęłam robić miejsce na nowe, wyzbyte strachu wspomnienia, ich podwaliną jest konkretny grunt, zawczasu nawieziony surrealistycznym lękiem.
Wiem, które wypowiadam w zapadłą ciszę przerywaną wyłącznie pojedynczymi siorbnięciami systematycznie upijanej przez olbrzyma czekolady, więcej ma w sobie skruchy i żalu, którego, ostatecznie, trudno będzie mi się pozbyć, przebywając w jego towarzystwie, niż faktycznego potwierdzenia zrozumienia sytuacji. Z niektórymi błędami, choćbym była świadoma tego, że zostały mi wybaczone, nie potrafię się pogodzić i nie umiem ich sama sobie zapomnieć; poczucie niektórych z nich musi ze mną kroczyć już zawsze, bym wiedziała, do jakich potknięć nigdy więcej nie powinnam już doprowadzić.
Ulgą napełnia mnie podjęcie przez niego zmiany tematu i to, że wbrew prośbie, niemal z miejsca przepełnia pomieszczenie kolejnymi faktami ze swojego życia. Chyba tylko dlatego, że jestem odwrócona do niego tyłem, pozwalam sobie, by drgające mi kąciki ust uniosły się nieco wyżej, w odrobinę śmielszym uśmiechu, który wyczuwalny jest w moim głosie.
— Twoje tajemnice będą ze mną bezpieczne — zapewniam miękko tonem, który sugeruje, że chyba niespecjalnie uważnie przykładam się do kierowanych w moją stronę słów. Niewiele mija się to z prawdą, ponieważ większą uwagę poświęcam znajdującym się w szufladach przedmiotom, pozwalając by ciepły tembr głosu olbrzyma wypełniał przestrzeń między nami. W tej krótkiej chwili, gdy mam go za swoimi plecami, gdy nie muszę bać się o to, co może się zdarzyć, bo jakaś drobna część mnie kłuje świadomość przekonaniem, że tu i teraz bezpieczniejsza jestem niż gdziekolwiek i z kimkolwiek innym, jedyne co ma znaczenie, to wzrastająca potrzeba nieprzerywania potoku jego wypowiedzi. — Hej, hej! — upominam go, marszcząc czoło. — Nie przepraszaj, tylko… Tylko wiedz, że będziesz musiał stąd wyjść, jak nic więcej nie będziesz miał mi do opowiedzenia — uprzedzam go uprzejmie, odruchowo zaciskając dłoń w pięść i cofając ją nieznacznie w chwili, kiedy jego skóra styka się z moją. Peszy mnie własna reakcja, dlatego udaję, że gest ten był w zupełności zamierzony, kiedy zaraz potem podnoszę się, odsuwając kilka kroków w tył, by dać mężczyźnie miejsce do swobodnego przetransportowania za sprawą zaklęcia pachnących gałązek. Sama w tym czasie, starając się nie spuszczać wzroku z Gerta, wykładam obok na stolik zakupione ozdoby, bezwiednie układając na blacie zawieszki-runy zgodnie z ich kolejnością, później natomiast łącząc je w konkretne układy mające przynosić pomyślność. Przerywam jednak, dostrzegając z jak niebywałą łatwością kolejne gałązki szybują pod sufit, a w spojrzeniu olbrzyma pojawia się coraz więcej zaskoczenia i dumy.
— To wszystko… — Unoszę spojrzenie na znajdującą mi się wysoko ponad głową jedlinę, z wolna przenosząc je na oblicze olbrzyma. — To wyłącznie twoja zasługa, Gercie Molanderze. Nie przyłożyłam przecież do tego ręki. To wszystko wychodzi od ciebie. Stąd. — Wspinając się na palce, wyciągam dłoń i przykładam ją w miejsce, w którym pod materiałem dudni jego serce. Opadając lekko na pięty, chwieję się i dla utrzymania równowagi łapię za jego ramię, posyłając mu od raz przepraszający uśmiech. — I siedzi w twojej głowie, ale tak wysoko nie sięgnę — dodaję żartobliwie, chcąc rozluźnić atmosferę, ale lepka nić zakłopotania, jaka owinęła się wokół mnie, nie chce mnie puścić, dlatego, by ukryć z wolna wpełzający mi na policzki rumieniec — ani trochę nie spowodowany czekoladą, ani też temperaturą panującą w salonie — sięgam po inkantację mającą pomóc w szybszym zamieszczeniu jedliny na wybranym przeze mnie miejscu. W moich ustach Bifask nie brzmi jednak tak pewnie, jak powinien: drżenie głosek przekłada się na nierówne wznoszenie się gałązki, która przelatuje niebezpiecznie blisko przed twarzą Gerta, a w moich oczach na ułamek sekundy pojawia się strach.
Wiem, które wypowiadam w zapadłą ciszę przerywaną wyłącznie pojedynczymi siorbnięciami systematycznie upijanej przez olbrzyma czekolady, więcej ma w sobie skruchy i żalu, którego, ostatecznie, trudno będzie mi się pozbyć, przebywając w jego towarzystwie, niż faktycznego potwierdzenia zrozumienia sytuacji. Z niektórymi błędami, choćbym była świadoma tego, że zostały mi wybaczone, nie potrafię się pogodzić i nie umiem ich sama sobie zapomnieć; poczucie niektórych z nich musi ze mną kroczyć już zawsze, bym wiedziała, do jakich potknięć nigdy więcej nie powinnam już doprowadzić.
Ulgą napełnia mnie podjęcie przez niego zmiany tematu i to, że wbrew prośbie, niemal z miejsca przepełnia pomieszczenie kolejnymi faktami ze swojego życia. Chyba tylko dlatego, że jestem odwrócona do niego tyłem, pozwalam sobie, by drgające mi kąciki ust uniosły się nieco wyżej, w odrobinę śmielszym uśmiechu, który wyczuwalny jest w moim głosie.
— Twoje tajemnice będą ze mną bezpieczne — zapewniam miękko tonem, który sugeruje, że chyba niespecjalnie uważnie przykładam się do kierowanych w moją stronę słów. Niewiele mija się to z prawdą, ponieważ większą uwagę poświęcam znajdującym się w szufladach przedmiotom, pozwalając by ciepły tembr głosu olbrzyma wypełniał przestrzeń między nami. W tej krótkiej chwili, gdy mam go za swoimi plecami, gdy nie muszę bać się o to, co może się zdarzyć, bo jakaś drobna część mnie kłuje świadomość przekonaniem, że tu i teraz bezpieczniejsza jestem niż gdziekolwiek i z kimkolwiek innym, jedyne co ma znaczenie, to wzrastająca potrzeba nieprzerywania potoku jego wypowiedzi. — Hej, hej! — upominam go, marszcząc czoło. — Nie przepraszaj, tylko… Tylko wiedz, że będziesz musiał stąd wyjść, jak nic więcej nie będziesz miał mi do opowiedzenia — uprzedzam go uprzejmie, odruchowo zaciskając dłoń w pięść i cofając ją nieznacznie w chwili, kiedy jego skóra styka się z moją. Peszy mnie własna reakcja, dlatego udaję, że gest ten był w zupełności zamierzony, kiedy zaraz potem podnoszę się, odsuwając kilka kroków w tył, by dać mężczyźnie miejsce do swobodnego przetransportowania za sprawą zaklęcia pachnących gałązek. Sama w tym czasie, starając się nie spuszczać wzroku z Gerta, wykładam obok na stolik zakupione ozdoby, bezwiednie układając na blacie zawieszki-runy zgodnie z ich kolejnością, później natomiast łącząc je w konkretne układy mające przynosić pomyślność. Przerywam jednak, dostrzegając z jak niebywałą łatwością kolejne gałązki szybują pod sufit, a w spojrzeniu olbrzyma pojawia się coraz więcej zaskoczenia i dumy.
— To wszystko… — Unoszę spojrzenie na znajdującą mi się wysoko ponad głową jedlinę, z wolna przenosząc je na oblicze olbrzyma. — To wyłącznie twoja zasługa, Gercie Molanderze. Nie przyłożyłam przecież do tego ręki. To wszystko wychodzi od ciebie. Stąd. — Wspinając się na palce, wyciągam dłoń i przykładam ją w miejsce, w którym pod materiałem dudni jego serce. Opadając lekko na pięty, chwieję się i dla utrzymania równowagi łapię za jego ramię, posyłając mu od raz przepraszający uśmiech. — I siedzi w twojej głowie, ale tak wysoko nie sięgnę — dodaję żartobliwie, chcąc rozluźnić atmosferę, ale lepka nić zakłopotania, jaka owinęła się wokół mnie, nie chce mnie puścić, dlatego, by ukryć z wolna wpełzający mi na policzki rumieniec — ani trochę nie spowodowany czekoladą, ani też temperaturą panującą w salonie — sięgam po inkantację mającą pomóc w szybszym zamieszczeniu jedliny na wybranym przeze mnie miejscu. W moich ustach Bifask nie brzmi jednak tak pewnie, jak powinien: drżenie głosek przekłada się na nierówne wznoszenie się gałązki, która przelatuje niebezpiecznie blisko przed twarzą Gerta, a w moich oczach na ułamek sekundy pojawia się strach.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:42
Lubił ludzi. Przepadał za ich towarzystwem, nawet jeśli zwykle był nieproszonym gościem. Lubił ich obserwować i tak samo mocno lubił rozmawiać, choć codzienność nie zawsze stwarzała mu taką sposobność. Chętnie dzieliłby się z nimi swoimi opowieściami, bo miał ich naprawdę wiele. Zwykle dotyczyły rzeczy błahych i najbardziej prozaicznych, lecz składały się na jego historię, czyli to, co uważał za najcenniejsze. Od małości pielęgnował najdrobniejsze rzeczy na wzór niespotykanych cudów, potrafił zastanawiać się nad oczywistościami i rozbierał każdy z elementów natury na części składowe – chyba nigdy nie utracił pierwiastka dziecięcej fascynacji ulatującej z ludzi przez lata szarej dorosłości skąpanej w coraz to bardziej przybierających wodach trosk i obaw. Owszem, sam nie był od nich wolny, lecz nigdy nie dał się im ponieść, uważając jedynie za jeden z elementów egzystencji, nie zaś coś, czemu podporządkować należy każdy dzień. Asta zupełnie nieświadomie uruchomiła w nim lawinę myśli i planów, bo przecież mało kto tak chętnie pozwalał mu na wyrzucanie kolejnych, niekoniecznie składnych zdań. Bardzo mocno chciał, aby pragnęła go słuchać nie tylko tu i nie tylko dzisiaj, w atmosferze przesyconej żywiczną wonią i melodią świątecznych pieśni sączących się z duszy pozytywki. Wprawdzie już raz miał okazję, by mówić jej o swoich pasjach, wtedy jednak sądził, że zrobiła to tylko dlatego, by usunąć niezręczną ciszę karmiącą rosnące obawy – jeszcze trochę się tego wstydził, jednak postanowił, że ruszy dalej i wraz z zapewnieniem o nieszkodliwości własnych działań, pozwoli sobie na bardziej optymistyczne spojrzenie w przyszłość. Należało odpuścić: słyszał kiedyś od jakiejś mądrej osoby, że jeśli człowiek nie pogodzi się z tym co było, nie będzie miał siły budować czegoś lepszego; że poczucie winy będzie dyktowało mu kolejne ruchy, a od tego już bardzo niedaleko do katastrofy. Dzisiaj był gotów zgodzić się z owym stwierdzeniem w zupełności. Miał nadzieję, że Asta da mu kiedyś szansę: a może już dała? Pewnie w innych okolicznościach nie chciałaby go widzieć i nie pozwoliłaby mu na pewno na odwiedziny we własnym domu. Przecież nie zapraszało się świadomie najgorszych zbirów pod swój dach. Był strasznie głupi, skoro tak mało wierzył w swoje szanse. Nie zamierzał jednak na nic naciskać, chciał dać kobiecie tyle swobody, by mogła samodzielnie przezwyciężać następne obawy – on sam mógł jej jedynie ukazywać jakim naprawdę jest człowiekiem w drobnych gestach i wypowiadanych słowach.
— W to nie wątpię, wiesz? Na pewno moja tajemnica będzie z tobą bezpieczna — był przekonany, że zna się trochę na ludziach i potrafi ocenić ich intencje. Asta miała dobre i piękne serce: utwierdzał się jedynie w dość szybko wysnutym wniosku (wtedy jeszcze z nią nie rozmawiał i jego przeczucia były raczej pobożnym życzeniem). — Nie wiem tylko, czy zdajesz sobie sprawę z tego, na co się piszesz. Ja mogę mówić godzinami — szelmowski uśmiech pierwszy raz tak bardzo odważnie odznaczył się na bladym pergaminie twarzy. Nie przestraszył się groźby i zgodnie z jej zamiarem, poczuł jedynie przypływ chęci, by wyszukać następną anegdotę lub historię z maleńkiego, szwedzkiego miasteczka. Subtelne zetknięcie się skrawków ciała potraktował znów lekkim, odruchowym drgnieniem, nie do końca wiedząc, co powinien dalej uczynić. Obserwował ją i tylko lustrzane speszenie podniosło go na duchu. To wcale nie tak, że sam się gubił w meandrach ich relacji. Podróż gałązek przez przestrzeń pokoju przyniosła mu punkt zaczepienia dla rozbieganych myśli. Obserwował je zawzięcie, na chwilę odrywając spojrzenie od Asty. Był zafascynowany własnymi możliwościami, zwłaszcza, że zwykle zarzucano mu brak dbałości i kiepski warsztat wyniesiony z pierwszych stopni edukacji. Był wprawdzie pilnym uczniem, nigdy nie spóźniał się do szkoły i powtarzał wytrwale lekcje – te jednak niechętnie trzymały się jego głowy i zwykle posądzano go kiepskie geny, które ofiarowała mu olbrzymia część rodziny. Nikt nie zwracał uwagi na pozostałe talenty, które posiadał: na biegłość w posługiwaniu się nazwami zwierząt i roślin, na doskonałe poruszanie się w świecie żywiołów oraz na wrodzoną wrażliwość i empatię, której niewyczerpane pokłady posiadał zarówno dla ludzi, jak i innych otaczających go istot. Wszystko to jednak zdawało się blednąć w obliczu braków, które posiadał.
Jedlina równiutkim rzędem podążyła ku oknom, delikatnie falując w miejscu, w którym ją zatrzymał. Teraz powinien jedynie przymocować całą konstrukcję, a to było dość łatwe zważywszy na posiadany wzrost.
— Strasznie się nie doceniasz — wyznał i zaraz zamarł, kiedy wspięła się na palce i ułożyła dłoń na jego klatce piersiowej. Poczuł, że delikatna gęsia skórka osiada mu na karku i łapie głębszy oddech. Nie zdarzało mu się to często, a tak właściwie nie zdarzało się nigdy. Zaróżowione policzki zaczęły go szczypać i słuchał jej słów jak zahipnotyzowany. Próbował trzymać spojrzenie na wysokości jej oczu, jednak błękitne talary wprawiały go tym mocniej w speszenie, im bardziej skupiał się na ich strukturze. Trzymał w dłoniach tasiemkę i zamiast zabrać się za dalszą pracę, opuścił ramiona i otworzył nieznacznie usta z zamiarem wyduszenia z siebie kilku słów. Znów dostrzegł zmianę na jej twarzy, choć nie był pewien czy wyobraźnia nie płata mu figli. Ciepło umiejscowione dokładnie tam, gdzie wcześniej stykała swoje opuszki z jego ciałem, rozeszło się promieniście po najodleglejszych zakamarkach, trafiając po samiutkie czubki olbrzymich palców. Wtedy też jedna z gałązek smagnęła go w nos, co wyraźnie otrzeźwiło otumanioną postać. Kichnął donośnie, a zapewne nie była to reakcja najbardziej spodziewana. Zaśmiał się swobodnie, choć na twarzy jego towarzyszki widniał obecnie prawdziwy przestrach. Otarł czubek nosa grzbietem ręki, a zielenina znalazła wreszcie swoje właściwe miejsce.
— Przepraszam — dodał, rozbrajająco, by nie pozostawić jej wątpliwości, że wcale nic złego się nie stało. Nie mówił nic więcej, nie chcąc budować dziwnej atmosfery dookoła niegroźnego w zupełności zdarzenia, które mogło jednak wywołać w Mølgaard poczucie dyskomfortu. Wprawnym ruchem sprawił, że jedlina nie miała już prawa powędrować w niechcianym kierunku i można było zająć się dalszym jej dekorowaniem. — Masz jakąś drabinkę, albo wysoki stołek? Nie chciałbym ci odbierać całej przyjemności wieszania ozdób. Niby można zaklęciem, ale chyba tradycyjny sposób sprawia więcej frajdy — wyjaśnił. Potem zafrasował się wyraźnie i zaryzykował kolejne stwierdzenie. — Znaczy mógłbym cię podsadzić, ale nie chcę, żebyś.. no… — czuła się skrępowana – dokończenie było oczywiste. Znów zaczerwienił się soczyście i zawiesił rękę na karku.
— W to nie wątpię, wiesz? Na pewno moja tajemnica będzie z tobą bezpieczna — był przekonany, że zna się trochę na ludziach i potrafi ocenić ich intencje. Asta miała dobre i piękne serce: utwierdzał się jedynie w dość szybko wysnutym wniosku (wtedy jeszcze z nią nie rozmawiał i jego przeczucia były raczej pobożnym życzeniem). — Nie wiem tylko, czy zdajesz sobie sprawę z tego, na co się piszesz. Ja mogę mówić godzinami — szelmowski uśmiech pierwszy raz tak bardzo odważnie odznaczył się na bladym pergaminie twarzy. Nie przestraszył się groźby i zgodnie z jej zamiarem, poczuł jedynie przypływ chęci, by wyszukać następną anegdotę lub historię z maleńkiego, szwedzkiego miasteczka. Subtelne zetknięcie się skrawków ciała potraktował znów lekkim, odruchowym drgnieniem, nie do końca wiedząc, co powinien dalej uczynić. Obserwował ją i tylko lustrzane speszenie podniosło go na duchu. To wcale nie tak, że sam się gubił w meandrach ich relacji. Podróż gałązek przez przestrzeń pokoju przyniosła mu punkt zaczepienia dla rozbieganych myśli. Obserwował je zawzięcie, na chwilę odrywając spojrzenie od Asty. Był zafascynowany własnymi możliwościami, zwłaszcza, że zwykle zarzucano mu brak dbałości i kiepski warsztat wyniesiony z pierwszych stopni edukacji. Był wprawdzie pilnym uczniem, nigdy nie spóźniał się do szkoły i powtarzał wytrwale lekcje – te jednak niechętnie trzymały się jego głowy i zwykle posądzano go kiepskie geny, które ofiarowała mu olbrzymia część rodziny. Nikt nie zwracał uwagi na pozostałe talenty, które posiadał: na biegłość w posługiwaniu się nazwami zwierząt i roślin, na doskonałe poruszanie się w świecie żywiołów oraz na wrodzoną wrażliwość i empatię, której niewyczerpane pokłady posiadał zarówno dla ludzi, jak i innych otaczających go istot. Wszystko to jednak zdawało się blednąć w obliczu braków, które posiadał.
Jedlina równiutkim rzędem podążyła ku oknom, delikatnie falując w miejscu, w którym ją zatrzymał. Teraz powinien jedynie przymocować całą konstrukcję, a to było dość łatwe zważywszy na posiadany wzrost.
— Strasznie się nie doceniasz — wyznał i zaraz zamarł, kiedy wspięła się na palce i ułożyła dłoń na jego klatce piersiowej. Poczuł, że delikatna gęsia skórka osiada mu na karku i łapie głębszy oddech. Nie zdarzało mu się to często, a tak właściwie nie zdarzało się nigdy. Zaróżowione policzki zaczęły go szczypać i słuchał jej słów jak zahipnotyzowany. Próbował trzymać spojrzenie na wysokości jej oczu, jednak błękitne talary wprawiały go tym mocniej w speszenie, im bardziej skupiał się na ich strukturze. Trzymał w dłoniach tasiemkę i zamiast zabrać się za dalszą pracę, opuścił ramiona i otworzył nieznacznie usta z zamiarem wyduszenia z siebie kilku słów. Znów dostrzegł zmianę na jej twarzy, choć nie był pewien czy wyobraźnia nie płata mu figli. Ciepło umiejscowione dokładnie tam, gdzie wcześniej stykała swoje opuszki z jego ciałem, rozeszło się promieniście po najodleglejszych zakamarkach, trafiając po samiutkie czubki olbrzymich palców. Wtedy też jedna z gałązek smagnęła go w nos, co wyraźnie otrzeźwiło otumanioną postać. Kichnął donośnie, a zapewne nie była to reakcja najbardziej spodziewana. Zaśmiał się swobodnie, choć na twarzy jego towarzyszki widniał obecnie prawdziwy przestrach. Otarł czubek nosa grzbietem ręki, a zielenina znalazła wreszcie swoje właściwe miejsce.
— Przepraszam — dodał, rozbrajająco, by nie pozostawić jej wątpliwości, że wcale nic złego się nie stało. Nie mówił nic więcej, nie chcąc budować dziwnej atmosfery dookoła niegroźnego w zupełności zdarzenia, które mogło jednak wywołać w Mølgaard poczucie dyskomfortu. Wprawnym ruchem sprawił, że jedlina nie miała już prawa powędrować w niechcianym kierunku i można było zająć się dalszym jej dekorowaniem. — Masz jakąś drabinkę, albo wysoki stołek? Nie chciałbym ci odbierać całej przyjemności wieszania ozdób. Niby można zaklęciem, ale chyba tradycyjny sposób sprawia więcej frajdy — wyjaśnił. Potem zafrasował się wyraźnie i zaryzykował kolejne stwierdzenie. — Znaczy mógłbym cię podsadzić, ale nie chcę, żebyś.. no… — czuła się skrępowana – dokończenie było oczywiste. Znów zaczerwienił się soczyście i zawiesił rękę na karku.
Bezimienny
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:42
Zaskoczenie pewnością, z jaką Gert stwierdza swoją wiarę w moje intencje i możliwości, powoduje we mnie całkiem nieprzewidziane uczucie, jakbym nogi miała jednocześnie tak lekkie jak z waty i tak ciężkie, jakby wykonane zostały z ołowiu; uczucie na tyle mnie zdumiewające, że zamiast odpowiedzieć mu w jakikolwiek sensowny i uprzejmy sposób, nieporadnie wzruszam tylko ramionami, bez dyskusji godząc się z jego osądem — z jego potwierdzeniem moich własnych słów, którym dotychczas mało kto w podobnych sytuacjach dawał wiarę. Co więcej: które ja sama często traktuję z przymrużeniem oka, biorąc poprawkę na to, że w przyszłości postawiona mogę zostać w sytuacji, w której dotrzymanie raz danego komuś słowa może okazać się zwyczajnie niemożliwe — wcale nie ze względu na brak chęci z mojej strony, a raczej przez wzgląd na dobro ogółu czy też osoby, której tak gorliwie przyrzekałam dyskrecję. Teraz też, na krótko, przyczepia się mnie myśl, że może powinnam go ostrzec, zaznaczyć wyraźnie, że tylko żartowałam i że nie powinien tak łatwo, tak ufnie wierzyć w to, że zachowałabym jego sekret wyłącznie dla siebie, choć obecnie nie przychodziła mi do głowy jedna nawet osoba, z którą mogłabym podzielić się taką rewelacją. Chciałabym być z nim — przynajmniej dzisiaj, przynajmniej teraz, kiedy wiem, że na pewno jest — szczera; zacząć budować wspólnie fundament pod relację nieobarczoną więcej absurdalnym lękiem, niedomówieniami i niedorzecznymi wymówkami, jakich gorączkowo poszukuję, gdy mam poczucie jakiegokolwiek zagrożenia, zwłaszcza jeśli jest tak pozornie błahe, jak strach przed niezrozumieniem. Wiem przecież, że jestem mu to winna nie tylko przez wzgląd na ciąg zdarzeń rozgrywających się w sterylnych w ciszę pomieszczeniach biblioteki na przestrzeni ostatnich miesięcy, ale również dlatego, że wydaje się być zwyczajnie miłym człowiekiem i nie w porządku wobec niego czułabym się, gdybym nie uprzedziła go o konsekwencjach wynikających ze znajomości ze mną: o tym, że nie zawsze jestem życzliwa; że wyłącznie pozornie wydaję się być osobą altruistyczną, w rzeczywistości natomiast głównie kieruję się zapewnieniem korzyści samej sobie; że zdarza mi się mówić to, co chcieliby usłyszeć inni, a nie zawsze to, co powiedzieć bym chciała; że mimo upływu kilkunastu lat, wciąż są takie dni, kiedy szczelina między byciem autentyczną a wciśniętą w dawno narzucone mi formy jest na tyle wąska, że zatrzymuję się gdzieś pomiędzy.
— Noc jest jeszcze młoda i wciąż mam trochę czekolady, którą mógłbyś wypić — odpowiadam szybciej niż dociera do mnie sens własnych słów. Nie odwracam jednak w płochym speszeniu wzroku, nie czuję nawet, żeby tym razem na policzki wkradło mi się muśnięcie rumieńca — w myślach bowiem wciąż roztrząsam kwestię przedstawienia Gertowi swojej przewiny, mimo to każdy, wykuty naprędce zwrot, każda fraza wydaje mi się zupełnie niewłaściwa w stosunku do powagi sytuacji, a im dłużej odwlekam w czasie nawiązanie do zamkniętego już tematu, tym mniej pewnie czuję się ze świadomością, że jedną, nieodpowiednią formułą mogłabym zepsuć mu wieczór i znów splątać nas siecią niezręczności, którą przynajmniej chwilowo udało się odrzucić na bok. Przełykam więc gorycz porażki — własnego niezdecydowania i obawy, która chyba głębiej niż przewidziałam, wgryzła się w fakturę naszej znajomości. Obiecuję sobie jednak, że następnym razem — uparcie chcę wierzyć bowiem, że jakikolwiek następny raz jeszcze będzie — nie pozwolę sobie na podobne zaniechanie.
Krótki zryw śmiechu, wywołany jego protestem, na moment wypełnia pomieszczenie, a ja w odbiciu w szybie z zaskoczeniem dostrzegam rozgrywającą się wewnątrz mojego mieszkania scenę — chociaż kątem oka cały czas zauważałam moje i jego refleksy malowane na powierzchni szyby, wydawały mi się scenami z życia zupełnie obcych osób. Dopiero teraz uderza mnie, że oblicze kobiety, na które raz po raz wkrada się uśmiech, należy do mnie. Mrugam szybko, unosząc spojrzenie na olbrzyma.
— Nie chciałam, żebyś czuł się osamotniony w niedocenianiu samego siebie — odpowiadam figlarnie, chyba wreszcie czując nieco większe ośmielenie w stosunku do sytuacji, w jakiej się znalazłam: do przebywania z Gertem w ogóle. Nierozsądnie pozwalam sobie nawet pomyśleć, że miło byłoby, gdyby naprawdę nie skończyło się tylko na tym jednym, nieoczekiwanym wyjściu i tej jednej, zaskakującej wizycie; że może dobrze zrobiłoby mi, gdybym otworzyła się na ludzi, z którymi dotychczas niewiele miałam styczności — że wejście w nowe towarzystwo, w nowe środowisko pozwoliłoby mi zostawić za sobą przeszłość, z rozstaniem której trudno mi się obecnie pogodzić. Myśli wracają mi jednak na właściwy tor w momencie, gdy swoim roztargnieniem prawie doprowadzam do wypadku. Donośne kichnięcie będące jedynym następstwem mojej nieuwagi uspokaja mnie tylko trochę. — Na zdrowie — mówię poniewczasie, choć brzmi to bardziej jak pytanie przepełnione zmartwieniem niż stwierdzenie. Chowając dłonie za plecami, by przypadkiem nie doprowadzić do kolejnej nieprzewidzianej katastrofy, odsuwam się o trzy kroki, z nieco większej odległości obserwując poczynania Gerta. Niesamowitą wydaje mi się jego możliwość wykonywania z takim spokojem i bez wysiłku czynności, które przeciętnego człowieka dawno by przerosły. — Ja… — zagryzam wargę, odwracając się w stronę przejścia do przedpokoju, a następnie spoglądając na wejście prowadzące do kuchni, jednocześnie spojrzeniem omiatając pokój w poszukiwaniu czegokolwiek, co nadałoby się jako stołek na tyle wysoki, bym mogła sięgnąć z niego do zawieszonej nad ramą okienną jedliny. Jednak poza komodą wszystko wydaje się być za niskie. — Nie kopnę cię, Gercie Molanderze. Tylko musisz… Musisz mnie mocno złapać w pasie, żebym nie poczuła łaskotek, wtedy się uda — instruuję go, zgarniając ze stolika kilka zawieszek. Jestem tak zaaferowana tym pomysłem, że nie zauważam nawet, że szlag trafił ułożone przeze mnie ciągi znaków.
— Noc jest jeszcze młoda i wciąż mam trochę czekolady, którą mógłbyś wypić — odpowiadam szybciej niż dociera do mnie sens własnych słów. Nie odwracam jednak w płochym speszeniu wzroku, nie czuję nawet, żeby tym razem na policzki wkradło mi się muśnięcie rumieńca — w myślach bowiem wciąż roztrząsam kwestię przedstawienia Gertowi swojej przewiny, mimo to każdy, wykuty naprędce zwrot, każda fraza wydaje mi się zupełnie niewłaściwa w stosunku do powagi sytuacji, a im dłużej odwlekam w czasie nawiązanie do zamkniętego już tematu, tym mniej pewnie czuję się ze świadomością, że jedną, nieodpowiednią formułą mogłabym zepsuć mu wieczór i znów splątać nas siecią niezręczności, którą przynajmniej chwilowo udało się odrzucić na bok. Przełykam więc gorycz porażki — własnego niezdecydowania i obawy, która chyba głębiej niż przewidziałam, wgryzła się w fakturę naszej znajomości. Obiecuję sobie jednak, że następnym razem — uparcie chcę wierzyć bowiem, że jakikolwiek następny raz jeszcze będzie — nie pozwolę sobie na podobne zaniechanie.
Krótki zryw śmiechu, wywołany jego protestem, na moment wypełnia pomieszczenie, a ja w odbiciu w szybie z zaskoczeniem dostrzegam rozgrywającą się wewnątrz mojego mieszkania scenę — chociaż kątem oka cały czas zauważałam moje i jego refleksy malowane na powierzchni szyby, wydawały mi się scenami z życia zupełnie obcych osób. Dopiero teraz uderza mnie, że oblicze kobiety, na które raz po raz wkrada się uśmiech, należy do mnie. Mrugam szybko, unosząc spojrzenie na olbrzyma.
— Nie chciałam, żebyś czuł się osamotniony w niedocenianiu samego siebie — odpowiadam figlarnie, chyba wreszcie czując nieco większe ośmielenie w stosunku do sytuacji, w jakiej się znalazłam: do przebywania z Gertem w ogóle. Nierozsądnie pozwalam sobie nawet pomyśleć, że miło byłoby, gdyby naprawdę nie skończyło się tylko na tym jednym, nieoczekiwanym wyjściu i tej jednej, zaskakującej wizycie; że może dobrze zrobiłoby mi, gdybym otworzyła się na ludzi, z którymi dotychczas niewiele miałam styczności — że wejście w nowe towarzystwo, w nowe środowisko pozwoliłoby mi zostawić za sobą przeszłość, z rozstaniem której trudno mi się obecnie pogodzić. Myśli wracają mi jednak na właściwy tor w momencie, gdy swoim roztargnieniem prawie doprowadzam do wypadku. Donośne kichnięcie będące jedynym następstwem mojej nieuwagi uspokaja mnie tylko trochę. — Na zdrowie — mówię poniewczasie, choć brzmi to bardziej jak pytanie przepełnione zmartwieniem niż stwierdzenie. Chowając dłonie za plecami, by przypadkiem nie doprowadzić do kolejnej nieprzewidzianej katastrofy, odsuwam się o trzy kroki, z nieco większej odległości obserwując poczynania Gerta. Niesamowitą wydaje mi się jego możliwość wykonywania z takim spokojem i bez wysiłku czynności, które przeciętnego człowieka dawno by przerosły. — Ja… — zagryzam wargę, odwracając się w stronę przejścia do przedpokoju, a następnie spoglądając na wejście prowadzące do kuchni, jednocześnie spojrzeniem omiatając pokój w poszukiwaniu czegokolwiek, co nadałoby się jako stołek na tyle wysoki, bym mogła sięgnąć z niego do zawieszonej nad ramą okienną jedliny. Jednak poza komodą wszystko wydaje się być za niskie. — Nie kopnę cię, Gercie Molanderze. Tylko musisz… Musisz mnie mocno złapać w pasie, żebym nie poczuła łaskotek, wtedy się uda — instruuję go, zgarniając ze stolika kilka zawieszek. Jestem tak zaaferowana tym pomysłem, że nie zauważam nawet, że szlag trafił ułożone przeze mnie ciągi znaków.
Nieznajomy
Re: 13.12.2000 – Salon – Nieznajomy: G. Molander & Bezimienny: A. Mølgaard Sro 29 Lis - 18:42
Czuł narastającą swobodę, której jeszcze kilka chwil temu nie potrafił z siebie wykrzesać, przekraczając próg obcego mieszkania. Zdał sobie wtedy sprawę, że choć była to rzecz, o której nie śmiałby nawet marzyć, w obliczu otrzymania niemalże daru od bogów, zupełnie nie wiedział, co powinien z nim zrobić. W głowie, niczym mantrę, powtarzał słowa zasłyszane od bliskich jego rodzinie ludzi skarżących się na naturę chłopca zbytnio narzucającego się swoją obecnością, ilekroć poczuł nić sympatii. Był wtedy jeszcze niezrażony i brakowało mu doświadczenia kształtującego następnie, stopniowo, większą dozę ostrożności koniecznej w nieprzewidywalnym świecie. Przyjmował więc każdą okazję i domagał się więcej, zapominając o dobrym takcie. Wiele jednak zmieniło się od tamtego czasu; potrafił wykrzesać wreszcie pokłady rezerwy, kiedy w głowie świtało mu, że być może przekracza pewne granice, o których wytrwale rozprawiała mu Gerda. Dlatego pewnie nie od razu uśmiechnął się na propozycję, spoglądając w kierunku opróżnionego kubka, przywołując posmak gęstej czekolady osiadającej przyjemną powłoczką na podniebieniu. Powinien przynajmniej raz powiedzieć, że nie powinien, że już i tak nadużył jej gościnności. Zmrużył oczy i zahaczył palce o kołnierz swetra.
— Nie wiem, czy powinienem — wyrzekł zgodnie z przyzwyczajeniem, choć w zieleni spojrzenia tkwiło słabe przekonanie. W rzeczywistości wyglądał tak, jakby wcale nie potrzebował wiele namawiania, by pozostać jeszcze. Nie ze względu na czekoladę, a przez towarzystwo Asty, choć głód słodyczy był najbezpieczniejszym usprawiedliwieniem. — Ale jeśli faktycznie masz ochotę jeszcze posłuchać później kilku opowieści, to mogę się zgodzić — dodał jakby z ociąganiem, udając jeszcze, że naprawdę mocno rozważa słuszność nadużywania jej gościny. Zdecydowanie nie powinien – skarcił się z konieczności dla lepszego efektu, choć radość rozpromieniała upstrzone piegami oblicze i malowała na powierzchni błyszczących tęczówek żywe ogniki. Nie sądził wprawdzie, aby nocy starczyło na wszystkie opowieści z niewielkiego, szwedzkiego miasteczka – zbyt wiele się działo w tym niepozornym, cichym zakątku świata. Zbyt wielu ludzi w nim pozostawił i zbyt wiele emocji żywił względem pogrążonego wśród lasów, na samym skraju jezior Tärnaby, by mógł przestać mówić o nim.
Rozważał, czy wpierw powinien opowiadać o najsłodszych pod słońcem jabłkach i szarlotce starej sąsiadki, czy może o pięknej, ilustrowanej księdze, w której pierwszy raz zobaczył oblicze Thora i swych przodków: olbrzymów. Sądził, że powinna wiedzieć o wszystkim, co dla niego cenne – chciał dzielić się z nią każdą, nawet przeszłą chwilą, by poznała go prawdziwie, porzucając fałsz wrażenia, które zdołał wywrzeć wraz z pierwszymi, niezręcznymi spotkaniami. Znów jednak musiał stwierdzić, że wszystko zaczyna galopować niebezpiecznie, a od nieprzemyślanego pędu było już o krok do poniesienia porażki.
Próbował skupić się na gałązkach jedliny, sam onieśmielony własną propozycją, stającą się w momencie niezwykle krępującą. Kolejny raz tego dnia jednak los zdawał się na tyle przewrotny, że nie otrzymał oburzonej odmowy, zamiast niej dostrzegając na kobiecym licu pewną dozę niepewności, ale i chyba chęć podjęcia wyzwania. Po czasie zrozumiał, że przecież dzisiaj przyprawił ją o szybsze bicie serca, unosząc w szalonym odruchu wysoko, ponad ziemię, kiedy entuzjazm z wykonania zadania, jakim było zawieszenie gwiazdy na czubku świątecznego drzewka, rozsadzał go od środka i sprawiał, że pragnął tańczyć. Mimo tego i mimo, że znajdowali się teraz zupełnie sami, w dość kłopotliwych warunkach, postanowiła mu chyba zaufać. Spojrzał w jej oczy wpierw niepewnie, uciekając co jakiś czas w stronę naszykowanych ozdób, mruknął niby w śmiechu, kiedy go poinstruowała, następnie już nieco bardziej chętnie wejrzał w ciemne punkciki otoczone błękitnymi obręczami.
— Postaram się — zapewnił i podszedł bliżej. Zacisnął palce, które chował przez jakiś czas w splotach wełnianego swetra, rozluźnił je dopiero wtedy, gdy skóra musnęła ubranie Asty. Coś, co na placu przyszło mu z niezwykłą łatwością, obecnie okazało się zadaniem wymagającym największego skupienia. Pozwolił, by zabrała runiczne zawieszki. Objął dłońmi smukłą talię dość delikatnie, poprawił się jednak, ostrzeżony widmem otrzymania srogiego kopnięcia, gdyby poczuła łaskotki. Opuszki wpiły się w miły materiał ubioru i kiedy poczuł się pewnie, oderwał jej ciało od podłoża – nie było to coś, co wymagało wiele wysiłku. Nie czuł jej ciężaru wcale, lecz dla wygody, przyciągnął ją nieco bliżej, nieintencjonalnie przywierając policzkiem do wyprostowanych pleców; trwał tak i choć sądził, że przecież niemożliwym jest, by zabrakło mu słów i historii, nie potrafił wydusić z siebie nic więcej. Śledził kątem oka ruch jej rąk i sprawnych palców układających wstążki z ozdobami na zielonych, pachnących gałązkach – trwał jak zahipnotyzowany, zupełnie zapominając, że gdzieś we wnętrzu wciąż trawił go lęk o słuszność podejmowanych decyzji. Może właśnie dlatego, by dodać sobie otuchy, lub też załatać ciszę, wydobył z gardła melodię pieśni, którą nucił jeszcze przed procesją świateł.
Så mörk är natten i midvintertid,
men se då nalkas Lucia.
Hon kommer den goda med ljuset hit…
Asta i Gert z tematu
— Nie wiem, czy powinienem — wyrzekł zgodnie z przyzwyczajeniem, choć w zieleni spojrzenia tkwiło słabe przekonanie. W rzeczywistości wyglądał tak, jakby wcale nie potrzebował wiele namawiania, by pozostać jeszcze. Nie ze względu na czekoladę, a przez towarzystwo Asty, choć głód słodyczy był najbezpieczniejszym usprawiedliwieniem. — Ale jeśli faktycznie masz ochotę jeszcze posłuchać później kilku opowieści, to mogę się zgodzić — dodał jakby z ociąganiem, udając jeszcze, że naprawdę mocno rozważa słuszność nadużywania jej gościny. Zdecydowanie nie powinien – skarcił się z konieczności dla lepszego efektu, choć radość rozpromieniała upstrzone piegami oblicze i malowała na powierzchni błyszczących tęczówek żywe ogniki. Nie sądził wprawdzie, aby nocy starczyło na wszystkie opowieści z niewielkiego, szwedzkiego miasteczka – zbyt wiele się działo w tym niepozornym, cichym zakątku świata. Zbyt wielu ludzi w nim pozostawił i zbyt wiele emocji żywił względem pogrążonego wśród lasów, na samym skraju jezior Tärnaby, by mógł przestać mówić o nim.
Rozważał, czy wpierw powinien opowiadać o najsłodszych pod słońcem jabłkach i szarlotce starej sąsiadki, czy może o pięknej, ilustrowanej księdze, w której pierwszy raz zobaczył oblicze Thora i swych przodków: olbrzymów. Sądził, że powinna wiedzieć o wszystkim, co dla niego cenne – chciał dzielić się z nią każdą, nawet przeszłą chwilą, by poznała go prawdziwie, porzucając fałsz wrażenia, które zdołał wywrzeć wraz z pierwszymi, niezręcznymi spotkaniami. Znów jednak musiał stwierdzić, że wszystko zaczyna galopować niebezpiecznie, a od nieprzemyślanego pędu było już o krok do poniesienia porażki.
Próbował skupić się na gałązkach jedliny, sam onieśmielony własną propozycją, stającą się w momencie niezwykle krępującą. Kolejny raz tego dnia jednak los zdawał się na tyle przewrotny, że nie otrzymał oburzonej odmowy, zamiast niej dostrzegając na kobiecym licu pewną dozę niepewności, ale i chyba chęć podjęcia wyzwania. Po czasie zrozumiał, że przecież dzisiaj przyprawił ją o szybsze bicie serca, unosząc w szalonym odruchu wysoko, ponad ziemię, kiedy entuzjazm z wykonania zadania, jakim było zawieszenie gwiazdy na czubku świątecznego drzewka, rozsadzał go od środka i sprawiał, że pragnął tańczyć. Mimo tego i mimo, że znajdowali się teraz zupełnie sami, w dość kłopotliwych warunkach, postanowiła mu chyba zaufać. Spojrzał w jej oczy wpierw niepewnie, uciekając co jakiś czas w stronę naszykowanych ozdób, mruknął niby w śmiechu, kiedy go poinstruowała, następnie już nieco bardziej chętnie wejrzał w ciemne punkciki otoczone błękitnymi obręczami.
— Postaram się — zapewnił i podszedł bliżej. Zacisnął palce, które chował przez jakiś czas w splotach wełnianego swetra, rozluźnił je dopiero wtedy, gdy skóra musnęła ubranie Asty. Coś, co na placu przyszło mu z niezwykłą łatwością, obecnie okazało się zadaniem wymagającym największego skupienia. Pozwolił, by zabrała runiczne zawieszki. Objął dłońmi smukłą talię dość delikatnie, poprawił się jednak, ostrzeżony widmem otrzymania srogiego kopnięcia, gdyby poczuła łaskotki. Opuszki wpiły się w miły materiał ubioru i kiedy poczuł się pewnie, oderwał jej ciało od podłoża – nie było to coś, co wymagało wiele wysiłku. Nie czuł jej ciężaru wcale, lecz dla wygody, przyciągnął ją nieco bliżej, nieintencjonalnie przywierając policzkiem do wyprostowanych pleców; trwał tak i choć sądził, że przecież niemożliwym jest, by zabrakło mu słów i historii, nie potrafił wydusić z siebie nic więcej. Śledził kątem oka ruch jej rąk i sprawnych palców układających wstążki z ozdobami na zielonych, pachnących gałązkach – trwał jak zahipnotyzowany, zupełnie zapominając, że gdzieś we wnętrzu wciąż trawił go lęk o słuszność podejmowanych decyzji. Może właśnie dlatego, by dodać sobie otuchy, lub też załatać ciszę, wydobył z gardła melodię pieśni, którą nucił jeszcze przed procesją świateł.
Så mörk är natten i midvintertid,
men se då nalkas Lucia.
Hon kommer den goda med ljuset hit…
Asta i Gert z tematu