:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Listopad-grudzień 2000
20.12.2000 – Jezioro uciech – Nieznajomy: M. Roinestad & Bezimienny: O. Wahlberg
2 posters
Nieznajomy
20.12.2000
Wziął sobie do serca, gdy z ust matki dobiegł stary, zagrzybiały komunał, że czas leczy rany. Miał wtedy czternaście lat, pucołowate policzki i przeświadczenie, że los robi mu na złość. Następnego dnia wywrócił się na chodniku na skrzyżowaniu Brenneriveien i Tromsveien, stłukł kostkę, przyprawił o soczystego siniaka tuż pod okiem i zadrapał łokieć oraz futerał skrzypiec. Nie pamiętał czemu się tak śpieszył, ani jakim cudem niespodziewanie stracił pod nogami grunt, ani czy zmierzał na kolejne błahe przesłuchanie lub jeden z tych recitali, na którym pojawiało się kilkoro nadgorliwych rodziców i pociechy, które krzywdziły uszy każdemu nieświadomemu zagrożenia nieszczęśnikowi. Zdeterminowany pozbierał się szybciutko, strzepał piach i brud z materiału spodni, przerzucił instrument pod pachę i nieznacznie kuśtykając doczłapał do celu. Zagrał wtedy - z siniakiem pod okiem, zadrapanym łokciem i stłuczoną kostką - bo nic innego się nie liczyło, bo występy były świętością i nie istniała taka siła, która mogłaby go powstrzymać. Bo mama mówiła, że czas leczył rany, a on trzymając te słowa w piersi, nie zamierzał ich oddawać, zawierzył im całkowicie, wiedząc, że ból jest tymczasowy, w końcu minie. Z wiekiem przekonał się, że istniały takie obrażenia zadane przez życie, których nigdy nie dało się zagoić. Głębokie, jątrzące się, pokryte żółtą ropą, szpetne i ohydne, mimo wielokrotnych prób ujmowania zaczerwienionych brzegów szwami, nigdy nie chciały się zrosnąć. Te niewidoczne dla cudzych spojrzeń, ostałe w jego świadomości, bruzdy, których istnienie czas jedynie podsycał, drażnił, rozcinał na nowo nigdy nie pozwalając się zabliźnić. Zagrał tamten koncert, ale pierwszy raz poczuł smak upokorzenia - spuchnięta kostka nie pozwalała się skupić, łokieć szczypał nieznośnie, a koledzy z wybuchli śmiechem widząc jego zaczerwieniony policzek i dziurę w poliestrowej marynarce. Miesiąc później nie było już śladu po felernym wypadku, zostało jednak wspomnienie, kłujące wybujałą maurisową dumę grubą szpilą. Czas nie leczył wszystkiego.
Stał wyprostowany obok brata, którego lewo znał, u progu nowego życia, nowych perspektyw lada chwila mających się przed nim odsłonić, z dumą tak pokruszoną, tak oszpeconą ranami kolekcjonowanymi przez lata. Przeszło mu przez myśl, że może Olaf go widzi, dokładnie takiego, jakim jest, dostrzega te wszystkie niewidzialne szramy, zdając sobie sprawę ze słabości Roinesada. Desperacie poszukiwana remedium zaprowadziły go aż tutaj, był na tyle zdesperowany łaknąc lekarstwa na własne niepowodzenie, na utraconą nadzieję i splamione imię, że zdolny był przystać na wszystko. Podążył za mężczyzną, ciekawy, nieskalany potrzebą zastanowienia się choć przez chwilę, czy powinien mu ufać.
Po chwili znalazł się w samej Walhalli. A może Helheimie.
Światła sali, choć przytłumione, zdawały się oślepić go na krótką chwilę, zatrzymał się mrużąc powieki, wdychając nowe zapachy, chłonąc każdym porem nowe otoczenie. Nie zrozumiał od razu - być może nie zrozumiał wcale. Marszcząc brwi, wodząc wzrokiem za skąpo odzianymi kelnerkami, łączył wysypane przed nim znienacka puzzle, oddając się prądowi konsternacji.
- Co to za miejsce? - zapytał głupio, przesycony nowymi bodźcami, brzmiał jakby zdążył przystanąć już przy barze i zapoznać się z oferowanymi trunkami. Przeniósł jasne spojrzenie na Olafa, a następnie potrząsnął głową, jakby wcale nie chciał usłyszeć odpowiedzi. - Ojciec o tym wiedział? - Błyskawicznie przełknął paroksyzm nowej sytuacji. Nadal oszołomiony podążył dalej, rozglądając się dookoła, z twarzą przesiąkniętą niemal dziecięcym zafascynowaniem, obracał się dookoła co chwila powracając do podobizny Olafa. Tyle pytań cisnęło mu się na język, ale przestał je zadawać, czekając aż wyjaśnienia same dosięgną jego uszu.
W końcu się zatrzymał, czując jak wiadro zimnego olśnienia spływa mu na głowę.
Pieniądze.
Nie czas leczył rany, tylko pieniądze.
A to miejsce wprost nimi opływało.
- Jesteś pełen niespodzianek, bracie - uśmiech spłynął mu na usta, pierwszy tak szczery w obecności Olafa. - Coś mi podpowiada, że jednak się dogadamy. - Otrząsnąwszy się nieco z pierwszej fali szoku, powrócił do swojej nieco przesadnie nonszalanckiej postawy, splatając dłonie za plecami.
Bezimienny
Re: 20.12.2000 – Jezioro uciech – Nieznajomy: M. Roinestad & Bezimienny: O. Wahlberg Sro 29 Lis - 17:20
Na samym początku powstało marzenie. Nieprosty cel, którego droga pozostawała tajemnicą tak gorzką, jak włoskie campari. Olaf drążył własne talenty. Wiewiórczym włosiem pędzla przesuwał po tafli płótna, lecz nie pojawiało się na niej nic wartego, choć odrobiny uwagi. Kreślił słowa miałkie i bezużyteczne, pojedyncze rymy i ich braki, godzące w godność. Palcami dociskał białe i czarne klawisze wiekowego fortepianu, plątając się w melodiach, choć czystych tak niezaskakujących dostatecznie, by wyróżniały się na tle innych. Postanowił więc chwycić za aktorstwo, odstraszony wizją sterczenia na scenie niczym zamkowy błazen — zamierzał grać przez całe swoje życie.
Na początku było powstało marzenie. Chciał zapisać się na kartach historii tego miasta, tej krainy, a ostatecznie i tego świata.
W łasce dla samego siebie wkrótce wplątał się w narkotyki tak lekkie w swoich uniesieniach i ciężkie w wadze, że każdy dzień jawił się rozterką i rozwiązaniem, zlewając się w jedną niemającą końca noc pełną różowego światła, tytoniowego dymu i trunków łączących w sobie słodkość mandarynek i kwaskowatość cytryn, świeżość mięty i ostrość pieprzu. Te okalały wkrótce kobiety, łaknące odciągać go od całego boskiego świata, aby młody chłopiec z dobrego domu rozdający w prawo i lewo pieniądze własnego ojca, pragnął zwrócić na nie uwagę. Zwracał. Całą. W piwnicach galerii, gdzie przed laty mieścił się magazyn fortepianów, miał trwać bal, który zaspokoić mógł nie tylko jego samego, ale i wszystkich dyrektorów, właścicieli, polityków, przedstawicieli banków, jarlów i ich synów. Każdego zdruzgotanego życiem, każde złamane serce, jeśliby usiłował dorobić do Besettelse filozofie, choć odrobinę usprawiedliwiającą jego działania. Dziesięć lat później stojąc w Szkarłatnej Sali, gdzie wrzawa śmiechów i gorąc otulonych w pióra dziewcząt kuła w oczy, napawał się tym sukcesem, nie żałując ani jednego przelanego tu runicznego talara, ani jednego nawiązywanego w ciemności kontaktu, ani jednej powszechnie niemoralnej decyzji, która prowadziła go zwycięstwa.
Olaf Wahlberg musiał wygrywać. Miał to przecież we krwi.
Płynęły w niej drogie kryształy, tanzanity i diamenty oblane złotem i zbrodnia Lissbeth Wahlberg, która w szaleństwie umysłu znęcała się nad młodym dziedzicem. Pod skórą czuł pieczenie policzka, który uderzała i ból uszu, w których niósł się jej krzyk, wraz z płaczem, gdy co krok musiał albo schodzić jej z drogi, albo otulać własnym ramieniem, bo przelewała nieszczęście gorącymi łzami. Gdy ojciec zbyt zajęty był galerią i ucieczką od niej, Olaf został tam sam, w dziecinnym przerażeniu rozchwiany nie tylko zadręczającym go bólem, ale i obecnością jedynej kobiety, która nigdy go nie kochała. Tak samo, jak on nie kochał jej. Dziś wiedział już, że to nie w Besettelse Oddmund szukał zbawienia, a w ramionach kochanki, dostatecznie mu miłej, aby znalazł w niej wytchnienie. Nie był tym faktem zawiedziony, im dłużej zresztą o tym myślał — tym więcej sensu to miało. Byli podobni, tak jak zawsze tego pragnął.
— Nie. To moje dzieło — odpowiedział na krótkie pytanie swojego brata, którego reakcje obserwował z należytą cierpliwością. Nie widział podobnej zresztą po raz pierwszy, zbyt wielu młodych mężczyzn przekraczając solidne drewniane drzwi do podziemi, odkrywało w sobie chowaną w duszy przez wieki namiastkę władzy nad własnym losem. To zresztą zamierzał im ofiarować. To ofiarowywał dzisiaj Maurisowi.
Miał to przecież we krwi.
— Rozkoszuj się, proszę tym miejscem. Nie chcę, żebyś przegapił wszystkie obecne tu ekscytacje — wypowiedział ze spokojem, ruszając powoli w przód. W międzyczasie kiwnął jeszcze z poważaniem głową do kilku rozochoconych klientów, nim doszedł do stolika na uboczu, w którym rozmowy nie rozpraszałoby nic poza widokiem mlecznych piersi. Mijane kelnerki odkrywczym spojrzeniem wypatrywały młodego Roinstada, nieświadome, że nie jest on jedynie nowym klientem, wprowadzonym tu przez samego właściciela. Wkrótce jedna z nich, eksponując niemalże nagie piersi, zjawiła się tuż obok — proponując drinki.
Widok na scenę, na której właśnie trwał żywy taniec, jednej z jego dziewcząt skupiał cały wzrok. Tam, młoda ciemnowłosa piękność o południowych rysach olśniewała pawim lamentem, przystrojona w pióra tego też zwierzęcia, odsłaniała najpierw ramiona, a potem każdy skrawek siebie. Kobieta zeszła ze sceny, wyciągając ze swojej kreacji kolejne ozdoby, a Olaf ledwie skinięciem na nią palcem, niezauważalnym znad stołu wskazał jej drogę ku Maurisowi. Ta wkrótce krokiem na wysokim obcasie zjawiła się obok, muskając piórem dłoń młodszego mężczyzny, aby pozostawić go ze swoim uśmiechem w kolorze wina i udać się w tłum. Wzrok klientów podążał tylko za nią.
— Nasz prapradziadek handlował fortepianami. W tej kamienicy miał swój sklep, a w podziemiu magazyn. Dzisiaj trwa tutaj zabawa. Nie muszę ci chyba wspominać, że ze względu na klientelę oraz charakter Szkarłatnych Sal, są one objęte całkowitą tajemnicą — nie żartował. Bywali tacy, którzy usiłowali wydać sekret. Zatrzymywali się najczęściej na redaktorach naczelnych, wtajemniczonych w sprawę, lub Kruczych niegotowych do pojęcia śledztwa, przekupionych przez Wahlberga. Ci zaś którzy brnęli w to dalej... Niechaj bogowie ich mają w swojej opiece. — Podoba ci się? — brodą wskazał na tancerkę. — To Lady Rovdyret. To mój dzisiejszy prezent dla ciebie. Powiedzmy, że na zaległe urodziny — uśmiechnął się jeszcze, wznosząc nieco wyżej szklankę wypełnioną brandy.
Na początku było powstało marzenie. Chciał zapisać się na kartach historii tego miasta, tej krainy, a ostatecznie i tego świata.
W łasce dla samego siebie wkrótce wplątał się w narkotyki tak lekkie w swoich uniesieniach i ciężkie w wadze, że każdy dzień jawił się rozterką i rozwiązaniem, zlewając się w jedną niemającą końca noc pełną różowego światła, tytoniowego dymu i trunków łączących w sobie słodkość mandarynek i kwaskowatość cytryn, świeżość mięty i ostrość pieprzu. Te okalały wkrótce kobiety, łaknące odciągać go od całego boskiego świata, aby młody chłopiec z dobrego domu rozdający w prawo i lewo pieniądze własnego ojca, pragnął zwrócić na nie uwagę. Zwracał. Całą. W piwnicach galerii, gdzie przed laty mieścił się magazyn fortepianów, miał trwać bal, który zaspokoić mógł nie tylko jego samego, ale i wszystkich dyrektorów, właścicieli, polityków, przedstawicieli banków, jarlów i ich synów. Każdego zdruzgotanego życiem, każde złamane serce, jeśliby usiłował dorobić do Besettelse filozofie, choć odrobinę usprawiedliwiającą jego działania. Dziesięć lat później stojąc w Szkarłatnej Sali, gdzie wrzawa śmiechów i gorąc otulonych w pióra dziewcząt kuła w oczy, napawał się tym sukcesem, nie żałując ani jednego przelanego tu runicznego talara, ani jednego nawiązywanego w ciemności kontaktu, ani jednej powszechnie niemoralnej decyzji, która prowadziła go zwycięstwa.
Olaf Wahlberg musiał wygrywać. Miał to przecież we krwi.
Płynęły w niej drogie kryształy, tanzanity i diamenty oblane złotem i zbrodnia Lissbeth Wahlberg, która w szaleństwie umysłu znęcała się nad młodym dziedzicem. Pod skórą czuł pieczenie policzka, który uderzała i ból uszu, w których niósł się jej krzyk, wraz z płaczem, gdy co krok musiał albo schodzić jej z drogi, albo otulać własnym ramieniem, bo przelewała nieszczęście gorącymi łzami. Gdy ojciec zbyt zajęty był galerią i ucieczką od niej, Olaf został tam sam, w dziecinnym przerażeniu rozchwiany nie tylko zadręczającym go bólem, ale i obecnością jedynej kobiety, która nigdy go nie kochała. Tak samo, jak on nie kochał jej. Dziś wiedział już, że to nie w Besettelse Oddmund szukał zbawienia, a w ramionach kochanki, dostatecznie mu miłej, aby znalazł w niej wytchnienie. Nie był tym faktem zawiedziony, im dłużej zresztą o tym myślał — tym więcej sensu to miało. Byli podobni, tak jak zawsze tego pragnął.
— Nie. To moje dzieło — odpowiedział na krótkie pytanie swojego brata, którego reakcje obserwował z należytą cierpliwością. Nie widział podobnej zresztą po raz pierwszy, zbyt wielu młodych mężczyzn przekraczając solidne drewniane drzwi do podziemi, odkrywało w sobie chowaną w duszy przez wieki namiastkę władzy nad własnym losem. To zresztą zamierzał im ofiarować. To ofiarowywał dzisiaj Maurisowi.
Miał to przecież we krwi.
— Rozkoszuj się, proszę tym miejscem. Nie chcę, żebyś przegapił wszystkie obecne tu ekscytacje — wypowiedział ze spokojem, ruszając powoli w przód. W międzyczasie kiwnął jeszcze z poważaniem głową do kilku rozochoconych klientów, nim doszedł do stolika na uboczu, w którym rozmowy nie rozpraszałoby nic poza widokiem mlecznych piersi. Mijane kelnerki odkrywczym spojrzeniem wypatrywały młodego Roinstada, nieświadome, że nie jest on jedynie nowym klientem, wprowadzonym tu przez samego właściciela. Wkrótce jedna z nich, eksponując niemalże nagie piersi, zjawiła się tuż obok — proponując drinki.
Widok na scenę, na której właśnie trwał żywy taniec, jednej z jego dziewcząt skupiał cały wzrok. Tam, młoda ciemnowłosa piękność o południowych rysach olśniewała pawim lamentem, przystrojona w pióra tego też zwierzęcia, odsłaniała najpierw ramiona, a potem każdy skrawek siebie. Kobieta zeszła ze sceny, wyciągając ze swojej kreacji kolejne ozdoby, a Olaf ledwie skinięciem na nią palcem, niezauważalnym znad stołu wskazał jej drogę ku Maurisowi. Ta wkrótce krokiem na wysokim obcasie zjawiła się obok, muskając piórem dłoń młodszego mężczyzny, aby pozostawić go ze swoim uśmiechem w kolorze wina i udać się w tłum. Wzrok klientów podążał tylko za nią.
— Nasz prapradziadek handlował fortepianami. W tej kamienicy miał swój sklep, a w podziemiu magazyn. Dzisiaj trwa tutaj zabawa. Nie muszę ci chyba wspominać, że ze względu na klientelę oraz charakter Szkarłatnych Sal, są one objęte całkowitą tajemnicą — nie żartował. Bywali tacy, którzy usiłowali wydać sekret. Zatrzymywali się najczęściej na redaktorach naczelnych, wtajemniczonych w sprawę, lub Kruczych niegotowych do pojęcia śledztwa, przekupionych przez Wahlberga. Ci zaś którzy brnęli w to dalej... Niechaj bogowie ich mają w swojej opiece. — Podoba ci się? — brodą wskazał na tancerkę. — To Lady Rovdyret. To mój dzisiejszy prezent dla ciebie. Powiedzmy, że na zaległe urodziny — uśmiechnął się jeszcze, wznosząc nieco wyżej szklankę wypełnioną brandy.
Nieznajomy
Re: 20.12.2000 – Jezioro uciech – Nieznajomy: M. Roinestad & Bezimienny: O. Wahlberg Sro 29 Lis - 17:21
Miewał wrażenie, że coś go ominęło. Pętla dorosłości zacisnęła się na jego szyi zbyt wcześnie, za ciasno by mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że zakosztował młodości - tej nieskalanej obowiązkiem, wolnej. Beztroska wydawała się pojęciem do tego stopnia surrealistycznym, że momentami przypominała dzieła matki, wsiąkając w farbę, wnikając w sploty płótna. Wpatrywał się w rówieśników z niebywałym zaciekawieniem, zastanawiając się jakim uczuciem byłoby znalezienie się w ich skórach, opuszczenia podbródka i zmierzwienia włosów, grania w piłkę obok Rådhusplassen Park, podpalania pierwszych papierosów za szopą starego Vettera. Nie miał czasu na dzieciństwo ani młodość. Sam wpędził się w sztywne ramy obowiązku, w wizję samego siebie majaczącą gdzieś na horyzoncie, która spędzała mu sen z powiek, podtruwała sny, uśmiechała się z lustrzanych odbić. Każdy dzień wyglądał tak samo, każdy wschód i zachód słońca spędzał zamknięty w ścianach swojego pokoju, krok po kroku coraz mocniej przypominając zasianą we własnej głowie wizję człowieka, którym mógł się stać. Tym bardziej czuł się zagubiony, zaplątany w sieci, do której sam się zwabił, bo niemal dotknąwszy wyidealizowanej wersji samego siebie, odsuwał się od tego Maurisa coraz mocniej i dotkliwiej. Był kimś innym. Wyrósł jakoś inaczej, nos wydawał się dłuższy od podobizny z sennych marzeń, a barki chudsze naznaczone wypukłościami kości. Nie miał na sobie garnituru z zza witryny sklepu, który mijał w drodze do szkoły - tego, w którym zatrudniali najlepszych krawców w mieście - nie trzymał gryfu śmiesznie drogich skrzypiec.
Zamiast tego rozglądał się jak rozbudzony nastolatek po miejscu, któremu nadal nie potrafił przypisać nazwy, w tanim ubraniu, chudszy i mizerny o kilka niewyśnionych lat.
- Imponujące - mruknął, nacierając falami spojrzenia na kolejne piękne damy, wypukłości ich bioder i pełnię ust. Podążył za Olafem dopiero po chwili, dając sobie czas na rozkoszowanie się miejscem - dokładnie tak jak przykazał, nadto ogniskując uwagę na tancerce, oszołomiony, lekko zaczerwieniony, oniemiały. Kolejny uśmiech natarł na jego usta, gdy kobieta zdecydowała się do niego podejść, nastroszył się jak paw, nie dostrzegając, że to wyróżnienie jest jedynie sprawką Olafa. - Rozumiem - odpowiedział zdawkowo kiwając głową. Właściwie to wcale nie rozumiał - przynajmniej gdy sedno sprawy sprowadzało się do tego gdzie konkretnie się znajdowali, ani dlaczego ktokolwiek wymieniałby fortepiany na zabawę, nie umniejszało to jednak skali miejsca i podejrzeniu, że nie bez powodu Olaf trzyma je w tajemnicy, czymkolwiek ów charakter nie był.
Zmarszczył brwi, lekko przekrzywiając podbródek, uczepiając się kolejnej wątpliwości chwilowo przysłaniającej mu rozgoniony wzrok. Otwierał już usta, aby zadać nurtujące pytanie, ale zamiast tego został rozproszony kolejną atrakcją. Skinął lekko głową w stronę Lady Rovdyret, nieproszone myśli przebiegły mu przez głowę, obrazy boskie i te, które nigdy nie powinny znaleźć się na ścianach galerii.
- Owszem - zacisnął wargi w wąską kreskę, próbując stłumić cisnący się na usta uśmiech. - To niezwykle hojne z twojej strony. - Chwycił za szklaneczkę z bursztynowym płynem, upił łyk, rozkoszując się smakiem whisky. - Dlaczego pokazujesz mi to miejsce, Olafie? Dałeś się poznać, jako człowiek roztropny, mimo krwi płynącej w naszych żyłach, to ruch niezwykle śmiały. Znaleźliśmy się w sytuacji z pogranicza tych kuriozalnych, jednak pragnąłbym abyśmy jak najszybciej zamienili ją w prozaiczność. O człowieku najwięcej powiedzieć mogą jego dokonania, być może właśnie nijako odpowiadam sobie na zadane pytanie. - Ponownie przeniósł uwagę na to miejsce. Światła odbijały się od tafli basenu malując na nim surrealistyczne kształty, piękne kobiety uśmiechały się pełnymi wargami, czarując gości. - Niewątpliwie miłujesz piękno. To miejsce tworzy wizytówkę człowieka śmiałego, chcącego stworzyć na podwalinach przeszłości coś swojego, majestatycznego, wielkiego. Być może wybiegam nieco z interpretacją, niemniej jednak traktuję to jako możliwość uchylenia rąbka twojej duszy. Poznania własnego brata, o którym przez ostatnie ćwierć wieku nie miałem pojęcia. - Próbował czytać Szkarłatne Sale, jak księgę, która mogłaby powiedzieć mu nieco więcej o człowieku, który miał się stać najbliższą mu osobą w Midgardzie. - I ja muszę ci się kiedyś przedstawić. Tak naprawdę. Moją muzyką. Następnym razem pragnąłbym dla ciebie zagrać, Olafie.
Zamiast tego rozglądał się jak rozbudzony nastolatek po miejscu, któremu nadal nie potrafił przypisać nazwy, w tanim ubraniu, chudszy i mizerny o kilka niewyśnionych lat.
- Imponujące - mruknął, nacierając falami spojrzenia na kolejne piękne damy, wypukłości ich bioder i pełnię ust. Podążył za Olafem dopiero po chwili, dając sobie czas na rozkoszowanie się miejscem - dokładnie tak jak przykazał, nadto ogniskując uwagę na tancerce, oszołomiony, lekko zaczerwieniony, oniemiały. Kolejny uśmiech natarł na jego usta, gdy kobieta zdecydowała się do niego podejść, nastroszył się jak paw, nie dostrzegając, że to wyróżnienie jest jedynie sprawką Olafa. - Rozumiem - odpowiedział zdawkowo kiwając głową. Właściwie to wcale nie rozumiał - przynajmniej gdy sedno sprawy sprowadzało się do tego gdzie konkretnie się znajdowali, ani dlaczego ktokolwiek wymieniałby fortepiany na zabawę, nie umniejszało to jednak skali miejsca i podejrzeniu, że nie bez powodu Olaf trzyma je w tajemnicy, czymkolwiek ów charakter nie był.
Zmarszczył brwi, lekko przekrzywiając podbródek, uczepiając się kolejnej wątpliwości chwilowo przysłaniającej mu rozgoniony wzrok. Otwierał już usta, aby zadać nurtujące pytanie, ale zamiast tego został rozproszony kolejną atrakcją. Skinął lekko głową w stronę Lady Rovdyret, nieproszone myśli przebiegły mu przez głowę, obrazy boskie i te, które nigdy nie powinny znaleźć się na ścianach galerii.
- Owszem - zacisnął wargi w wąską kreskę, próbując stłumić cisnący się na usta uśmiech. - To niezwykle hojne z twojej strony. - Chwycił za szklaneczkę z bursztynowym płynem, upił łyk, rozkoszując się smakiem whisky. - Dlaczego pokazujesz mi to miejsce, Olafie? Dałeś się poznać, jako człowiek roztropny, mimo krwi płynącej w naszych żyłach, to ruch niezwykle śmiały. Znaleźliśmy się w sytuacji z pogranicza tych kuriozalnych, jednak pragnąłbym abyśmy jak najszybciej zamienili ją w prozaiczność. O człowieku najwięcej powiedzieć mogą jego dokonania, być może właśnie nijako odpowiadam sobie na zadane pytanie. - Ponownie przeniósł uwagę na to miejsce. Światła odbijały się od tafli basenu malując na nim surrealistyczne kształty, piękne kobiety uśmiechały się pełnymi wargami, czarując gości. - Niewątpliwie miłujesz piękno. To miejsce tworzy wizytówkę człowieka śmiałego, chcącego stworzyć na podwalinach przeszłości coś swojego, majestatycznego, wielkiego. Być może wybiegam nieco z interpretacją, niemniej jednak traktuję to jako możliwość uchylenia rąbka twojej duszy. Poznania własnego brata, o którym przez ostatnie ćwierć wieku nie miałem pojęcia. - Próbował czytać Szkarłatne Sale, jak księgę, która mogłaby powiedzieć mu nieco więcej o człowieku, który miał się stać najbliższą mu osobą w Midgardzie. - I ja muszę ci się kiedyś przedstawić. Tak naprawdę. Moją muzyką. Następnym razem pragnąłbym dla ciebie zagrać, Olafie.
Bezimienny
Re: 20.12.2000 – Jezioro uciech – Nieznajomy: M. Roinestad & Bezimienny: O. Wahlberg Sro 29 Lis - 17:21
To jest właśnie nasz duszny, rzadko wietrzony świat. Tłok wypycha na mównice tych, którzy nigdy zjawić by się tam nie chcieli. Skrzypiące tanie buty, na których została jeszcze resztka rozsypanej na ulicy soli, ocierają się o deski sali gimnastycznej, zostawiając w nich gumowe pojedyncze ślady, za które potem ktoś okrzyczy młodzieńca. Jakże łatwo było zetrzeć tę kreskę z parkietu, jakże łatwo było zetrzeć każde młodzieńcze istnienie, zawieruszone pomiędzy ludźmi, do których nie należy. Olaf wyobrażał sobie, że właśnie w ten sposób swój prym wiódł Mauris, dopóki los w dłonie nie wepchnął mu skrzypiec, dopóki nie narodził się na nowo. Nie żebrał o chleb. Nie. Jeśli treści listu były prawdziwe, a przecież były prawdziwe, sprawdzał to tak wiele razy, aż sam przestał przed samym sobą udawać, że było inaczej, tak Oddmund Wahlberg, zakochany w całym świecie, jedynie nie swojej żonie, musiał zapewnić mu dobry początek, nim jego własne płuca stłumiły życie starca. Mauris zapewne był tym dzieckiem, które zamiast zdzierać kolana w podwórkowej walce na patyki, wydawał rozkazy swoim żołnierzom, mającym chronić go przed tą bandą pięcioletnich opryszków z sąsiedniej kamienicy. Wyglądał na mężczyznę, którego życie nie doświadczyło tak, jak biedotę cudem utrzymującą się na wykręconych kostkach ponad powierzchnią ulic, a jednak który poczuł płynące z niego rozgoryczenie i fantazję o wielkości. Oczy miał ciemne i smutne, ale twarz przystojną, zapewne w akademii dziewczęta lubiły jego towarzystwa. Wyglądał na takiego, który potrafił sobie z nimi radzić, który potrafił roztoczyć wokół siebie czar i iluzję, że oto może wszystko. Olaf uśmiechnął się lekko, ledwie kącikiem ust, na to wyobrażenie i przejechał po grząskiej twarzy człowieka, który jeszcze ledwo chwilę temu był mu obcym. Był zbyt młody, zbyt niedoświadczony i, podobnie zresztą jak sam Wahlberg, pomiędzy liniami papilarnymi nosił ambicję, nad którą nie potrafił zapanować. Mógłby wyczytać z jego dłoni przyszłość, choć nie znał się ni na wróżbiarstwie, ni na przepowiedniach, ale młodzian by w nią uwierzył, a potem własnymi siłami prowadził do jej spełnienia.
Na twarzy wypisany miał podziw, a przynajmniej to dostrzegł w niej Olaf, na siłę dopisując sobie boskość, z którą każdy w tym małym świecie miał się liczyć. Napawał się więc tą reakcją, bo to ona była świadectwem sukcesu, jaki odniósł, znajdując sobie niebywale lubieżną niszę. W szczęce Mauris miał coś ojcowskiego. Jego kolor włosów i butne spojrzenie, wyzywające cały Midgard, aby całował mu kciuki i błagał o łaskę, przypominały twarz Oddmunda do tego stopnia, że na krótki ledwie moment Wahlberg zamyślił się bardziej. Czy w ten sam sposób spoglądałby na to wszystko jego ojciec? Ich ojciec? Czy czułby dumę, czy presję? Kogo pytać o prawdę, gdy nikt jej nie zna? Kasowy aktor nie oddałby tej emocji. Wieszcz narodowy nie opisałby jej dotkliwie. Muzyk nigdy nie wprawiłby strun w podobne temu uczuciu drżenie.
Wiele dni męczył się z myślami co zrobić z pojawiającym się z nicości człowiekiem, który ot tak mógłby wywołać wichurę i burzę w ułożonym i dopiętym w każdym calu życiu mecenasa sztuki. Mógłby odrzucić go od siebie, odciąć się, zabezpieczyć i spalić te listy, a być może i obrazy jego matki, aby nie istniało żadne połączenie mogące świadczyć o nigdy nienarodzonym Wahlbergu. Mógłby wyrwać mu z ust język. Mógłby dopuścić się zbrodni, ubrudzić cudze ręce, aby chłopiec zamilkł i już nigdy więcej nie ujrzał oślepiających promieni. Tymczasem Olaf dostrzegł możliwość. Dostrzegł szansę, która odpowiednio spożytkowana mogła przynieść ulgę i spokój, która oznaczać mogła coś więcej niżeli wyuczoną oschłą samotność. Słuchał więc pytań w spokoju, ze zdumieniem unosząc wyżej brwi w przyjemnym uśmiechu, gdy Mauris sam odpowiadał sobie niezwykle trafnie. To płynęło zresztą w krwi męskich potomków ich dziadka. Potrafili mówić tak pięknie, że dogasający ogień nagle przemieniał się w pożogę.
— Co mam dodać? — zaśmiał się, upijając jeszcze ze szklanki łyk alkoholu studzący rozbawienie. — Mógłbym opowiadać ci o sobie przy naparze ziołowym. Mógłbym oprowadzić cię po Ogrodach Baldura i zaprosić na gustowną kolację, ale po co miałbym to robić, skoro, zamiast mówić, mogę ci pokazać, co stworzyłem. Masz rację, Mauris, o człowieku mówią jego dokonania, a to — wskazał na salę wokół siebie, podziwiając ją raz jeszcze. — To jest moje dzieło i w nim jestem szczery.
Besettelse było w końcu ołtarzem dla tego wszystkiego, w czym Wahlberg lubował się i czego pragnął od życia, a co równie dobrze można by było zamknąć w dwóch słowach.
Piękno.
Władza.
Och, czy to nie synonim? Jedno wynikało z drugiego, a drugie z pierwszego. Nie mogły istnieć oddzielnie i nie posiadały jasnej definicji — nie dla pospólstwa tak mętnego, że ich największą radością była bitka pod obskurnym pubem.
— Na mój temat znajdziesz artykuły w masowych pismach, może posłuchać audycji radiowych, czy przeczytać moje recenzje w gazetach — to też moje dokonania. Każda plotka o kolejnej kobiecie, kolejnej inwestycji, kolejnym charytatywnym bankiecie — to wszystko nakreśli ci mój obraz, ale i tak wszystko sprowadzi się do tego miejsca. Zarówno nad ziemią, jak i pod podłogą. Zaufam ci, chłopcze, ale przysięgam ci, że jeśli kiedykolwiek zawiedziesz moje zaufanie, jeśli w jakiś sposób zdradzisz więź, która właśnie nas ze sobą złącza, jeśli przestanę móc nazywać cię bratem... — Olaf zamilkł i wydawało się, jakby już miał się nie odezwać, nim wykrzywił usta w łagodnym i przyjacielskim wręcz uśmiechu. — Będę bardzo zawiedziony — a pod tymi słowami mężczyzna mógł rozumieć, co tylko chciał i zapewne każda jego wizja będzie prawdą. — Gdy zjawiłeś się w moim gabinecie w grudniu, czego dokładnie chciałeś? Powiedz. Dam ci to — śmiertelna powaga w tembrze niskiego głosu współgrała z rozchodzącym się wokół jazzem. — Zagraj dla mnie i zagraj na najważniejszych deskach naszego świata. Pragniesz tego, Mauris? Pragniesz znowu być kimś wielkim? Kimś kim się narodziłeś? Kimś kim jeszcze nie zdążyłeś się stać?
Olaf i Mauris z tematu
Na twarzy wypisany miał podziw, a przynajmniej to dostrzegł w niej Olaf, na siłę dopisując sobie boskość, z którą każdy w tym małym świecie miał się liczyć. Napawał się więc tą reakcją, bo to ona była świadectwem sukcesu, jaki odniósł, znajdując sobie niebywale lubieżną niszę. W szczęce Mauris miał coś ojcowskiego. Jego kolor włosów i butne spojrzenie, wyzywające cały Midgard, aby całował mu kciuki i błagał o łaskę, przypominały twarz Oddmunda do tego stopnia, że na krótki ledwie moment Wahlberg zamyślił się bardziej. Czy w ten sam sposób spoglądałby na to wszystko jego ojciec? Ich ojciec? Czy czułby dumę, czy presję? Kogo pytać o prawdę, gdy nikt jej nie zna? Kasowy aktor nie oddałby tej emocji. Wieszcz narodowy nie opisałby jej dotkliwie. Muzyk nigdy nie wprawiłby strun w podobne temu uczuciu drżenie.
Wiele dni męczył się z myślami co zrobić z pojawiającym się z nicości człowiekiem, który ot tak mógłby wywołać wichurę i burzę w ułożonym i dopiętym w każdym calu życiu mecenasa sztuki. Mógłby odrzucić go od siebie, odciąć się, zabezpieczyć i spalić te listy, a być może i obrazy jego matki, aby nie istniało żadne połączenie mogące świadczyć o nigdy nienarodzonym Wahlbergu. Mógłby wyrwać mu z ust język. Mógłby dopuścić się zbrodni, ubrudzić cudze ręce, aby chłopiec zamilkł i już nigdy więcej nie ujrzał oślepiających promieni. Tymczasem Olaf dostrzegł możliwość. Dostrzegł szansę, która odpowiednio spożytkowana mogła przynieść ulgę i spokój, która oznaczać mogła coś więcej niżeli wyuczoną oschłą samotność. Słuchał więc pytań w spokoju, ze zdumieniem unosząc wyżej brwi w przyjemnym uśmiechu, gdy Mauris sam odpowiadał sobie niezwykle trafnie. To płynęło zresztą w krwi męskich potomków ich dziadka. Potrafili mówić tak pięknie, że dogasający ogień nagle przemieniał się w pożogę.
— Co mam dodać? — zaśmiał się, upijając jeszcze ze szklanki łyk alkoholu studzący rozbawienie. — Mógłbym opowiadać ci o sobie przy naparze ziołowym. Mógłbym oprowadzić cię po Ogrodach Baldura i zaprosić na gustowną kolację, ale po co miałbym to robić, skoro, zamiast mówić, mogę ci pokazać, co stworzyłem. Masz rację, Mauris, o człowieku mówią jego dokonania, a to — wskazał na salę wokół siebie, podziwiając ją raz jeszcze. — To jest moje dzieło i w nim jestem szczery.
Besettelse było w końcu ołtarzem dla tego wszystkiego, w czym Wahlberg lubował się i czego pragnął od życia, a co równie dobrze można by było zamknąć w dwóch słowach.
Piękno.
Władza.
Och, czy to nie synonim? Jedno wynikało z drugiego, a drugie z pierwszego. Nie mogły istnieć oddzielnie i nie posiadały jasnej definicji — nie dla pospólstwa tak mętnego, że ich największą radością była bitka pod obskurnym pubem.
— Na mój temat znajdziesz artykuły w masowych pismach, może posłuchać audycji radiowych, czy przeczytać moje recenzje w gazetach — to też moje dokonania. Każda plotka o kolejnej kobiecie, kolejnej inwestycji, kolejnym charytatywnym bankiecie — to wszystko nakreśli ci mój obraz, ale i tak wszystko sprowadzi się do tego miejsca. Zarówno nad ziemią, jak i pod podłogą. Zaufam ci, chłopcze, ale przysięgam ci, że jeśli kiedykolwiek zawiedziesz moje zaufanie, jeśli w jakiś sposób zdradzisz więź, która właśnie nas ze sobą złącza, jeśli przestanę móc nazywać cię bratem... — Olaf zamilkł i wydawało się, jakby już miał się nie odezwać, nim wykrzywił usta w łagodnym i przyjacielskim wręcz uśmiechu. — Będę bardzo zawiedziony — a pod tymi słowami mężczyzna mógł rozumieć, co tylko chciał i zapewne każda jego wizja będzie prawdą. — Gdy zjawiłeś się w moim gabinecie w grudniu, czego dokładnie chciałeś? Powiedz. Dam ci to — śmiertelna powaga w tembrze niskiego głosu współgrała z rozchodzącym się wokół jazzem. — Zagraj dla mnie i zagraj na najważniejszych deskach naszego świata. Pragniesz tego, Mauris? Pragniesz znowu być kimś wielkim? Kimś kim się narodziłeś? Kimś kim jeszcze nie zdążyłeś się stać?
Olaf i Mauris z tematu