:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
19.02.2001 – Pasaż Øverlanda – E. Munch & I. Guildenstern
Egon Munch
Re: 19.02.2001 – Pasaż Øverlanda – E. Munch & I. Guildenstern Wto 28 Lut - 22:53
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
19.02.2001
Czuł na karku płytki oddech świadomości i uporczywie pocierał dłonią o potylicę, jakby pomiędzy splątanymi kosmykami włosów spodziewał się natrafić na dropiatość własnych myśli, rdzawe strupy, które mógłby zdrapać paznokciem, uwalniając się od dyskomfortu – poczucie, że ktoś go śledził, pozostawało jednak uporczywie zaklinowane w rzeczywistości, naciągając postronki nerwów i wymuszając napięcie na stężałych tkankach, pełnych gruzłów nierozmasowanego bólu; nie był już tak sprawny jak w dniu, w którym opuścił cyrkowy namiot – spod cienkiej, papirusowej skóry nie prześwitywał wyraźny zarys mięśni, stawy wykrzywiły się ciągłymi zwichnięciami, a spojrzenie stało się ciemne i zastygłe, jakby żywica, którą wypełniono mieliznę tęczówek, stwardniała, więżąc źrenice na podobieństwo dwóch, czarnych owadów, od lat nieprzejawiających żadnych oznak życia. Jedynie gniew pozostawał w nim wciąż ten sam – uciskał na węzeł zesztywniałej szczęki, ścierając warstwę szkliwa i wgniatał palce w miękkie śródręcza, jakby zaczerwienione knykcie miały uchronić go przed koszmarami. Tymczasem Göran nie był już wytworem oszołomionej wyobraźni, wspomnieniem nachodzącym winietą upływającego czasu – czuł jego dłonie rozpinające suwak wzdłuż linii mostka i palce zakradające się w miękkie trzewia, trawione fantomowym bólem za każdym razem, gdy przymykał oczy; przesuwał opuszkami wzdłuż własnych żeber, rozpoznając nierówne zrosty kości, krzywe sklepienia w miejscu, gdzie wyłamał je ciężar zaklęcia, blizny wokół rozerwanej skóry na lewym boku. Dotąd wydawało mu się, że potrafił o tym nie myśleć, teraz zdawał sobie jednak sprawę, że myślał o tym zawsze – swoim życiu pogrzebanym pod ciemną ziemią przeszłości – a jego żałoba była ciężka i rytmiczna, jakby osobiście zasypywał cmentarny dół.
Kiedy przekroczył próg feerycznego pasażu, rzeczywiście wyglądał jak duch – z bladą twarzą i ugrzęzłym na wargach grymasem, który nie zelżał w obliczu panującego na hali gwaru, a jedynie rozciągnął się pomiędzy kącikami ust, nieco bardziej przypominając uśmiech. Targ magicznych przedmiotów pojawiał się na placu centralnym tylko w przedostatni czwartek miesiąca, a on, nieświadomy upływu czasu, wietrzył go jak pies – drapieżny ogar o czarnym podniebieniu i lśniących oczach; wiedział, po co przyszedł, lecz jego kręgosłup odruchowo prostował się w tłumie, wzrok sięgał ponad pochylonymi głowami przechodniów, instynkt swarliwego przeczucia ujadał w dole krtani, ostrząc pazury o stromą wieżę tchawicy. Na cyrkowej scenie robił wszystko, by wyróżnić się na tle barwnej trupy, teraz wydawał się jednak niknąć wśród motłochu, rozpływać na jednolitym tle poruszających się ciał, podtapiać słowami, które wlewały mu się pod skronie kakofonią przeplecionych przez siebie odgłosów. Pomyślał, że Funiemu podobałoby się to miejsce – ciepło unoszące się ku przeszklonemu sufitowi pojedynczym, dusznym oddechem, lśniące cekiny przedmiotów, które wyściełały szpaler rozlicznych kramów i rozchylone kieszenie nieuważnych klientów, prawie zbyt kuszące, by sięgnąć po nie dłonią; jego spojrzenia nie przyciągały już amulety rozwieszone na cekinach ze zwierzęcej skóry, biżuteria inkrustowana klątwą o wyglądzie szlifowanego rubinu, talizmany podpisane runicznym alfabetem, zbyt krętym, by kiedykolwiek potrafił go rozczytać – wszystko usuwało się na krawędzie źrenic, dopóki nie natrafił wzrokiem na bursztyn własnych oczu, mętne odbicie wychudłej, morowej twarzy, które zaraz rozmyło się w owalu wspartego o stoisko lustra.
Stał naprzeciwko gładkiej tafli zwierciadła, kiedy jego fizjonomia przelała się przez krawężnik złoconej ramy, a szkliste wnętrze przedmiotu odbiło surowe oblicze Görana, jego pusty oczodół i pochłonięte bielą oko, jego perfidny uśmiech, pełen zębów ostrych jak sztylety. Zesztywniał, czując bolesne napięcie w lędźwiach, które rozsunęło się defensywnym instynktem wzdłuż linii kręgosłupa i zastygło w ramionach, powoli napinając ścięgna po zewnętrznej stronie dłoni – tak łatwo było przypomnieć sobie własną przeszłość, zaklęcia, których blizny wciąż odradzały się pod skórą fantomowym bólem. Ógagn, Sárasýkingu, Vaskur, posłuszne ogary cudzego okrucieństwa i ten sam, wilgotny zapach rozkładu, którym śmierdziała zatęchła piwnica jego dzieciństwa, ciasne pomieszczenie, gdzie Göran zamykał go pod skoblem własnej potworności. Ktoś do niego mówił, ale już nie słyszał – przyglądał się jedynie zaklętemu lustru z pęczniejącym pod żebrami przerażeniem, które fermentowało w pozbawioną rozsądku złość; zacisnął dłoń w pięść, po czym, nie rozważając konsekwencji własnego afektu, uderzył knykciami w szkło, które rozsypało się po podłodze fragmentami wciąż uśmiechającej się twarzy.
Gość
Re: 19.02.2001 – Pasaż Øverlanda – E. Munch & I. Guildenstern Sro 26 Kwi - 22:53
GośćGość
Gość
Gość
Czuję, nadal czuję unoszący się odór zgnilizny, który wypełnia moje nozdrza, a potem odnajduje drogę do dróg oddechowych, kiedy nabieram do płuc łyk tlenu. Odkąd fala morderstw przelała się przez ulice Midgardu, mam wrażenie, że powietrze nim przesiąkło. Tkwiąc w tej świadomości, skracam oddechy. Brakuje mi morskiej, otrzeźwiającej bryzy na zarumienionych od mrozu policzkach i słonego posmaku w ustach. Tęsknię za żaglami trzepoczącym na wietrze. Tęsknię za statkiem kołyszącym się na spienionych falach. Tęsknie za sekretynami rozbijającymi się na pokrytym czernią firmamencie. Tęsknie za krzątaniną na pokładzie i trzeszczącymi pod nogami deskami. Tęsknie za nocami spędzonymi na bocianimi gnieźdźcie i rozgwieżdżonym niebem nad głową. I niczym tej pustki wypełnić nie jestem w stanie. Jątrzy się jak świeża rana, choć tych na moim ciele nie brakuje. Powierzchnia prawego przedramienia jest pokryta licznymi bliznami po oparzeniach. Specyfik Björna nieco zaleczył zranioną skórę, ale zatrzeć wszelkich śladów po moim wybuchu nie zdołał.
Na ląd zszedłem ponad dwa tygodnie temu. Jestem na nim tak długo, że już nie pamiętam, jakie to uczucie, zostawić wszystkie troski za swoim plecami i wypłynąć w morze, gdzie wszystkie krępujące mnie kajdanami sentymentu przywiązania nie są równie dokuczliwie, co obecnie, gdy muszą się z nimi skonfrontować. Moja nagła sympatia do wysokoprocentowych trunków na przestrzeni tych dziewiętnastu dni jedynie eskaluje, utwierdzając mnie w przypuszczenia, że pobyt w Midgardzie mi nie służy. Rozstanie się z butelką jest trudniejsza niż przypuszczałem, choć pod sklepieniami czaski odbija się echo próbujących doprowadzić mnie do stanu używalności słów Nisse. Ignoruję ich moralizujący ton. Zamknij się, zamknij cichy szeptem próbuję je uciszyć, jak wariat mówiąc do siebie, co spotyka się z wątpiącymi w moją poczytalność spojrzeniami.
Kiedy przekraczam terytorium pasażu Øverlanda, nie mam złudzeń, że natrafię na przedmiot, który znalazł się w kręgu moich zainteresowań z praktycznego powodu. Za cztery dni ślub mojego brata. Z tej okazji muszą zaprezentować mu prezent, o którym nie zapomnij do końca życia. Choć bajdurzeniu zasłyszanemu w porcie wiarygodności zarzucić nie mogę i nie traktuje tego jak główne źródło wartościowych informacji, dysponuję wystarczającą ilością wolnego czasu, by przekonać się na własnej skórze ile jest warte.
Rozglądam się po olbrzymi metrażu. Tłum, jaki zabrał się w środku, nie zachęca mnie do eksploracji, ale trzymany w kieszeni kompas alarmuje mnie o obecności magicznego przedmiot (chociaż podejrzewam, że jest ich w pasażu więcej niż jeden), czego zignorować nie mogę. Rozglądam się. Na uwagę zasługuje wysokie sklepienie. Wzrokiem sięgam wyżej, by przyjrzeć się uważnie tej niebotycznej konstrukcji. Zawsze wywołuje podobną emocje - zachwyt splątany z irracjonalnym lękiem, który jak szron osadza się na dnie umysłu i pokrywa ją zmarzliną wywołującą chłód na całym ciele. Przechadzając się wzdłuż alejki handlowej, obłapiam spojrzeniem znajdujące się na stoiskach przedmioty. Dominują elementy biżuterii - wisiorki, łańcuszki, medaliki z wizerunkami bóstw, talizmany ze runicznym sekwencjami, którym nie okazuje zainteresowania. Intuicyjnie idę dalej.
Obiektem moich zainteresowań jest lustro, w którego tafla spogląda inny mężczyzna. Podchodzę bliżej. Jego wygląd jest niepozorny - zwierciadła, jak i nieznajomego. Ta niepozorność usypia. moją czujność. To, co wydarzyło się potem, rejestruje z wyraźnym opóźnieniem i na adekwatną reakcje jest za późno, bo nie wiem, kiedy pięść mężczyzny skonfrontowała się z gładką taflą. Trzask, jaki temu towarzyszył, wydostaje mnie z gardła amoku. Rozbryźnięty odłamek szkła przecina niefortunnie moją skórę - rana jest płytka, w ogóle jej nie czuję.
- Zdajesz sobie sprawę, jaką wartość miało to lustro? - rozgniewanie w tonie mojego głosu jest wyraźnie słyszalne, choć ogniska tego gniewu nie diagnozuję od razu. Uważne spojrzenie wbite mam w lewy profil mężczyzny.
Na ląd zszedłem ponad dwa tygodnie temu. Jestem na nim tak długo, że już nie pamiętam, jakie to uczucie, zostawić wszystkie troski za swoim plecami i wypłynąć w morze, gdzie wszystkie krępujące mnie kajdanami sentymentu przywiązania nie są równie dokuczliwie, co obecnie, gdy muszą się z nimi skonfrontować. Moja nagła sympatia do wysokoprocentowych trunków na przestrzeni tych dziewiętnastu dni jedynie eskaluje, utwierdzając mnie w przypuszczenia, że pobyt w Midgardzie mi nie służy. Rozstanie się z butelką jest trudniejsza niż przypuszczałem, choć pod sklepieniami czaski odbija się echo próbujących doprowadzić mnie do stanu używalności słów Nisse. Ignoruję ich moralizujący ton. Zamknij się, zamknij cichy szeptem próbuję je uciszyć, jak wariat mówiąc do siebie, co spotyka się z wątpiącymi w moją poczytalność spojrzeniami.
Kiedy przekraczam terytorium pasażu Øverlanda, nie mam złudzeń, że natrafię na przedmiot, który znalazł się w kręgu moich zainteresowań z praktycznego powodu. Za cztery dni ślub mojego brata. Z tej okazji muszą zaprezentować mu prezent, o którym nie zapomnij do końca życia. Choć bajdurzeniu zasłyszanemu w porcie wiarygodności zarzucić nie mogę i nie traktuje tego jak główne źródło wartościowych informacji, dysponuję wystarczającą ilością wolnego czasu, by przekonać się na własnej skórze ile jest warte.
Rozglądam się po olbrzymi metrażu. Tłum, jaki zabrał się w środku, nie zachęca mnie do eksploracji, ale trzymany w kieszeni kompas alarmuje mnie o obecności magicznego przedmiot (chociaż podejrzewam, że jest ich w pasażu więcej niż jeden), czego zignorować nie mogę. Rozglądam się. Na uwagę zasługuje wysokie sklepienie. Wzrokiem sięgam wyżej, by przyjrzeć się uważnie tej niebotycznej konstrukcji. Zawsze wywołuje podobną emocje - zachwyt splątany z irracjonalnym lękiem, który jak szron osadza się na dnie umysłu i pokrywa ją zmarzliną wywołującą chłód na całym ciele. Przechadzając się wzdłuż alejki handlowej, obłapiam spojrzeniem znajdujące się na stoiskach przedmioty. Dominują elementy biżuterii - wisiorki, łańcuszki, medaliki z wizerunkami bóstw, talizmany ze runicznym sekwencjami, którym nie okazuje zainteresowania. Intuicyjnie idę dalej.
Obiektem moich zainteresowań jest lustro, w którego tafla spogląda inny mężczyzna. Podchodzę bliżej. Jego wygląd jest niepozorny - zwierciadła, jak i nieznajomego. Ta niepozorność usypia. moją czujność. To, co wydarzyło się potem, rejestruje z wyraźnym opóźnieniem i na adekwatną reakcje jest za późno, bo nie wiem, kiedy pięść mężczyzny skonfrontowała się z gładką taflą. Trzask, jaki temu towarzyszył, wydostaje mnie z gardła amoku. Rozbryźnięty odłamek szkła przecina niefortunnie moją skórę - rana jest płytka, w ogóle jej nie czuję.
- Zdajesz sobie sprawę, jaką wartość miało to lustro? - rozgniewanie w tonie mojego głosu jest wyraźnie słyszalne, choć ogniska tego gniewu nie diagnozuję od razu. Uważne spojrzenie wbite mam w lewy profil mężczyzny.
Egon Munch
Re: 19.02.2001 – Pasaż Øverlanda – E. Munch & I. Guildenstern Czw 11 Maj - 22:54
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Jego ciało przypominało dziecięcą sypialnię, ciasny pokój, w którym zamykała go matka, zanim wyprowadzili się z Måløy – nie było w nim okien, kurz zalegał na dywanie warstwą burej sierści, a tynk odchodził ze ścian cienkimi płatami, których kruchą biel zdrapywał brzegiem paznokcia, aż wzdłuż materaca ciągnęło się pasmo nagiego betonu; w pomieszczeniu zawsze unosił się ciężki zapach stęchlizny, bo nawet przy uchylonych drzwiach nie sposób było go wywietrzyć – powietrze zatrzymywało się w środku, osiadając pod sufitem jak pleśń, a on czuł się, jakby w ten sam sposób życie osiadało pod jego skórą, kwaśne i zmurszałe, niezdolne wypełnić płuc pełnym oddechem. Niekiedy czuł na języku cierpki posmak zgnilizny i wymiotował na podłogę, dopóki jego ciało znów nie było puste i lekkie, nawet wtedy do tkanek lepił się jednak brud – przeszłość wyściełała go jak stara, materiałowa okładzina, rozciągnięta pomiędzy listwami kości, a on był pewien, że na dłoniach wciąż utrzymywał się zapach śmierci, jakby linie papilarne splatały się nie labiryntem, lecz szeroką mogiłą, gdzie pogrzebane leżało osiemnaście lat jego dzieciństwa. W scenerii miasta wyróżniał się jednak coraz mniej – strach zbierał się w zaułkach ulic tą samą pleśnią, która tkwiła w kątach jego dziecięcej sypialni, a on wiedział, że uczucie to potrafiło fermentować jedynie do gniewu, tego, który przykurczał się w zacisku pięści i zmuszał ludzi do okrucieństwa. Spod śniegu wyłaniało się coraz więcej ciał, a powietrze stawało się ciężkie i morowe – zbyt łatwo nasiąkało krzykiem, a teraz sprawiało wrażenie, jakby zostało nim wysycone do granicy pęknięcia.
Wiedział, jak wyglądał ukryty w źrenicach lęk, choć nie potrafił dostrzec tego, który tkwił w nim samym – nie bał się, bo dysponował magią, która mgliła mu oczy nagłym poczuciem triumfu, nie bał się, bo koszmary, które nawiedzały go pod powiekami, nie przybierały twarzy rozwieszonych po mieście plakatów, nie bał się, bo wychodził z domu po zmroku i nie miał powodu, by sądzić, że ciemność mogłaby uwięznąć mu płytko pod grdyką; nawet on spał jednak z nożem pchniętym w zwiotczały materiał poduszki i sztywniał, kiedy z przejrzystej tafli zwierciadła spoglądała na niego para złowrogich oczu – nie musiał wprawdzie przyglądać się rozpierzchłej na szkle fizjonomii; rozpoznałby go wszędzie. Göran łypał na niego w sposób, w jaki drapieżnik mógłby śledzić dygocący kontur swej ofiary, a on po raz pierwszy od dawna rzeczywiście poczuł się, jakby to na niego polowało – nie na ukryte w lasach wargi, nie na huldry o lisich gonach, nie na sierść legendarnego gulona, ale na niego; zwierzę z przetrąconym karkiem, które ciągnęło za sobą nakrapiane ślady krwi. Ciało rwało go wzdłuż linii blizn, jakby sam widok otwierał je na nowo – zacisnął dłonie w pięść, częściowo ze strachu, częściowo ze złości. Częściowo, żeby ukryć ich nerwowe drżenie.
Tafla lustra huknęła głośno, rozpadając się fragmentami ostrego szkła; poczuł pocieszające ciepło w miejscu, gdzie knykcie rozbiły się o miraż wspomnienia, a skóra rozdarła się zabrudzonym szkarłatem. Na pasażu zawrzało, przez chwilę zwracał jednak uwagę tylko na lśniącą strugę krwi, która ściekała mu pomiędzy palcami i skapywała na podłogę cętkami burej rdzy – dopiero gniew stojącego obok mężczyzny wyrwał go z powrotem na mieliznę rzeczywistości, opleciony wokół mostka jak żeglarski hak.
– Nie zdążyłeś przylizać włosów przed lustrem? – warknął kpiąco, szczerząc zęby w nieprzyjemnym grymasie i zwracając pociemniałe spojrzenie w stronę nieznajomego, jakby jego twarz również zamierzał rozbić na drobne, skrzące się kawałki. – Niektórym rzeczom lepiej się nie przyglądać.
Wiedział, jak wyglądał ukryty w źrenicach lęk, choć nie potrafił dostrzec tego, który tkwił w nim samym – nie bał się, bo dysponował magią, która mgliła mu oczy nagłym poczuciem triumfu, nie bał się, bo koszmary, które nawiedzały go pod powiekami, nie przybierały twarzy rozwieszonych po mieście plakatów, nie bał się, bo wychodził z domu po zmroku i nie miał powodu, by sądzić, że ciemność mogłaby uwięznąć mu płytko pod grdyką; nawet on spał jednak z nożem pchniętym w zwiotczały materiał poduszki i sztywniał, kiedy z przejrzystej tafli zwierciadła spoglądała na niego para złowrogich oczu – nie musiał wprawdzie przyglądać się rozpierzchłej na szkle fizjonomii; rozpoznałby go wszędzie. Göran łypał na niego w sposób, w jaki drapieżnik mógłby śledzić dygocący kontur swej ofiary, a on po raz pierwszy od dawna rzeczywiście poczuł się, jakby to na niego polowało – nie na ukryte w lasach wargi, nie na huldry o lisich gonach, nie na sierść legendarnego gulona, ale na niego; zwierzę z przetrąconym karkiem, które ciągnęło za sobą nakrapiane ślady krwi. Ciało rwało go wzdłuż linii blizn, jakby sam widok otwierał je na nowo – zacisnął dłonie w pięść, częściowo ze strachu, częściowo ze złości. Częściowo, żeby ukryć ich nerwowe drżenie.
Tafla lustra huknęła głośno, rozpadając się fragmentami ostrego szkła; poczuł pocieszające ciepło w miejscu, gdzie knykcie rozbiły się o miraż wspomnienia, a skóra rozdarła się zabrudzonym szkarłatem. Na pasażu zawrzało, przez chwilę zwracał jednak uwagę tylko na lśniącą strugę krwi, która ściekała mu pomiędzy palcami i skapywała na podłogę cętkami burej rdzy – dopiero gniew stojącego obok mężczyzny wyrwał go z powrotem na mieliznę rzeczywistości, opleciony wokół mostka jak żeglarski hak.
– Nie zdążyłeś przylizać włosów przed lustrem? – warknął kpiąco, szczerząc zęby w nieprzyjemnym grymasie i zwracając pociemniałe spojrzenie w stronę nieznajomego, jakby jego twarz również zamierzał rozbić na drobne, skrzące się kawałki. – Niektórym rzeczom lepiej się nie przyglądać.
Gość
Re: 19.02.2001 – Pasaż Øverlanda – E. Munch & I. Guildenstern Nie 3 Wrz - 12:53
GośćGość
Gość
Gość
Czasem, kiedy moje myśli błądzą do najbardziej zakapanych pod gruzami czasu zakamarków świadomości, czuję się, jakby utknął na bezludnej wyspie, gdzie jedyną drugą ucieczki przed pożerającą mnie od środka samotnością jest scyzoryk, choć nawet nie mam odwagi, by zanurkować dłonią do kieszeni i zacisnąć na nim palców.
Podobnie czuję się wśród tłumu zupełnie obcych mi ludzi, których mijam, ale nie poświęcam im tyle czasu, na ile być może zasługują. Z narzuconym na głowę kapturem, wtapiam się w ten tłum, udając, że jestem zaledwie elementem krajobrazu. Kompas, który czuje pod opuszkami palców, pulsuje. To, co szukam, jest niedaleko. Obejmuje spojrzeniem skrawki najbliżej, otaczającej mnie przestrzeni. Powoli tracę narzędzie, że obiekt moich zainteresowań, znajdzie się w kadrze mojego widzenia. Pogrążony w plątaninę piętrzących się pod sklepieniem czaszki myśli, słyszę echo przytłaczających głosów, które niespodziewanie zostaje uciszone przez głośny huk.
Niebieskie oczy lokalizują źródło tego chaosu. Pod butami czuję odłamki szkła.
- Do łazienki była kolejka - odpowiadam mu w podobnym tonie, ale nie warczę jak wściekły pies, który zgubił w tłumie właściciela i boi się, że jego do nie odnajdzie, nie trafi z powrotem do domu. W ironicznym uśmiechu krzywię usta. I choć instynkt samozachowawczy podpowiada mi, że pięść mężczyzny w każdej chwili może skonfrontować się z moją twarzą, nie wsłuchuję się w jego ostrzegawczy ton – nie brzmi jak groźba, a raczej obietnica, której nigdy nie spełni.
Mężczyzna skupia pociemniałe spojrzenie na mojej twarzy, dzięki czemu mogę mu się uważnie przyjrzeć. Wygląda, jakby dopiero co wygrzebał się z rynsztoku. Nie, nie z rynsztoku, z trumny. Tłuste, czarne kosmyki opadają w nieładzie na czoło. W tutejszym świetle blada skóra przybiera zielonkawą, niezdrową barwę. Wydobywał się z niej nieprzyjemny odór. Poczułem go, gdy przed kilkoma chwilami zaciągnąłem się haustem powietrze, ale dopiero teraz udało mi się zlokalizować źródło tego nieprzyzwoitego smrodu. Cuchnął odorem rozkładu zwłok, odorem śmierci.
- Prawda - zgadzam się z nim złośliwie. – Nie dziwię się, że lustro pękło.
Obywatel drugiej kategorii, refleksja zalewa mój umysł, albo nawet trzeciej, koryguję.
- Kto je rozbił? - obcy głos przyłącza się do rozmowy. Sprzedawca obejmuje nasze sylwetki oskarżycielskim spojrzeniem, chociaż ostatecznie skupia je na Egonie. Pozostaje mi jedynie zerknąć wymownie na jego umorusane we krwi knykcie.
Podobnie czuję się wśród tłumu zupełnie obcych mi ludzi, których mijam, ale nie poświęcam im tyle czasu, na ile być może zasługują. Z narzuconym na głowę kapturem, wtapiam się w ten tłum, udając, że jestem zaledwie elementem krajobrazu. Kompas, który czuje pod opuszkami palców, pulsuje. To, co szukam, jest niedaleko. Obejmuje spojrzeniem skrawki najbliżej, otaczającej mnie przestrzeni. Powoli tracę narzędzie, że obiekt moich zainteresowań, znajdzie się w kadrze mojego widzenia. Pogrążony w plątaninę piętrzących się pod sklepieniem czaszki myśli, słyszę echo przytłaczających głosów, które niespodziewanie zostaje uciszone przez głośny huk.
Niebieskie oczy lokalizują źródło tego chaosu. Pod butami czuję odłamki szkła.
- Do łazienki była kolejka - odpowiadam mu w podobnym tonie, ale nie warczę jak wściekły pies, który zgubił w tłumie właściciela i boi się, że jego do nie odnajdzie, nie trafi z powrotem do domu. W ironicznym uśmiechu krzywię usta. I choć instynkt samozachowawczy podpowiada mi, że pięść mężczyzny w każdej chwili może skonfrontować się z moją twarzą, nie wsłuchuję się w jego ostrzegawczy ton – nie brzmi jak groźba, a raczej obietnica, której nigdy nie spełni.
Mężczyzna skupia pociemniałe spojrzenie na mojej twarzy, dzięki czemu mogę mu się uważnie przyjrzeć. Wygląda, jakby dopiero co wygrzebał się z rynsztoku. Nie, nie z rynsztoku, z trumny. Tłuste, czarne kosmyki opadają w nieładzie na czoło. W tutejszym świetle blada skóra przybiera zielonkawą, niezdrową barwę. Wydobywał się z niej nieprzyjemny odór. Poczułem go, gdy przed kilkoma chwilami zaciągnąłem się haustem powietrze, ale dopiero teraz udało mi się zlokalizować źródło tego nieprzyzwoitego smrodu. Cuchnął odorem rozkładu zwłok, odorem śmierci.
- Prawda - zgadzam się z nim złośliwie. – Nie dziwię się, że lustro pękło.
Obywatel drugiej kategorii, refleksja zalewa mój umysł, albo nawet trzeciej, koryguję.
- Kto je rozbił? - obcy głos przyłącza się do rozmowy. Sprzedawca obejmuje nasze sylwetki oskarżycielskim spojrzeniem, chociaż ostatecznie skupia je na Egonie. Pozostaje mi jedynie zerknąć wymownie na jego umorusane we krwi knykcie.
Egon Munch
Re: 19.02.2001 – Pasaż Øverlanda – E. Munch & I. Guildenstern Pią 22 Wrz - 23:31
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
W przeddzień jego narodzin, matka rozbiła łazienkowe lustro i zaczęła krzyczeć tak głośno, jakby również jej nabrzmiały brzuch, nie tylko szklana tafla, pękł w pół – siedem lat nieszczęścia, powtarzała, a kiedy następnego dnia spomiędzy jej trzewi wyłoniło się niemowlę o bladej cerze i chorobliwie wygiętych kończynach, które przywodziły na myśl suche gałęzie drzewa, stało się jasne, że jej nieszczęście będzie trwało znacznie dłużej, bo miało drapieżne spojrzenie, nieodziedziczone po żadnym z rodziców, którzy oboje posiadali oczy ciemne jak smoła i krzyczało głośniej niż pozostałe dzieci, jakby był obcym stworzeniem, żyjącym w ludzkiej skórze, jednym z tych, które ukrywają pod wargami zęby ostre jak scyzoryki; nawet kiedy nie rozumiał jeszcze otaczającego go świata, Arabella nie chciała trzymać go w ramionach – śmierdzi jak trup, mówiła, krzyżując dłonie na piersi, aby nikt nie ułożył jej dziecka przy sercu, nawet kiedy spała. Zapach ten – ciężki odór nieszczęścia – podążył za nim w dorosłość, ciągnąc się po ziemi jak cień, choć często mogłoby wydawać się, że przyjmował kształt zupełnie innej sylwetki; w jego źrenicach wciąż błyskały fragmenty tamtego starego, rozbitego lustra, a on uśmiechał się z przekornym rozbawieniem, ilekroć ludzie marszczyli czoło lub nerwowo odwracali wzrok – rozchylał usta i pokazywał krzywe, pożółkłe zęby, jakby był zwierzęciem, jakby odsłaniał kły.
Przez chwilę przyglądał się jeszcze szklanym odłamkom, poszukując w nich roześmianej twarzy Görana, w lustrze odbijał się jednak tylko dekoracyjny sufit, stiukowe zdobienia zebrane w kopułę nad głównym pasażem – przyszło mu na myśl, że przedmiot musiał zostać zaklęty, w ślad za tym przypuszczeniem po karku ześlizgnął się jednak chłodny dreszcz grozy; co dokładnie miało ukazać się przechodniom we szkle? Czym była dla niego ta wizja, wciąż nachodząca zmysły w koszmarach? Zacisnął zęby, jednocześnie zgniatając dłonie w pięści, choć nie wyglądał jeszcze, jakby zamierzał stanąć do ofensywy – jedynie jego bursztynowe tęczówki lśniły nienaturalnym, złowrogim blaskiem, jakby coś powoli wydobywało się z nich na zewnątrz i opasało ciasno wokół szerokich źrenic.
– Lustro było przeklęte – warknął, najpierw spoglądając na rozgoryczonego sprzedawcę, po czym powracając wzrokiem na twarz drugiego mężczyzny – wydawał mu się znajomy, choć był pewien, że nie widział wcześniej równie wyrazistych, błękitnych oczu. – Ty – wycedził w końcu, unosząc głowę, a jego wejrzenie stało się równie oskarżycielskie, co wymierzony w Ingvara palec. – To twoja wina. Czego ode mnie chcesz, co? – podszedł bliżej, prawie wspierając dłoń o jego pierś. – Myślisz, że możesz mnie zastraszyć? Jeśli wolisz, zamiast lustra, mogę wybić ci zęby. – głos mu stężał, pogłębiając się w dole krtani, na śródręczu odsłoniła się tymczasem czarna pieczęć, dwa węże splecione ze sobą symbolem magicznego przekleństwa.
Przez chwilę przyglądał się jeszcze szklanym odłamkom, poszukując w nich roześmianej twarzy Görana, w lustrze odbijał się jednak tylko dekoracyjny sufit, stiukowe zdobienia zebrane w kopułę nad głównym pasażem – przyszło mu na myśl, że przedmiot musiał zostać zaklęty, w ślad za tym przypuszczeniem po karku ześlizgnął się jednak chłodny dreszcz grozy; co dokładnie miało ukazać się przechodniom we szkle? Czym była dla niego ta wizja, wciąż nachodząca zmysły w koszmarach? Zacisnął zęby, jednocześnie zgniatając dłonie w pięści, choć nie wyglądał jeszcze, jakby zamierzał stanąć do ofensywy – jedynie jego bursztynowe tęczówki lśniły nienaturalnym, złowrogim blaskiem, jakby coś powoli wydobywało się z nich na zewnątrz i opasało ciasno wokół szerokich źrenic.
– Lustro było przeklęte – warknął, najpierw spoglądając na rozgoryczonego sprzedawcę, po czym powracając wzrokiem na twarz drugiego mężczyzny – wydawał mu się znajomy, choć był pewien, że nie widział wcześniej równie wyrazistych, błękitnych oczu. – Ty – wycedził w końcu, unosząc głowę, a jego wejrzenie stało się równie oskarżycielskie, co wymierzony w Ingvara palec. – To twoja wina. Czego ode mnie chcesz, co? – podszedł bliżej, prawie wspierając dłoń o jego pierś. – Myślisz, że możesz mnie zastraszyć? Jeśli wolisz, zamiast lustra, mogę wybić ci zęby. – głos mu stężał, pogłębiając się w dole krtani, na śródręczu odsłoniła się tymczasem czarna pieczęć, dwa węże splecione ze sobą symbolem magicznego przekleństwa.
Gość
19.02.2001 – Pasaż Øverlanda – E. Munch & I. Guildenstern Nie 22 Paź - 16:33
GośćGość
Gość
Gość
Spoglądam na szklane odłamki pod podeszwą obuwia. W tej formie - zmiażdżone pod ciężarem moich kroków - wyglądają jak ziarenka piasku. Rozsypane na podłodze, mienią się różnobarwnie w sztucznym oświetleniu lamp i wywołują u mnie tęsknotę za morzem i krawędzią brzegu znikającą za linią horyzontu. Niemal słyszę szum fal uderzających o burtę statku, ale zostaje zagłuszony przez słowa, która dolatują do moich uszu z wyraźnym opóźnieniem. Lustro było przeklęte mówi nieznajomy. Sprzedawca, cały czerwony ze złości, nadal konsekwentnie lamentuje nad swoją stratą, jakby łudził się, ze ktoś ją mu zrekompensuje. Jego błagalne spojrzenie natrafia na mój lewy profil, ale nawet ku niemu nie zerkam. Moja rzeczywistość jest obecnie ograniczona do obecność nieznajomego, wiec w ciszy, jaka między nami zapada, kontempluje jego sylwetkę. Przypatruję się mu z niegasnącym zainteresowaniem, jakby był rzadkim okazałem cyrkowego dziwoląga. On natomiast spogląda na mnie tak, jakby mnie znał i próbował sobie przypomnieć skąd, chociaż jego obce rysy twarzy nie mówią mi zupełnie nic.
Stoję bez ruchu, gdy podchodzi do mnie w trzech krokach. Powietrze, w tym oddzielającym nas niewielkim skrawku przestrzeni, jest gęste. Nie zachęca do oddychania.
- Zamiast mnie ostrzegać, zrób to. - Pozwalam, by drwiący grymas, widocznie w kącikach ust, krzywizną uśmiechu rozgościł się nam moich wargach. Nie czuję strachu wobec groźby, która wydostaje się spomiędzy obcych ust. Jest niczym więcej jak desperackim skomleniem o uwagę. Istnienie chuchra, które przede mną stoi, szczerząc kły w złości, nie rozpatruję w kategorii zagrożenia. Co możesz mi zrobić? Pogryź pięty? – Pies, który głośno szczeka, nie gryzie. Właśnie tego rodzaju kundlem jesteś?
Zamykam w bolesnym uścisku place na jego nadgarstku, wyczuwając pod opuszkami palców krew pulsującą w wijących się pod skórą naczyniach krwionośny. Pojedynczym prychnięciem wyrażam swoją pogardę, gdy widzę na odsłoniętym śródręczu nieznajomego symbol jego dewiacji i jednocześnie dowód na obcowanie z magią zakazaną - pieczęć Lokiego. Te odkrycie sprawia, że serce bije mi nieco mocniej w piersi, ale jakiekolwiek oznaki zdenerwowanie przełykam wraz ze śliną i wszystkie nieproszone emocje ukrywam w układającym się na twarzy wyrazie drwiny. W zainicjowanym kontakcie wzrokowym nie brakuje pewności siebie. Ślepiec mówi błysk w moim spojrzeniu. Ślepiec brzmi jak wyrok śmierci. Jest początkiem końca.
- Jak ci na imię? - pytam, zagłuszając "kto za to zapłaci?" wydobywające się spomiędzy gardła nadal omiatających nas spojrzeniem sklepikarza. Tymczasowo zbywam jego jazgot wzruszeniem ramion.
Od pewnego czasu brakuje mi przewodnik po stęchłych zakątkach Przesmyku Lokiego. Ten tutaj - z grymasem złości wykrzywiającym twarz - wyglądała jak ktoś, kogo wypluły najgorsze speluny i ktoś, komu nie można ufać, bo z determinacją w spojrzeniu wbije ci w nóż w szyje, gdy tylko odwrócisz wzrok.
Ukąsisz rękę, która cię nakarmi, kundlu?
Jest we mnie podoba ilość desperacji, co w nim złości.
Ingvar i Egon z tematu
Stoję bez ruchu, gdy podchodzi do mnie w trzech krokach. Powietrze, w tym oddzielającym nas niewielkim skrawku przestrzeni, jest gęste. Nie zachęca do oddychania.
- Zamiast mnie ostrzegać, zrób to. - Pozwalam, by drwiący grymas, widocznie w kącikach ust, krzywizną uśmiechu rozgościł się nam moich wargach. Nie czuję strachu wobec groźby, która wydostaje się spomiędzy obcych ust. Jest niczym więcej jak desperackim skomleniem o uwagę. Istnienie chuchra, które przede mną stoi, szczerząc kły w złości, nie rozpatruję w kategorii zagrożenia. Co możesz mi zrobić? Pogryź pięty? – Pies, który głośno szczeka, nie gryzie. Właśnie tego rodzaju kundlem jesteś?
Zamykam w bolesnym uścisku place na jego nadgarstku, wyczuwając pod opuszkami palców krew pulsującą w wijących się pod skórą naczyniach krwionośny. Pojedynczym prychnięciem wyrażam swoją pogardę, gdy widzę na odsłoniętym śródręczu nieznajomego symbol jego dewiacji i jednocześnie dowód na obcowanie z magią zakazaną - pieczęć Lokiego. Te odkrycie sprawia, że serce bije mi nieco mocniej w piersi, ale jakiekolwiek oznaki zdenerwowanie przełykam wraz ze śliną i wszystkie nieproszone emocje ukrywam w układającym się na twarzy wyrazie drwiny. W zainicjowanym kontakcie wzrokowym nie brakuje pewności siebie. Ślepiec mówi błysk w moim spojrzeniu. Ślepiec brzmi jak wyrok śmierci. Jest początkiem końca.
- Jak ci na imię? - pytam, zagłuszając "kto za to zapłaci?" wydobywające się spomiędzy gardła nadal omiatających nas spojrzeniem sklepikarza. Tymczasowo zbywam jego jazgot wzruszeniem ramion.
Od pewnego czasu brakuje mi przewodnik po stęchłych zakątkach Przesmyku Lokiego. Ten tutaj - z grymasem złości wykrzywiającym twarz - wyglądała jak ktoś, kogo wypluły najgorsze speluny i ktoś, komu nie można ufać, bo z determinacją w spojrzeniu wbije ci w nóż w szyje, gdy tylko odwrócisz wzrok.
Ukąsisz rękę, która cię nakarmi, kundlu?
Jest we mnie podoba ilość desperacji, co w nim złości.
Ingvar i Egon z tematu