:: Strefa postaci :: Niezbędnik gracza :: Archiwum :: Archiwum: rozgrywki fabularne :: Archiwum: Styczeń–luty 2001
22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen
Gość
Re: 22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Sob 25 Mar - 0:22
GośćGość
Gość
Gość
22.02.2001
Czasem wydawało jej się, ze nie spała od kiedy skończyła piętnaście lat. Żyła z zawsze otwartymi oczami, wpatrzona bez przerwy w ten sam punkt, czujna jak łowne zwierze wiecznie osłaniające kark skostniałymi dłońmi. Sen był wszak niebezpieczny — we śnie zawsze była ofiarą, ofiary natomiast kończyły na dnach kanałów, zebrane na wierzchu wzburzonej zatoki jak szumowina. Sen był luksusem, a ona od dawna nie mogła sobie na niego pozwolić. Leżała więc na plecach, wpatrując się w ciemny odmęt sufitu i nasłuchując kroków na korytarzu, szczękania zamka w drzwiach, oddechu niosącego się podgniłym fetorem przypominającym ciemniejącą próchnicę. Rankiem otwierała wszystkie szafy i odsuwała zasłony, mieszkanie pozostawało jednak ciche, zamknięte na trzy kłódki, bezpieczne jak więzienna cela — pozbawione groźby, której wyczekiwała latami; pozbawione męskiej dłoni łapiącej ją za włosy. Była pewna, że ten strach, któremu pozwalała żyć we własnych żyłach, był czymś, co można było wyleczyć równie łatwo, jak leczono pomniejsze choroby nękające późną zimą rumiane, midgardzkie dzieci — a ona nie chciała. Ten strach, strach któremu mogła nadawać dziesiątki imion, żył w niej tak długo, iż stał się oddzielnym narządem, kolejnym splotem miękkich, ciepłych tkanek uciskających koniuszek zwalniającego serca. Nienawidziła zapachu własnej traumy, jej zapach był jednak jedynym wspomnieniem domu i jedyną rzeczą stalą w jej wiecznie ruchomym życiu. Lęk pachniał dzieciństwem, pachniał cyrkową przyczepą zlepioną z kurzu i drzazg, pachniał sierocińcem — jak krochmal, jak szara owsianka. Zanim stał się kością w jej szkielecie i guzem pod sercem, nosiła go w kieszeni niczym pamiątkę. Laursenowie wielokrotnie próbowali jej ją zabrać, nie po to, by poczuła się lżejsza, a po to, by ustawić ją na kominku i pozwalać jej codziennie na nią patrzeć — chcieli jej ból oprawić w ramkę i uczynić czymś pięknym. Ale ból nie był piękny, jej trauma nigdy nie była piękna. Była paskudna, opluta dziecięcą krwią skapującą spomiędzy dziewczęcych zębów. Czasem przypominała jej o Egonie, choć Egon nigdy nie był brzydki — jako dziecko jej brat przywodził na myśl chochlika, zwinne stworzenie o wąskich palcach i oczach jak żywica; jako dziecko jej brat cuchnął strachem i niekiedy zwijał się z bólu pod trzepoczącą ostrzegawczo płachtą cyrkowego namiotu. Pewnej nocy (choć mógł być to i dzień, Munchowie nigdy w pełni nie nauczyli ich różnicy między wieczorem a porankiem) znalazła go na mrozie i w deszczu, roztrzęsionego jak wyrzucone z gniazda pisklę, zdławionego lękiem, który rodzice wmuszali im do gardeł zaciśniętą pięścią — nigdy nie spytała, co się stało, bo już w wieku kilku lat obiecali sobie nie pytać. Więc milczała, pozwoliła mu wtulić się w gęste futro swojego ogona, gdy zasypiali na twardej podłodze wagonu. Dorastając, wyobrażała sobie, że kiedy znów go znajdzie, przestanie trwać w oczekiwaniu, nie będzie już wypatrywać własnego cierpienia, w napięciu patrząc się w sufit; kiedy znów się znajdą, będzie mogła zamknąć oczy, wiedząc, że Egon jest gdzieś blisko. Była być może zbyt prostoduszna — cala bezsenność ostatnich dni zaplatała koszmary wokół wspomnienia jej brata.
Pierwszy tydzień własny krzyk dudnił jej w uszach jak huk, ciągnąc za sobą rozrywający ból odrastającego ogona. Nie potrafiła płakać, a jednak stale rozpamiętywała swoją krzywdę, wieczorami obserwując, jak wszystkie jej sceny przesuwają się po ścianach, jak głos Egona odzywa się do niej spod podłogowych desek, jak rana rośnie i rośnie, otwierając ropiejącą paszczę pełną wstydu i popłochu. Nie była huldrą urodzoną w poczuciu winy, nigdy więc nie straciła ogona — wizja ta wydawała jej się wręcz zwierzęca, bestialska w swojej potrzebie okrajania świata z niewygodnych kantów. Przywykła do niego, czuła jego ciepło zawinięte wokół uda i przypominała sobie o tym, kim jest i kim była jej matka; nauczyła się z nim żyć, tak jak ludzie żyją ze wszystkimi swoimi rękami, nogami i jedną, ciężką głową. Nie umiałaby go odciąć, nie umiałaby pozbawić się ostatniego dowodu na to, że była wyjątkowa. Po tylu latach bycia demonem, bycie człowiekiem okazywało się niezwykle męczące. I choć ogon szybko odrósł, ból zdawał się rosnąć, owijać wokół jej kości jak winorośl i zaciskać palce wokół serca — a gdzieś tam, pod bólem i pod żalem, pod gniewem kwitnącym zawsze tymi samymi karmazynowymi płatkami, czaiło się coś jeszcze. Było małe i twarde jak kamień, czasem tliło się jak rozpalony węgiel. Gdy po nie sięgała, gorączka ustawała, a koszmary zamieniały się w długie marzenia, pełne barwnych obrazów. Nazwała stan ten sprawiedliwością, choć w rzeczywistości było jedynie zwyczajnym pragnieniem zemsty.
Gdy dotarła na Ymira Starszego, czarna noc zdążyła oblepić już wszystkie okoliczne budynki jak smoła. Zdobycie informacji o tym, gdzie przebywał jej brat, okazało się prostsze, gdy wiedziała już, kogo szuka, a parszywe twarze okolicznych mend stawały się chętne do mówienia, gdy dostrzegały gniew w czyimś spojrzeniu. Chichotali i przeliczali pieniądze, nigdy jednak nie kłamali, zupełnie jakby w tym ciemnym świecie, którego Beau nigdy nie poznała osobiście, zemsta była walutą samą w sobie, równie świętą co talary lub oblicza bogów. Zemście należało się kłaniać — tylko ona była tutaj pewna. Kilkukrotnie przeszło jej przez myśl, że latami szukała Egona w złych miejscach, wmawiając sobie naiwnie, że brat znalazł dom z dala od ich dawnego życia. Z tym bowiem kojarzyła jej się okolica, w której zamieszkał — z tym życiem, od którego nigdy nie uciekli, z brudem spływającym wraz z deszczem po kopule cyrkowego namiotu, z twardym mrokiem ich małych klatek, w których można było pozbawić dziecko resztek ciepłego oddechu. Kroczyła ulicą zupełnie bezszelestnie, co kilka kroków znajdując snop żółtego światła latarni, pod którego naporem jej cień na ułamek sekundy przeskakiwał ze ściany na ścianę. Tutejsze zabudowania w niczym nie przypominały jasnych kamienic, pośród których przyszło jej mieszkać — były ciężkie i ospałe, złożone z okien pozbawionych miękkiej aury codziennego życia i z cegieł, które przypominały spróchniałe zęby. Wsunęła palce w przestrzenie pozostawione między kilkoma z nich, potem wystarczyło kilka minut — cegła, cegła, parapet, kolejny parapet, kruszący się gzyms, wreszcie zardzewiała rura, która zostawiła płytkie rozcięcie we wnętrzu jej dłoni. Stare dachówki rozpadały się pod jej podeszwami i kilka odłamków spadło na ulicę, odbijając się echem wśród wąskich przesmyków, a jednak Beau kolejny raz osunęła się w cień, nadal manewrując na dachu z wdziękiem tancerza. Gdy znalazła przejście, była już rozochocona i uśmiechnięta, zupełnie jakby wszystkie jej przewinienia były jedynie pokazem ulicznych akrobacji — musiała pomóc sobie inkantacją, ostatecznie wsunęła się jednak do środka bezszelestnie.
Powietrze miało kwaśny zapach metalu, wszystko wokół było ciasne i zupełnie ciemne. Podłoga niewygodnie skrzypiała pod jej stopami, bez względu na to, z jaką lekkością i jak szybko starała się przemieszczać z miejsca na miejsce. Cudem jedynie kilka razy uniknęła spotkania z roztrzaskanym szkłem, kląc przy tym w myślach i wstrzymując oddech o kilka sekund zbyt długo. Pozwoliła dłoniom przesuwać się wraz z nią wzdłuż ścian, badając ich zakrzywienia, szukając wzniesienia framugi, która mogłaby doprowadzić ją pod drzwi. Były uchylone, prawdopodobnie przeciągiem wkradającym się do pomieszczenia przez nieszczelne okna. Ciemność pokoju rozdzierała w pół stalowa łuna księżyca, wokół panował chaos, a jej brat spal skulony na podłodze, zupełnie tak, jakby znów miał siedem lat.
— Mój biedny pajączku — zacmokała z fałszywą troską, przykucając przy materacu. Przesunęła dłonią po podłodze, przekonana, że znajdzie gdzieś jakieś ostrze — być może kuchenny widelec, scyzoryk, kawałek szkła. Marzyła o tym, by złapać w palce noż, na którym nadal mogły być ślady jej krwi. Im więcej czasu spędzała w gardle jego nowego domu, tym bardziej przekonana była, iż nie należał do ludzi, który obmywają narzędzia zbrodni. — Dalej masz koszmary o niedźwiedziach? — odezwała się kolejny raz, trochę głośniej, nachylając się nad nim i opuszkami palców dotykając ciemnych włosów zmierzwionych z tyłu jego głowy. — Ja nadal czasem je mam. Widzę, jak trzymają w zębach rozerwaną szczękę twojej matki.
Egon Munch
Re: 22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Sro 12 Kwi - 0:16
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Nie mógł pozbyć się z języka cierpkiego smaku juchy, choć nie pamiętał, żeby przykładał usta do otwartej rany – Anja krzyczała, kiedy przecinał skórę u nasady jej ogona, a on wciąż przypominał sobie, jak łatwo nóż zatopił się w miękkiej tkance, rozwarstwiając włókna nabrzmiałych strachem mięśni, aż gruzeł zaplecionego między nimi uczucia pękł i rozsznurował się na samym dnie serca; sierść mierzwiła mu się w dłoniach, brudna i sztywna od krwi, lecz nie pozwolił sobie rozluźnić palców, dopóki knykcie nie wybieliły się pod wpływem wysiłku, zupełnie jakby dzierżył w rękach sztylet, a nie zwiotczały fragment cudzej tożsamości – ogon gnił w kącie łazienki, czerniejąc w miejscu, gdzie wcześniej przyrastał do ciała, po czym nakrywając się tęchnącym, zielonym osadem, który wypełnił pokój wonią fermentacji. Wydawało mu się, że we wspomnieniach widział go jeszcze takim, jakim był dawniej – kompresem owiniętym wokół dziecięcego ciała, pierwszą naprawdę ciepłą i miękką rzeczą, jaką trzymał w dłoniach, czułością, której nigdy nie dali mu rodzice, choć wielokrotnie wyobrażał sobie, że gdyby aplauz stał się dość głośny, ojciec w końcu wziąłby go na ramiona, a matka złożyła pocałunek na rozgrzanym czole, taki, który nie pozostawiał na skórze bolesnego odcisku zębów; ogon przechodził tymczasem w grząską, mazistą konsystencję, która stygła na niebieskich kafelkach, a on zanurzał dłoń w pozostałościach zalepionego pecyną futra, wstrzymując mdłości głęboko w dole gardła, dopóki nie burzyły się nagłym przypływem wspomnień, przez które przegryzał się czerw obrzękłego strachu – trzymał pod powiekami krowie korpusy, lśniące czerwienią odsłoniętych mięśni i zawieszone na rzeźnickich hakach, a kiedy wybudzał się na mieliznę jawy, wydawało mu się, że widział wśród nich także ciało Anji, złapane za kark jak bezwładne szczenię i pozbawione ogona, który wciąż dygotał na ziemi, pamiętając drgawki napiętych mięśni; rzucał się wtedy z powrotem w toń własnego koszmaru, lecz wizja wybudzała go targnięciem gwałtownych wymiotów, układających się na podłodze w fusy wrogiej przestrogi. Być może krew, którą czuł na języku, od początku należała do niego.
Przestrzeń pomiędzy snem a rzeczywistością przypominała ciemną szparę pomiędzy materacem a ścianą, gdzie osuwał niegdyś dłoń w nadziei, że żyjące pod łóżkiem potwory pożrą go kawałek po kawałku, oblizując z rozpęczniałych warg lepkie pozostałości jego duszy – potwory nigdy nie przychodziły jednak spod pryczy, lecz rysowały się w drzwiach ludzką sylwetką, noszącą surowe oblicze Görana, który skręcał w dłoniach szprychy jego żeber i lżył czernią zaklęć, silniejszych i bardziej okrutnych niż zaciśnięte pięści; nie wiedział, po której stronie własnego umysłu wolał się znaleźć, więc przełykał eliksir w dół gardła, aż był pewien, że narkotyk wypalił mu ściany żołądka i rozlewał się swobodnie po trzewiach, aż źrenice w zupełności nie przysłaniały mu złocistego spojrzenia, aż nie pochylał się w torsjach nad ubikacją, trzymany w pasie przez delikatne i gładkie ręce Funiego. Wiedział, że nie mógł się tego pozbyć – przekleństwa, które tkwiło w nim ostrą drzazgą przeszłości, trucizny konsekrującej zapadłe żyły i pierwotnego lęku, pełnego gniewu i buntu, jak u dzikiego psa – mimo to wciąż oplatał własną aortę ciasno wokół mostka, wciąż nacinał przedramiona scyzorykiem, dopóki skóra nie stała się sztywna i biała od blizn, wciąż spał z palcami zaciśniętymi wokół rękojeści noża, jakby nie był dłużej pewien, co było prawdziwe, więc bronił się przed wszystkim, choć głównie przed samym sobą. Tym razem jego ciało drgało lekko przez sen, oczy poruszały się pod cienką kurtyną powiek, oddech wypychał żebra pod samą skórę, noszącą ślady po przebytych złamaniach – tylko ustom brakowało grymasu ustawicznej złości, brwi nie stroszyły się skośnym łukiem nad powiekami, ukryte za wargami zęby nie przypominały kłów obnażanych przez zaszczute zwierzę; przez sen przypominał dziecko bardziej niż kiedy rzeczywiście nim był, zupełnie jakby przeszłość, pogrzebana głęboko w grobowcu jego trzewi, wznosiła się do życia powoli i niechętnie, wystawiając nad ziemię jedynie paliczki skostniałej dłoni.
Powietrze nosiło kwaśny zapach stęchlizny, a jego sen – ciężką woń krwi, która lepiła się do naskórka, sprawiając, że ciało było mokre i czerwone, rozsupłujące tkanki w miejscu, gdzie przez kark miał przebić się sztylet rzeźnickiego haka; czuł rozpaloną na skroniach malignę, ciągnącą cień halucynacji wzdłuż przymkniętych powiek i ucisk cudzej obecności, wyczuwalnej w ten sam sposób, w jaki wyczuwa się w pomieszczeniu obecność ducha – drgnął wyraźnie, lecz ciało miał spętane snem, nieruchome na grząskim materacu, kark cierpł mu dusznym oddechem, ciemne włoski wzdłuż szyi wznosiły się baczną przestrogą, świadomość wciąż chybotała się jednak przy samej krawędzi, wmuszając pod powieki napiętą twarz matki, jej wąskie usta i ciemne oczy, dłoń wyciągniętą do spuchniętego policzka w geście, który przypominał troskę, lecz nie mógł nią być. Opuszka musnęła go z tyłu szczęki, odsłaniając kręgi nakrytego włosami karku, a on poczuł gwałtowne szarpnięcie, jakby czyjaś dłoń chwyciła go za mostek i wyrwała na jawę – otworzył oczy, jego źrenice rozszerzyły się natychmiast, palce zacisnęły mocniej na trzymanym pod poduszką nożu, a ramię napięło się silnym spazmem, aż brzeg ostrza nie zatrzymał się pod brodą przykucniętej nad nim postaci, rysując zapowiedź karminowego cięcia wzdłuż jasnej szyi; w pierwszym odruchu pomyślał, że Funi wrócił do domu wcześniej, wspierając ciało o niewłaściwy materac, tymczasem Anja wyłoniła się z mroku jak ryba głębinowa, kusząca lśnieniem zielonych tęczówek, zawieszonych tuż nad rozchyloną paszczą. Oddech spłycił mu się w krtani, a ramię, na którym podparł się o podłogę, zadrżało pod ciężarem napiętego ciała, nie rozluźnił jednak wyciągniętej ręki, zaciskając palce mocniej na drewnianej rękojeści – w jego oczach błysnęła ulga, szybko przysłonięta przez trzeźwość rozjątrzonego gniewu, ponurej wściekłości, która sprawiła, że wydął lekko wargi i przymrużył oczy, próbując dostrzec kontur smukłej twarzy w zalegającym między ścianami mroku. Docisnął ostrze mocniej, wymuszając spod skóry kroplę ciemnej krwi.
– Wciąż działa – głos miał ciężki i schrypły, rdzewiejący od zakrzepłej w gardle posoki. – Arabella opowiadała nam kiedyś, że zające powracają na miejsce, gdzie ziemia pachnie ich krwią. Niektóre zwierzęta są bardzo przywiązane do własnego cierpienia, nie potrafią o nim zapomnieć, więc nieustannie próbują przeżyć je od nowa. – usta wykrzywiły mu się w nieprzyjemnym, złowrogim grymasie, gdy w żywicy tęczówek rozlał się połysk skrzącego obłędu; oddech nadal miał głęboki i świszczący, dłonie dygotały mu lekko, a włosy lepiły się od potu, twarz konturowała jednak tylko gniewna determinacja, zbyt podobna do strachu, by imitować prawdziwą złość. – Przyszłaś, żebym odciął ci go ponownie? Zrobię to tym samym nożem, jestem pewien, że nie zapomniał jeszcze, jak smakowałaś.
Przestrzeń pomiędzy snem a rzeczywistością przypominała ciemną szparę pomiędzy materacem a ścianą, gdzie osuwał niegdyś dłoń w nadziei, że żyjące pod łóżkiem potwory pożrą go kawałek po kawałku, oblizując z rozpęczniałych warg lepkie pozostałości jego duszy – potwory nigdy nie przychodziły jednak spod pryczy, lecz rysowały się w drzwiach ludzką sylwetką, noszącą surowe oblicze Görana, który skręcał w dłoniach szprychy jego żeber i lżył czernią zaklęć, silniejszych i bardziej okrutnych niż zaciśnięte pięści; nie wiedział, po której stronie własnego umysłu wolał się znaleźć, więc przełykał eliksir w dół gardła, aż był pewien, że narkotyk wypalił mu ściany żołądka i rozlewał się swobodnie po trzewiach, aż źrenice w zupełności nie przysłaniały mu złocistego spojrzenia, aż nie pochylał się w torsjach nad ubikacją, trzymany w pasie przez delikatne i gładkie ręce Funiego. Wiedział, że nie mógł się tego pozbyć – przekleństwa, które tkwiło w nim ostrą drzazgą przeszłości, trucizny konsekrującej zapadłe żyły i pierwotnego lęku, pełnego gniewu i buntu, jak u dzikiego psa – mimo to wciąż oplatał własną aortę ciasno wokół mostka, wciąż nacinał przedramiona scyzorykiem, dopóki skóra nie stała się sztywna i biała od blizn, wciąż spał z palcami zaciśniętymi wokół rękojeści noża, jakby nie był dłużej pewien, co było prawdziwe, więc bronił się przed wszystkim, choć głównie przed samym sobą. Tym razem jego ciało drgało lekko przez sen, oczy poruszały się pod cienką kurtyną powiek, oddech wypychał żebra pod samą skórę, noszącą ślady po przebytych złamaniach – tylko ustom brakowało grymasu ustawicznej złości, brwi nie stroszyły się skośnym łukiem nad powiekami, ukryte za wargami zęby nie przypominały kłów obnażanych przez zaszczute zwierzę; przez sen przypominał dziecko bardziej niż kiedy rzeczywiście nim był, zupełnie jakby przeszłość, pogrzebana głęboko w grobowcu jego trzewi, wznosiła się do życia powoli i niechętnie, wystawiając nad ziemię jedynie paliczki skostniałej dłoni.
Powietrze nosiło kwaśny zapach stęchlizny, a jego sen – ciężką woń krwi, która lepiła się do naskórka, sprawiając, że ciało było mokre i czerwone, rozsupłujące tkanki w miejscu, gdzie przez kark miał przebić się sztylet rzeźnickiego haka; czuł rozpaloną na skroniach malignę, ciągnącą cień halucynacji wzdłuż przymkniętych powiek i ucisk cudzej obecności, wyczuwalnej w ten sam sposób, w jaki wyczuwa się w pomieszczeniu obecność ducha – drgnął wyraźnie, lecz ciało miał spętane snem, nieruchome na grząskim materacu, kark cierpł mu dusznym oddechem, ciemne włoski wzdłuż szyi wznosiły się baczną przestrogą, świadomość wciąż chybotała się jednak przy samej krawędzi, wmuszając pod powieki napiętą twarz matki, jej wąskie usta i ciemne oczy, dłoń wyciągniętą do spuchniętego policzka w geście, który przypominał troskę, lecz nie mógł nią być. Opuszka musnęła go z tyłu szczęki, odsłaniając kręgi nakrytego włosami karku, a on poczuł gwałtowne szarpnięcie, jakby czyjaś dłoń chwyciła go za mostek i wyrwała na jawę – otworzył oczy, jego źrenice rozszerzyły się natychmiast, palce zacisnęły mocniej na trzymanym pod poduszką nożu, a ramię napięło się silnym spazmem, aż brzeg ostrza nie zatrzymał się pod brodą przykucniętej nad nim postaci, rysując zapowiedź karminowego cięcia wzdłuż jasnej szyi; w pierwszym odruchu pomyślał, że Funi wrócił do domu wcześniej, wspierając ciało o niewłaściwy materac, tymczasem Anja wyłoniła się z mroku jak ryba głębinowa, kusząca lśnieniem zielonych tęczówek, zawieszonych tuż nad rozchyloną paszczą. Oddech spłycił mu się w krtani, a ramię, na którym podparł się o podłogę, zadrżało pod ciężarem napiętego ciała, nie rozluźnił jednak wyciągniętej ręki, zaciskając palce mocniej na drewnianej rękojeści – w jego oczach błysnęła ulga, szybko przysłonięta przez trzeźwość rozjątrzonego gniewu, ponurej wściekłości, która sprawiła, że wydął lekko wargi i przymrużył oczy, próbując dostrzec kontur smukłej twarzy w zalegającym między ścianami mroku. Docisnął ostrze mocniej, wymuszając spod skóry kroplę ciemnej krwi.
– Wciąż działa – głos miał ciężki i schrypły, rdzewiejący od zakrzepłej w gardle posoki. – Arabella opowiadała nam kiedyś, że zające powracają na miejsce, gdzie ziemia pachnie ich krwią. Niektóre zwierzęta są bardzo przywiązane do własnego cierpienia, nie potrafią o nim zapomnieć, więc nieustannie próbują przeżyć je od nowa. – usta wykrzywiły mu się w nieprzyjemnym, złowrogim grymasie, gdy w żywicy tęczówek rozlał się połysk skrzącego obłędu; oddech nadal miał głęboki i świszczący, dłonie dygotały mu lekko, a włosy lepiły się od potu, twarz konturowała jednak tylko gniewna determinacja, zbyt podobna do strachu, by imitować prawdziwą złość. – Przyszłaś, żebym odciął ci go ponownie? Zrobię to tym samym nożem, jestem pewien, że nie zapomniał jeszcze, jak smakowałaś.
Gość
Re: 22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Czw 11 Maj - 1:28
GośćGość
Gość
Gość
Wiesz, czym jesteś? Pierwszy ojciec miał spojrzenie ostre i zimne jak krzemień, a jego uśmiech zawsze przypominał ogon żmii. Wiesz, czym jesteś? Miał szorstkie dłonie, te same dłonie, które prześladować ją będą całe życie — te same twarde knykcie, kwadratowe paznokcie, ta sama siła zebrana między palcami. Nigdy nie spuszczała głowy, a on tego nie lubił, więc chwytał jej twarz, mocno ściskając dziecięce policzki i przysuwał tak blisko, że mogła przyjrzeć się dokładnie każdej zmarszczce gniewu rysującej się wokół wykrzywionych w grymasie ust. Jego oddech cuchnął tytoniem, a gdy krzyczał, pluł jadem, więc Beau bała się, że jego ślina zostawi drobne, pobielane blizny na jej nosie i w ten właśnie sposób nigdy nie będzie mogła zapomnieć tragedii własnego dzieciństwa. Wiesz, czym jesteś, bo nigdy nie nazwali jej kimś, bo nigdy nikim nie była, bo jej życiu nie należała się ludzkość ni osobowość, ni skrawek szacunku, bo na szacunek podobno trzeba było sobie zasłużyć, a ona nie wiedziała jak i skąd zasługi te się biorą. Nie płakała, ale bladła i napinała wszystkie mięśnie, zdesperowana niczym mała, ścigana antylopa. Ojciec mówił, że jest potworem i wynaturzeniem, mówił że była swoją matką, a jej matka była potworem i wynaturzeniem, i dziwką, i wszystkim, co w istocie zasługiwało na śmierć, więc dobrze — dobrze, że tak skończyła i ty też tak skończysz, bo tym właśnie jesteś, tym właśnie, choć lat masz tak mało i nie rozumiesz jeszcze w połowie nawet, skąd się wzięłaś, czego powinnaś się bać; i pewnego dnia zrozumiesz, że nigdy nie miałaś wyboru, bo wybór stanowi przywilej, zabawę dla ładnych córek z wielkich domów, które się kocha i którym pozwala się przymierzać lakierowane półbuty i sukienki z liliowej tafty; pewnego dnia zrozumiesz, że ojciec miał rację, choć nie tak, jak sobie wyobrażał, choć nie do końca, bo gdy łapał cię za włosy i owijał sobie twój warkocz wokół nadgarstka, przypominał kogoś, kto tresuje dzikie zwierze i wyobrażał sobie (tego jesteś przecież pewna), że pozostanie najgorszym, co ci się przytrafiło. Tacy są mężczyźni — gdy krzywdzą, zawsze myślą, że krzywdzą najbardziej, że na zawsze będą już tym najciemniejszym cieniem, tą najgorszą z traum. A potem przychodzi ich więcej, więcej tych samych dłoni i tej samej śliny. Powinnaś była wiedzieć — myślała Beau, kiedy sylwetka skulona na materacu zadrżała gwałtownie — że on też się taki stanie (on też miał dłonie i krew pod paznokciami).
Trzymał nóż pod poduszką, a ona miała ochotę zachichotać histerycznie, bo czyż to nie oczywiste — naturalnie, że trzymał nóż pod poduszką. Ona zasypiała czasem z kuchennym ostrzem schowanym w szczelinie między ramą łóżka a materacem. Żadne z nich nie potrafiło spać spokojnie, przypominali w tym bezpańskie psy, które zmuszone były obnażać kły na widok zbliżającego się człowieka. Tak na zaś, na wszelki wypadek. Dzieciństwo nauczyło ich ostrożności, którą Laursenowie nazywali czasem paranoją. Z perspektywy czasu wydawało jej się to proste do zrozumienia — oni także byli zagrożeniem. Teraz przyglądała się twarzy swojego brata obmytej mętnym, brudnym cieniem zimnej nocy, a resztki ogryzionego serca twardniały w jej piersi jak kamień. Pamiętała doskonale, dlaczego kochała go tak bardzo i dlaczego nawet teraz — kiedy na jaw wyszło już, że nie różnił się wcale od każdego innego zła w jej życiu — pragnęła schować go pod płaszcz jak przemoknięte szczenie i wynieść z tego piekła pełnego roztrzaskanego szkła. Jej brat był przerażony i nie miało znaczenia to, jak wiele ogonów odciął i z jaką furią się uśmiechał; nie miały znaczenia jego rozjaśnione szaleństwem spojrzenia i jego słowa podsycone jadem podobnym do tego, który trzymał na języku jego cholerny ojciec — to wszystko równie dobrze mogło jej się przyśnić, bo Egon trzymał nóż pod poduszką. Bał się, a Beau wiedziała dokładnie czego. Od kiedy pamiętała, goniły ich te same potwory.
— Arabella uwielbiała takie bajeczki — syknęła, nieruchomiejąc pod groźbą wciągniętego ku niej noża. Ostrze przylegało zbyt ciasno do jej szyi, a gdy skórę przecięło szybkie ciecie piekącego bólu, przeszło jej przez myśl, że mogłaby dziś umrzeć. Nie dlatego, że chciała, ale dlatego, że najwidoczniej tak właśnie należało. — Nie przyszło ci może do głowy, że zające z jej opowieści wracają tam, gdzie ziemia pachnie krwią, nie dlatego, że chcą przeżyć na nowo swoje cierpienie, a dlatego, że szukają zemsty? — jej głos brzmiał zaskakująco spokojnie i statecznie, choć ciepła kropla krwi sunęła wąską stróżką wzdłuż szyi, znacząc drogę do niedopiętego materiału prążkowanej koszuli. — Może mają nadzieje, że drapieżnik też wróci — Trwała w bezruchu, napięta jak struna, oczy miała jednak jasne i skupione na niewyraźniej twarzy brata. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo przypomina swoją matkę. Arabella tkwiła w nim jak drzazga. — Wiesz, słyszałam kiedyś o kocie, który zawsze wracał po polowaniu do tego samego miejsca, więc wszystkie okoliczne myszy znalazły go w końcu i zeżarły. — Wyszczerzyła ku niemu zęby w uśmiechu, odsłaniając przy tym wąską szparę między jedynkami — pamiątkę po dziecięcym zaniedbaniu. Słyszała swoje własne serce, jego szybkie i ciężkie uderzenia odbijające się od skroni. Wewnątrz jej ciało szalało w buncie, chciało uciekać i chciało żyć, ale ona nie pozwalała mu na najmniejszy nawet ruch. Nie mogła pokazać mu, że się boi, bo wtedy nie byłaby w stanie przetrwać ataku. Wiedziała, że trzeba patrzeć w oczy lwa, który cię goni; pamiętała, że zginie jeżeli przestanie. — Och, popatrz tylko na siebie, braciszku... Przyszłam cię odwiedzić, a ty wygrażasz mi zastawą stołową — rozpaczała, a fałszywa nuta w jej głosie wybrzmiała okrutną złośliwością, czymś ostrym i żrącym jak kwas. Próbowała nie myśleć o rysie rozciętej skóry, o krwi i ostrzu, które Egon trzymał zbyt blisko jej grdyki — musiała wmówić sobie, że nie byłby w stanie jej zabić, choć ciężar jej naiwnego kłamstwa miał wkrótce pozbawić ją oddechu, a oczy jej brata żarzyły się wciąż tą samą pasją, tym samym szaleństwem zebranym pod skórą niczym zakaźna choroba. — Skarbie, zabierz nóż. Jeszcze zrobisz komuś krzywdę. — Obiecywała mu, ze nigdy się do tego nie posunie. Zaciskała wąskie palce na jego nadgarstku i mówiła, że jest bezpieczny, zawsze będzie bezpieczny, bo nie potrafiłaby skrzywdzić go w ten sposób. Miała być może skłonności do łamania obietnic, nigdy wszak nie była honorowa. Honor — podobnie jak szacunek — należał się jedynie ludziom.
Trzymał nóż pod poduszką, a ona miała ochotę zachichotać histerycznie, bo czyż to nie oczywiste — naturalnie, że trzymał nóż pod poduszką. Ona zasypiała czasem z kuchennym ostrzem schowanym w szczelinie między ramą łóżka a materacem. Żadne z nich nie potrafiło spać spokojnie, przypominali w tym bezpańskie psy, które zmuszone były obnażać kły na widok zbliżającego się człowieka. Tak na zaś, na wszelki wypadek. Dzieciństwo nauczyło ich ostrożności, którą Laursenowie nazywali czasem paranoją. Z perspektywy czasu wydawało jej się to proste do zrozumienia — oni także byli zagrożeniem. Teraz przyglądała się twarzy swojego brata obmytej mętnym, brudnym cieniem zimnej nocy, a resztki ogryzionego serca twardniały w jej piersi jak kamień. Pamiętała doskonale, dlaczego kochała go tak bardzo i dlaczego nawet teraz — kiedy na jaw wyszło już, że nie różnił się wcale od każdego innego zła w jej życiu — pragnęła schować go pod płaszcz jak przemoknięte szczenie i wynieść z tego piekła pełnego roztrzaskanego szkła. Jej brat był przerażony i nie miało znaczenia to, jak wiele ogonów odciął i z jaką furią się uśmiechał; nie miały znaczenia jego rozjaśnione szaleństwem spojrzenia i jego słowa podsycone jadem podobnym do tego, który trzymał na języku jego cholerny ojciec — to wszystko równie dobrze mogło jej się przyśnić, bo Egon trzymał nóż pod poduszką. Bał się, a Beau wiedziała dokładnie czego. Od kiedy pamiętała, goniły ich te same potwory.
— Arabella uwielbiała takie bajeczki — syknęła, nieruchomiejąc pod groźbą wciągniętego ku niej noża. Ostrze przylegało zbyt ciasno do jej szyi, a gdy skórę przecięło szybkie ciecie piekącego bólu, przeszło jej przez myśl, że mogłaby dziś umrzeć. Nie dlatego, że chciała, ale dlatego, że najwidoczniej tak właśnie należało. — Nie przyszło ci może do głowy, że zające z jej opowieści wracają tam, gdzie ziemia pachnie krwią, nie dlatego, że chcą przeżyć na nowo swoje cierpienie, a dlatego, że szukają zemsty? — jej głos brzmiał zaskakująco spokojnie i statecznie, choć ciepła kropla krwi sunęła wąską stróżką wzdłuż szyi, znacząc drogę do niedopiętego materiału prążkowanej koszuli. — Może mają nadzieje, że drapieżnik też wróci — Trwała w bezruchu, napięta jak struna, oczy miała jednak jasne i skupione na niewyraźniej twarzy brata. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo przypomina swoją matkę. Arabella tkwiła w nim jak drzazga. — Wiesz, słyszałam kiedyś o kocie, który zawsze wracał po polowaniu do tego samego miejsca, więc wszystkie okoliczne myszy znalazły go w końcu i zeżarły. — Wyszczerzyła ku niemu zęby w uśmiechu, odsłaniając przy tym wąską szparę między jedynkami — pamiątkę po dziecięcym zaniedbaniu. Słyszała swoje własne serce, jego szybkie i ciężkie uderzenia odbijające się od skroni. Wewnątrz jej ciało szalało w buncie, chciało uciekać i chciało żyć, ale ona nie pozwalała mu na najmniejszy nawet ruch. Nie mogła pokazać mu, że się boi, bo wtedy nie byłaby w stanie przetrwać ataku. Wiedziała, że trzeba patrzeć w oczy lwa, który cię goni; pamiętała, że zginie jeżeli przestanie. — Och, popatrz tylko na siebie, braciszku... Przyszłam cię odwiedzić, a ty wygrażasz mi zastawą stołową — rozpaczała, a fałszywa nuta w jej głosie wybrzmiała okrutną złośliwością, czymś ostrym i żrącym jak kwas. Próbowała nie myśleć o rysie rozciętej skóry, o krwi i ostrzu, które Egon trzymał zbyt blisko jej grdyki — musiała wmówić sobie, że nie byłby w stanie jej zabić, choć ciężar jej naiwnego kłamstwa miał wkrótce pozbawić ją oddechu, a oczy jej brata żarzyły się wciąż tą samą pasją, tym samym szaleństwem zebranym pod skórą niczym zakaźna choroba. — Skarbie, zabierz nóż. Jeszcze zrobisz komuś krzywdę. — Obiecywała mu, ze nigdy się do tego nie posunie. Zaciskała wąskie palce na jego nadgarstku i mówiła, że jest bezpieczny, zawsze będzie bezpieczny, bo nie potrafiłaby skrzywdzić go w ten sposób. Miała być może skłonności do łamania obietnic, nigdy wszak nie była honorowa. Honor — podobnie jak szacunek — należał się jedynie ludziom.
Egon Munch
Re: 22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Pią 26 Maj - 23:35
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
W Måløy złe psy trzymało się w kojcach za domem – ujadały przez całą noc, szczerbiąc zęby na metalowych kratach i wydrapując dziury w czarnej ziemi, jak gdyby to właśnie tam, nie na błękitnym firmamencie, szukały swoich bogów. Miał siedem lat i nie rozumiał jeszcze, dlaczego ludzie więzili przy sobie zwierzęta, których pyski pieniły się od gniewu, a oczy nabiegały krwią – owczarek, którego Herman przykuł do ściany pod kuchennym oknem, miał szyję łysą od wrzynającego się pod skórę łańcucha i ogon obgryziony do krwi, bo całą noc zataczał się w koło, usiłując schwycić go pomiędzy zębami; pamiętał, że któregoś lata – choć lato na zachodzie Norwegii było równie chłodne co zima, jak gdyby promienie słońca nie docierały pomiędzy szczeliny ciasnych fiordów – zatrzymał palce na metalowym skoblu klatki, chcąc pozbyć się stworzenia, które budziło go głośnym skowytem i skakało do ogrodzenia, ilekroć przechodził po podwórzu, zamek ledwie szczęknął jednak pod jego dłońmi, gdy ojciec chwycił go za kark tak mocno, że ból osunął się prądem wzdłuż kręgosłupa. Miał siedem lat i nie rozumiał jeszcze, że nie powinien okazywać mu słabości, więc szarpał się i błagał, kiedy Herman otwierał drzwi kojca, by pchnąć go na brudną, wydeptaną ziemię, prosto w otwartą paszczę stworzenia, którego ostre kły łyskały mu przed oczami; godzinami kulił się w kącie ogrodzonego placu, jedynym miejscu, gdzie nie sięgał psi łańcuch, choć za każdym razem, gdy owczarek zrywał się spod drewnianej budy, jego czarne podniebienie wypełniało mu przestrzeń pod powiekami, a ślina odpryskiwała na twarz białymi strugami wilgoci. Miał siedem lat i nie rozumiał jeszcze, że ugryzienia zwierząt nigdy nie bolały tak bardzo jak rany zadawane przez ludzi – że ludzki gniew i pragnienie zemsty potrafiły przebić się przez skórę znacznie głębiej, pozostawić dużo gorszą bliznę; z upływem lat przestał się trząść i podciągać nogi pod brodę, jego kończyny stały się dłuższe, twarz szczuplejsza, a oczy nieruchome jak kalafonia – nie wrósł ani w swojego ojca, ani w swoją matkę, ale w podwórkowego psa, który gryzł swój własny ogon, aby upewnić się, że nie odgryzie go nikt inny. Ukrywał swój strach pod wzmożoną wściekłością i trzymał pod poduszką nóż – nie tylko na ludzi, ale też na samego siebie.
Teraz ostrze przylegało do gładkiej szyi Anji, a on wyobrażał sobie, że musiało lubić ciepło ludzkiego ciała – znało już smak cudzej krwi i drżało, będąc jej tak bliskie, nie mogło powstrzymać się w obecności nabrzmiałej tętnicy, więc wgryzło się płytko pod skórę; wiedziało, że nie mogło pożerać, lecz miało prawo smakować – metaliczna czerwień zastygała na ustach jak szminka. Sztylet pamiętał Anję, lecz pamiętał również jego samego, wciąż lgnąc do tętna skrytego pod muldami białych blizn na przedramionach – po latach znów kaleczył ich ten sam nóż, to samo niewyrugowane z duszy okrucieństwo.
– Żeby być zdolnym do zemsty – wycedził przez zęby, przyglądając się, jak pojedyncza struga krwi osuwa się wzdłuż bladej szyi, nasiąkając w materiał kołnierza. – Trzeba umieć gryźć. – uśmiechnął się perfidnie, prawie jakby szczerzył kły, a jego oczy pojaśniały wyraźnie, rozlewając się szaleństwem po wądole źrenic. Jeżeli potrafił ją kiedyś kochać, nie pamiętał już, jakie to uczucie – był pewien, że Göran wyciął je z niego wraz ze wszystkim, co uwierało go pomiędzy żebrami tkliwym sentymentem dzieciństwa; tęsknił za nią w sposób, w jaki tęskni się za przeszłością – wiedząc, że nie istniał sposób, by do niej powrócić, że nie był już tą samą osobą, która ją znała i nie był tą samą osobą, która znała siebie samego. Przyglądał się w lustrze swojej zapadniętej twarzy i oczom o zbyt dużych źrenicach, a potem przesuwał palcami przez karbowanie żeber i wzdrygał się, bo przez chwilę wydawało mu się, że czuł, jak coś przesuwa się w jego wnętrzu – Göran zaszył go wzdłuż mostka, lecz zapomniał wyciągnąć dłoni z jego trzewi, więc teraz jego palce gniły głęboko między narządami, zaciśnięte w pośmiertnym przykurczu wokół osierdzia; nie potrafił sobie z tym poradzić, więc rozrywał własną skórę i budził się w torsjach, które kapały mu z ust na wypłowiały materac i zawsze zostawiały po sobie posmak krwi. Zastanawiał się, czy mógł przymusić ciało do gorszych koszmarów.
Nie znał słowa nadzieja, dopóki nie wydostało się spomiędzy ust Anji, a teraz żałował, że kiedykolwiek powtórzył je za nią na głos, pozwalając, by udomowiło się w jego sercu, bo wyczuwał w tym miejscu pustą otchłań w ten sam sposób, w jaki językiem mógł wyczuć dziury w spróchniałych zębach; byli tylko dziećmi, kiedy zamknięto ich w kolejnej klatce – Anja miała długi ogon i potrafiła wymusić na ludziach posłuszeństwo, a on wciąż szczekał i ujadał, dopóki przezwisko kjøter nie przyległo do niego jak zmierzwione futro, przerzedzone w miejscu, gdzie chwytano go za kark i uczono posłuszeństwa rygorem skórzanego pasa. Widział siostrę z ramionami oplecionymi wokół drżącej piersi i wzrokiem szklącym się od strachu, a ona widziała go z twarzą zaczerwienioną od gorączki i koszulką lepiącą się do miejsc, w których plecy rozrywały cztery krwawe pręgi, dzisiaj patrzyli na siebie jednak jak obcy ludzie, oboje niezdolni powstrzymać się od okrucieństwa. Gniew wciąż jątrzył mu się w piersi, kiedy poczuł, jak rozluźnia palce na rękojeści noża – odsunął dłoń od szyi Anji, a sztylet wypadł mu z kurczowego uścisku, uderzając o podłogę z cichym brzękiem, jakby coś rozbiło się nie tylko w sypialni, ale w pomieszczeniu ich wspólnej przeszłości.
– Jak śmiesz... – pobladł wyraźnie, unosząc jasne, bursztynowe spojrzenie na twarz huldry – przez chwilę znów wyglądał jak dziecko, zanim jego rysy stały się dość twarde i surowe, by nie przepuszczać strachu na mieliznę fizjonomii. – Odsuń się ode mnie. – cofnął się na brzeg łóżka, dociskając plecy do chłodnej ściany; kości policzkowe uwydatniły mu się na chudej twarzy, kiedy zacisnął zęby, jakby obawiał się, że w innym wypadku emocje mogłyby uderzyć w skobel jego mostka i wydostać się na zewnątrz – dawno nauczył się, że zwierzęta o podłych oczach i spienionym pysku należy trzymać blisko, zapięte łańcuchem do lewej komory serca.
Teraz ostrze przylegało do gładkiej szyi Anji, a on wyobrażał sobie, że musiało lubić ciepło ludzkiego ciała – znało już smak cudzej krwi i drżało, będąc jej tak bliskie, nie mogło powstrzymać się w obecności nabrzmiałej tętnicy, więc wgryzło się płytko pod skórę; wiedziało, że nie mogło pożerać, lecz miało prawo smakować – metaliczna czerwień zastygała na ustach jak szminka. Sztylet pamiętał Anję, lecz pamiętał również jego samego, wciąż lgnąc do tętna skrytego pod muldami białych blizn na przedramionach – po latach znów kaleczył ich ten sam nóż, to samo niewyrugowane z duszy okrucieństwo.
– Żeby być zdolnym do zemsty – wycedził przez zęby, przyglądając się, jak pojedyncza struga krwi osuwa się wzdłuż bladej szyi, nasiąkając w materiał kołnierza. – Trzeba umieć gryźć. – uśmiechnął się perfidnie, prawie jakby szczerzył kły, a jego oczy pojaśniały wyraźnie, rozlewając się szaleństwem po wądole źrenic. Jeżeli potrafił ją kiedyś kochać, nie pamiętał już, jakie to uczucie – był pewien, że Göran wyciął je z niego wraz ze wszystkim, co uwierało go pomiędzy żebrami tkliwym sentymentem dzieciństwa; tęsknił za nią w sposób, w jaki tęskni się za przeszłością – wiedząc, że nie istniał sposób, by do niej powrócić, że nie był już tą samą osobą, która ją znała i nie był tą samą osobą, która znała siebie samego. Przyglądał się w lustrze swojej zapadniętej twarzy i oczom o zbyt dużych źrenicach, a potem przesuwał palcami przez karbowanie żeber i wzdrygał się, bo przez chwilę wydawało mu się, że czuł, jak coś przesuwa się w jego wnętrzu – Göran zaszył go wzdłuż mostka, lecz zapomniał wyciągnąć dłoni z jego trzewi, więc teraz jego palce gniły głęboko między narządami, zaciśnięte w pośmiertnym przykurczu wokół osierdzia; nie potrafił sobie z tym poradzić, więc rozrywał własną skórę i budził się w torsjach, które kapały mu z ust na wypłowiały materac i zawsze zostawiały po sobie posmak krwi. Zastanawiał się, czy mógł przymusić ciało do gorszych koszmarów.
Nie znał słowa nadzieja, dopóki nie wydostało się spomiędzy ust Anji, a teraz żałował, że kiedykolwiek powtórzył je za nią na głos, pozwalając, by udomowiło się w jego sercu, bo wyczuwał w tym miejscu pustą otchłań w ten sam sposób, w jaki językiem mógł wyczuć dziury w spróchniałych zębach; byli tylko dziećmi, kiedy zamknięto ich w kolejnej klatce – Anja miała długi ogon i potrafiła wymusić na ludziach posłuszeństwo, a on wciąż szczekał i ujadał, dopóki przezwisko kjøter nie przyległo do niego jak zmierzwione futro, przerzedzone w miejscu, gdzie chwytano go za kark i uczono posłuszeństwa rygorem skórzanego pasa. Widział siostrę z ramionami oplecionymi wokół drżącej piersi i wzrokiem szklącym się od strachu, a ona widziała go z twarzą zaczerwienioną od gorączki i koszulką lepiącą się do miejsc, w których plecy rozrywały cztery krwawe pręgi, dzisiaj patrzyli na siebie jednak jak obcy ludzie, oboje niezdolni powstrzymać się od okrucieństwa. Gniew wciąż jątrzył mu się w piersi, kiedy poczuł, jak rozluźnia palce na rękojeści noża – odsunął dłoń od szyi Anji, a sztylet wypadł mu z kurczowego uścisku, uderzając o podłogę z cichym brzękiem, jakby coś rozbiło się nie tylko w sypialni, ale w pomieszczeniu ich wspólnej przeszłości.
– Jak śmiesz... – pobladł wyraźnie, unosząc jasne, bursztynowe spojrzenie na twarz huldry – przez chwilę znów wyglądał jak dziecko, zanim jego rysy stały się dość twarde i surowe, by nie przepuszczać strachu na mieliznę fizjonomii. – Odsuń się ode mnie. – cofnął się na brzeg łóżka, dociskając plecy do chłodnej ściany; kości policzkowe uwydatniły mu się na chudej twarzy, kiedy zacisnął zęby, jakby obawiał się, że w innym wypadku emocje mogłyby uderzyć w skobel jego mostka i wydostać się na zewnątrz – dawno nauczył się, że zwierzęta o podłych oczach i spienionym pysku należy trzymać blisko, zapięte łańcuchem do lewej komory serca.
Gość
Re: 22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Sro 12 Lip - 1:07
GośćGość
Gość
Gość
Rodzice nie wiedzieli, skąd w niej tyle złości. Nikt nie wiedział, Beau też. Gniew pojawił się w niej wszak pewnego dnia, zdawać by się mogło — niezapowiedziany; pojawił się w niej, drobna kość nieopodal żuchwy, i wysunął się na powierzchnie jak stały ząb, zastępstwo usłużnego mleczaka; pojawił się w niej pewnego dnia, bo wiedział, jak rozsądne jest to posunięcie — bo ziemia, która tkwiła na dnie jej żołądka, była ciemna i urodzajna, a jej tkanka była miękka i czerwona, zdolna podtrzymać pnącza; bo między jej żebrami łodygi mogły więc się nieskrępowanie, a ona i tak otworzyłaby w końcu usta, pozwalając im wydostać się na zewnątrz. Była dla swojego gniewu szklarnią i glebą wilgotną od tłumionych, dziecięcych łez. Adopcyjna matka mówiła jej tymczasem, że od złości robią się zmarszczki, albowiem emocje pozostawiają bruzdy wgięte w gładką skórę niczym blizny dawnych afektów; Beau przyglądała się więc swojej młodej twarzy w lustrze i raz po raz marszczyła brwi, śledząc z fascynacją pionowe linie znaczące jej czoło. Tak rodziła się wściekłość — cicho jak sztorm, przed zwierciadłem dziewczęcego pokoju; tak rodziła się furia — na przekor matczynym słowo, skradając się na palcach tam, gdzie wszyscy wokół nadal oczekiwali od niej piękna.
Rodzice nie wiedzieli, skąd w niej tyle złości. Nikt nie wiedział, tylko Beau. Z czasem bowiem jej gniew stał się oczywisty — był odpowiedzią na coś, co nie brzmiało jak pytanie, bardziej być może jak wyzwanie lub obelga, coś znajomego, coś, co słyszała równie często, jak inne dzieci słyszą bajki na dobranoc i imię swojej nauczycielki. Pamiętała, jak w niej rósł i że wraz z mijającymi latami coraz mniej przypominał pnącza, miast tego zmieniając się w brzydkie, zębate stworzenie skulone na dnie jej żołądka. Było żywe tak jak wcześniej, nauczyło się jednak warczeć. I warczało, gdy nad cyrkowym namiotem padał deszcz, a ziemia stawała się zbyt zimna, by na niej spać; warczało, kiedy Arabella nachylała się nad nią z szerokim uśmiechem złożonym z samych kłów i chwytała w swoje pajęcze, lepkie dłonie jej głowę (wszyscy kiedyś zgnijemy — mówiła, wciskając paznokcie w jej policzki — skóra wiotczeje, mięśnie słabną, ogony przestają odrastać); w końcu także warczało, gdy Egon podnosił na nią spojrzenie dużych, cętkowanych oczu i mówił, że bolą go plecy. Wiedziała, że ślady pozostawione przez ojcowską reprymendę są krwawe, a rozdarta tkanka przykleja się do szorstkich splotów wełnianego swetra. Przykładała czoło do jego czoła i kazała mu zamykać oczy. Zrozumiała w końcu — była zła, bo nie istniało na świecie inne uczucie, któremu mogłaby się podporządkować; była zła, bo gdy świat stawał się paszczą rekina, jedyną odpowiednią reakcją, było uderzenie go prosto w pysk.
Kochała go, wiedząc, że niczego to nie zmieni. Latami myślała o jego śmierci, starając się uspokoić w sobie tęsknotę, próbując przełknąć swoją samotność, która przybierała wciąż te same kształty zatłoczonych pokoi i długich, głośnych nocy, które pełne były świateł, ale pozbawione gwiazd. Jakiegoś wieczora, miesiąc po śmierci Laurensów, zasnęła pijana na podłodze swojej sypialni, dławiąc się własnymi łzami, wlewającymi się do gardła jak słona, morska woda. Wokół niej nadal trwało przyjęcie, w tle grała muzyka, a ona w upartej rozpaczy pytała przechodzące nieopodal sylwetki, czy wiedzą, gdzie jest jej starszy brat. Ktoś się śmiał, śmiech brzmiał jednak martwo, jakby mówił do niej jej ojciec. Oszalałaś? Jesteś przecież jedynaczką. Nie potrafiła wytłumaczyć nikomu, za czym płakała; nie potrafiła wyjaśnić, że nosi w sobie krzywdę, która niegdyś należała do dwóch osób.
— Marnujesz czas — jej głos brzmiał spokojnie i cicho, z trudem przedzierając się przez rozeźlony syk Egona. Kochała go tak długo i niczego to nie zmieniło, bo jej brat nadal uśmiechał się z tą samą jadowitością, którą nosił pod językiem jego paskudny ojciec. Być może miłość stworzeń takich jak ona nie znaczyła wiele — teraz Egon plamił jej kołnierz krwią i nie wzdrygał się przy tym nawet, zupełnie jakby przyzwyczaił się już do jej bólu. — Naucz się połykać w całości. — Cofnęła lekko głowę, a ostrze ruszyło za nią. — Oszczędzisz zęby. — Kolejny raz poczuła mizerność własnego ciała pod naporem jego dłoni, kolejny raz pomyślała o zakończeniu tego samego horroru — była sklejona z twardego mięsa, które należało bić i rozcinać tak długo, aż nie stanie się odpowiednio miękkie, odpowiednio łatwe do przełknięcia. Najlepsze do podania zwierzęta zawsze miały przełamane w pół karki. Również teraz bała się zapachu własnej krwi — jej metaliczne pozostałości zostawiały w nozdrzach lepki nalot strachu. Egon ściskał w dłoni ostrze, a ona nadal patrzyła mu w oczy. Nie umiała wyobrazić sobie uczucia bardziej osobliwego, niż ta kąśliwa, cierpka świadomość, iż jedyną osobą zdolną ją zabić okazał się ktoś, kogo śmierć opłakiwała ostatnie dziesięć lat.
Odgłos upuszczanego noża nie przyniósł zamierzonej ulgi, mimo to Beau niemal odruchowo sięgnęła po porzuconą broń, z dojmującą desperacją zaciskając palce na wyszczerbionej rękojeści. Kątem oka widziała, jak bieleją jej knykcie. Serce przyśpieszało, jego uderzenia stawały się głośne, tak jakby w każdym ruchu krew pragnęła przypomnieć jej o swoim istnieniu, o swoim pędzie, o tam jak żywa potrafi być, jak gorąca i czerwona. Egon tymczasem uniósł na nią wzrok i przez kilka chwil wpatrywał się w nią ze strachem, którego nie potrafiła nazwać, pierwszy raz bowiem widziała go z bliska; przypominał dziecko, znów chłopięcy i pobladły, jego lęk był jednak inny niż ten, który zapamiętała — jej brat wyglądał jak dzikie zwierze w ostatniej chwili przegonione płomieniem; wyglądał jak ktoś, kto mógłby ją pożreć, lecz bał się bliźniaczych zębów pod jej wargami.
— Zdradzę ci sekret, braciszku, jeden z tych, których nauczyło mnie bycie ofiarą — odezwała się, przeciągając szept między zębami i pozwalając słowom roztopić się miękko w gęstym od kurzu i gróźb powietrza. — Gdy każesz ludziom się odsunąć, oni zwykle przysuwają się bliżej. — Pochyliła lekko głowę, nadal patrząc na niego parą jasnych oczu, teraz przymkniętych, niemal znużonych. Na tle ściany, w antracytowym cieniu nocy, Egon składał się z intensywnych kontrastów i precyzyjnych linii, a one nie potrafiła zapomnieć o tym, że sztylet, który mu zabrała, nadal nosił na sobie rdzawe resztki jej krwi — Na tym polega bycie ofiarą, widzisz, nikogo nie obchodzi twoje skomlenie — przez ułamek sekundy zabrzmiała ostrzej, zupełnie jakby pozwoliła igle swojego gniewu przekłuć miękką tkankę języka. Gdy ją przełykała, czuła jak rani tkankę jej gardła, mimo to zdobyła się na kolejny uśmiech — senny, prawie rozmarzony, skierowany prosto w znajome oczy jej brata. — Marzy mi się pamiątka po moim ukochanym, martwym bracie — szepnęła gładko, powściągliwym gestem wyciągając przed siebie dłoń i podając mu ukradziony nóź ostrzem do przodu. — Mały palec prawej dłoni. Chciałabym w końcu pochować chociaż kawałek jego truchła.
Rodzice nie wiedzieli, skąd w niej tyle złości. Nikt nie wiedział, tylko Beau. Z czasem bowiem jej gniew stał się oczywisty — był odpowiedzią na coś, co nie brzmiało jak pytanie, bardziej być może jak wyzwanie lub obelga, coś znajomego, coś, co słyszała równie często, jak inne dzieci słyszą bajki na dobranoc i imię swojej nauczycielki. Pamiętała, jak w niej rósł i że wraz z mijającymi latami coraz mniej przypominał pnącza, miast tego zmieniając się w brzydkie, zębate stworzenie skulone na dnie jej żołądka. Było żywe tak jak wcześniej, nauczyło się jednak warczeć. I warczało, gdy nad cyrkowym namiotem padał deszcz, a ziemia stawała się zbyt zimna, by na niej spać; warczało, kiedy Arabella nachylała się nad nią z szerokim uśmiechem złożonym z samych kłów i chwytała w swoje pajęcze, lepkie dłonie jej głowę (wszyscy kiedyś zgnijemy — mówiła, wciskając paznokcie w jej policzki — skóra wiotczeje, mięśnie słabną, ogony przestają odrastać); w końcu także warczało, gdy Egon podnosił na nią spojrzenie dużych, cętkowanych oczu i mówił, że bolą go plecy. Wiedziała, że ślady pozostawione przez ojcowską reprymendę są krwawe, a rozdarta tkanka przykleja się do szorstkich splotów wełnianego swetra. Przykładała czoło do jego czoła i kazała mu zamykać oczy. Zrozumiała w końcu — była zła, bo nie istniało na świecie inne uczucie, któremu mogłaby się podporządkować; była zła, bo gdy świat stawał się paszczą rekina, jedyną odpowiednią reakcją, było uderzenie go prosto w pysk.
Kochała go, wiedząc, że niczego to nie zmieni. Latami myślała o jego śmierci, starając się uspokoić w sobie tęsknotę, próbując przełknąć swoją samotność, która przybierała wciąż te same kształty zatłoczonych pokoi i długich, głośnych nocy, które pełne były świateł, ale pozbawione gwiazd. Jakiegoś wieczora, miesiąc po śmierci Laurensów, zasnęła pijana na podłodze swojej sypialni, dławiąc się własnymi łzami, wlewającymi się do gardła jak słona, morska woda. Wokół niej nadal trwało przyjęcie, w tle grała muzyka, a ona w upartej rozpaczy pytała przechodzące nieopodal sylwetki, czy wiedzą, gdzie jest jej starszy brat. Ktoś się śmiał, śmiech brzmiał jednak martwo, jakby mówił do niej jej ojciec. Oszalałaś? Jesteś przecież jedynaczką. Nie potrafiła wytłumaczyć nikomu, za czym płakała; nie potrafiła wyjaśnić, że nosi w sobie krzywdę, która niegdyś należała do dwóch osób.
— Marnujesz czas — jej głos brzmiał spokojnie i cicho, z trudem przedzierając się przez rozeźlony syk Egona. Kochała go tak długo i niczego to nie zmieniło, bo jej brat nadal uśmiechał się z tą samą jadowitością, którą nosił pod językiem jego paskudny ojciec. Być może miłość stworzeń takich jak ona nie znaczyła wiele — teraz Egon plamił jej kołnierz krwią i nie wzdrygał się przy tym nawet, zupełnie jakby przyzwyczaił się już do jej bólu. — Naucz się połykać w całości. — Cofnęła lekko głowę, a ostrze ruszyło za nią. — Oszczędzisz zęby. — Kolejny raz poczuła mizerność własnego ciała pod naporem jego dłoni, kolejny raz pomyślała o zakończeniu tego samego horroru — była sklejona z twardego mięsa, które należało bić i rozcinać tak długo, aż nie stanie się odpowiednio miękkie, odpowiednio łatwe do przełknięcia. Najlepsze do podania zwierzęta zawsze miały przełamane w pół karki. Również teraz bała się zapachu własnej krwi — jej metaliczne pozostałości zostawiały w nozdrzach lepki nalot strachu. Egon ściskał w dłoni ostrze, a ona nadal patrzyła mu w oczy. Nie umiała wyobrazić sobie uczucia bardziej osobliwego, niż ta kąśliwa, cierpka świadomość, iż jedyną osobą zdolną ją zabić okazał się ktoś, kogo śmierć opłakiwała ostatnie dziesięć lat.
Odgłos upuszczanego noża nie przyniósł zamierzonej ulgi, mimo to Beau niemal odruchowo sięgnęła po porzuconą broń, z dojmującą desperacją zaciskając palce na wyszczerbionej rękojeści. Kątem oka widziała, jak bieleją jej knykcie. Serce przyśpieszało, jego uderzenia stawały się głośne, tak jakby w każdym ruchu krew pragnęła przypomnieć jej o swoim istnieniu, o swoim pędzie, o tam jak żywa potrafi być, jak gorąca i czerwona. Egon tymczasem uniósł na nią wzrok i przez kilka chwil wpatrywał się w nią ze strachem, którego nie potrafiła nazwać, pierwszy raz bowiem widziała go z bliska; przypominał dziecko, znów chłopięcy i pobladły, jego lęk był jednak inny niż ten, który zapamiętała — jej brat wyglądał jak dzikie zwierze w ostatniej chwili przegonione płomieniem; wyglądał jak ktoś, kto mógłby ją pożreć, lecz bał się bliźniaczych zębów pod jej wargami.
— Zdradzę ci sekret, braciszku, jeden z tych, których nauczyło mnie bycie ofiarą — odezwała się, przeciągając szept między zębami i pozwalając słowom roztopić się miękko w gęstym od kurzu i gróźb powietrza. — Gdy każesz ludziom się odsunąć, oni zwykle przysuwają się bliżej. — Pochyliła lekko głowę, nadal patrząc na niego parą jasnych oczu, teraz przymkniętych, niemal znużonych. Na tle ściany, w antracytowym cieniu nocy, Egon składał się z intensywnych kontrastów i precyzyjnych linii, a one nie potrafiła zapomnieć o tym, że sztylet, który mu zabrała, nadal nosił na sobie rdzawe resztki jej krwi — Na tym polega bycie ofiarą, widzisz, nikogo nie obchodzi twoje skomlenie — przez ułamek sekundy zabrzmiała ostrzej, zupełnie jakby pozwoliła igle swojego gniewu przekłuć miękką tkankę języka. Gdy ją przełykała, czuła jak rani tkankę jej gardła, mimo to zdobyła się na kolejny uśmiech — senny, prawie rozmarzony, skierowany prosto w znajome oczy jej brata. — Marzy mi się pamiątka po moim ukochanym, martwym bracie — szepnęła gładko, powściągliwym gestem wyciągając przed siebie dłoń i podając mu ukradziony nóź ostrzem do przodu. — Mały palec prawej dłoni. Chciałabym w końcu pochować chociaż kawałek jego truchła.
Egon Munch
Re: 22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Nie 30 Lip - 23:12
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Gniew był pierwszą emocją, jaką pamiętał, bo ciążył mu w piersi jak twarde nasiono, z którego wyrosły łodygi chłopięcych kończyn – ramiona przypominające pajęcze odnóża, połamane w miejscach, gdzie stawy przesuwały się płytko pod skórą, odsłaniając białe czoła kości i długie nogi o stłuczonych kolanach, nieustannie rozcieranych o drzazgi cyrkowej sceny; czasem, kiedy matka zaciskała palce na jego karku i popychała go na ziemię, miał wrażenie, że prawie niczym nie różnił się od ofiarnych stworzeń, które składano bogom na kamieniu – z jedyną różnicą, że gdyby wyjąć z niego trzewia, wśród narządów nie sposób byłoby odnaleźć serca, zupełnie jakby zamiast niego nosił pod żebrami zaciśniętą pięść swojego ojca. Jego złość skrobała wzniesienie gardła, dopóki pąsowa tkanka nie wypełniła ciasnej przestrzeni pod paznokciami – krzyczał, jeszcze zanim nauczył się mówić, więc skowyczał pod zamkniętymi drzwiami i wrzeszczał, gdy Herman płatał mu skórę uderzeniami twardego pasa, pozostawiając zmierzłe blizny w miejscach, gdzie sprzączka natrafiła na odstające kręgi, przeklinał szorstkim, stwardniałym głosem, bo jego gniew zawsze sprawiał wrażenie większego niż on sam, jakby urodził się dorosły i nie mógł pomieścić się w zakresie dziecięcej mowy; był jedyną emocją, która potrafiła połknąć wszystkie pozostałe, rozchylała szczęki jak wąż, dopóki nie wypełniła ubytku w jego wnętrznościach – kiedy się śmiał, jego śmiech był więc zachrypły i gorzki, a kiedy płakał, łzy paliły go w skórę, pozostawiając na twarzy pąsową oparzeliznę. W dniu, gdy po raz pierwszy spojrzał Anji głęboko w oczy i pomyślał, że ją kochał, chwycił ją za ogon tak mocno, że krzyknęła z bólu – miłość zawsze była w jego rękach formą przemocy, zupełnie jakby nie znał innego sposobu, by wyrazić to, co czuł, bo nawet jego uśmiech przypominał drapieżne odsłonięcie zębów. Nigdy nie nauczył się radzić z tym, co działo się w jego wnętrzu, inaczej niż za sprawą złości – Göran zamykał go w piwnicy, a on zdzierał sobie paznokcie o szorstkie drewno, siniaczył ciało o ściany i drapał się po ramionach jak zwierzę, które nie może przestać, dopóki nie zahaczy pazurami o twardy brzeg kości; jeszcze zanim stał się dorosły, jego skóra przypominała draskę – wystarczyło lekkie potarcie, by rozniecić płomień.
Od dawna był przekonany, że zapomniał, jak wyglądało jego dzieciństwo – nie był już tym samym chłopcem, który przykładał rozpaloną skroń do czoła swojej siostry i nie mógł powstrzymać się od płaczu, choć kiedy drżał, rany na plecach ponownie broczyły krwią, nie potrafił przypomnieć sobie ciepła, które czuł, gdy Anja kładła puszysty ogon na jego chłopięcej piersi ani powodu, dla którego w wieku czternastu lat wciąż obawiał się ciemności; dławił swą pamięć w eliksirach, odkąd pierwszej nocy po wydostaniu się z domu Görana, obudził się z nagłym, obezwładniającym poczuciem, że umiera – krew rozlewała się po jego ciele jak smoła, a serce podeszło w torsjach do gardła, aż był pewien, że zwymiotował nim na podłogę, bo spływająca po wargach żółć nasiąkła czerwienią, on czuł tymczasem na języku mdły posmak wspomnień, których nie potrafił zdrapać z karbowanej nawierzchni podniebienia. Później strach przychodził jeszcze wiele razy, lecz nigdy nie był równie silny co tamto trzeźwe, dziecięce przerażenie, którego nie mógł upuścić krwią z nabrzmiałej tętnicy ani wydrapać paznokciami spomiędzy warstw naskórka – kiedy patrzył w jasne, szmaragdowe oczy Anji, przeszłość powracała do niego jednak uporczywym ciężarem swego istnienia, a on starał się nie mrugać w obawie przed tym, co mógłby zobaczyć pod własnymi powiekami; niepokój zaczynał zgrzytać mu między zębami, kurczyć się w palcach, których paznokcie odruchowo wgniotły się w miękkie śródręcza i przesuwać się spazmem wzdłuż wyprężonej aorty.
– Lubię nacieszyć się smakiem – szczęki miał napięte tak mocno, że usta ledwie poruszyły się pod wpływem wypowiadanych słów. – Zanim przełknę coś w dół gardła – mówił cichym głosem, a gniew, który przez niego przebrzmiewał, wydawał się krążyć po jego piersi jak po słabo oświetlonym pokoju, w którym tliła się tylko jedna świeca – w miarę upływu czasu podchodził bliżej, po trochu odbierając jego twarzy blask i cierpnąc na dnie nieruchomego spojrzenia. Sądził, że nienawidził Anji za to, że go zostawiła, nienawidził jej jednak przede wszystkim za to, jak łatwo zrywała z jego myśli fastrygę spokoju, rozpruwała słowami miejsce, w którym ukrywał swą przeszłość – nie potrafił jednocześnie patrzeć na nią i nie pamiętać, że dopiero kiedy odeszła, poczuł, jak wiele miejsca zajmowała w jego piersi, że nocą, której mieli razem uciec z sierocińca, schował się w ciasnej szopie, skąd dwoje opiekunów wyciągnęło go siłą za nogawki spodni, tak, że kiedy nareszcie spojrzał im w oczy, pasek wisiał mu przy samych kostkach, że jej imię było ostatnim słowem, które przeszło mu przez gardło, kiedy wykrwawiał się w kącie ciemnej piwnicy; była jedyną osobą, którą potrafił kochać, zanim wyciągnięto mu serce spomiędzy trzewi.
Ostrze ledwie musnęło skórę, gdy jego palce rozwarły się nagłym skurczem, a nóż upadł z brzękiem na podłogę – kiedy docisnął plecy do ściany, przyglądając się, jak Anja obejmuje brudną rękojeść (drewno nosiło jeszcze czerwień jej krwi – potrafiła wyczuć go pod palcami?), był pewien, że ponownie znaleźli się w ciasnym kącie cyrkowej klatki, zmuszeni, by pożreć siebie nawzajem, aby samemu nie umrzeć z głodu; jej oczy lśniły, a jemu wydawało się, że w ich odbiciu już dawno przypominał szkielet i nawet teraz, jeszcze zanim go dotknęła, cienka skóra pękała na zgięciach łokci i przecierała się w miejscu, gdzie na wierzch wychodziły ostre łuki żeber.
– Nigdy nie byłem ofiarą – warknął przez zęby tak wyraźnie, jakby rzeczywiście w to wierzył, choć przez całe swoje życie nie był niczym innym – jedynie psem, który gryzł, bo sądził, że nie miał innego wyboru. – Tym razem też nią nie będę – miał groźne, czujne spojrzenie, lecz słowa uwięzły mu w gardle, zaciśniętym w ciasny supeł, gdy demoniczna aura owinęła mu się postronkiem wokół szyi; rozchylił usta w niemym przestrachu, gdy nóż zwrócił się czubkiem do jego piersi – na grzbiecie łyskały jeszcze krople zaschniętej rdzy, lecz ostrze znów stawało się głodne, a on nie potrafił sprzeciwić się jego oskomie. Rozłożył dłoń na podłodze, powoli dociskając stal w miejscu, gdzie poruszał się knykieć małego palca – zęby zgrzytały mu głośno, a ręka drżała lekko pod bliskością noża, lecz nawet się nie wzdrygnął, gdy spod skóry wyciekła szkarłatna rysa krwi; jedynie uniósł brodę i spojrzał prosto w jasne, lśniące oczy swojej siostry.
Od dawna był przekonany, że zapomniał, jak wyglądało jego dzieciństwo – nie był już tym samym chłopcem, który przykładał rozpaloną skroń do czoła swojej siostry i nie mógł powstrzymać się od płaczu, choć kiedy drżał, rany na plecach ponownie broczyły krwią, nie potrafił przypomnieć sobie ciepła, które czuł, gdy Anja kładła puszysty ogon na jego chłopięcej piersi ani powodu, dla którego w wieku czternastu lat wciąż obawiał się ciemności; dławił swą pamięć w eliksirach, odkąd pierwszej nocy po wydostaniu się z domu Görana, obudził się z nagłym, obezwładniającym poczuciem, że umiera – krew rozlewała się po jego ciele jak smoła, a serce podeszło w torsjach do gardła, aż był pewien, że zwymiotował nim na podłogę, bo spływająca po wargach żółć nasiąkła czerwienią, on czuł tymczasem na języku mdły posmak wspomnień, których nie potrafił zdrapać z karbowanej nawierzchni podniebienia. Później strach przychodził jeszcze wiele razy, lecz nigdy nie był równie silny co tamto trzeźwe, dziecięce przerażenie, którego nie mógł upuścić krwią z nabrzmiałej tętnicy ani wydrapać paznokciami spomiędzy warstw naskórka – kiedy patrzył w jasne, szmaragdowe oczy Anji, przeszłość powracała do niego jednak uporczywym ciężarem swego istnienia, a on starał się nie mrugać w obawie przed tym, co mógłby zobaczyć pod własnymi powiekami; niepokój zaczynał zgrzytać mu między zębami, kurczyć się w palcach, których paznokcie odruchowo wgniotły się w miękkie śródręcza i przesuwać się spazmem wzdłuż wyprężonej aorty.
– Lubię nacieszyć się smakiem – szczęki miał napięte tak mocno, że usta ledwie poruszyły się pod wpływem wypowiadanych słów. – Zanim przełknę coś w dół gardła – mówił cichym głosem, a gniew, który przez niego przebrzmiewał, wydawał się krążyć po jego piersi jak po słabo oświetlonym pokoju, w którym tliła się tylko jedna świeca – w miarę upływu czasu podchodził bliżej, po trochu odbierając jego twarzy blask i cierpnąc na dnie nieruchomego spojrzenia. Sądził, że nienawidził Anji za to, że go zostawiła, nienawidził jej jednak przede wszystkim za to, jak łatwo zrywała z jego myśli fastrygę spokoju, rozpruwała słowami miejsce, w którym ukrywał swą przeszłość – nie potrafił jednocześnie patrzeć na nią i nie pamiętać, że dopiero kiedy odeszła, poczuł, jak wiele miejsca zajmowała w jego piersi, że nocą, której mieli razem uciec z sierocińca, schował się w ciasnej szopie, skąd dwoje opiekunów wyciągnęło go siłą za nogawki spodni, tak, że kiedy nareszcie spojrzał im w oczy, pasek wisiał mu przy samych kostkach, że jej imię było ostatnim słowem, które przeszło mu przez gardło, kiedy wykrwawiał się w kącie ciemnej piwnicy; była jedyną osobą, którą potrafił kochać, zanim wyciągnięto mu serce spomiędzy trzewi.
Ostrze ledwie musnęło skórę, gdy jego palce rozwarły się nagłym skurczem, a nóż upadł z brzękiem na podłogę – kiedy docisnął plecy do ściany, przyglądając się, jak Anja obejmuje brudną rękojeść (drewno nosiło jeszcze czerwień jej krwi – potrafiła wyczuć go pod palcami?), był pewien, że ponownie znaleźli się w ciasnym kącie cyrkowej klatki, zmuszeni, by pożreć siebie nawzajem, aby samemu nie umrzeć z głodu; jej oczy lśniły, a jemu wydawało się, że w ich odbiciu już dawno przypominał szkielet i nawet teraz, jeszcze zanim go dotknęła, cienka skóra pękała na zgięciach łokci i przecierała się w miejscu, gdzie na wierzch wychodziły ostre łuki żeber.
– Nigdy nie byłem ofiarą – warknął przez zęby tak wyraźnie, jakby rzeczywiście w to wierzył, choć przez całe swoje życie nie był niczym innym – jedynie psem, który gryzł, bo sądził, że nie miał innego wyboru. – Tym razem też nią nie będę – miał groźne, czujne spojrzenie, lecz słowa uwięzły mu w gardle, zaciśniętym w ciasny supeł, gdy demoniczna aura owinęła mu się postronkiem wokół szyi; rozchylił usta w niemym przestrachu, gdy nóż zwrócił się czubkiem do jego piersi – na grzbiecie łyskały jeszcze krople zaschniętej rdzy, lecz ostrze znów stawało się głodne, a on nie potrafił sprzeciwić się jego oskomie. Rozłożył dłoń na podłodze, powoli dociskając stal w miejscu, gdzie poruszał się knykieć małego palca – zęby zgrzytały mu głośno, a ręka drżała lekko pod bliskością noża, lecz nawet się nie wzdrygnął, gdy spod skóry wyciekła szkarłatna rysa krwi; jedynie uniósł brodę i spojrzał prosto w jasne, lśniące oczy swojej siostry.
Gość
Re: 22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Sob 26 Sie - 12:07
GośćGość
Gość
Gość
Mieszkanie Egona było brzydkie w sposób, w jaki brzydkie mogły być tylko rzeczy niechciane i opuszczone — farba pożółkła starością, przez nieszczelne okna do środka wkradał się mróz, a w kącie sufitu, zaraz ponad ich głowami, czarne punkty pleśni układały się w osobliwe, podgniłe konstelacje. Nim go obudziła, przyglądała się kilka chwil tej zabałaganionej przestrzeni, a wilgoć oblepiała jej skórę niemal z czułością, niemal jakby chciała powiedzieć wróciłaś i uśmiechnąć się łapczywie, gryząc ją w nadgarstek, wróciłaś tam, gdzie twoje miejsce. Myślała, że o brzydocie można zapomnieć, a do piękna się przyzwyczaić, lecz żadne stworzenie wychowane w brudzie nie było w stanie pogodzić się ze sterylnością; nic co przywykło do smrodu, nie było w stanie nauczyć gardła połykać zapach róż i nie wymiotować. Gdy zasypiała w sercu marmurowego apartamentu Laursenów, czułą się jak intruz, który w każdej chwili mógł być przyłapany na włamaniu — serce biło jej szybko jak w biegu, a mięśnie napisały się ostrzegawczo, w każdej sekundzie gotowe do skoku. Nigdy nie czuła się bezpieczna — ni w biedzie, ni w przepychu, bo bezpieczeństwo nie należało do stworzeń takich jak ona, a jednak w miejscach niechcianych i opuszczonych, w miejscach takich jak mieszkanie Egona, czuła się przynajmniej na swoim miejscu. Nie byłą już intruzem i nie była już obcym. Kurz znajdował sobie miejsce w jej płucach, a skóra cierpła od wilgoci — gotowa była kaszleć swoją krwią. Mogła być w domu.
Mieszkanie Egona było więc brzydkie, a ona myślała, ze to niesprawiedliwe. W brzydocie tkwił fragment wolności, paskudne były bowiem rzeczy, które nie musiały być piękne, by przetrwać. Ona nigdy nie mogła być brzydka, bo bez urody stawała się bezbronna. Wiedziała doskonale i wiedział to cały świat — jej twarz i jej ogon były jedynym powodem, dla którego nadal żyła. Gdy urodziła się w tamtym burdelu, na jej widok kobiety zgromadzone wokół ciała jej matki wzruszyły się na tyle, by zapomnieć, iż chciały udusić niemowlę poduszką; gdy Munchowie zamknęli ją w cyrkowej przyczepie, obiecali, iż będą trzymać ja przy życiu tak długo, jak będzie przynosić pieniądze; kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi drugiego sierocińca, Laurensowie wyciągnęli ją stamtąd jedynie dlatego, iż wydawała im się na tyle urokliwa, by zbierać pochwały ich znajomych. Teraz również żyła tylko dzięki cudzym spojrzeniom i ludzkiej słabości do rzeczy ładnych — powierzchownej, głupiej słabości do rzeczy gładkich w dotyku i miłych w odbiorze. Kiedy któregoś wieczora Wyzwoleni złapali ją w ciemnej uliczce nieopodal głównego miasta, jeden z nich zachichotał złośliwie i krzyknął, żeby omijać jej twarz, nim kopnął ją w brzuch. Do czegoś może się jeszcze przydać. Jej własna krew oblepiała wyszczerzone zęby — kły miała czerwone, jakby wgryzła się w swoje udo. Nigdy nie mogła być brzydka, bo brzydota oznaczała śmierć, lecz za każdym razem, gdy ludzie nazywali ją ładną, ona czuła tylko pleśń podchodzącą ziemistym smrodem do gardła; myślała o tych wszystkich paskudnych rzeczach, które poruszały się pod jej skórą.
Nie mogła przestać na niego patrzeć, zahipnotyzowana twarzą, którą rozpoznawała jedynie fragmentami. Egon nigdy nie musiał być piękny — był mężczyzną i mógł żyć nawet w brzydocie, być może tak nawet byłoby mu lepiej, być może wtedy szanowano by go bardziej; nigdy nie musiał być piękny, ale Beau wiedziała, że zawsze był, nawet jako wychudłe dziecko zwinięte w kącie sierocińca, nawet jako obrośnięty biedą mężczyzna o poszarzałej skórze. Miał wciąż te same cętkowane oczy, ta same ciemne brwi i ciemne rzęsy, kształt twarzy Arabelli z wąskim podbródkiem i równym skosem kości policzkowych; nadal miał podobny grzbiet nosa nakrapiany punktami wytrąconych powietrzem piegów i ciało złożone z ostrych krawędzi. Nadal był jedynie Egonem, choć gdy się uśmiechał, jego spojrzenie stawało się ciemne i okrutne, niebezpiecznie podobne do tego, którym obejmował ich jego ojciec. Zagryzała wnętrze policzka, by nie wzdrygnąć się w grozie, zdławiona nagle przeświadczeniem, iż jej brat mógł mieć rację — co jeżeli nigdy nie był ofiarą tak jak ona? Co jeżeli przez te wszystkie lata dorastał jedynie do bycia oprawcą?
— Kłamiesz — syknęła mimo to, choć głos zadrżał jej delikatnie, jakby poruszony przeciągiem wdzierającym się do pokoju przez rozszczelnione okno. Zastanawiała się, czy Egon jest w stanie usłyszeć łomot jej serca, trzask rozłamujących się pod naporem jej lęku żeber. Oddech grzązł jej w przełyku ciężką gulą — miał dziwny, metaliczny posmak. To strach. Palce zacisnęły się mocniej na rękojeści noża. Wiedziała przecież — bała się mężczyzn dłużej niż jakiegokolwiek innego potwora z dziecięcych bajek. Od kiedy ostatni raz uderzono ją w twarz, nie bywała z nimi w zamkniętych pomieszczaniach i nie odwracała się do nich plecami. Nie chciała znów być ofiarą, bo ofiarą była brzydką i nieciekawą, nieco pokraczną, pełną dziewczęcych szlochów i czerwonych policzków, pełną błagań o litość, których długo nie potrafiła z siebie wygryźć, bo bez względu na to jak bardzo cierpiała, ku jej zaskoczeniu, zawsze chciała żyć. Żyć w całości — z każdą nogą i każdym włosem na głowie, z sercem nadal bijącym pod zebrami; chciała mieć siebie w całości, choć od lat pozostawała jedynie kształtem sklejonym z części, które nie należały już do niej. Każdy jej fragment zdawał się cudzy, każdy był własnością reki, która dotknęła jej bez jej zgody. Ludzie biorą sobie rzeczy w ten sposób — kradną. Rozkradają ciała, tak jak rozkradają domy i torebki, własną wiarę i własne obietnice. Jej brat patrzył na nią z groźbą w skupionym spojrzeniu, a ona przypomniała sobie, iż także posiadał jej fragment, jej ogon, jedyną pamiątkę po matce, jedyne świadectwo tego, iż była warta życia. — Byłeś ofiarą całe swoje życie, Egon. Byleś nią, kiedy twój pierdolony ojciec lał cię do krwi i kiedy zamknęli cię w sierocińcu, i będziesz nią nadal, będziesz nią jeszcze długie lata, umierając w tej spelunie i udając, że nie gnijesz na swoje własne życzenie. Byliśmy hodowani jak zwierzęta, na futro i na mięso, na bycie ofiarą — warknęła, a jej jasna, miękka twarz nabrała kanciastych kształtów, pionowych zmarszczek gniewu i pąsowych barw wściekłego żaru, który tłoczył się pod jej skórą. — Nie rozumiesz, bo nie zobaczyłeś ich z bliska, ale ja tak, braciszku; widziałam, jak żyją, jak jedzą i piją wszyscy ci ludzie, którzy naprawdę są drapieżnikami — gdy nachylała się bliżej, jej głos ściszał się do szeptu, a wzrok spływał powoli na roztrzęsioną dłoń brata. Palec. Chciała tylko jeden palec. — Wiesz, kiedy umierają, wyprawia się na ich cześć pogrzeby, które przypominają bale. Nas zostawia się w jakiejś dziurze — urwała, gdy pierwsza kropla krwi wyciekła spod ostrza. Nie była pewna, jak bardzo świadoma była swoich kolejnych ruchów, gdy niemal w panice rzucała się do przodu, wyrywając nóż z dłoni Egona. Jej ciało przypominało napiętą strunę, a zęby miała zaciśnięte, jakby trzymałą za nimi wyznanie. — Wystarczy — wydusiła przez huk własnego serca. — Nie jestem tobą. Nie całkowicie.
Mieszkanie Egona było więc brzydkie, a ona myślała, ze to niesprawiedliwe. W brzydocie tkwił fragment wolności, paskudne były bowiem rzeczy, które nie musiały być piękne, by przetrwać. Ona nigdy nie mogła być brzydka, bo bez urody stawała się bezbronna. Wiedziała doskonale i wiedział to cały świat — jej twarz i jej ogon były jedynym powodem, dla którego nadal żyła. Gdy urodziła się w tamtym burdelu, na jej widok kobiety zgromadzone wokół ciała jej matki wzruszyły się na tyle, by zapomnieć, iż chciały udusić niemowlę poduszką; gdy Munchowie zamknęli ją w cyrkowej przyczepie, obiecali, iż będą trzymać ja przy życiu tak długo, jak będzie przynosić pieniądze; kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi drugiego sierocińca, Laurensowie wyciągnęli ją stamtąd jedynie dlatego, iż wydawała im się na tyle urokliwa, by zbierać pochwały ich znajomych. Teraz również żyła tylko dzięki cudzym spojrzeniom i ludzkiej słabości do rzeczy ładnych — powierzchownej, głupiej słabości do rzeczy gładkich w dotyku i miłych w odbiorze. Kiedy któregoś wieczora Wyzwoleni złapali ją w ciemnej uliczce nieopodal głównego miasta, jeden z nich zachichotał złośliwie i krzyknął, żeby omijać jej twarz, nim kopnął ją w brzuch. Do czegoś może się jeszcze przydać. Jej własna krew oblepiała wyszczerzone zęby — kły miała czerwone, jakby wgryzła się w swoje udo. Nigdy nie mogła być brzydka, bo brzydota oznaczała śmierć, lecz za każdym razem, gdy ludzie nazywali ją ładną, ona czuła tylko pleśń podchodzącą ziemistym smrodem do gardła; myślała o tych wszystkich paskudnych rzeczach, które poruszały się pod jej skórą.
Nie mogła przestać na niego patrzeć, zahipnotyzowana twarzą, którą rozpoznawała jedynie fragmentami. Egon nigdy nie musiał być piękny — był mężczyzną i mógł żyć nawet w brzydocie, być może tak nawet byłoby mu lepiej, być może wtedy szanowano by go bardziej; nigdy nie musiał być piękny, ale Beau wiedziała, że zawsze był, nawet jako wychudłe dziecko zwinięte w kącie sierocińca, nawet jako obrośnięty biedą mężczyzna o poszarzałej skórze. Miał wciąż te same cętkowane oczy, ta same ciemne brwi i ciemne rzęsy, kształt twarzy Arabelli z wąskim podbródkiem i równym skosem kości policzkowych; nadal miał podobny grzbiet nosa nakrapiany punktami wytrąconych powietrzem piegów i ciało złożone z ostrych krawędzi. Nadal był jedynie Egonem, choć gdy się uśmiechał, jego spojrzenie stawało się ciemne i okrutne, niebezpiecznie podobne do tego, którym obejmował ich jego ojciec. Zagryzała wnętrze policzka, by nie wzdrygnąć się w grozie, zdławiona nagle przeświadczeniem, iż jej brat mógł mieć rację — co jeżeli nigdy nie był ofiarą tak jak ona? Co jeżeli przez te wszystkie lata dorastał jedynie do bycia oprawcą?
— Kłamiesz — syknęła mimo to, choć głos zadrżał jej delikatnie, jakby poruszony przeciągiem wdzierającym się do pokoju przez rozszczelnione okno. Zastanawiała się, czy Egon jest w stanie usłyszeć łomot jej serca, trzask rozłamujących się pod naporem jej lęku żeber. Oddech grzązł jej w przełyku ciężką gulą — miał dziwny, metaliczny posmak. To strach. Palce zacisnęły się mocniej na rękojeści noża. Wiedziała przecież — bała się mężczyzn dłużej niż jakiegokolwiek innego potwora z dziecięcych bajek. Od kiedy ostatni raz uderzono ją w twarz, nie bywała z nimi w zamkniętych pomieszczaniach i nie odwracała się do nich plecami. Nie chciała znów być ofiarą, bo ofiarą była brzydką i nieciekawą, nieco pokraczną, pełną dziewczęcych szlochów i czerwonych policzków, pełną błagań o litość, których długo nie potrafiła z siebie wygryźć, bo bez względu na to jak bardzo cierpiała, ku jej zaskoczeniu, zawsze chciała żyć. Żyć w całości — z każdą nogą i każdym włosem na głowie, z sercem nadal bijącym pod zebrami; chciała mieć siebie w całości, choć od lat pozostawała jedynie kształtem sklejonym z części, które nie należały już do niej. Każdy jej fragment zdawał się cudzy, każdy był własnością reki, która dotknęła jej bez jej zgody. Ludzie biorą sobie rzeczy w ten sposób — kradną. Rozkradają ciała, tak jak rozkradają domy i torebki, własną wiarę i własne obietnice. Jej brat patrzył na nią z groźbą w skupionym spojrzeniu, a ona przypomniała sobie, iż także posiadał jej fragment, jej ogon, jedyną pamiątkę po matce, jedyne świadectwo tego, iż była warta życia. — Byłeś ofiarą całe swoje życie, Egon. Byleś nią, kiedy twój pierdolony ojciec lał cię do krwi i kiedy zamknęli cię w sierocińcu, i będziesz nią nadal, będziesz nią jeszcze długie lata, umierając w tej spelunie i udając, że nie gnijesz na swoje własne życzenie. Byliśmy hodowani jak zwierzęta, na futro i na mięso, na bycie ofiarą — warknęła, a jej jasna, miękka twarz nabrała kanciastych kształtów, pionowych zmarszczek gniewu i pąsowych barw wściekłego żaru, który tłoczył się pod jej skórą. — Nie rozumiesz, bo nie zobaczyłeś ich z bliska, ale ja tak, braciszku; widziałam, jak żyją, jak jedzą i piją wszyscy ci ludzie, którzy naprawdę są drapieżnikami — gdy nachylała się bliżej, jej głos ściszał się do szeptu, a wzrok spływał powoli na roztrzęsioną dłoń brata. Palec. Chciała tylko jeden palec. — Wiesz, kiedy umierają, wyprawia się na ich cześć pogrzeby, które przypominają bale. Nas zostawia się w jakiejś dziurze — urwała, gdy pierwsza kropla krwi wyciekła spod ostrza. Nie była pewna, jak bardzo świadoma była swoich kolejnych ruchów, gdy niemal w panice rzucała się do przodu, wyrywając nóż z dłoni Egona. Jej ciało przypominało napiętą strunę, a zęby miała zaciśnięte, jakby trzymałą za nimi wyznanie. — Wystarczy — wydusiła przez huk własnego serca. — Nie jestem tobą. Nie całkowicie.
Egon Munch
22.02.2001 – Sypialnia – E. Munch & B. Laursen Sob 16 Wrz - 23:51
Egon MunchŚlepcy
Gif :
Grupa : ślepcy
Miejsce urodzenia : Måløy, Norwegia
Wiek : 27 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Zawód : złodziej, oszust, dyletant i były akrobata
Wykształcenie : I stopień wtajemniczenia
Totem : rosomak
Atuty : akrobata (I), intrygant (II)
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 15 / magia lecznicza: 5 / magia natury: 6 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 22 / magia przemiany: 5 / magia twórcza: 10 / sprawność fizyczna: 15 / charyzma: 20 / wiedza ogólna: 6
Arabella powtarzała, że urodził się brzydki – jego kończyny przypominały rachityczne gałęzie drzew, skręcone wichurą dziecięcej choroby, z ust nieustannie rwał się krzyk tak głośny, że uciszano go zaklęciami, a skórę miał popielatą, jakby krew odpłynęła mu z twarzy wraz z pierwszym uśmiechem i nawet gorączka wyglądała na nim blado; najgorsze były jednak jego oczy – miały odcień bursztynu, zupełnie niepodobny do czarnych tęczówek jego matki i szarego spojrzenia jego ojca, a kiedy patrzono w nie zbyt długo, przywodziły na myśl zaschniętą żywicę, w której źrenice utknęły jak dwa czarne owady o lśniących pancerzykach. Nie wychodził na scenę po to, aby zachwycać – nie w sposób, w jakie zachwycały huldry o smukłych taliach i ogonach oplecionych wokół nagich ud, na widok których kobiety wzdychały z zazdrosnym niedowierzaniem, a mężczyźni dyskretnie rozpinali rozporek w obrzmiałych spodniach – lecz żeby wyduszać z piersi okrzyki zdumienia lub przestrachu; jego kończyny kłoniły się i wyginały jak ciepły metal, jakby cały jego kręgosłup przypominał śrubę, którą można było nieustannie wkręcać w dno miednicy. Nie wolno mu było rozrywać warg bolesnym grymasem, więc odsłaniał zęby przed publicznością, uśmiechając się w ten sam sposób, w jaki w cyrku uśmiechały się niedźwiedzie lub wilki – w rzeczywistości odsłaniał kły; kiedy spadł z trapezu po raz pierwszy, skręcając oba nadgarstki w sposób, który sprawiał, że jego ręce były wykrzywione w niewłaściwą stronę, krzyknął dość głośno, by odgłos poniósł się echem przez publiczność, a Arabella spojrzała na niego ze zgrozą, po czym Herman pobił go za kulisami tak mocno, że czerwień przesiąkła na stałe przez drewnianą podłogę. Był brzydki, więc okrucieństwo wyglądało na nim naturalnie – jak piegi lub rumieniec w odcieniu krwi; nikt nie zawracał uwagi na chudego chłopca, którego dłonie rozpinały się jak liście kasztanowca – żadna kobieta nie zatrzymywała go na ulicy, chwytając szczupłą brodę pomiędzy palce, aby lepiej przyjrzeć się opuchliźnie pochłaniającej jego prawe oko, zauważyć ząb wybity ojcowską pięścią lub dostrzec sińce pełznące spod mankietów jak trąd. Nie istniał wybawiciel, który miałby odwagę wziąć go w ramiona i zatrzymać usta na rozgorączkowanym czole; mało kto potrafił choćby spojrzeć mu w oczy.
Przepowiadał sobie, że nie był ofiarą, bo zaciskał zęby – ojciec rwał mu plecy skórzanym pasem, a on ukrywał dłonie w pięściach, dławiąc krzyk, kiedy sprzączka zahaczała o nagie ciało, podrywając płat tkanki, który nie goił się przez następny miesiąc, pozostawiając po sobie brzydką, wklęśniętą bliznę; w sierocińcu popychano go w kąt ciemnej szafy, gdzie miał spędzić kolejne trzy doby, prosząc bogów o przebaczenie, on wgniatał tymczasem spojrzenie głęboko w ciemność drewnianej ściany i myślał o tym, jak dotkliwa będzie jego zemsta – kiedy w końcu wypuszczano go na zewnątrz, spodnie śmierdziały mu moczem, a wszystkie dzieci wskazywały na niego palcami, śmiejąc się w ciasnych grupkach, jakby w ten sposób mogły ochronić przed jego gniewem; obcy mężczyźni kazali mu klękać przed sobą w publicznych łazienkach, a on nie czuł, jak ich dłonie zaciskają się na jego włosach, jak przymuszają go do pochylenia się do przodu, jak cudze paznokcie szarpią go pod ubraniami, zawłaszczając sobie każdy fragment skóry, każdą przecznicę wygiętych kończyn, każdą kość, która prześwitywała spod cienkiej tkanki – nie istniało miejsce na jego ciele, którego nie dotykałby drugi człowiek, nigdy nie odwracał jednak wzroku od swojego odbicia w lustrze, jakby było coś triumfalnego we własnym upodleniu; Göran zamykał go w ciasnej piwnicy i rozcinał zaklęciami skórę na przedramionach za każdym razem, gdy próbował krzyczeć, gdy uderzał pięściami w ściany, gdy warczał zaklęcia, które pozostawiały blizny na jego gardle, upuszczę ci tego charakteru razem z krwią, jeśli będę musiał, powtarzał, uśmiechając się, ilekroć betonowa podłoga kryła się czerwienią – nauczył go sposobu na ulżenie emocjom, które nie mieściły się w jego piersi, a on w wieku dwudziestu siedmiu lat miał przedramiona białe od blizn, pod którymi nie sposób było zobaczyć już prawdziwej skóry. Przez całe życie udawał, że był po przeciwnej stronie łańcucha pokarmowego – jak roślinożerca zmuszający się do jedzenia mięsa, przełykał na siłę żylaste fragmenty swojego bólu, zaciskał zęby na przekrwionych arteriach, patrzył na rzeźnickie kadłuby tak, jakby wywoływały w nim głód, choć wieczorami klękał nad sedesem i wymiotował całą tą krwią, całym okrucieństwem, całym kłamstwem, które osiadło mu na języku; Anja miała rację, a on nie mógł dłużej znieść mdłości stających w gardle gwałtownym sprzeciwem.
Miał ochotę ją uderzyć – nachyliła się do jego twarzy, cedząc kolejne słowa, wrzynające się pod skórę jak cienkie drzazgi, a on czuł, jak drżą mu dłonie, lecz nie potrafił zacisnąć ich w pięści; nóż wciąż przylegał do nasady jego palca, jego ostrze zagłębiało się powoli w miękkiej skórze, a spod krawędzi zaczęła wypływać stróżka krwi, ciepła, prawie kojąca.
– To wszystko... – warczał, podnosząc wzrok na bladą twarz siostry, czując, jak jej oczy, usta i nos odbijają się w jego źrenicach, jak dużo głębiej, pod wierzchnią warstwą przeszklonej czerni, odbija się coś więcej – ciężar, który rwał go w oczodołach jak migrena, wspomnienia nawracające w miejsca, z których je wyplewił, jakby pamięć odradzała się pod jego czaszką jak choroba, uśpiona gangrena opiętych przerażeniem myśli, gorączka stanowiąca jedynie preludium do nadchodzącego bólu. – To wszystko było moim wyborem. Ja tego chciałem, nikt inny. – ja wybrzmiało w jego ustach jak obce słowo, nazwa, którą dawno przestał się określać; nie wierzył już w gniew, stygnący mu płytko pod językiem, a pod rozciętym osierdziem trudniej było mu utrzymywać emocje, ślepe od czasu, jaki przyszło im spędzić w ciemności. Anja rzuciła się w panice do przodu, wyrywając mu nóż, a on, oswobodzony z jej uroku, rozkurczył palce, czując jak pojedyncza smuga krwi spływa mu pomiędzy knykciami – pochylił głowę do przodu, podczas gdy jego pierś unosiła się i opadała, falując ciężko pod ubraniem, które lepiło mu się do skóry, przemoczone potem jak febrą. – Przestań – wycedził przez zęby, wyciągając rękę po nóż. – Dam ci tego, czego chciałaś. – warknął głośno, a kiedy uniósł głowę, oczy miał zaczerwienione i mokre od łez. Był ofiarą – stracił dużo więcej niż wskazujący palec.
Egon i Beau z tematu
Przepowiadał sobie, że nie był ofiarą, bo zaciskał zęby – ojciec rwał mu plecy skórzanym pasem, a on ukrywał dłonie w pięściach, dławiąc krzyk, kiedy sprzączka zahaczała o nagie ciało, podrywając płat tkanki, który nie goił się przez następny miesiąc, pozostawiając po sobie brzydką, wklęśniętą bliznę; w sierocińcu popychano go w kąt ciemnej szafy, gdzie miał spędzić kolejne trzy doby, prosząc bogów o przebaczenie, on wgniatał tymczasem spojrzenie głęboko w ciemność drewnianej ściany i myślał o tym, jak dotkliwa będzie jego zemsta – kiedy w końcu wypuszczano go na zewnątrz, spodnie śmierdziały mu moczem, a wszystkie dzieci wskazywały na niego palcami, śmiejąc się w ciasnych grupkach, jakby w ten sposób mogły ochronić przed jego gniewem; obcy mężczyźni kazali mu klękać przed sobą w publicznych łazienkach, a on nie czuł, jak ich dłonie zaciskają się na jego włosach, jak przymuszają go do pochylenia się do przodu, jak cudze paznokcie szarpią go pod ubraniami, zawłaszczając sobie każdy fragment skóry, każdą przecznicę wygiętych kończyn, każdą kość, która prześwitywała spod cienkiej tkanki – nie istniało miejsce na jego ciele, którego nie dotykałby drugi człowiek, nigdy nie odwracał jednak wzroku od swojego odbicia w lustrze, jakby było coś triumfalnego we własnym upodleniu; Göran zamykał go w ciasnej piwnicy i rozcinał zaklęciami skórę na przedramionach za każdym razem, gdy próbował krzyczeć, gdy uderzał pięściami w ściany, gdy warczał zaklęcia, które pozostawiały blizny na jego gardle, upuszczę ci tego charakteru razem z krwią, jeśli będę musiał, powtarzał, uśmiechając się, ilekroć betonowa podłoga kryła się czerwienią – nauczył go sposobu na ulżenie emocjom, które nie mieściły się w jego piersi, a on w wieku dwudziestu siedmiu lat miał przedramiona białe od blizn, pod którymi nie sposób było zobaczyć już prawdziwej skóry. Przez całe życie udawał, że był po przeciwnej stronie łańcucha pokarmowego – jak roślinożerca zmuszający się do jedzenia mięsa, przełykał na siłę żylaste fragmenty swojego bólu, zaciskał zęby na przekrwionych arteriach, patrzył na rzeźnickie kadłuby tak, jakby wywoływały w nim głód, choć wieczorami klękał nad sedesem i wymiotował całą tą krwią, całym okrucieństwem, całym kłamstwem, które osiadło mu na języku; Anja miała rację, a on nie mógł dłużej znieść mdłości stających w gardle gwałtownym sprzeciwem.
Miał ochotę ją uderzyć – nachyliła się do jego twarzy, cedząc kolejne słowa, wrzynające się pod skórę jak cienkie drzazgi, a on czuł, jak drżą mu dłonie, lecz nie potrafił zacisnąć ich w pięści; nóż wciąż przylegał do nasady jego palca, jego ostrze zagłębiało się powoli w miękkiej skórze, a spod krawędzi zaczęła wypływać stróżka krwi, ciepła, prawie kojąca.
– To wszystko... – warczał, podnosząc wzrok na bladą twarz siostry, czując, jak jej oczy, usta i nos odbijają się w jego źrenicach, jak dużo głębiej, pod wierzchnią warstwą przeszklonej czerni, odbija się coś więcej – ciężar, który rwał go w oczodołach jak migrena, wspomnienia nawracające w miejsca, z których je wyplewił, jakby pamięć odradzała się pod jego czaszką jak choroba, uśpiona gangrena opiętych przerażeniem myśli, gorączka stanowiąca jedynie preludium do nadchodzącego bólu. – To wszystko było moim wyborem. Ja tego chciałem, nikt inny. – ja wybrzmiało w jego ustach jak obce słowo, nazwa, którą dawno przestał się określać; nie wierzył już w gniew, stygnący mu płytko pod językiem, a pod rozciętym osierdziem trudniej było mu utrzymywać emocje, ślepe od czasu, jaki przyszło im spędzić w ciemności. Anja rzuciła się w panice do przodu, wyrywając mu nóż, a on, oswobodzony z jej uroku, rozkurczył palce, czując jak pojedyncza smuga krwi spływa mu pomiędzy knykciami – pochylił głowę do przodu, podczas gdy jego pierś unosiła się i opadała, falując ciężko pod ubraniem, które lepiło mu się do skóry, przemoczone potem jak febrą. – Przestań – wycedził przez zęby, wyciągając rękę po nóż. – Dam ci tego, czego chciałaś. – warknął głośno, a kiedy uniósł głowę, oczy miał zaczerwienione i mokre od łez. Był ofiarą – stracił dużo więcej niż wskazujący palec.
Egon i Beau z tematu