Doki
3 posters
Mistrz Gry
Doki Nie 29 Sie - 10:44
Doki
Usłane licznymi cielskami langskipów wybrzeże stanowi niezwykłe miejsce, gdzie kwitnie handel i spotkać można przeróżnych ludzi z najdalszych zakątków magicznej Skandynawii. Ponad głowami wybijają się tu krępe żurawie odcinane ciemnymi liniami od błękitnego nieba. Choć zwykle w dokach widać głównie marynarzy, to natknąć można się tu także na podróżników, badaczy i zwykłych turystów. Dzięki doskonałej prezencji jest to wspaniałe miejsce dla dobijania najbardziej oficjalnych targów. W niewielkim oddaleniu od linii brzegowej widać gęstą zabudowę starych, często odnowionych kamienic, które zachęcają podróżnych do odwiedzin migotliwymi światłami tawern i rozmaitych sklepów sytuowanych na parterach budowli.
Bezimienny
Re: Doki Sro 20 Gru - 23:37
16.05.2001
W porcie panował pospieszny rozruch – sztorm spowodował opóźnienie, a teraz brakowało czasu, by zdążyć załadować towar, zanim portal zostanie zamknięty do następnego poranka; wprawdzie mogli sobie pozwolić na pewne spóźnienia i usprawiedliwić je niekorzystnymi warunkami pogodowymi, jednak Rämö nie cierpiał niepunktualności – szczególnie w umowach, na których mu zależało. Przechodząc wzdłuż doku, obserwował ludzi uwijających się przy załadunku; chylące się ku zachodowi słońce prześlizgiwało się pozłotą po ich odsłoniętych ramionach i karkach, lśniło na sperlonych skroniach naglącą, pomarańczową barwą, kilka statków odbijało od doków, by skorzystać z ostatniej szansy, by przedostać się na otwarte morze, pozostawiając za sobą białą pianę rozbitej kadłubem, rozkołysanej wody. Podwinięte do łokci rękawy koszuli wpijały mu się w napięte od wysiłku ciało, bolały go plecy, po wnęce kręgosłupa spływała strużka potu; ktoś przy drugim mostku poślizgnął się, rozległy się przekleństwa, zaklęciem zatrzymano zachwiany towar – na dziesięciu mężczyzn w tym przeklętym porcie do roboty nadawało się zaledwie dwóch, wymamrotał pod nosem burkliwie, piorunując wzrokiem gramolącego się na mostku niedorajdę.
– Gdzie Taavi? – pytanie przedarło się przez rwetes złowrogo, jak pomruk sztormowych chmur nad półpustą szalupą przechodzącej obok głowy; przysadzisty mężczyzna – nie pamiętał jego imienia; należał do tych mężczyzn, którzy zatrudniali się na miesiąc, a potem przepadali z wypłatą na kolejne dwa w tanich portowych knajpach – zatrzymał się, spoglądając na niego jakby nie był pewien, czy pytanie zostało skierowane do niego i poruszył ustami jak wyrzucona na brzeg ryba. – Na litość boską – warknął, szybko dochodząc do wniosku, że prędzej czerep pijaczyny rozłupie się na dwoje jak nakarmiona piachem ostryga niż wydusi z siebie odpowiedź; – bierz się do roboty – splunął, wymijając go pospiesznie, by po mostku wejść na pokład statku. Gdzie Taavi?, pytanie poniosło się po kadłubie, podawane sobie z ust do ust jak echo; po chłopaku nie było tymczasem śladu, a Rämö kończył się ten litościwy naparstek cierpliwości, jaki jeszcze w sobie miał.
Znalazł go wreszcie schowanego wpółleżącego, z plecami wspartymi o dziobówkę, z czapką nasuniętą na piegowatą, młodą twarz, by osłonić oczy przed jaskrawym, zawieszonym nisko słońcem.
Mógłby przysiąc, że usłyszał w skroniach trzask ostatniej nici nerwów, jaką posiadał; kiedy zacisnął dłoń na koszulce chłopaka, by szarpnąć nim do góry, miał wrażenie, że dzieciak składał się z samych kości (z pewnością nie było w nim grama rozumu). Nie zrobiły na nim wrażenia wybałuszone oczy, przestraszony jęk ani płaczliwie jąkanie się, kiedy ciągnął go przez kadłub za sobą, by pchnąć go na mostek tak mocno, że smarkach potknął się i zdarł wnętrza dłoni na drewnie doku.
– Poradzimy sobie równie dobrze bez ciebie jak z tobą, a po talary zawsze pierwszy, do jasnej kurwy – warknął, przekleństwo zerwawszy się z łańcucha cierpliwości sprawiło, że głowy ludzi drgnęły, podnosząc czoła krótko, by zaraz czym prędzej je odwrócić; praca zawrzała, ludzie nabrali werwy. – Zabieraj się stąd, mówiłem, że to ostatni raz. Pierwszy moczymorda więcej zrobi i mniej zawoła, a wy gówniarze... – przerwał, dostrzegając obok nogi zgubioną przez dzieciaka czapkę, podniósł ją więc i cisnął w niego ze złością. – Już, poszedł, won mówię, zanim sam cię wyniosę, smarkaczu jeden, nie zapomnij się matce poskarżyć – wokół było głośno od rozruchu, milczenie jakie zaległo było jednak ogłuszające, kiedy Taavi, przeklinając pod nosem, oddalił się pospiesznie od zadokowanego statku.
W gardle zadrapała potrzeba; zszedł więc ze statku, wyciągając paczę papierosów, przechodząc śladami Taaviego w stronę miasta, zaglądając za nim wciąż rozwścieczony.
– Ty! – rzucił, zauważając wysokiego chłopaka; – zdrowy jesteś? Czy sprawny jesteś, się pytam.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Doki Sob 30 Gru - 0:30
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Życie stawało się ciasne – opinały się na nim gładkie ściany w mieszkaniu Vermunda, opinała się sztywna skóra, która wciąż nosiła ciężar i barwy więzienia, opinała się przeszłość, jak gdyby po opuszczeniu Kinnarodden jego wspomnienia spuchły i nabrzmiały ropą, uciskały na skronie, aż myśli, stłoczone wokół nich, stały się tkliwe i zaczerwienione, zaczęły wzdrygać się pod wpływem dotyku. Nieustannie budził się w środku nocy, przekonany, że sypialnia zacieśniała się wokół niego jak zwierzęce szczęki – łóżko wydawało się oddychać pod jego ciężarem, jak gdyby pod materacem poruszało się cudze tętno, więc staczał się na chłodną podłogę, podciągając kolana do piersi i wpatrując się przestrzeń pod drewnianym stelażem, dopóki zmęczenie ponownie nie dociążyło mu wiek; pod łóżkiem panowała zupełna ciemność, a on myślał czasem, że nie widział przebywających w mroku potworów tylko dlatego, że sam był jednym z nich. Krzyczał przez sen i budził się z dziąsłami rozkrwawionymi przez zwierzęce zęby, które pod wpływem emocji zaczynały wyrzynać się spod ludzkich trzonowców, zaciskał dłonie i czuł krew wypływającą pod cienkie płytki paznokci – Vermund stawał w drzwiach do pokoju, a on patrzył na niego z tym samym, błagalnym przestrachem, który wypełnił jego spojówkę w dniu, w którym spojrzeli na siebie po raz pierwszy, w surowym objęciu więziennych ścian, z zapachem żelaza osadzającym się na śluzówce; wyglądał jak ranne zwierzę, pozwalające, aby złożono mu głowę na kamień – jakby przez całe życie jedynie czekał na śmierć.
Sądził, że po opuszczeniu fortu Nordkinn, będzie mógł unikać otaczającego go świata – tymczasem świat sam wziął go z powrotem w swoje objęcia, zacisnął palce na kostnych prętach żeber i siłą wyciągnął go poza ramy mieszkania, gdzie po ścianach sypialni skradał się jego zwierzęcy cień, ogromny i szponiasty. Nadszedł maj, choć wiatr, który dosięgnął miasta echem północnego sztormu, sprawiał, że powietrze było wilgotne i chłodne – dachy stawały się czarne pod martwymi barwami nieba, drzewa, posadzone wzdłuż alei, unosiły się tymczasem ze wzniesionymi ramionami, jak świadkowie wstrząsających objawień, matuzale o długich palcach, rozszczepionych jak liście kasztanowca. Wicher dął w rozwieszone wzdłuż kamienic markizy i zakradał się zimnymi palcami za kołnierz płaszcza, on szedł jednak przed siebie, bokiem drogi, niezauważony – nie chciał zapamiętywać niczyich twarzy ani spoglądać nikomu w oczy, więc trzymał lekko pochyloną głowę, jakby spojrzenie ciążyło mu w oczodołach za bardzo, aby odgiąć szyję. Nie pamiętał, kiedy dotarł do portu, choć powietrze było tu chłodniejsze, pachniało wodą i rybami, bryzą przywiezioną na żaglach znad północnego wybrzeża – dopiero w pobliżu doków uniósł zacienione obawą czoło, przyglądając się marszczeniom na brudnym jeziorze i ciemnemu odcieniu błękitu, które sprawiało, że niebo wydawało się zmęczone i opuchnięte; pomyślał, że gdyby spał pod pościelą firmamentu, być może nie dręczyłyby go koszmary, być może nie czułby się, jakby nieustannie musiał przed czymś uciekać – stał się zwierzęciem nieprzyzwyczajonym do spania w cieple ludzkiej pościeli.
Ty opadło mu na pierś nagłym ciężarem, wspomnieniem winy wymierzonej mu niegdyś przez oficerów straży, winy, która powracała do niego echem wewnątrz grubych murów Kinnarodden i puchła pod skórą na skutek kolejnych uderzeń – znał tembr głosu, jakim ją wypowiadano i znał własny strach, zaszyty pod mostkiem jak dygocąca cykada.
– Co? – ciężar wyniesionej na barkach edukacji, scalony w jednym słowie; mężczyzna patrzył na niego srogim, wyczekującym spojrzeniem, a on pomyślał, że przypominał jego ojca – miał ten sam szeroki nos i linie zmarszczek układające się nierównomiernie wzdłuż zapadniętych powiek, śmierdział nikotyną i sprawiał wrażenie, jakby jego wargi nie wiedziały, jak ułożyć się do uśmiechu. Zadrżał, spoglądając na niego nerwowo – marynarz był od niego niższy, lecz z pewnością potrafił wyczuć swoją przewagę; wiedział, że nie wolno mu się sprzeciwiać – nigdy nie sprzeciwiał się ojcu. – No... tak, chyba tak.
Sądził, że po opuszczeniu fortu Nordkinn, będzie mógł unikać otaczającego go świata – tymczasem świat sam wziął go z powrotem w swoje objęcia, zacisnął palce na kostnych prętach żeber i siłą wyciągnął go poza ramy mieszkania, gdzie po ścianach sypialni skradał się jego zwierzęcy cień, ogromny i szponiasty. Nadszedł maj, choć wiatr, który dosięgnął miasta echem północnego sztormu, sprawiał, że powietrze było wilgotne i chłodne – dachy stawały się czarne pod martwymi barwami nieba, drzewa, posadzone wzdłuż alei, unosiły się tymczasem ze wzniesionymi ramionami, jak świadkowie wstrząsających objawień, matuzale o długich palcach, rozszczepionych jak liście kasztanowca. Wicher dął w rozwieszone wzdłuż kamienic markizy i zakradał się zimnymi palcami za kołnierz płaszcza, on szedł jednak przed siebie, bokiem drogi, niezauważony – nie chciał zapamiętywać niczyich twarzy ani spoglądać nikomu w oczy, więc trzymał lekko pochyloną głowę, jakby spojrzenie ciążyło mu w oczodołach za bardzo, aby odgiąć szyję. Nie pamiętał, kiedy dotarł do portu, choć powietrze było tu chłodniejsze, pachniało wodą i rybami, bryzą przywiezioną na żaglach znad północnego wybrzeża – dopiero w pobliżu doków uniósł zacienione obawą czoło, przyglądając się marszczeniom na brudnym jeziorze i ciemnemu odcieniu błękitu, które sprawiało, że niebo wydawało się zmęczone i opuchnięte; pomyślał, że gdyby spał pod pościelą firmamentu, być może nie dręczyłyby go koszmary, być może nie czułby się, jakby nieustannie musiał przed czymś uciekać – stał się zwierzęciem nieprzyzwyczajonym do spania w cieple ludzkiej pościeli.
Ty opadło mu na pierś nagłym ciężarem, wspomnieniem winy wymierzonej mu niegdyś przez oficerów straży, winy, która powracała do niego echem wewnątrz grubych murów Kinnarodden i puchła pod skórą na skutek kolejnych uderzeń – znał tembr głosu, jakim ją wypowiadano i znał własny strach, zaszyty pod mostkiem jak dygocąca cykada.
– Co? – ciężar wyniesionej na barkach edukacji, scalony w jednym słowie; mężczyzna patrzył na niego srogim, wyczekującym spojrzeniem, a on pomyślał, że przypominał jego ojca – miał ten sam szeroki nos i linie zmarszczek układające się nierównomiernie wzdłuż zapadniętych powiek, śmierdział nikotyną i sprawiał wrażenie, jakby jego wargi nie wiedziały, jak ułożyć się do uśmiechu. Zadrżał, spoglądając na niego nerwowo – marynarz był od niego niższy, lecz z pewnością potrafił wyczuć swoją przewagę; wiedział, że nie wolno mu się sprzeciwiać – nigdy nie sprzeciwiał się ojcu. – No... tak, chyba tak.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Bezimienny
Re: Doki Pon 8 Sty - 21:17
Wysoka sylwetka zwracała w tłumie uwagę, nawet kiedy zaczepiony mężczyzna pochylał ramiona, jakby nie chciał być wcale przez nikogo zauważony; przeszło mu przez myśl, że to pokraczne połączenie – tak fortunna genetycznie postura i niepewność przenizana przez koraliki kręgosłupa, które zapewne mógłby policzyć gołym okiem, jak przypuszczał, kiedy nieznajomy zatrzymał się na dźwięk jego głosu i zwrócił w jego stronę. Na twarzy starszawego marynarza drgnęło nieskrywane rozdrażnione niezadowolenie, choć prawdę mówiąc trudno byłoby sobie wyobrazić jego twarz w przyjemnym wyrazie: jego lico nosiło odgniecenia oschłej irytacji tak samo, jak drzewo noszące okrągłe blizny po odłamanych konarach, wtapiające się z upływem czasu coraz głębiej w pamięć słojów; bruzda między jego brwiami pogłębiła się nieznacznie jeszcze, kiedy zmierzył go pochmurnym, błękitnym okiem o przenikliwie jasnym odcieniu. Młodość przetkana przez jego rysy działała na niego drażliwie – z młodymi pracownikami miał w ostatnim czasie więcej kłopotu niż pożytku, nieszczęsny Taavi przelał wreszcie czarę goryczy; ale szybko doszedł do wniosku, że wybredność była rodzajem luksusu, na który zwyczajnie nie było go stać. Po tym jak jego jedyny syn zniknął bez wyjaśnienia, pozostawiając go ze wszystkim samego, nieomal nie utopił dobrze dotąd prosperujących interesów w alkoholicznej obojętności – miesiące jednak mijały, nie znaleziono syna ani jego ciała, a czas toczył się dalej swoim niepowstrzymanym, łamiącym człowiekowi plecy kołem; po tym jak zostawiła go zmęczona własną rozpaczą żona, zapił się prawie w kajucie swojego statku – tego samego statku; wszystko prześladowało go za każdym razem, kiedy wchodził na pokład. Po tym jak doprowadzono go do porządku (cudem, mówili, opatrznością łaskawego Njorda), wrócił do domu i stłukł wszystkie butelki o ścianę, na której wisiały jeszcze rodzinne fotografie – smród alkoholu był tak silny, że kręciło mu się w głowie i zasłabł tuż za progiem domu, łapiąc świeże powietrze w dziecinnym prawie łkaniu; a potem – potem należało postawić się na nogi i zmierzyć się z konsekwencjami swoich wyborów: stracił syna (być może udałoby się go znaleźć, gdyby naciskał na Kruczych wystarczająco mocno, zamiast pić bezczynnie na umór), stracił żonę, prawie stracił interes i, na domiar złego, nie mógł wybrzydzać.
Chłopak był nieszczęśliwie młody, poza tym wyraźnie wychudzony; gdyby złapał go za kark swoją spracowaną, toporną dłonią, poczułby jak trzeszczy w palcach jak kruche drewno pękające pod ledwie falą – ale miał szerokie, mocne barki, był wysoki i gdyby przybrał trochę na wadze, robiłby wrażenie porządnego człowieka. Gdyby tylko jeszcze nie wyglądał na świat, jak gdyby był zwierzęciem schowanym pod krzesłem przed świstem skórzanego pasa, kto wie? Było to, ostatecznie, lepsze niż ta przeklęta młodzieńcza buńczuczność, od której świerzbiły go ręce.
– Podejdź no tu – rzucił, spoglądając na niego czujniej, trochę mniej surowo niż chwilę wcześniej, choć brwi wciąż miał ściągnięte nad nosem w złym grymasie. Wypuścił z wąskich, suchych ust kłąb dymu w momencie, kiedy Jaska znalazł się bliżej, wyciągając bez ostrzeżenia rękę, by złapać go za ramię i ścisnąć jego biceps chwytem prawie rzeźniczym. – I do pracy zdolny? – spytał bez ogródek, podnosząc twarde spojrzenie, by móc spojrzeć mu w te przestraszone, zahukane oczy; fakt, że musiał unieść nieznacznie brodę zdawał się nie zakłócać wcale szali przewagi. – Chcę wypłynąć na morze, zanim zajdzie słońce i utkniemy w tej cholernej dziurze do świtu, ale brakuje rąk do roboty, a czas, jak wiadomo pieniądz, spieprza jak skvader połaskotany prochem w osmyk. Gramotnych rąk, rozumie się, ślamazar mam po uszy – mruknął, machnąwszy na koniec rękę jakby odganiał natrętną muchę. – Ymmärrätkö, poika? – spytał z mocnym fińskim zacięciem, prawie miło, zanim ścisnął wargami filtr, łapiąc w płuca spokój. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, kiedy zdał sobie sprawę, że słowo to nie drgało mu na krtani od tego dnia, kiedy stracił nad sobą panowanie w holu Kruczej Straży. Zabrali mi syna, powtarzał, znajdźcie mojego chłopca, sukinsyny, choć dawno wyrósł już z wieku, w którym pozwalał tak na siebie mówić.
– Płacę tyle, co wszyscy, czyli minimalnie. Ale płacę od razu i na pewno, a to już dobre warunki, a potem zobaczymy. Jak ci na imię? Nie chorujesz? Na żadną cholerę morską? Byłeś ty na statku kiedyś?
Chłopak był nieszczęśliwie młody, poza tym wyraźnie wychudzony; gdyby złapał go za kark swoją spracowaną, toporną dłonią, poczułby jak trzeszczy w palcach jak kruche drewno pękające pod ledwie falą – ale miał szerokie, mocne barki, był wysoki i gdyby przybrał trochę na wadze, robiłby wrażenie porządnego człowieka. Gdyby tylko jeszcze nie wyglądał na świat, jak gdyby był zwierzęciem schowanym pod krzesłem przed świstem skórzanego pasa, kto wie? Było to, ostatecznie, lepsze niż ta przeklęta młodzieńcza buńczuczność, od której świerzbiły go ręce.
– Podejdź no tu – rzucił, spoglądając na niego czujniej, trochę mniej surowo niż chwilę wcześniej, choć brwi wciąż miał ściągnięte nad nosem w złym grymasie. Wypuścił z wąskich, suchych ust kłąb dymu w momencie, kiedy Jaska znalazł się bliżej, wyciągając bez ostrzeżenia rękę, by złapać go za ramię i ścisnąć jego biceps chwytem prawie rzeźniczym. – I do pracy zdolny? – spytał bez ogródek, podnosząc twarde spojrzenie, by móc spojrzeć mu w te przestraszone, zahukane oczy; fakt, że musiał unieść nieznacznie brodę zdawał się nie zakłócać wcale szali przewagi. – Chcę wypłynąć na morze, zanim zajdzie słońce i utkniemy w tej cholernej dziurze do świtu, ale brakuje rąk do roboty, a czas, jak wiadomo pieniądz, spieprza jak skvader połaskotany prochem w osmyk. Gramotnych rąk, rozumie się, ślamazar mam po uszy – mruknął, machnąwszy na koniec rękę jakby odganiał natrętną muchę. – Ymmärrätkö, poika? – spytał z mocnym fińskim zacięciem, prawie miło, zanim ścisnął wargami filtr, łapiąc w płuca spokój. Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, kiedy zdał sobie sprawę, że słowo to nie drgało mu na krtani od tego dnia, kiedy stracił nad sobą panowanie w holu Kruczej Straży. Zabrali mi syna, powtarzał, znajdźcie mojego chłopca, sukinsyny, choć dawno wyrósł już z wieku, w którym pozwalał tak na siebie mówić.
– Płacę tyle, co wszyscy, czyli minimalnie. Ale płacę od razu i na pewno, a to już dobre warunki, a potem zobaczymy. Jak ci na imię? Nie chorujesz? Na żadną cholerę morską? Byłeś ty na statku kiedyś?
Jāzeps Ešenvalds
Re: Doki Pią 19 Sty - 23:14
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Kiedy myślał o ojcu, pamiętał przede wszystkim strach – bał się jego twarzy, bo nawet podczas uśmiechu oczy miał surowe i puste, bał się dłoni zaciśniętej w pięść, ciążącej mu na karku jak przewiązany u szyi kamień, bał się sposobu, w jaki jego głos niósł się echem wzdłuż korytarza; ani słowa sprzeciwu, powtarzał nieustannie, spinając usta w ciasną linię, jakby pod wargami próbował ukryć zwierzęce kły, a on, niewyraźny w cieniu podniesionej ręki, wypracował zacinający się, bełkotliwy sposób mówienia, aż w końcu zamilkł zupełnie, początkowo z chłopięcego uporu, następnie dlatego, że w obecności rodzica nie potrafił już ani myśleć, ani mówić. Dzīve pragnął uciszyć w nim nieposłuszeństwo, on był jednak zbyt uległy; miał szerokie ramiona, lecz wciąż był dzieckiem, za małym na długie kończyny i czujne spojrzenie, niezdolnym udźwignąć rygoru pomiędzy łopatkami, więc przełknął słowa w dół gardła i jedynie czasami wyczuwał językiem drzazgi, które pozostawiły mu na podniebieniu – serce drżało mu w piersi, a on ośmielał się poruszyć dopiero wtedy, kiedy ojciec wychodził z pomieszczenia. Teraz, kiedy przyglądał się stojącemu naprzeciwko mężczyźnie, nie mógł pozbyć się wrażenia, że patrzył na kogoś, kto był niegdyś jego ojcem, lecz teraz nosił pod skrońmi inną przeszłość, na języku obce imię – czasem wciąż śniło mu się tamto popołudnie, kiedy Dzīve zacisnął mu dłoń na karku, tak jak zaciska się dłonie na karkach zwierząt, aby nie mogły odwrócić głowy i zagryźć odsłoniętego nadgarstka, od dawna nie budził się już jednak w mokrej pościeli, z tato zastygłym na tylnej ścianie gardła, jego rozpacz nie meandrowała pomiędzy żebrami, wznosząc się i opadając w nagłych uderzeniach gorąca, nie wzdrygała ramionami i nie piekła oczu za każdym razem, gdy myślał o przeszłości; była z nim zawsze, jak przewlekła, niedoleczona infekcja, wyczerpująca, ale niegroźna. Wspomnienia, nasiąknięte emocjami, wystygły – jeśli pozwalał myślom zostać pod czaszką na dłużej, widział ojca w świetle kopcącej lampy, pod spróchniałym zagłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie, kiwającego się w bezgłośnej medytacji; przypominał sobie, jak chwilami wynurzał wzrok ze swoich dokumentów, jakby dla zaczerpnięcia tchu, a jego twarz wydawała się wtedy spokojna i blada, nie tak groźna jak za dnia.
Poruszył się, starając się ukryć zakłopotanie, odkąd wyszedł z więzienia, nerwowość wydawała się jednak żywić jego ciałem jak czerw – czuł tętno pulsujące w ciasnym zwężeniu nadgarstka i odruchowo zacisnął palce na prawym przegubie, jakby próbował zatrzymać je w miejscu, schwycić pomiędzy palcami jak owada o twardym, chitynowym pancerzu. Dopiero kiedy marynarz wyciągnął gwałtownie rękę, ściskając go za ramię tak mocno, że płótno mięśni napięło się gwałtownie, twardniejąc pod materiałem płaszcza w krótkim, tymczasowym atawizmie prawdziwej natury – był postawny i ukrywał w dłoniach siłę, do której nie chciał przyznawać się nawet przed samym sobą, miał szerokie ramiona i umięśnione nogi, które dawniej pozwalały mu biec przed siebie, jak najdalej od rodzinnego domu, dopóki nad miastem nie zapadł zmierzch, a jemu w końcu zabrakło tchu, podtrzymywał jednak ciało w celowym zaniedbaniu, w więziennej celi siedział w miejscu, dopóki lędźwie całkiem nie zdrętwiało mu od bezruchu, mało jadł, pozwalając, by poprzeczne linie żeber prześwitywały przez skórę jak zaorane pole. Musiał skinąć głową, choć prawie nie czuł poruszenia pomiędzy kręgami – fiński akcent załoskotał go w głębi ucha, kiedy wiatr przegonił obłok papierosowego dymu, stojący naprzeciwko niego mężczyzna wyglądał jednak prawie miło, jakby się uśmiechał.
– Jaska – wydusił w końcu, zdając sobie sprawę, że dłuższy czas wcale się nie odzywał – zupełnie jakby spowiadał się przed ojcem. Przyszło mu do głowy, że powinien powiedzieć o czterech latach zamkniętych w więziennej celi, o futrze kłębiącym mu się na karku i krwi zastygłej pod paznokciami, nie potrafił jednak przepchnąć Kinnarodden przez gardło, bo nawet w jego wyobrażeniach było zbyt wielkie i przerażające, aby mógł je obłaskawić; potrzebował pracy – wiedział, że nikt, kto nosił na sumieniu piętno Nordkinn, nie dostanie jej w mieście. – Płynąłem przez Bałtyk – odparł, choć głos zachrzęścił mu w gardle. – Jestem dobry w pracach pokładowych. Mam silne dłonie i nikogo, kto czekałby na mnie w porcie.
Poruszył się, starając się ukryć zakłopotanie, odkąd wyszedł z więzienia, nerwowość wydawała się jednak żywić jego ciałem jak czerw – czuł tętno pulsujące w ciasnym zwężeniu nadgarstka i odruchowo zacisnął palce na prawym przegubie, jakby próbował zatrzymać je w miejscu, schwycić pomiędzy palcami jak owada o twardym, chitynowym pancerzu. Dopiero kiedy marynarz wyciągnął gwałtownie rękę, ściskając go za ramię tak mocno, że płótno mięśni napięło się gwałtownie, twardniejąc pod materiałem płaszcza w krótkim, tymczasowym atawizmie prawdziwej natury – był postawny i ukrywał w dłoniach siłę, do której nie chciał przyznawać się nawet przed samym sobą, miał szerokie ramiona i umięśnione nogi, które dawniej pozwalały mu biec przed siebie, jak najdalej od rodzinnego domu, dopóki nad miastem nie zapadł zmierzch, a jemu w końcu zabrakło tchu, podtrzymywał jednak ciało w celowym zaniedbaniu, w więziennej celi siedział w miejscu, dopóki lędźwie całkiem nie zdrętwiało mu od bezruchu, mało jadł, pozwalając, by poprzeczne linie żeber prześwitywały przez skórę jak zaorane pole. Musiał skinąć głową, choć prawie nie czuł poruszenia pomiędzy kręgami – fiński akcent załoskotał go w głębi ucha, kiedy wiatr przegonił obłok papierosowego dymu, stojący naprzeciwko niego mężczyzna wyglądał jednak prawie miło, jakby się uśmiechał.
– Jaska – wydusił w końcu, zdając sobie sprawę, że dłuższy czas wcale się nie odzywał – zupełnie jakby spowiadał się przed ojcem. Przyszło mu do głowy, że powinien powiedzieć o czterech latach zamkniętych w więziennej celi, o futrze kłębiącym mu się na karku i krwi zastygłej pod paznokciami, nie potrafił jednak przepchnąć Kinnarodden przez gardło, bo nawet w jego wyobrażeniach było zbyt wielkie i przerażające, aby mógł je obłaskawić; potrzebował pracy – wiedział, że nikt, kto nosił na sumieniu piętno Nordkinn, nie dostanie jej w mieście. – Płynąłem przez Bałtyk – odparł, choć głos zachrzęścił mu w gardle. – Jestem dobry w pracach pokładowych. Mam silne dłonie i nikogo, kto czekałby na mnie w porcie.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Bezimienny
Re: Doki Sob 10 Lut - 0:33
Imię chłopaka wynurzyło nowy błysk w bladym spojrzeniu – iskra nieufnej ciekawości towarzyszyła badawczej pauzie, w której miarkował go jeszcze raz, jakby próbując przekalkulować jego osobę na możliwe zyski i straty lub przynajmniej wyczytać z jego rysów echo porzuconej ojczyzny. Nie rozpoznawał jego akcentu, brzmienia tego zabawnego, szczekliwego jaska, w którym świst rozbijał się o ostrą skarpę spółgłoski, chociaż uchodził raczej za człowieka obeznanego – to znaczy często i swobodnie wspominał nazwy obcych portów w rozmowie, jak gdyby poznał je od podszewki, choć głównie znał je z nabrzeżnych knajp, w których kosztował lokalny alkohol i lokalne dziewczęta, zanim jeszcze zapuścił brodę i poznał swoją żonę. Nawet teraz, po tym jak zostawiła go z dnia na dzień, wynosząc swoje rzeczy z domu pod jego nieobecność, by wrócił już do półpustego domu i półpustego życia, myślał o niej wciąż z tym samym rzewnym przekonaniem, że była jego nieoczekiwanym zbawieniem; inaczej zgubiłby się pewnie w końcu w wilgotnych nadmorskich uliczkach i nigdy z nich nie wyszedł. Był wtedy niewiele starszy od niego, tak sądził (choć trudno było mu jednoznacznie określić jego wiek; miał młode czoło, ale spojrzenie sprane zmęczeniem) i nie pamiętał nawet, które morze przesiąkało mu ubranie, kiedy obudził się z piachem na policzku i czubkiem kobiecego buta szturchającym go w ramię. Prawie nie rozpoznawał się już nawet we własnych wspomnieniach; lustrując Jaskę uważnie, miał wrażenie, że nigdy nie był młody, ten człowiek ze zdjęć, niemający jeszcze bruzd na osmaganej twarzy, siwizny we włosach i twarzy opuchniętej od picia, musiał być kimś innym, kimś obcym, kimś kto dzisiaj cały czas jeszcze wskakuje na pokład statku, nie pytając, dokąd płynie i po zapachu miejscowych potraw rozpoznaje miejsce na mapie. Poczuł do niego prawie niechęć, pobłażliwą i zazdrosną niechęć – raziła go jego młodość, ale nie mógł (cholera) wybrzydzać, trafił się zresztą, zrządzeniem losu, całkiem udany, miał mocne ramiona, doświadczenie na pokładzie i nikogo, kto czekałby na niego w porcie.
Pokiwał głową, dopalając papierosa z namysłem.
– Jaska – powtórzył za nim, ze swobodą przyzwyczajając język do obcych głosek; nieufna ciekawość zaczynała odbarwiać się podejrzliwością. Był młody, postawny, ale wydawał się dziwnie przestraszony, jakby na siłę wciśnięty w otoczenie, obcy i bez nikogo, kto miałby na niego czekać; a jednak trochę było mu go też szkoda, znał przecież to uczucie, wiedział przecież, jak to jest nie mieć niczego trzymającego przy lądzie, nie z własnego wyboru, być jak szwendający się pies. – Skąd jesteś? – spytał w pierwszej kolejności, tylko po to, by zaraz dodać: – Żadnego obcego szwargotu na moim statku, drażni mnie to. Dobrze umiesz po naszemu? – nie musiał pytać, słyszał wprawdzie jego wymowę, zniekształconą jedynie subtelnie akcentem; wnioskował, że nie był w tych stronach zupełnie nowy, więc może przynajmniej można było wykluczyć, że zbiegł z ojczyzny niedawno i pospiesznie przed narobionymi problemami. Upuścił dopalonego papierosa, by zagnieść go niedbale podeszwą i ruszyć z powrotem ku statkowi, zostawiając go za swoimi plecami. Spojrzał jedynie krótko na niego przez ramię, nagląc go, jakby uważał za oczywistość, że miał za nim podążyć. – Wezmę cię na dłużej, jeśli wypłyniesz dzisiaj z nami i się sprawdzisz, możesz się zastanowić, póki tkwimy przy brzegu. Dostaniesz suche miejsce i wyżywienie, powinniśmy dopłynąć pojutrze, zostaniemy parę dni, na miejscu wypłacę ci część zapłaty, żebyś mógł się doprowadzić do porządku. Pijesz? – spytał, rzucając mu ostrzejsze spojrzenie. – Nie na moim pokładzie. I jeszcze jedno: nie chcę żadnych kłopotów. Przynosisz kłopoty? Dowiem się prędzej czy później, wolałbym jednak wcześniej – zatrzymał się przy trapie, nie pozwalając mu jeszcze postawić na nim nogi, czujny jak cerber o ojcowskim spojrzeniu.
Pokiwał głową, dopalając papierosa z namysłem.
– Jaska – powtórzył za nim, ze swobodą przyzwyczajając język do obcych głosek; nieufna ciekawość zaczynała odbarwiać się podejrzliwością. Był młody, postawny, ale wydawał się dziwnie przestraszony, jakby na siłę wciśnięty w otoczenie, obcy i bez nikogo, kto miałby na niego czekać; a jednak trochę było mu go też szkoda, znał przecież to uczucie, wiedział przecież, jak to jest nie mieć niczego trzymającego przy lądzie, nie z własnego wyboru, być jak szwendający się pies. – Skąd jesteś? – spytał w pierwszej kolejności, tylko po to, by zaraz dodać: – Żadnego obcego szwargotu na moim statku, drażni mnie to. Dobrze umiesz po naszemu? – nie musiał pytać, słyszał wprawdzie jego wymowę, zniekształconą jedynie subtelnie akcentem; wnioskował, że nie był w tych stronach zupełnie nowy, więc może przynajmniej można było wykluczyć, że zbiegł z ojczyzny niedawno i pospiesznie przed narobionymi problemami. Upuścił dopalonego papierosa, by zagnieść go niedbale podeszwą i ruszyć z powrotem ku statkowi, zostawiając go za swoimi plecami. Spojrzał jedynie krótko na niego przez ramię, nagląc go, jakby uważał za oczywistość, że miał za nim podążyć. – Wezmę cię na dłużej, jeśli wypłyniesz dzisiaj z nami i się sprawdzisz, możesz się zastanowić, póki tkwimy przy brzegu. Dostaniesz suche miejsce i wyżywienie, powinniśmy dopłynąć pojutrze, zostaniemy parę dni, na miejscu wypłacę ci część zapłaty, żebyś mógł się doprowadzić do porządku. Pijesz? – spytał, rzucając mu ostrzejsze spojrzenie. – Nie na moim pokładzie. I jeszcze jedno: nie chcę żadnych kłopotów. Przynosisz kłopoty? Dowiem się prędzej czy później, wolałbym jednak wcześniej – zatrzymał się przy trapie, nie pozwalając mu jeszcze postawić na nim nogi, czujny jak cerber o ojcowskim spojrzeniu.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Doki Sro 28 Lut - 22:48
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Nie ufał wodzie – kiedy w wieku piętnastu lat po raz pierwszy wszedł na pokład statku, morze kojarzyło mu się ze sztormem, który każdej zimy nadciągał nad zachodnie wybrzeże i pochłaniał wąską plażę, ocierając się kołtunami o pobliskie wydmy, z dziadkiem, który zatonął podczas burzy, pogrzebany w kajucie pasażerskiej czterdzieści pięć mil na północ od wyspy Sarema i z metalowymi kapslami, wyściełającymi brzeg jak muszle, na których w dzieciństwie rozciął sobie stopę, a piasek nasiąkł krwią i ciepłym zapachem jego strachu; wzdłuż śródstopia wciąż ciągnęła się brzydka, zaróżowiona blizna – pamiętał, że w wieku sześciu lat wydawała mu się ogromna, teraz nikła jednak na tle jego ciała, błaha pośród wszystkich bruzd, znamion i zrostów, jakie pozostawiło na nim Kinnarodden. Zaciskał dłonie na drewnianej burcie, nie zwracając uwagi na drzazgi, które uwierały go pod opuszkami, i przyglądał się, jak znajomy krajobraz Pāvilosty staje się coraz mniejszy – dom, w którym się wychował, przeobraził się w tekturowy kwadrat o spadzistym, czerwonym dachu, a później tylko ciemną kropką, niemożliwą do odróżnienia od pozostałych, drobny pieprzyk na policzku łotewskiego wybrzeża. Myślał o znajdującej się pod podłogą piwnicy, niewidocznej z pokładu statku, która dopiero w chwili odbicia od portu wydała mu się odległa i mała – noc spędzona na morzu była pierwszą, podczas której nie śniły mu się koszmary, nie wierzgał nogami przez sen i nie budził się z krzykiem zastygłym na rozchylonych wargach, próbując zrzucić z siebie włochate pająki, które osuwały się na pajęczynach z piwnicznego sufitu; drobne, czerwone ugryzienia, które pokrywały jego pachwiny i przedramiona na podobieństwo dziecięcej ospy, w końcu zaczynały się goić.
W więzieniu wielokrotnie wspominał noc spędzoną pod gołym niebem – nie pośród ciemnych, zabłoconych ulic miasta, gdzie skroń przetrawiła mu gorączka i budził się przy każdym szeleście wiatru, przekonany, że widział ciemną postać stojącą na krawędzi jego źrenic, ale na pustym pokładzie, gdzie powietrze miało zapach soli i deszczu, a on wyraźnie odczuwał, że z każdym oddechem żył o chwilę dłużej; skurcz zacieśniał mu się na karku, a dłonie miał szorstkie i czerwone od jutowych lin, lecz nie mógł odwieść spojrzenia od morskiego bezkresu – Bałtyk był znacznie mniejszy niż okalające północ Morze Norweskie, wtedy wydawał mu się jednak całym światem; nigdy wcześniej ani nigdy później nie czuł się w swoim ciele tak lekki i obojętny – pośród niekończących się zagonów granatowej wody nie było oczu, które patrzyłyby na niego z odrazą.
– Z Łotw… – zaczął, ale mężczyzna odezwał się po raz kolejny, zanim zdążył dokończyć, więc pokiwał tylko nerwowo głową – nie powiedział, że jedyne łotewskie słowa, jakie pamiętał, to te, których nauczył się w dzieciństwie: nams – dom, dzīvnieks – zwierzę, tēvs – ojciec. Tylko intonacja ostała mu się na krtani charakterystycznymi, długimi samogłoskami – atawizmem liwońskiego dialektu. – Nie byłem w kraju od dziesięciu lat – przyznał, bo ciężkie, ojcowskie spojrzenie marynarza wciąż sprawiało, że czuł się, jakby musiał się przed nim tłumaczyć. Mężczyzna ruszył tymczasem do przodu, a on ledwie obejrzał się przez ramię – jakby spodziewał się, że Vermund będzie stał za jego plecami, a w jego oczach znajdzie potwierdzenie, że podejmował właściwą decyzję – po czym podążył w ślad za nim, w stronę portu, gdzie wiatr zaciągał mu na twarz krople zimnej wody. Kapitan wydawał się surowy, lecz im dłużej mówił, tym silniejsze rosło w nim przekonanie, że nie był wcale podobny do jego ojca, głos miękł mu bowiem czasem w sposób, w jaki głos Dzīve nigdy tego nie robił, a w ciemnym spojrzeniu więcej było troski niż prawdziwego gniewu. Pomyślał natomiast, że być może takie życie było jedynym, na jakie zasługiwał – z daleka od ludzi, na statku towarowym, gdzie jedynymi odgłosami był szelest żagli i krzyk przelatujących mew – pytanie marynarza zatrzymało go jednak wpół kroku przed stromym trapem, skawaliło się bolesnym spazmem pomiędzy łopatkami, a on poczuł, jak nagle robi mu się gorąco, jak serce wzbiera krwią pomiędzy żebrami, oddech zatrzymuje się w przedsionku gardła; nie miał w zwyczaju kłamać na temat tego, kim był – czym był – lecz tym razem się wahał i związanymi z tym dyskomfort drapał go w podniebienie nagłym przypływem mdłości – czy ryzykował życiem tych ludzi? A może tylko swoim własnym?
– Nie przynoszę kłopotów – odparł, starając się, aby głos nie zadrżał mu na języku, nieświadomie wciąż pochylał jednak głowę, niezdolny spojrzeć mężczyźnie w oczy. – Zazwyczaj… nie rozmawiam z ludźmi. Nie chcę problemów.
W więzieniu wielokrotnie wspominał noc spędzoną pod gołym niebem – nie pośród ciemnych, zabłoconych ulic miasta, gdzie skroń przetrawiła mu gorączka i budził się przy każdym szeleście wiatru, przekonany, że widział ciemną postać stojącą na krawędzi jego źrenic, ale na pustym pokładzie, gdzie powietrze miało zapach soli i deszczu, a on wyraźnie odczuwał, że z każdym oddechem żył o chwilę dłużej; skurcz zacieśniał mu się na karku, a dłonie miał szorstkie i czerwone od jutowych lin, lecz nie mógł odwieść spojrzenia od morskiego bezkresu – Bałtyk był znacznie mniejszy niż okalające północ Morze Norweskie, wtedy wydawał mu się jednak całym światem; nigdy wcześniej ani nigdy później nie czuł się w swoim ciele tak lekki i obojętny – pośród niekończących się zagonów granatowej wody nie było oczu, które patrzyłyby na niego z odrazą.
– Z Łotw… – zaczął, ale mężczyzna odezwał się po raz kolejny, zanim zdążył dokończyć, więc pokiwał tylko nerwowo głową – nie powiedział, że jedyne łotewskie słowa, jakie pamiętał, to te, których nauczył się w dzieciństwie: nams – dom, dzīvnieks – zwierzę, tēvs – ojciec. Tylko intonacja ostała mu się na krtani charakterystycznymi, długimi samogłoskami – atawizmem liwońskiego dialektu. – Nie byłem w kraju od dziesięciu lat – przyznał, bo ciężkie, ojcowskie spojrzenie marynarza wciąż sprawiało, że czuł się, jakby musiał się przed nim tłumaczyć. Mężczyzna ruszył tymczasem do przodu, a on ledwie obejrzał się przez ramię – jakby spodziewał się, że Vermund będzie stał za jego plecami, a w jego oczach znajdzie potwierdzenie, że podejmował właściwą decyzję – po czym podążył w ślad za nim, w stronę portu, gdzie wiatr zaciągał mu na twarz krople zimnej wody. Kapitan wydawał się surowy, lecz im dłużej mówił, tym silniejsze rosło w nim przekonanie, że nie był wcale podobny do jego ojca, głos miękł mu bowiem czasem w sposób, w jaki głos Dzīve nigdy tego nie robił, a w ciemnym spojrzeniu więcej było troski niż prawdziwego gniewu. Pomyślał natomiast, że być może takie życie było jedynym, na jakie zasługiwał – z daleka od ludzi, na statku towarowym, gdzie jedynymi odgłosami był szelest żagli i krzyk przelatujących mew – pytanie marynarza zatrzymało go jednak wpół kroku przed stromym trapem, skawaliło się bolesnym spazmem pomiędzy łopatkami, a on poczuł, jak nagle robi mu się gorąco, jak serce wzbiera krwią pomiędzy żebrami, oddech zatrzymuje się w przedsionku gardła; nie miał w zwyczaju kłamać na temat tego, kim był – czym był – lecz tym razem się wahał i związanymi z tym dyskomfort drapał go w podniebienie nagłym przypływem mdłości – czy ryzykował życiem tych ludzi? A może tylko swoim własnym?
– Nie przynoszę kłopotów – odparł, starając się, aby głos nie zadrżał mu na języku, nieświadomie wciąż pochylał jednak głowę, niezdolny spojrzeć mężczyźnie w oczy. – Zazwyczaj… nie rozmawiam z ludźmi. Nie chcę problemów.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Bezimienny
Re: Doki Nie 17 Mar - 22:28
– Takie buty – mruknął pod nosem, zdawało się, że wiadomość o dekadzie spędzonej w skandynawskim klimacie przebiła się przez jego podejrzliwość i rozłożyła większym zaufaniem na barkach – no, to prawie jakby swój, skoroś od młodego tu chowany – najwidoczniej zadowalał go ten obrót spraw, Jaska zresztą nie dawał mu powodów, by zadowolonym nie być: posiadał wszystkie najlepsze odpowiedzi na najgorsze pytania, martwiła go jedynie ta jego niepewność, tak dziwnie kontrująca z postawą, jakby przyszyto ją do niego grubymi nićmi. Przemknęło mu przez myśl, że był może synem jakiegoś olbrzyma i może rówieśnicy napędzili mu takiego stracha za dzieciństwa, że teraz nie mógł się z niego wydostać jak z ciemnego kąta w piwnicy, jeśli jednak nawet byłaby to prawda – musiałby być olbrzymem w dalekim pokoleniu, nie przerastał wprawdzie dzisiejszej młodzieży szczególnie, tyle że rzucał się w oko, a że pacholęce oczy były wyjątkowo łase na różność i bywały wyjątkowo przy tym złośliwe, to od wieków żadna nowość, nawet jeśli świat rzekomo postępował naprzód. Nie było to wszystko zresztą istotne, dopóki pracował dobrze i uczciwie; mógłby sobie być i przerośniętym lussem, dopóki mówił po swojemu, słuchał się dobrze i nie sprawiał kłopotów, i dopóki udałoby się im wypłynąć przed zachodem słońca. To chyliło się niebezpiecznie ku horyzontowi, czerwieniejąc coraz silniej i przechodząc jaskrawszą coraz barwą, poczuł znów jak naglą go nerwy, jakby pąsowiejące niebo stawało mu przed oczami płachtą na byka. W gruncie rzeczy nawet gdyby Jaska miał odpowiedzi same złe, pewnie dałby mu szansę; nie przez wiarę w drugiego człowieka, ale przez prostą konieczność, która wprawiała go w gorszy zresztą nastrój. Nie potrafił sobie wybaczyć tego, do jakiego stanu doprowadził swój interes; obiecał sobie, że podźwignie go jeszcze, choćby miał sobie złamać na tych próbach przetrącony już życiem kręgosłup. I potem może, kiedy wreszcie będzie dobrze, pójdzie do żony i przeprosi za wszystko. Nie wiedział, czy wierzył jeszcze, że może istotnie być jeszcze dobrze – ale zwyczajnie praktycznym wydawało mu się dopuszczać taką możliwość, bo inaczej musiałby wziąć szpadel i usypać sobie dół za domem, złożyć się w nim i czekać na koniec; co zresztą robił miesiącami, tyle że dołem było mu każde miejsce, gdzie złożył akurat pijaną głowę, gotowy nie obudzić się jutro. Miał ochotę odwrócić się i powiedzieć mu – temu wysokiemu jak maszt młokosowi, który wydawał się bać nieba nad swoją głową – żeby trzymał wszystko mocno jak szkentle podczas sztormu, choćby miała mu przetrzeć dłonie. Jeszcze większą miał ochotę, żeby spić się i zapomnieć o tym, że chciał w ogóle udowodnić sobie (i żonie), że był czegoś jeszcze wart.
Przystanął przed trapem jak cerber głównie po to, by zmiarkować go jeszcze raz rozwodnionym okiem i wyłowić, czy przypadkiem nie drgnie mu jakiś skurcz na twarzy, czy się nie wystraszy pytań i tej stanowczości. Chłopak zatrzymał się razem z nim, przez chwilę wyglądał raczej nietęgo, nie podnosił tych dużych sarnich (tak niechłopięcych w ogóle) oczu, jedynie przeciągał tę ciszę, jakby się namyślając nad odpowiedzią i brakowało tylko, żeby zaczął przed nim drobić jak niepewne dziewczę; nie było na namysły czasu i spojrzeniem dawał mu to jasno do zrozumienia. W końcu młody przyznał, że nie przynosi kłopotów, a on pomyślał, że to się na dobrą sprawę jeszcze zobaczy. Nie było wyjścia, jak zobaczyć. Nie podobało mu się, jak zbladło mu oblicze i jak unikał jego wzroku – miał wrażenie, że coś próbuje przed ukryć, kiedy tak wodził po gruncie i burcie.
– Zaczniesz rozmawiać – odparł, zbity trochę z tropu jego nieśmiałością; nie mógł się nadziwić wciąż, jak niepodobny miał charakter do ramy ciała. – Dzisiaj, zaraz jak wypłyniemy na morze, przyjdziesz do mnie. Dogadamy się o wszystkim porządniej, damy ci coś do podpisania, żebyś się łysy nie czuł albo cobyś nie myślał, że ja jestem z takich, co by cię oszukać mieli. Problemów wzajem sobie nie musimy robić, byle się jasno dogadać i bez kombinatorstwa. Porządnie wyglądasz, Jaska, tylko czoło podnieś, co by widzieć, że żadnego pomiota Lokiego na pokład nie puszczam – upomniał go, skarcenie przypominało jednak bardziej łagodną zachętę niż rzeczywiste rozdrażnienie. Nie miał nikogo na brzegu, wciąż krążyło mu to w myśli; może to i jeszcze lepiej. Może, gdyby się sprawdził, mógłby mieć miejsce przynamniej w porcie, a on dobrego pomocnika. Chociaż jednego w tym portowym parszywstwie, które nieustannie próbowało zmycać rum na pokład i ociągać się, kiedy się tylko odwracał.
– Peter – zaczepił przechodzącego w pośpiechu przy burcie mężczyznę, zdawał się młodszy od zdecydowanej większości załogi, starszy jednak od Jaski. – Będziesz miał tego tutaj na oku, jakby nas kiej sztorm czy inny Ragnarök złapał, a? – Peter spojrzał na Jaskę badawczo, zgadzając się niemal automatycznie, zanim nie poszedł dalej, by dorwać się do roboty. – No, to behape mamy z głowy, jakby cię kto pytał, podpiszesz mi to później – podsumował mężczyzna, przenosząc znów wzrok na rekruta, zanim nie cofnął sprzed trapu, wskazując mu wyraźnie, by się zadokował na pokładzie. – A, powiedz mi jeszcze, w bogów naszych wierzysz?
Przystanął przed trapem jak cerber głównie po to, by zmiarkować go jeszcze raz rozwodnionym okiem i wyłowić, czy przypadkiem nie drgnie mu jakiś skurcz na twarzy, czy się nie wystraszy pytań i tej stanowczości. Chłopak zatrzymał się razem z nim, przez chwilę wyglądał raczej nietęgo, nie podnosił tych dużych sarnich (tak niechłopięcych w ogóle) oczu, jedynie przeciągał tę ciszę, jakby się namyślając nad odpowiedzią i brakowało tylko, żeby zaczął przed nim drobić jak niepewne dziewczę; nie było na namysły czasu i spojrzeniem dawał mu to jasno do zrozumienia. W końcu młody przyznał, że nie przynosi kłopotów, a on pomyślał, że to się na dobrą sprawę jeszcze zobaczy. Nie było wyjścia, jak zobaczyć. Nie podobało mu się, jak zbladło mu oblicze i jak unikał jego wzroku – miał wrażenie, że coś próbuje przed ukryć, kiedy tak wodził po gruncie i burcie.
– Zaczniesz rozmawiać – odparł, zbity trochę z tropu jego nieśmiałością; nie mógł się nadziwić wciąż, jak niepodobny miał charakter do ramy ciała. – Dzisiaj, zaraz jak wypłyniemy na morze, przyjdziesz do mnie. Dogadamy się o wszystkim porządniej, damy ci coś do podpisania, żebyś się łysy nie czuł albo cobyś nie myślał, że ja jestem z takich, co by cię oszukać mieli. Problemów wzajem sobie nie musimy robić, byle się jasno dogadać i bez kombinatorstwa. Porządnie wyglądasz, Jaska, tylko czoło podnieś, co by widzieć, że żadnego pomiota Lokiego na pokład nie puszczam – upomniał go, skarcenie przypominało jednak bardziej łagodną zachętę niż rzeczywiste rozdrażnienie. Nie miał nikogo na brzegu, wciąż krążyło mu to w myśli; może to i jeszcze lepiej. Może, gdyby się sprawdził, mógłby mieć miejsce przynamniej w porcie, a on dobrego pomocnika. Chociaż jednego w tym portowym parszywstwie, które nieustannie próbowało zmycać rum na pokład i ociągać się, kiedy się tylko odwracał.
– Peter – zaczepił przechodzącego w pośpiechu przy burcie mężczyznę, zdawał się młodszy od zdecydowanej większości załogi, starszy jednak od Jaski. – Będziesz miał tego tutaj na oku, jakby nas kiej sztorm czy inny Ragnarök złapał, a? – Peter spojrzał na Jaskę badawczo, zgadzając się niemal automatycznie, zanim nie poszedł dalej, by dorwać się do roboty. – No, to behape mamy z głowy, jakby cię kto pytał, podpiszesz mi to później – podsumował mężczyzna, przenosząc znów wzrok na rekruta, zanim nie cofnął sprzed trapu, wskazując mu wyraźnie, by się zadokował na pokładzie. – A, powiedz mi jeszcze, w bogów naszych wierzysz?
Jāzeps Ešenvalds
Re: Doki Nie 7 Kwi - 15:20
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
Kiedy pierwszy raz stanął na pokładzie statku, woda uderzała o burty z głośnym dudnieniem, a niebo puchło i nabrzmiewało chmurami, jak gdyby norny zgodnie nabrały w usta powietrza, rozdymając miękkie policzki i wstrzymując oddech, dopóki kotwica nie wysunęła się z piaszczystego dna, napełniając marynarzy ulgą podobną do uczucia, które po wyciągnięciu drzazgi piekło jeszcze pod skórą – miał zaledwie piętnaście lat, lecz był wysoki i barczysty, miał męską twarz i szerokie dłonie, które osiągnęły dojrzałość, jeszcze zanim jego serce stało się dorosłe, więc nakazano mu zaciskać palce na jutowych linach, aż oba śródręcza miał przetarte i czerwone, a ręce piekły go przy każdym podmuchu wiatru, bo powietrze na morzu było przesycone solą; odsłaniał dłonie, pozwalając, aby Bałtyk przeciągnął językiem po jego skaleczeniach i posmakował krwi tętniącej w białych pęcherzach – późnymi wieczorami wyobrażał sobie, że toń była stworzeniem, które unosiło go na swoim grzbiecie, że kąsała wybrzeża podczas przypływów i drżała w gorączce za każdym razem, gdy nurt stawał się gwałtowny i zimny, a przez burty przelewała się spieniona ślina sztormu, myślał o tym, że odkąd jego jucha rozpuściła się w wodzie, był z nią związany, tak jak można by nieświadomie zżyć się ze zwierzęciem, którego odcisk zębów pozostawił na skórze trwałą bliznę. Kiedy orkan uderzał o drewniane burty i rwał żagle, naciągnięte na masztach w sposób sprawiający, że wyglądały jak ubranie, które kobiety w Pāvilosta rozwieszały przed domem, aby wyschło na słońcu, myślał o tym, że być może nigdy nie dopłyną do brzegu – za wyspą Sarema morze było obłędne i nieokiełznane – w środku nocy budziło go przeciągłym wyciem, więc siadał na brzegu pryczy i podciągał kolana pod samą brodę, z daleka od cudzych spojrzeń znów czując się jak dziecko, które pragnęło jedynie wrócić do domu, objąć matkę wokół bioder i obiecać, że nigdy się jej nie sprzeciwi, będzie trzymał dłonie otwarte, a oczy łagodne i czujne, nie pozwoli, aby zwierzę kiedykolwiek wyrwało mu się z piersi, ilekroć sięgał wzrokiem przez rufę, nie widział już jednak zarysu znajomego wybrzeża, jedynie ciemne zmarszczki wody, takie same jak te, które znajdowały się przed nim i te, które rozciągały się po bokach, jak ogromna, niebieska tkanina. Przez pierwsze kilka dni codziennie rano budził się z koszulką zwilgotniałą od potu i oddechem zatrzymanym nerwowo w przedsionku gardła, bo śniło mu się, że niedźwiedź wychodził spod jego ciała i pożerał załogę, aż kapitan w końcu przerzucał go za burtę, a on płynął, dopóki kończyny nie zaczynały mu drętwieć, a głowa opadać coraz głębiej pod powierzchnię – lācis nigdy nie pojawił się jednak na statku, ukołysany ruchem fal, zupełnie jakby wiedział, że nie mógł przetrwać z daleka od gęstej tundry.
Wydawało mu się, że nigdy odnajdzie się z powrotem na pokładzie, wśród lin, po których na dłoniach pozostały mu jasne blizny, tymczasem, choć wciąż znajdowali się zakolu jeziora, wydawało mu się, że czuł już morską bryzę i sól wrzynającą się drażniąco w tkankę śluzówek – miał dwadzieścia sześć lat, lecz kiedy mężczyzna opierał na nim swoje twarde, surowe spojrzenie, znów czuł się tak, jakby nie sięgnął pełnoletności i usiłował udawać starszego; wtedy pod obojczykiem nosił ledwo sklepioną ranę, a pod skronią – ledwo sklepione sumienie, wciąż naciągnięte wydźwiękiem słowa zvērs, które obcy mężczyzna wykrzyknął mu do ucha, zanim przebił skórę metalowym ostrzem. Teraz na ciele miał jedynie stare blizny i pozostałości sińców, które żółkły wokół podbrzusza, powoli wsiąkając z powrotem w głąb tkanki, miękkiej i chłonnej jak malarskie płótno – nie miał dokąd iść i nie miał dokąd wracać, był jednak przekonany, że jeżeli chciał zostać w mieszkaniu Vermunda, potrzebował pieniędzy, którymi mógłby opłacić jego przebaczenie.
– T-tak, oczywiście. – drgnął wyraźnie i podniósł głowę, odsłaniając przed mężczyzną jasne czoło – chciał wyglądać pewnie, lecz głos ugrzązł mu pod językiem i potknął się o przednie zęby, sprawiając, że wciąż wydawał się dziecinny i niedoświadczony, choć miał mocne dłonie i czujne spojrzenie, ciało przyzwyczajone do morskiej chwiejby. – Nie zawiodę pana. – dodał bardziej rzeczowo, po czym wszedł za nim na pokład, unosząc wzrok na maszty i opierając dłonie o burtę, jakby potrzebował fizycznie upewnić się w tym, że statek był prawdziwy – że kiedy odbije od brzegu, nie będzie już odwrotu. Peter obarczył go czujnym spojrzeniem, a on poczuł, jak skóra na karku tężeje mu chłodnym dreszczem – przez chwilę, zanim chłopak odwrócił głowę, wydawało mu się, że dostrzegł coś w jego spojrzeniu, zadrę świadczącą o tym, że wiedział, lecz zaciskał zęby, przeżuwając w ustach nie swoją tajemnicę. – Całą wiarę pokładam w sobie – odparł, choć nie była to do końca prawda, dawno przestał wprawdzie wierzyć w cokolwiek – wiara wymagała zbyt wiele nadziei, której już nie posiadał.
Wydawało mu się, że nigdy odnajdzie się z powrotem na pokładzie, wśród lin, po których na dłoniach pozostały mu jasne blizny, tymczasem, choć wciąż znajdowali się zakolu jeziora, wydawało mu się, że czuł już morską bryzę i sól wrzynającą się drażniąco w tkankę śluzówek – miał dwadzieścia sześć lat, lecz kiedy mężczyzna opierał na nim swoje twarde, surowe spojrzenie, znów czuł się tak, jakby nie sięgnął pełnoletności i usiłował udawać starszego; wtedy pod obojczykiem nosił ledwo sklepioną ranę, a pod skronią – ledwo sklepione sumienie, wciąż naciągnięte wydźwiękiem słowa zvērs, które obcy mężczyzna wykrzyknął mu do ucha, zanim przebił skórę metalowym ostrzem. Teraz na ciele miał jedynie stare blizny i pozostałości sińców, które żółkły wokół podbrzusza, powoli wsiąkając z powrotem w głąb tkanki, miękkiej i chłonnej jak malarskie płótno – nie miał dokąd iść i nie miał dokąd wracać, był jednak przekonany, że jeżeli chciał zostać w mieszkaniu Vermunda, potrzebował pieniędzy, którymi mógłby opłacić jego przebaczenie.
– T-tak, oczywiście. – drgnął wyraźnie i podniósł głowę, odsłaniając przed mężczyzną jasne czoło – chciał wyglądać pewnie, lecz głos ugrzązł mu pod językiem i potknął się o przednie zęby, sprawiając, że wciąż wydawał się dziecinny i niedoświadczony, choć miał mocne dłonie i czujne spojrzenie, ciało przyzwyczajone do morskiej chwiejby. – Nie zawiodę pana. – dodał bardziej rzeczowo, po czym wszedł za nim na pokład, unosząc wzrok na maszty i opierając dłonie o burtę, jakby potrzebował fizycznie upewnić się w tym, że statek był prawdziwy – że kiedy odbije od brzegu, nie będzie już odwrotu. Peter obarczył go czujnym spojrzeniem, a on poczuł, jak skóra na karku tężeje mu chłodnym dreszczem – przez chwilę, zanim chłopak odwrócił głowę, wydawało mu się, że dostrzegł coś w jego spojrzeniu, zadrę świadczącą o tym, że wiedział, lecz zaciskał zęby, przeżuwając w ustach nie swoją tajemnicę. – Całą wiarę pokładam w sobie – odparł, choć nie była to do końca prawda, dawno przestał wprawdzie wierzyć w cokolwiek – wiara wymagała zbyt wiele nadziei, której już nie posiadał.
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
Bezimienny
Re: Doki Wto 23 Kwi - 23:52
Nie mógł być wiele starszy od niego, kiedy pierwszy raz zaciągnął się w porcie do dorywczej pracy – a przynajmniej tak podejrzewał, bo nie potrafił jednoznacznie orzec, ile lat mógł mieć Jaska; chwilami sprawiał wrażenie, jakby ledwie moment wcześniej puścił się matczynej spódnicy, kiedy jego onieśmielone spojrzenie nerwowo umykało ku ziemi, ku burcie, ku wszystkiemu, byleby tylko nie odwzajemniać jego wzroku, a chwilami – gdy udawało mu się wreszcie pochwycić błysk szklistej źrenicy – wydawało mu się, że chłopak miał do ukrycia więcej niż wskazywałaby gładkość jego czoła i równość świeżych jeszcze rysów. Był w jednej chwili chłopięciem, w drugiej – człowiekiem jakby zniszczonym; skórę miał gładką, ale popielatą, podobnie do kogoś, kto złożony chorobą spędził tygodnie w zamkniętym pomieszczeniu przesiąkniętej chorobą sypialni, zapuszczone włosy opadały mu nierówno na skronie i kark, przycięte niewprawnymi nożyczkami i niepewną ręką, a pod oczami kładły mu się błękitne półksiężyce sińców, jak gdyby coś nie pozwalało mu dobrze sypiać: może koszmary, głośni sąsiedzi, młodzieńczy romans, może sumienie, może popełnione błędy, z których rozliczał się nocami – na bogów, jakie błędy mógł popełnić ten chłopak? To nie była wcale jego sprawa, ale miał ochotę poklepać go pokrzepiająco po ramieniu i powiedzieć mu, że to wszystko nic, cokolwiek by to nie było, w młodości popełnia się dużo błędów, wiele z nich to koniec świata, który ostatecznie nie nadchodzi i życie prze wciąż dalej; w młodości żaden błąd nie jest końcem świata, bo świat jeszcze nie powstał do końca – jest zmienny i plastyczny, i wybacza wiele, szczególnie wtedy, kiedy nie posiada się w porcie nikogo, do kogo możnaby wracać i nie wierzy się w żadnych bogów, poza samym sobą, chociaż w przypadku Jaski brzmiało to mało przekonująco. Dałby wiele, żeby móc jeszcze raz wrócić do podobnego czasu, kiedy nie znał jeszcze swojej żony, nie posiadał dziecka ani go nie stracił, nie rozwinął własnego interesu, który wyciskał z niego ostatki nerwów, ani go nie zrujnował; kiedy miał podobnie młodą twarz, gładkie czoło niepoznaczone zmartwieniem i cienie pod oczami przez bezsenne noce spędzone na romansach i rozliczaniu błędów, które ostatecznie nie miały żadnego znaczenia. Wystarczyło wrócić do portu, wspiąć się na pokład statku, nie pytając nawet, gdzie miał przybić następnego dnia i zostawić wszystko za sobą, na lądzie malejącym w oczach, kiedy morze rozlewało się wokół coraz silniejszą świadomością własnej małości i małości swojego sumienia; na morzu zawsze sypiał dobrze – kołysały go do snu fale i przyjemne przypomnienie, że w szerszej skali nic nie jest istotne; przypływ nadejdzie niezależnie od wszystkiego, a zaraz po nim odpływ, w świętej równowadze rzeczy.
– No, przekonamy się – stwierdził, podważając jego słowa z pewnym zmęczeniem w tonie; miał już zbyt wiele doświadczenia, by podobne deklaracje przyjmować z powagą i wiarą w ich szczerość. Nie brzmiał jednak przynajmniej oschle; choć był zdenerwowany, dał się ułagodzić układnemu usposobieniu tego wyrosłego dzieciaka. Patrząc zresztą na jego barki i dłonie, odczuwał przedwczesną ulgę, jakby ledwie tyle było wystarczającym zapewnieniem, że będzie pracować dobrze i że słońce ich, tym razem, nie wyprzedzi. – Zabieraj się do roboty, byle raźno. Widziałeś ty kiedyś, żeby słońce przystawało, żeby złapać oddech? – uniósł brwi pytająco, podwijając wprawnymi ruchami rękawy koszuli. Część frachtu w pośpiechu pozostawiano na pokładzie, przystanął przy jednej z zabezpieczonych, ułożonych na sobie skrzyń. – No więc właśnie – mruknął, nie dając Jasce wystarczająco czasu na odpowiedź, nawet gdyby zechciał zmierzyć się z retorycznym tonem pytania poważnie. – Weź ostatni głębszy oddech, słoneczko, i bierz się za to z drugiej strony. Nie chcę widzieć, że łapiesz drugi, zanim nie znajdziemy się na morzu, a zdążymy dzisiaj, choćbyście wszyscy mieli mi płuca na deski z klątwami wypluć – mruknął, dając mu ostatni krótki moment, zanim dźwignął po swojej stronie skrzynie.
Mieli znaleźć się na morzu przed wieczorem i miało się udać – choć gardło miał zdarte i ramiona palące od wysiłku, kiedy w końcu portal przełknął kadłub ich statku, na chwilę przed zmrokiem, powietrze zafalowało i w końcu otoczył ich błękitny szum morza. I kiedy załoga opadła w końcu na deski, burty i skrzyni, ocierając mokre czoła, nie spuszczał z oczu Jaski – obserwował uważnie, jak zachowuje się, kiedy zostawia za sobą ląd; jak ociera przetarte ręce i jak statecznie trzyma się na kołyszących się deskach. Jutro będzie wiedzieć – czy tak jak on śpi lepiej na morzu; czy błędy, które popełnił, ścigają go wszędzie.
– No, przekonamy się – stwierdził, podważając jego słowa z pewnym zmęczeniem w tonie; miał już zbyt wiele doświadczenia, by podobne deklaracje przyjmować z powagą i wiarą w ich szczerość. Nie brzmiał jednak przynajmniej oschle; choć był zdenerwowany, dał się ułagodzić układnemu usposobieniu tego wyrosłego dzieciaka. Patrząc zresztą na jego barki i dłonie, odczuwał przedwczesną ulgę, jakby ledwie tyle było wystarczającym zapewnieniem, że będzie pracować dobrze i że słońce ich, tym razem, nie wyprzedzi. – Zabieraj się do roboty, byle raźno. Widziałeś ty kiedyś, żeby słońce przystawało, żeby złapać oddech? – uniósł brwi pytająco, podwijając wprawnymi ruchami rękawy koszuli. Część frachtu w pośpiechu pozostawiano na pokładzie, przystanął przy jednej z zabezpieczonych, ułożonych na sobie skrzyń. – No więc właśnie – mruknął, nie dając Jasce wystarczająco czasu na odpowiedź, nawet gdyby zechciał zmierzyć się z retorycznym tonem pytania poważnie. – Weź ostatni głębszy oddech, słoneczko, i bierz się za to z drugiej strony. Nie chcę widzieć, że łapiesz drugi, zanim nie znajdziemy się na morzu, a zdążymy dzisiaj, choćbyście wszyscy mieli mi płuca na deski z klątwami wypluć – mruknął, dając mu ostatni krótki moment, zanim dźwignął po swojej stronie skrzynie.
Mieli znaleźć się na morzu przed wieczorem i miało się udać – choć gardło miał zdarte i ramiona palące od wysiłku, kiedy w końcu portal przełknął kadłub ich statku, na chwilę przed zmrokiem, powietrze zafalowało i w końcu otoczył ich błękitny szum morza. I kiedy załoga opadła w końcu na deski, burty i skrzyni, ocierając mokre czoła, nie spuszczał z oczu Jaski – obserwował uważnie, jak zachowuje się, kiedy zostawia za sobą ląd; jak ociera przetarte ręce i jak statecznie trzyma się na kołyszących się deskach. Jutro będzie wiedzieć – czy tak jak on śpi lepiej na morzu; czy błędy, które popełnił, ścigają go wszędzie.
Jāzeps Ešenvalds
Re: Doki Czw 23 Maj - 22:10
Jāzeps EšenvaldsWidzący
Gif :
Grupa : widzący
Miejsce urodzenia : Pāvilosta, Łotwa
Wiek : 26 lat
Stan cywilny : kawaler
Status majątkowy : biedny
Genetyka : berserker
Zawód : doker
Wykształcenie : II stopień wtajemniczenia
Totem : niedźwiedź brunatny
Atuty : odporny (I), myśliwy (II), niedźwiedzia furia
Statystyki : alchemia: 5 / magia użytkowa: 20 / magia lecznicza: 10 / magia natury: 11 / magia runiczna: 5 / magia zakazana: 0 / magia przemiany: 15 / magia twórcza: 5 / sprawność fizyczna: 20 / charyzma: 5 / wiedza ogólna: 5
W dzieciństwie wierzył, że spomiędzy gwiazd patrzyli na niego bogowie – wieczorami, kiedy w Pāvilosta słychać było jedynie odległy szum wiatru i ujadanie psów, które od czasu nastania głodu gromadziły się wokół domów całymi sforami, coraz słabsze i bardziej zdesperowane, aż zaczęły przypominać lisy, z zapadniętymi bokami i szorstką sierścią, łopatkami, które unosiły się ponad linię kręgosłupa, ilekroć chodziły wzdłuż płotu, wpychając mokre, czarne nosy pomiędzy drewniane deski, ojciec opowiadał mu historie Njordzie, który władał spokojnym morzem, rozkładając je pomiędzy kontynentami jak atłas, Baldurze, trafionym giętką strzałą z jemioły i Gefion, do której składano modlitwy o pomyślne plony, choć na zachodzie kraju pszenica co roku odrastała łamliwa i brunatna, pokryta śniecią, przypominającą plamy wątrobowe, którymi pokryte były dłonie jego matki. Kiedy ojciec zamknął go w zacienionej piwnicy, skąd nie było widać nieba, składał prośby do wszystkich bogów, których imiona pamiętał z nordyckich ksiąg, a potem również do tych, w których wierzyli mieszkańcy wioski, w nadziei, że ktokolwiek będzie w stanie go usłyszeć – rzeczywistość przez cztery miesiące pozostawała tymczasem milcząca i opustoszała, w ścianach wibrował jedynie odległy pogłos kościelnego dzwona, jego źrenice stały się natomiast szerokie i lśniące, a twarz całkiem blada, aż zaczął przypominać nocne stworzenie, nietoperza przyzwyczajonego do życia w ciemnościach. Po kilku tygodniach przestał klękać i opierać czoło o ścianę, zaciskać pięści i krzyczeć, aż dziecięce włoski na karku stawały się szorstkie i brunatne, a pazury pozostawiały rysy w cienkiej warstwie tynku – w dniu, w którym wyszedł po schodach do opustoszałego domu i po raz pierwszy wypełnił płuca haustem świeżego, wilgotnego powietrza, niebo było mętne i granatowe; uniósł głowę, śledząc wzrokiem nierówne krawędzie konstelacji, lecz nie poczuł na sobie niczyjego wzroku – bogowie odwracali od niego spojrzenie, a on wolał myśleć, że nigdy w rzeczywistości nie istnieli, bo nieobecność bolała go mniej niż obojętność. Pokładał wiarę w sobie nie dlatego, że sobie ufał, ale ponieważ nie było nikogo innego, na kim mógłby ją oprzeć.
Skinął głową, jeszcze raz zatrzymując wzrok na twarzy marynarza, zanim wszedł głębiej na pokład statku – im dłużej na niego patrzył, tym mniej przypominał mu ojca, pod szorstką kartografią jego rysów znajdowało się bowiem coś czułego i życzliwego, co przywodziło na myśl miękkie ciała skorupiaków, uwięzione w stwardniałym pancerzu. Dzīve przemawiał tym samym, niskim barytonem, lecz podczas gdy jego głos zawsze był oschły i zakrzepły rozczarowaniem, stojący przed nim mężczyzna sprawiał wrażenie poważnego, ale nie złowrogiego, a przez gruby materiał zmęczenia, którym nakrywał twarz, prześwitywała ufność, której się nie spodziewał i na którą nigdy nie zasłużył – ciało miał sztywne i napięte, kiedy podążył za nim na pokład, opierając dłonie na krawędzi burty i przygryzając wnętrze policzka, aby nie zdradzić mimiką, że pod miękką opuszkę wsunęła się iskra odłamanej drzazgi. Odetchnął ciężko, pozwalając, by chłodne, zgęstniałe burzą powietrze rozchyliło mu żebra – drugiego oddechu nie nabrał, jedynie skinął posłusznie głową, nie odwracając się za siebie, gdy statek odbił od brzegu i pozwalając, aby ciężar skrzyń obciążył jego ciało wysiłkiem, aż zmęczenie stało się bardziej obezwładniające niż pulsujący w żyłach niepokój. Powietrze świsnęło mu obok ucha, kiedy przekroczyli portal, a gładka tafla jeziora ustąpiła bezkresnemu morzu – z dala od bursztynowego blasku latarni wieczór przybrał barwę wodnistej szarości, fale z cichym hukiem obijały się o burty, a powietrze wypełniło się zapachem soli i wodorostów. Ukradkiem – gdy nikt nie spoglądał już w jego stronę – wypełnił płuca kolejnym oddechem i po raz pierwszy, odkąd opuścił Kinarodden, poczuł, jak jego płuca wypełniają się do samego dna.
oboje z tematu
Skinął głową, jeszcze raz zatrzymując wzrok na twarzy marynarza, zanim wszedł głębiej na pokład statku – im dłużej na niego patrzył, tym mniej przypominał mu ojca, pod szorstką kartografią jego rysów znajdowało się bowiem coś czułego i życzliwego, co przywodziło na myśl miękkie ciała skorupiaków, uwięzione w stwardniałym pancerzu. Dzīve przemawiał tym samym, niskim barytonem, lecz podczas gdy jego głos zawsze był oschły i zakrzepły rozczarowaniem, stojący przed nim mężczyzna sprawiał wrażenie poważnego, ale nie złowrogiego, a przez gruby materiał zmęczenia, którym nakrywał twarz, prześwitywała ufność, której się nie spodziewał i na którą nigdy nie zasłużył – ciało miał sztywne i napięte, kiedy podążył za nim na pokład, opierając dłonie na krawędzi burty i przygryzając wnętrze policzka, aby nie zdradzić mimiką, że pod miękką opuszkę wsunęła się iskra odłamanej drzazgi. Odetchnął ciężko, pozwalając, by chłodne, zgęstniałe burzą powietrze rozchyliło mu żebra – drugiego oddechu nie nabrał, jedynie skinął posłusznie głową, nie odwracając się za siebie, gdy statek odbił od brzegu i pozwalając, aby ciężar skrzyń obciążył jego ciało wysiłkiem, aż zmęczenie stało się bardziej obezwładniające niż pulsujący w żyłach niepokój. Powietrze świsnęło mu obok ucha, kiedy przekroczyli portal, a gładka tafla jeziora ustąpiła bezkresnemu morzu – z dala od bursztynowego blasku latarni wieczór przybrał barwę wodnistej szarości, fale z cichym hukiem obijały się o burty, a powietrze wypełniło się zapachem soli i wodorostów. Ukradkiem – gdy nikt nie spoglądał już w jego stronę – wypełnił płuca kolejnym oddechem i po raz pierwszy, odkąd opuścił Kinarodden, poczuł, jak jego płuca wypełniają się do samego dna.
oboje z tematu
who knows how much longer
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead
I'll lay on the floor, touch me until I vomit or until I'm not scared anymore
something smells rotten and now it is starting to spread, i’m bad, he’s worse we're already dead