Nie wiedział, z której strony nadeszli, ani jak długo go śledzili — wiedział jedynie, iż wyszli z ciemności tak jak wszystkie jego koszmary. Początkowo nie uciekał. Miał być może nadzieję, że znudzą się lub przestraszą, że i tym razem wystarczą im wyzwiska i kilka wykrzyczanych w jego plecy pogróżek. Ci byli młodsi niż zwykle. Cuchnęli dymem i resztkami alkoholu, nie ukrywali tego, jak dobrze się bawią i że jego strach był dla nich jedynie kolejną rozrywką tego wieczora. Chcemy tylko porozmawiać! wołali, zanosząc się zgrzytliwym, chłopięcym śmiechem; wiemy czym jesteś, szujo, wszyscy wiedzą! Przyśpieszył, lecz mężczyźni stale dotrzymywali mu kroku, sunąc za nim jak długie, makabryczne cienie. Słyszał szelest własnego oddechu, przebijający się desperacko przez salwy ich chichotów. Wiesz, co robimy z takimi jak ty? W panice skręcił w najbliższą ulicę, potykając się przy tym o krawężnik. Nie mógł uciekać dalej, musiał spojrzeć im w oczy.
Nigdy nie był łatwą ofiarą. Zwykł zostawiać żądła w cudzych rękach, gdy te zbyt mocno łapały go za policzki. Tym razem również rwał się jak dzikie zwierze i drapał do krwi, kiedy jeden z mężczyzn chwycił go za ramiona. Zdążył przywyknąć do pogardy, zdążył nawet, przez ostatnie lata narastającego niewygodnie napięcia, przyzwyczaić się do gróźb Wyzwolonych, lecz strach z bliska okazał się większy, zbyt wielki, by mógł stawić mu czoła w pojedynkę. Męskie głosy były bliższe, lecz on nie potrafił zrozumieć ani jednego słowa — słyszał tylko własne tętno i ten wstrętny, twardy dźwięk, który wydawała pięść odbijająca się od jego twarzy. Krzyknął, a jego krzyk — gniewny i rozpaczliwy, krzyk czegoś, co nie godzi się jeszcze na własną śmierć — rozdarł noc na pół. Zamknij się zamknij się zamknij. Jeden z nich złapał go za włosy i uderzył jego twarzą o ścianę. Cały świat roztrzaskał się pod ciężarem tego ciosu — wszystko było czarne i spleśniałe. Z głębi jego ciała, prosto w majowe powietrze, jak wąż wypełzł pierwszy od dawna płacz.
Rzadko się poddawał, nigdy nie bez walki, tym razem jednak upadł na ziemię z manierą roztrzaskanej lalki, na kilka kolejnych minut tracąc resztki świadomości. Nie mógł słyszeć uderzeń kroków nadchodzących z głębi ulicy ni szeptów swoich napastników. Obudzil go dopiero huk — kopnięcie w skroń, ostatni gest pogardy, który jeden z nich wymierzył uciekając z miejsca zdarzenia. Gdy się ocknął, było zbyt ciemno, by mógł dostrzec plamy krwi na bruku, czuł jednak jej smak za każdym razem, gdy z bólem przełykał ślinę. Była cierpka i metaliczna, a jednak nosiła w sobie coś znajomego, jakiś ułamek człowieczeństwa, które spływało teraz w dół gardła, obojętne na jego jęki i trzęsące się ramiona. Skulony pod murem pękającej kamienicy przypominał dziecko próbujące ukryć się przed koszmarem — niemal bezbronne, niemal niewinne, przerażone i wielkookie. Minęło kilka chwil, nim zauważył zbliżającą się sylwetkę — nieznajomą, spokojną, z twarzą rozmazaną przez zawroty głowy.
— Odcięli go? — wychrypiał w przestrzeń, opuszczając zagubiony wzrok. Był nadal w półśnie, w szoku, pełen drgawek. — Mój ogon — słaby głos zamienił się w szept. Czuł, jak zamykają mu się oczy, jak odpływa znów w ciemność. — Nie widziałem noża...
Piwnica Lokiego wypluła go na ulice przesmyku niedługo po tym jak skrył się w niesławnym lokalu. Chociaż zazwyczaj klienci mogli pozbyć się ciężaru z kieszeni, w czym wszelkie puby pomagały bardzo chętnie, to portfel Hamre zdecydowanie nie jest lekki, a ta odrobina uśmiechu na jego twarzy zdradza, że interes przebiegł po jego myśli. Mimo że wcześniej jego proponowana cena za usługi była rzekomo zbyt wygórowana — och, panie Lunde, kto inny zainteresuje się czymś podobnym? I komu będzie pan mógł zaufać? — sytuacja dla wielu stała się niesprzyjająca negocjacjom. To nie jest problem Hringa; powinien się obawiać tego, co nastąpi w przyszłych tygodniach, ale jak ma trząść się przed Radą i Kruczą Strażą, kiedy akurat on nie czuje się zagrożony? W pewien sposób wiedzie mu się dobrze, korzystając z chaosu, jaki został zasiany. Nie panikuje, nie planuje wyjazdu poza miasto. Pół roku temu zaadaptował się do nowych warunków swojego egzystowania, powtórzy ten sukces kolejny raz.
Wsuwa papieros między wargi podczas wędrówki, stawiając kroki w kierunku Starego Miasta. Powinien świętować swój niewielki sukces, zapewniający mu stabilność finansową na przynajmniej najbliższe parę miesięcy, ale zamiast temu potulnie zwraca się ku swojemu mieszkaniu i nie zatrzymuje na długo. Ostrożnie wybiera drogę, a jednak nadal nie omija wszystkich nieszczęśników, dla których dzień ten nie skończył się tak dobrze. Swego czasu, dwie dekady temu wydające się teraz całą wiecznością, przysięgał chronić ludzkie życie i wykorzystywać całą swoją wiedzę jedynie ku czemuś, nazywanemu wspaniałomyślnie dobrem ogólnym. Pomagać, leczyć, ratować. Kimkolwiek była osoba przypominająca w tej chwili bardziej małego chłopca, zagubionego i szukającego dorosłego, który pomógłby mu wrócić do matki — jemu wielu odebrałoby tytuł człowieczeństwa.
— Kolejna umęczona dusza? — mruczy głosem wyzbytym z uczuć. W swojej pracy widział wiele. W bocznych uliczkach tej wyklętej dzielnicy widuje jeszcze więcej. Niektórym nie da się już pomóc, zadarli z kimś silniejszym i ponosili tego cenę. Nie podchodzi, nie próbuje mieszać w śladach pozostawionych przez oprawcę. Odpowiednie służby zajmą się tym — ktoś musi, zawsze to tak wygląda — o sprawie każdy zapomni szybko, w prasie nie pojawi się nawet wzmianka o kolejnym młodym ślepcu znalezionym martwym na ulicach Midgardu. Życie tych osób nie jest warte linijki druku, nikt się tym nie przejmie. Prędzej czy później, Hring również zapomni. Cherlawy mężczyzna przed nim żyje, to nie ulega wątpliwości. Jest słaby, to kolejna oczywistość, jaką dostrzega bez diagnostyki. Z westchnieniem kuca przed nim i bez dotykania go jeszcze, ogląda go z każdej strony uważnie, ściągając brwi. — Ogon? — mówi bardziej do siebie niż do skulonego chłopaka, a mokra plama rozciągająca się na bruku, spodnie pociemniałe w znaczącym miejscu odpowiadają za jego niespodziewanego rozmówcę. Huldrekall nie wygląda i tak na chętnego do rozmów. Czuje się zmuszony do pojęcia mimo to rozmowy. — Wyzwoleni? — czy gówniarze bawiący się w nich, którym imponowało ściganie odmieńców. — Dawno temu odeszli?
Ogląda się na obie strony. Choć nie minął ich po drodze do tego punktu, mogli skryć się w pobliżu i czekać na kolejną ofiarę. Nie zastanawia się nad tym długo, wraca spojrzeniem do pobitego demona. Odzianą w rękawiczkę dłoń wsuwa pod jego brodę i unosi głowę, by lepiej przyjrzeć się sińcom i ranom, przekrzywionemu nosowi. To wszystko traci na znaczeniu, kiedy myśli o odciętym ogonie. Wstaje i do tego samego zmusza nieznajomego. Nim znajdzie odpowiednie miejsce do usadzenia go, jedną z rąk umiejscawia w pobliżu lędźwi.
— Dreyri létta — wypowiada, próbując zatamować krwawienie. Jednocześnie sunie ku stopniom prowadzącym na górne piętro jednego z wąskich budynków, podobnych do każdego innego tutaj. — Nie waż mi się mdleć, dzieciaku — upomina go głośniej, odpuszczając sobie potrząśnięciem nim.
Dreyri létta: 80 (rzut niżej) + 20 (statystyka) + 5 (atut) = 105 > 50 (sukces)
'k100' : 80