Oleander Ingversen
Gość
Oleander Ingversen Pon 3 Maj - 13:54
GośćGość
Gość
Gość
OLEANDER INGVERSEN
Ma twarz, której rysy w przedziwny sposób przywodzą na myśl strzeliste, gotyckie katedry i wyblakłe portrety smutnych dziedziców. Nikt nigdy nie powiedział mu, że jest ładniejszy, kiedy się uśmiecha. Nie jest. Cały woal poważnego piękna zsuwa się wtedy z twarzy, pozostawiając ją w swoistym nieładzie, rozwichrzonym chaosie świecących oczu i odkrytej przez wykrzywione wargi diastemy. A jednak uśmiecha się często i przeważnie w momentach zgoła nieodpowiednich, niejednokrotnie naumyślnie ściągając w zdenerwowaniu brwi ludzi wokół. Przypominający istotę nadludzką, leśnego chochlika i nocną marę w jednym, przedziera się Oleander między grupami przechodniów, sunąc wzdłuż ulicy, a twardy bruk ledwo dotyka podeszw jego butów. Znika w chmurach lub za czyimiś plecami, ciągnąc za sobą materiał czarnego płaszcza, zapach trawy, rzeki i kurzu zebranego w kątach ciemnej mansardy.
Nie mógł rozumieć - ledwo od podłogi odrośnięty - co miały na myśli starsze dzieci w sierocińcu, gdy nazywały jego matkę dziwką. Starsze dzieci, może opiekunowie - wszystkie glosy nad jego głową zlewały się w jeden, drażniący bębenki szum. Nie usłyszał nigdy jej imienia, chowany w ciężkiej atmosferze tajemnicy i ucieczki przed prawdą o kobiecie, która miała wydać go na świat i umrzeć niecałe dwa lata później, zamordowana w małym pokoju z jednym oknem. Twoja matka była dziwką - zrozumiał to dopiero lata później, jako wyrośnięty już chłopak i słowo to wdarło się w niego, przeżarło organy, podziurawiło tkanki i wygrawerowało krzywe litery na powierzchni każdej kości. Wraz z upływającymi latami wpadało w niego głębiej, podobnie jak chłodne przeświadczenie, że imała się go jakaś niewyjaśniona i niepokojąca odmienność, którą tak ciężko było zdusić zakazami i dłońmi mocno ściskającymi policzki. Niebywałym osiągnięciem jest bycie dziwakiem w świecie pełnym magii - coś w małej buzi pełnej dorosłej melancholii i zielonych oczach rozszerzających się na widok deszczu, coś w sposobie w jakim przymykały się powieki na dźwięk muzyki i w sposobie, w jaki drobne dziecko bawiło się wokół drzew sprawiało, że szybko zaczęto na nie patrzeć z ponurym zainteresowaniem. Ponurym, bo pustym i pełnym dystansu, jakby przestał być małym, żywym stworzeniem a zaczął dziwem, abstrakcyjnym obrazem, który pokazywano sobie palcami. Dopiero na przestrzeni kolejnych dwudziestu lat zrozumieć miał Oleander sposób, w jaki przeklęła go krew jego własnego ojca - obcego, który pozostawił go na suchym lądzie, odwracając głowę od obcych dłoni, gotowych rozedrzeć ciało na strzępy. Tak jakby nie widział, ile brudu mają za paznokciami.
Ma długie, kościste nieco palce, które ozdabia pierścionkami. Srebrna obrączka zebrana z ulicy, oprawiony ażurowo szmaragd wyproszony ślicznymi oczami od młodej doktorantki, złoty sygnet ściągnięty z palca mężczyzny, nierozsądnie przechwalającego się pieniędzmi w barze, w którym Oleander chwilę pracował. Nie złapali go jeszcze. Jeżeli w swoim gorzkim życiu miałby za coś z serca dziękować, to kiwnąłby niechętnie głową w stronę Munchów. Tamta dwójka psychopatów - pal ogniu ich dusze - nauczyła go przynajmniej, iż nie trzeba ludziom niczego zazdrościć. Po co zazdrościć, skoro można sobie wziąć? Sygnety, złote łańcuszki, sznury pereł, portfele, srebrną zastawę, skórzane kurtki, wełniane płaszcze, szwajcarskie zegarki, miłe uśmiechy i słodkie słowa. Czasem wystarczy po prostu być, popatrzeć zbyt długo w oczy, obiecać walc wygrany na fortepianie. Można na drobiazgach przeżyć miesiąc, można też przetrwać wieczór - przywłaszczyć sobie obcą papierośnicę i metalową zapalniczkę, która otwiera się z głośnym kliknięciem. Można być smukłą sylwetką w ciemnych ulicach Midgardu, która nikogo nie przyprawia o ciarki, choć w kieszeni nosi sprężynowy nóż - na wszelki wypadek. Zakaszleć kilka razy. Nie umie jeszcze palić, niedawno całe jego życie kręciło się wokół tańca, teraz kręci się wokół przetrwania.
Przyszli po niego w czwarte urodziny. Niczego jeszcze nie rozumiał, ale wiedział chyba wszystko, bo jego płacz roztrzaskał się o cienkie ściany sierocińca. To ze szczęścia - mówiła opiekunka, a on palcami uczepił się jej spódnicy. Nie był szczęśliwy, nie był nawet pełen nadziei, jedynie przestraszony, z wielkimi oczami wbitymi w obce twarze. To była ta pierwsza lekcja, pierwsze ukłucie ostrej samotności w sercu małego dziecka. Sierociniec, choć był jedynie plątaniną krzyków, szorstkich koców i kożuchów na ciepłym mleku, stał się domem, a świat zewnętrzny miał być szalbierczym labiryntem pełnym pułapek. Pierwsza z nich - małżeństwo Munchów - stała się jednocześnie piętnem, które nosić miał Oleander odciśnięte na czole.
Świat skrywany pod cyrkowym namiotem do dziś dręczy go nieustannie, ubierając wspomnienia w barwne koszmary pełne wydłużonych sylwetek, śmierdzących siarką scen ucieczek i wykrzywionych twarzy ludzi, wpatrzonych w niego jak w eksponat. Munchowie podobno zauważyli jego talent, w rzeczywistości jednak złapali w garść pestkę moreli, z której chcieli wygrzebać nasionko i zasadzić największe drzewo w tym obłudnym sadzie. Nie pomylili się być może aż tak bardzo, bo choć początkowo dziecko płakało przed wyjściem z wozu i w panice czepiało się nóg starszego rodzeństwa, z czasem chłonny, miękki umysł kształtować się zaczął pod ręką wymagających rodziców. Stanowił przeuroczą rozrywkę dla gapiów - karykaturalnie wręcz uzdolniony muzycznie w wieku kilku lat. Najlepszy był natomiast w sztuce, której Munchowie uczyli go osobiście. Był niewinnym, sprytnym stworzeniem, które małymi rękami wyciągało z kieszeni marynarek portfele i niepostrzeżenie rozpinało złote bransolety połyskujące na nadgarstkach gości. Ojciec nazywał go małą żmiją i słowa te miały na dobre zadomowić się z tyłu głowy Oleandra, przywołując jadowity uśmiech na dorosłą już twarz za każdym razem, gdy ktoś zwątpił w jego - odpowiednio giętki - kręgosłup moralny. On więc robił to, co mu kazano, spał w kącie drewnianego wozu zwinięty jak szczeniak, a oni pozwalali mu istnieć w tej nędzy, udając opiekunów. I choć byli okrutni, on nigdy się nie stawiał - bał się kar, bał się oddzielenia od natury, bał się śmierci. Starał się z całych sił, powoli zatapiając się nie tylko w dziecięcej naiwności, ale także w coraz cięższym smutku. Lęk okazywał się jednak raz za razem potężniejszy od żalu.
Ma prawie puste kieszenie - kilka monet i mosiężny klucz do wynajmowanego na spółę mieszkania w starej kamienicy. Najtańsze jakie znalazł, a jednak nadal często brakuje mu na czynsz. Współlokatorka udaje, że mu wierzy, kiedy zapewnia ją, że oda wszystko za miesiąc, a on w zamian zostawia czasem drobne, kradzione skarby na jej stoliku nocnym. Jego pokój jest ciasny, ciemny, pełen zapominanych rzeczy niczyich do złudzenia przypominających jego samego. Rozsadzane wieczorami liściaste rośliny wiją się w glinianych doniczkach, płótna malowanych własnoręcznie, czasem koślawych krajobrazów stoją oparte o ściany, rozpadające się książki układane są w piramidy na drewnianej podłodze, świeczki czasem zapalają się same z siebie, a karty tarota mieszają się z kartami do gry - może kiedyś nauczy się oszukiwać w pokera, spłaci te cholerne długi i odkupi pianino od starej, głuchej sąsiadki.
Tamta noc budzi go nad ranem salwami krzyków, łez i wymiotów - jest niczym blizna na cienkiej tkance gnijącej skóry. Miał dziewięć lat i nie chciał znów uciekać, wiedząc być może, iż za kilka lat całe jego życie przybierze formę ciągłej ucieczki. Schował się wiec, zacisnął powieki i czekał. Wszyscy odeszli, a jego w końcu zabrali, kolejny raz zawijając go w koc i kolejny raz odciągając daleko od martwych ciał, które jeszcze niedawno miały być jego rodzicami.
Niewiele pamięta z drugiego sierocińca. Przywitał go chłodem obcych spojrzeń, sztywną pościelą i gorącą owsianką, której nie był w stanie przełknąć. Wiele razy układał w głowie skomplikowane i nierealistyczne plany ucieczek, coraz bardziej brawurowych, wymagających coraz większej ilości ofiar. Cicho modlił się do bogów, śniąc o tym, iż pewnego dnia ktoś - może ojciec, może ktoś z cyrku, może sam Odyn - przyjdzie i zabierze go stąd jak najdalej. Mimo to nie cieszył się wcale, kiedy zjawili się w drzwiach. Marzenia nie powinny spełniać się tak szybko.
Zamieszkujące Midgard małżeństwo - Karla i Anton Ingversen - byli wysokimi ludźmi o ładnych twarzach. Pachnieli gardeniami, nosili swetry z kaszmiru i skórzane buty, a każde wakacje spędzali nad wybrzeżem. Urządzili mu pokój - duży, jasny, z kutą ramą łóżka, nieprzypominający niczego, co znal do tej pory. I tak też w wieku lat dziesięciu Oleander dostał kolejne życie i kolejne nazwisko, kolejny dom, który miał nigdy nie być do końca jego.
W tej pięknej, czystej kamienicy na pierwszym miejscu stawiano sztukę i naukę, miłość pozostawiając na szarym końcu. Anton - doktor nauk, teoretyk magii - dbał o edukację i resocjalizację, upewniając się, że świeżo adoptowany syn uczęszcza do Akademii Mannaz i pobiera dodatkowe nauki. Był chłodny w obejściu, nie mówił wiele. Spędzał dnie siedząc w fotelu i czytając opasłe tomy, jakby jedynym jego zadaniem była milcząca kontrola i nieme wyznaczanie surowych kar, gdy okazywało się, że Oleander dobrze radził sobie jedynie w magii natury, niwecząc wielkie ambicje uczonego opiekuna. Karla była nauczycielką baletu, niezwykle zakochaną w muzyce, choć podobnie ubogą w ekspresji, co jej mąż. Ingversenowie okazali się być zbawieniem i przekleństwem, szybko bowiem wyszło na jaw, iż ich motywy niewiele różniły się od motywów Munchów. Choć w pięknej scenerii i wśród obrazów oprawianych w dębowe ramy, Oleander znów był jedynie dziwem w obcym cyrku - ten cyrk wyższy jednak był w swojej klasie. Nowa rodzina dbała o to, by każda chwila jego życia mijała produktywnie - nauka, gra na fortepianie, a potem treningi pod okiem matki. W kółko, bez przerwy, aż Karla nie zobaczyła w nim w końcu wymarzonej perfekcji. Może była zazdrosna, widząc ten nadnaturalny, wielki talent do muzyki, który tak pięknie i płynnie przepływał w talent do tańca. Może chciała mieć pod swoim skrzydłem gwiazdę, którą wyniosła na wyżyny swoją własną pracą i wielkim sercem. Adoptować sierotę i zrobić z niej solistę - o takich kobietach pisze się powieści.
Ponad dziesięć lat żył w tym zimnym pięknie, zdzierając paznokcie i niszcząc płuca na tym nieszczęsnym balecie, pragnąc jedynie zadowolić w końcu matkę, która przecież dała mu tak wiele. Bezpieczne życie, szkołę, karierę, nawet dom bliżej wody, do którego mogli jeździć kilka razy w tygodniu, by Oleander nigdy nie opadł z sił. Przypominała o tym bez przerwy, za każdym razem, gdy zacierała się linia między perfekcją a szaleństwem. Podobnie jak Munchowie, Ingversenowie zrobili z niego osobistą marionetkę, pozbawioną całkowicie wolnej woli. Nowa rodzina popełniła jednak jeden, spory błąd - pozwoliła mu dorosnąć. Wraz z dorosłością przyszły burzowe chmury wielkiego buntu, przyszły ostre słowa, ucieczki z domu i zaniedbywanie obowiązków. Niestraszne były mu już kary, nauczył się je obchodzić. Groźby wyrzucenia z domu wypluwane mu w twarz, gdy znów zrobił coś nieodpowiedniego, ściągając wyimaginowany wstyd na tę smutną rodzinę, przyjmował natomiast ze złośliwym śmiechem. Zepsułeś się - warknął Anton pewnego wieczora, a jego syn milczał uparcie, w głowie powtarzając układany od kilku miesięcy plan ucieczki.
Majową nocą tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku wydostał się Oleander ze swojego marmurowego więzienia, wyprzedzając zamiary surowego ojca i porzucając wygodne życie oraz obiecującą karierę. Wcisnął trochę gotówki w kieszeń płaszcza i zostawił na konsoli w holu list - Jeżeli będziecie nalegać bym wrócił, zrobię scenę. Sztywni Ingversenowie nienawidzili scen, nienawidzili skandali, a ponad wszystko nienawidzili wybaczać zniewag. Był dorosły, a świat przed nim wielki i groźny. Stare nawyki obudziły się szybko, podobnie jak pragnienie bycia wolnym - w końcu, po tylu latach.
Ma niewiele do stracenia, rzadko używa swojego nazwiska. Jego życie nie jest warte choćby jednego z ukradzionych przez niego sygnetów. Dostał od nich tylko jeden list - krótki w lawendowej papeterii. Piszą żeby wrócił, bo wciąż ma szansę, oni zdołali już opowiedzieć wszystkim, że zwariował przez dziecięcą traumę. A przecież nie zwariował, daleki jest od szaleństwa. Chce płakać, ale nie umie, wiec chowa kopertę między strony książek i liczy do osiemdziesięciu. Nie może tam wrócić. Teraz jego całym światem są ciemne ulice i ślepe zaułki, w których łapie się byle jakich prac, byle tylko wyżyć do końca miesiąca. Życie pochlania go całego, a wolność uderza mocno do głowy, pozbawiając oddechu i zaciskając gardło. Co drugą noc ucieka nad rzekę - zostaje tam do rana, śpi na zimnej ziemi, pływa nago w lodowatej wodzie. Wciąż kocha tańczyć i może po cichu nadal liczy na to, że wróci do baletu o własnych siłach i dostanie główną rolę w Locie Kruka, tak jak chciała Karla Ingversen. Ukłoni się, a potem znów ucieknie, zaszyje się daleko stąd i nigdy już nie wróci. Miał już kilka żyć, mógłby zacząć kolejne.
Mistrz Gry
Re: Oleander Ingversen Nie 9 Maj - 21:27
Karta zaakceptowana
Długą drogę przebyłeś do bycia wolnym, na każdym etapie życia wciąż od nowa spisując definicję tego pojęcia – bo i za każdym razem zawsze znaczyła coś zgoła odmiennego; nieuchwytnego; utopijnego, podnosząc poprzeczkę coraz wyżej – by wreszcie najłatwiej było pokonać ją, prześlizgując się pod spodem. Zastanów się tylko, czy teraz, kiedy okowy rodzinnej troski opadły na dobre, na pewno możesz czuć się nieskrępowany niczym? Czy wolność, której zaznajesz, smakuje tak, jak chciałeś, by smakowała?
To, co „przypadkiem” trafia w Twoje ręce – te wszystkie rzeczy, którym dajesz drugie, lepsze życie w swoim towarzystwie – nie zawsze są bezpieczne. Nie zawsze są też bezużyteczne. Poza ładnym wyglądem, niektóre z nich posiadają unikatowe właściwości, zupełnie jak kolorowe okulary, które wykradłeś jakiś czas temu wyjątkowo nadętemu kulfonowi. Posiadają fikuśne, ażurowe oprawki wykonane ze srebra, szkła natomiast są pastelowo-zielone. Poza wyglądem, wyróżnia je jeszcze jedna rzecz – w momencie, kiedy masz je założone, wokół każdego przedmiotu, w którym zaklęte są cząstki magii, pojawia się delikatnie pulsujące kolorowe halo. Nie jesteś jednak w ten sposób rozpoznać, czy na przedmiot nałożona została klątwa, czy posiada jedynie magiczne właściwości – pozwoli Ci uniknąć ewentualnych, nieprzyjemnych konsekwencji. Ponadto zawsze, gdy masz okulary przy sobie, możesz liczyć na stały bonus +3 do wiedzy ogólnej.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
To, co „przypadkiem” trafia w Twoje ręce – te wszystkie rzeczy, którym dajesz drugie, lepsze życie w swoim towarzystwie – nie zawsze są bezpieczne. Nie zawsze są też bezużyteczne. Poza ładnym wyglądem, niektóre z nich posiadają unikatowe właściwości, zupełnie jak kolorowe okulary, które wykradłeś jakiś czas temu wyjątkowo nadętemu kulfonowi. Posiadają fikuśne, ażurowe oprawki wykonane ze srebra, szkła natomiast są pastelowo-zielone. Poza wyglądem, wyróżnia je jeszcze jedna rzecz – w momencie, kiedy masz je założone, wokół każdego przedmiotu, w którym zaklęte są cząstki magii, pojawia się delikatnie pulsujące kolorowe halo. Nie jesteś jednak w ten sposób rozpoznać, czy na przedmiot nałożona została klątwa, czy posiada jedynie magiczne właściwości – pozwoli Ci uniknąć ewentualnych, nieprzyjemnych konsekwencji. Ponadto zawsze, gdy masz okulary przy sobie, możesz liczyć na stały bonus +3 do wiedzy ogólnej.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!