Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Lora Lindahl

    Gość
    Anonymous


    Lora Lindahl
    Dane postaciMidgard / 11 II 1971 / Lundvall
    Przeciętny / Panna / III
    Medyk psychiatra w Szpitalu im. A. Lindgrena / Pustułka / Iona Migdal

    god bless all petty thieves
    with tins of oysters
    up their sleeves

    Trzy rozdziawione buzie, z których uciekały okruszki jedzonych ukradkiem ciastek. Szybko; szybko, bo mama zaraz wróci, wyszła przecież tylko na moment. Ale moment to dla nas, dla dzieci niemal wieczność. Wystarczająco duży odcinek czasu, by odciągnąć krzesło od stołu, przystawić je do jednej z kuchennych szafek, by najstarszy z nas (najstarszy, największy, najmądrzejszy) mógł sięgnąć ręką do metalowego pudełka jeszcze pełnego duńskich maślanych ciasteczek. Przekazuje mi pierwszą słodycz.
    O s t r o ż n i e, mówią jego oczy, niebieskie, takie jak moje. Kiwam głową, jeden taki gest starczy. Znamy się z tym rodzajem ciasteczek za dobrze, szybko stają się symbolem zakazanej przyjemności, próbowane pokątnie, schowane głęboko w szafce "na czarną godzinę". Pierwsze z nich nigdy nie jest dla mnie. Jest dla najmłodszego berbecia, bezbronnego, przez co kochanego chyba najmocniej przez nas oboje. Najpierw rozwieję mu czuprynę, ot tak, dla samej przyjemności. Potem dopiero wcisnę ciastko w pulchne, małe dłonie i szepnę do ucha to samo, co bez słów przekazał mi starszy z braci.
    — Ostrożnie, mały.
    Za kilka dni, gdy z ciastek pozostaną tylko wspomnienia gdzieś na czubkach języków, spróbujemy jeszcze raz. Znów podstawimy krzesło pod kuchenną szafkę, znów będę obserwować, jak brat wspina się na najwyższe szczyty znanego nam świata. Od razu odczytam wymalowane na jego twarzy rozczarowanie.
    Będziemy je dzielić na troje; jak wszystko inne.
    Bo zamiast ciastek czekać nas będą szpulki z kolorowymi nićmi i zestaw lśniących igieł.

    Późniejsze rozczarowania przyjmowały wiele form.
    Najpoważniejsze malowały się chyba na twarzy matki. Najpierw, gdy niezrozumiale surowy wyrok spadł na barki pierworodnego syna, w efekcie przemeblowując nie tylko jego pokój, a całe — dotychczas spokojne, umoczone w powolnym nurcie codzienności — życie naszej rodziny. Lindahlów.
    Nie wtrącam się do tragedii, które toczą się wokół. Ojciec i matka starają się, z marnym oczywiście skutkiem, chronić nas od własnych emocji. Chciałabym zatkać sobie uszy watą, taką, którą wypchano moją zimową kurtkę. Od jakiegoś już czasu jest moją najwierniejszą przyjaciółką. Gdy nadchodzi zima, mój kaszel narasta, czasami nie mam nawet siły powiedzieć najprostszych słów. Chyba nigdy nie przywyknę do bólu — jest niewygodny, rozsadza moje gardło jak stopa za mały bucik.
    Pamięć dziecięca jest niestety zawodna. Może gdyby dane mi było pamiętać, że te problemy ciągną się za mną od pierwszych chwil życia, że sine wargi i paznokcie nie są normalnym widokiem u kilkuletniej dziewczynki, podeszłabym do tego trochę poważniej. Może łatwiej byłoby mi przełknąć kolejną dawkę eliksiru, które swego czasu wypluwałam do jednej z szuflad.
    Może uniknęłabym najwyższego wymiaru kary, gdy mama znalazła tę szufladę.
    Poważnej rozmowy z tatą o konsekwencjach zaniedbywania zdrowia.

    sing for the
    damage we've done
    and the worse
    things that we'll do

    Akademia Mannaz jest miejscem obcym.
    Wyrwana z przyjemnie ciepłych objęć rodziny, wrzucona w wir narastającej nauki, początkowo nie daję sobie rady. Cień rozczarowania dotyka tym razem twarzy ojca, który najwyraźniej wyobrażał sobie swoje dzieci w zupełnie inny sposób. Co otrzymał? Śniącego syna i chorą córkę, oto dziedzictwo i przyszłość Lindahlów. Czasami zerkam uważnie na młodszego brata; całe to szkolne zamieszanie jest jeszcze przed nim, ale obiecuję sobie, że jeżeli nie pójdzie w ślady Loara, zrobię wszystko, by szkoła nie kojarzyła mu się źle.
    Pieniądze rodziców nastręczają korepetytorów i guwernantów wszelkiej maści. Ci tłumaczą zawiłości otaczającego świata, w przyjemnej monotonii głosów oznajmiają prawdy ulubionej dziedziny wiedzy dyrektora placówki, by później zniknąć za grubymi, dębowymi drzwiami jej pokoju i zdać raport czekającym cierpliwie rodzicom.
    Jest zdolna, ale potrzebuje więcej czasu.
    Przynajmniej to przebiło się zza ściany.

    Czas niespędzony wśród grubych ksiąg o wytartych brzegach staram się spędzić konstruktywnie. Nie jest to słowo nowe, należy do jednego z ulubionych słów naszego ojca, ale dopiero niedawno w pełni zrozumiałam, co tak naprawdę oznacza.
    — Mam w szkole przyjaciółkę, dziewczynkę o niezwykle bystrym umyśle. Czasami jest mi nawet głupio, że nie potrafię być równie dobra, co ona. Bo wygląda na to, że zna się absolutnie na wszystkim i czasem nawet potrafi odpowiedzieć na pytanie, które nie zostało zadane! Jedyne, w czym ją wyprzedzam to oceny z języka nordyckiego, bo pani ostatnio pochwaliła mnie przed całą klasą, wiesz? Powiedziała, że piszę najlepsze wypracowania.
    Czuję, że krew napływa mi do głowy, ale to nic dziwnego. W końcu przejęłam we władanie łóżko należące zazwyczaj do brata i zwisam z niego jak omdlałe kobiety ze starych obrazów. Długie, ciemnobrązowe włosy puściłam luzem, końcówki zamiatają podłogę. Z jakiegoś powodu uznałam wtedy, że zapamiętam ten obraz. Świat odwrócony do góry nogami, a jednak bezpiecznie poukładany. Podłogi nawet tutaj przesiąknięte zapachem świeżo palonej kawy. Jasny błysk światła odbijającego się od oprawek okularów brata.
    I nagły ścisk w klatce piersiowej, który zmusza mnie do gwałtownej zmiany pozycji. Zbyt gwałtownej, bym mogła uniknąć zakotłowania się w pościeli, jednak na tyle łaskawy, by lepka maź nie zatkała dróg oddechowych. Świat i wszystkie jego impulsy ustępuje chęci przetrwania. Zaciskam powieki, staram się współpracować z czerwonymi od drapiącego bólu ściankami gardła. Walka trwa o pół bicia serca dłużej niż zazwyczaj, ale wreszcie wygrywam.
    Lepka, przezroczysta plama na ciemnej podłodze i zaróżowione od wysiłku policzki są dowodem zwycięstwa.

    Przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Nie pierwszy i nie ostatni raz moje płuca dają o sobie znać w taki sposób. Nie wracam jednak do wcześniejszej pozycji — zakładam, może nieco na wyrost, że to właśnie ona przewróciła mi to lepkie coś w płucach i jestem zmuszona patrzeć na to, dopóki nie dźwignę się z miejsca, by wytrzeć plamę. Równie dobrze mogłabym po prostu rzucić zaklęcie, może nawet ljóss, które ćwiczyliśmy ostatnio, jednak czujny wzrok brata (będzie mu przykro, będzie mu przykro, nie chcę, by było mu przykro) dusi w zarodku wszystkie pomysły na poradzenie sobie z problemem po galdrowemu.
    Wobec czystości podłogi i uspokojenia organizmu możemy wrócić do miejsca, w którym przerwałam mu kolejne powtórki do sprawdzianów. Czasami chcę pójść do jego szkoły za niego, może kiedyś skurczę się do rozmiarów ołówka i schowam w piórniku, by samej móc wyjrzeć za kotarę, która oddzielała świat widzących i śniących? Przed sobą mam podręcznik, ciągi liter układających się w słowa i słów tworzących zdania. Rycinę ukazującą jakieś dziwne pudełko i dwie świece — jedną poza pudełkiem, stojącą prosto, drugą, w pudełku, do góry nogami. Mrugam kilkukrotnie i modlę się w duchu, by był to jakiś żart, bo śniący chyba nie są na tyle szaleni, by myśleć, że taka stojąca do góry nogami świeca mogłaby się palić dłużej niż mrugnięcie oka.
    Co to jest?
    Aparat otworkowy.
    Ale czemu świeca jest na odwrót? Przecież nie może tak się palić, od razu zgaśnie.
    No bo tak działa oko. Znaczy... powinno. Bo nie robi tego zawsze i dlatego muszę nosić okulary.
    Nosisz okulary, bo świeca pali się do góry nogami?
    Zniecierpliwiona cisza dotyka naszych jeszcze dziecięcych umysłów, gdy walczymy na długie spojrzenia. Nie pierwszy i nie ostatni raz stykam się z jego światem, choć od czasu, gdy opuścił rodzinny dom, kontakty te stały się coraz rzadsze. W liście zawrzeć można tylko ograniczoną ilość informacji, które bez próby odnalezienia podobnych wrażeń warte są tylko funta kłaków.
    Wreszcie Loar łapie czarne, pozornie posklejane na opak pudełko.
    Uśmiechnij się — mówi, gdy klęka dwa kroki przede mną.
    Nie odmawiam; choć to chyba błąd. Przez kilka lat efekt tego eksperymentu — tragicznie prześwietlone zdjęcie uśmiechniętej, czternastoletniej mnie — stoi oprawione w ramkę na kuchennym parapecie. Pewnego dnia po prostu znika, razem z ramką.
    Mogę się tylko domyślać, kto za tym stoi.

    Potem przyjdzie mi żartować. Gdy przejdę przez egzaminy kończące I poziom wtajemniczenia. Bo topielcze płuca, pierwsza diagnoza mojego życia i jedna z niewielu, które w przyszłości będą wyrokiem na mnie, nie na kogoś innego, jest swoistym szczęściem w nieszczęściu. Zwolnienie z zajęć sportowych daje mi kolejne godziny, które mogę przeznaczyć na coś innego. Mam trzynaście lat i wreszcie dojrzewam do tego, by oznajmić rodzicom, że chciałabym zostać medykiem. Z prawem — to okaże się dopiero za kilka lat — jest mi trochę nie po drodze, a zresztą nie sądzę, bym była dobrą osobą do decydowania o cudzym losie.
    Nie wtedy, gdy przez trzy lata szkolnej nauki nie mogę się zdecydować, którego koloru gumki do włosów będą pasować lepiej do szkolnego mundurka i sprawią, że o n a w końcu zwróci na mnie uwagę. Gdy skradłam jej całusa we wnęce między kantorkiem nauczyciela zajęć sportowych a szafą na szkolne łyżwy, miałam skończone szesnaście lat i włosy splecione w dwa warkocze związane jasnozielonymi gumkami.
    Powiedziała mi później, że nienawidzi zielonego, w dodatku na równi z żółtym.
    Musiałam przyznać jej rację. Żółty to wyjątkowo nieprzyjemny kolor.
    Zabawne, bo kubek, z którego mama piła kawę, gdy mówiłam jej o swoich planach na przyszłość, był właśnie żółty. A spokojna dyskusja pozostała nią do samego końca, nie przechodząc w kłótnię, której obawiałam się najbardziej. Medyk w rodzinie prawniczej to jednak nie wstyd.

    can't change the world
    but maybe i'll change your mind

    Wydaje mi się, że żaden z moich nauczycieli w pierwszych latach szkolnych nie spodziewał się, że zostanę przyjęta w poczet studentów medycyny na Instytucie Kenaz. Czasami żałuję, że nigdy nie wybrałam się do Mannaz jeszcze raz i nie ucięłam sobie spokojnej pogawędki przy kawusi i ciasteczku z kilkoma szczególnymi gagatkami. Najbardziej jestem ciekawa chyba miny pani od alchemii, która w mojej głowie urosła do tego samego poziomu, co "baba od przyrki", na którą kiedyś, lata temu skarżył się Loar. Czymkolwiek ta "przyrka" była.
    Studia zaczynam z marzeniem o zostaniu medykiem ratownikiem. Marzenia przechodzą szybką weryfikację, gdy — jak na złość — okazuje się, że rosnący wraz z nauką i praktykami stres prowadzi mnie prostą drogą do zaostrzenia objaw choroby. Robię się wątła, siniejące usta staram się przykryć różnokolorowymi szminkami, paznokcie zaczynają mienić się od kilku warstw lakierów. W końcu poddaję się. Za namową przyjaciół, przez ciche szepty matki proszącej, tak samo jak lata temu, bym dbała o siebie, rezygnuję po raz pierwszy. Obiecuję sobie, że robię to też po raz ostatni.

    Mogę zejść z jednej ścieżki kariery, lecz nie jestem w stanie dopuścić do siebie myśli o zakończeniu studiów. Skoro już się dostałam, skoro już przeszłam przez pierwszy rok nauki, wydaje mi się, że po prostu nie wypada rzucić marzeń z powodu jednego, choć ogromnego, niepowodzenia. Przeżywam znowu horror pierwszych lat nauki szkolnej, gdy wszystkie wykłady zlewają się w jedną całość, zalewają mi głowę informacjami, które najchętniej wpuściłabym jednym uchem, a wypuściła drugim. Muszę je zatrzymać. Za wszelką cenę.
    Zaciera się granica między dniami. Przyzwyczajam się, że w uniwersyteckiej bibliotece spędzam więcej czasu niż w domu, że zmęczone uśmiechy posyłane innym studentom o wyblakłych twarzach i podkrążonych oczach stają się godnym zastępcą porannego ćwierkania ptaków. Płynę na grzbiecie nauki, raz lepiej, raz gorzej. Tutaj trójka, tutaj nawet cztery z plusem, gdzieś po drodze poprawka, na całe szczęście zdana.
    Na Odyna, ile jeszcze.

    Nadchodzi trzeci rok, wraz z nim pierwsze spotkanie z psychiatrią. Niechcianym dzieckiem magicznej medycyny, które — jak na złość, bo nie wierzę, że Norny z premedytacją przeciągały ten moment — wyciąga ręce w moją stronę. Wreszcie mogę przyznać, że znalazłam coś wartego uwagi. Że jestem na tych studiach nie tylko po to, by nie zawieść nadziei tych, którzy jeszcze mogą zaoferować mi jej resztki i nie stać się obiektem kpin tych, którzy od samego początku wierzyli, że nie dam rady. Pierwszy raz siedzę w pierwszym rzędzie, pierwszy raz notuję z taką zaciekłością, że przez nagłe szarpnięcie stalówki pióra przerywam pergamin. Profesor w średnim wieku spogląda wtedy na mnie z mieszanką rozbawienia i powagi, a ja, mimo że mam w tamtym momencie już 22 lata, znów czuję się jak uczennica z tylno-środkowej ławki. Dziecko, które najbardziej na świecie boi się, że znów rozczaruje.
    Gdy nadchodzi dzień egzaminów końcowych, ledwo trzymam się na nogach. Nerwy nie pozwalają mi zatrzymać w żołądku żadnej treści, lecz jakimś cudem udaje mi się zemdleć dopiero po wyjściu z sali egzaminacyjnej. Upadam, ale nie wypuszczam z rąk obitej ciemną skórą dysertacji ocenionej na najwyższą możliwą ocenę.

    Nie czekam. Pod koniec wakacji udaje mi się dostać na staż na oddziale psychiatrycznym  szpitala im. Alberta Lindgrena. Pierwsze miesiące przepełnione są chaosem, który codziennie rozgramiany jest przez pełnoprawnych psychiatrów. W ich bezpiecznej asyście poznaję kolejnych pacjentów, powoli odrzucam myślenie teoretyczne na rzecz praktyki. Do domu wracam skrajnie przemęczona, bo intensywność pracy w zawodzie jest nieporównywalnie większa do tej, której próbujemy na studiach. Z perspektywy czasu jestem sobie wdzięczna za skupienie się na psychiatrii właśnie, zamiast na ratownictwie czy pierwszym kontakcie. Praca z pacjentami oddziału psychiatrycznego jest w równym stopniu wdzięczna, co trudna, ale gdybym miała dodać do tego jeszcze większy wysiłek fizyczny, pewnie szybko znalazłabym się na kozetce tuż obok nowoprzyjętych pacjentów. Może nawet na tym samym oddziale.

    Istnieje pewne przekonanie, że psychiatrzy zdecydowali się na ten kierunek ze względu na własne zaburzenia. Muszę się z tym zgodzić, choć nie w całości. Rozmowy w pokoju socjalnym, w biegu i pomiędzy jednym a drugim obchodem potwierdzają tylko to, że każdy z nas szukał w sobie czegoś nieodpowiedniego. Elementu układanki niepasującego do reszty. Psychiatria stała się oknem do duszy, próbą nazwania tego, co nieuchwytne dla laika. Empatia zyskała miano obosiecznego miecza — z jednej strony pomaga w zrozumieniu drugiego człowieka, z drugiej wciąga w niebezpieczną pułapkę współodczuwania. Wystarczy jeden krok w złą stronę, przekroczenie granicy malowanej wyjątkowo cienką, czerwoną linią, by w czarno-białym świecie stać się trochę ciemniejszym odcieniem szarości.
    Gdybym miała odpowiedzieć, co ze mną nie tak, powiedziałabym, że mam niebezpieczne ciągoty do nieznanego. W rutynie więdnę, mam wrażenie zmarnowanego czasu. Moja uwaga nie działa nader poprawnie, nieustannie poszukując impulsów, które pobudzą mózg do działania. Najgorsze jest chyba jednak to, że nie stosuję się do własnych rad. Potrafię przyjąć pacjenta (od prawie dwóch lat bez asysty, co potwierdza dumnie brzmiąca, biała plakietka z napisem "Lora Lindahl, medyk psychiatra" przyczepiona do kieszeni fartucha), widzieć w nim odbicie swych własnych, jeszcze nie tak dawnych zachowań, oburzyć się w duchu na skrajną nieodpowiedzialność, wyrazić werbalnie zaniepokojenie takim stanem i skierować na odpowiednią ścieżkę leczenia, by tego samego dnia powtórzyć te same, destrukcyjne zachowania.

    Wydaje mi się, że taki stan rzeczy wpisany jest po prostu w nasz zawód. Gdy szewc bez butów chodzi, psychiatrzy nie przestają być głodni wrażeń — czy to własnych, czy cudzych. Od prawie miesiąca przyjmuję pacjentów również prywatnie, w niewielkim gabinecie w dzielnicy Ostatniej Walkirii. Lubię swoją pracę i lubię pacjentów, którzy szukają pomocy. Staram się sprawić, by ogień chęci poprawienia swego stanu nie przygasł, lecz rósł ciągle w sile. Wiem bowiem, ile człowieka kosztuje dojście do przykrej konstatacji, że jednak potrzeba pomocy z zewnątrz.
    Może i na mnie przyjdzie kiedyś pora.
    Gość
    Anonymous


    KARTA ROZWOJU

    INFORMACJE OGÓLNE
    WZROST: 164 cm

    WAGA: 49 kg

    KOLOR OCZU: niebieskie

    KOLOR WŁOSÓW: ciemnobrązowe, farbowane na blond

    ZNAKI SZCZEGÓLNE: wychudzona sylwetka, usta zawsze pomalowane szminką.

    GENETYKA: -

    UMIEJĘTNOŚĆ:

    STAN ZDROWIA: topielcze płuca


    STATYSTYKI
    WIEDZA O ŚNIĄCYCH: II

    REPUTACJA: 20

    ROZPOZNAWALNOŚĆ: 20

    ALCHEMIA: 5

    MAGIA UŻYTKOWA: 10

    MAGIA LECZNICZA: 30

    MAGIA NATURY: 5

    MAGIA RUNICZNA: 5

    MAGIA ZAKAZANA: 0

    MAGIA PRZEMIANY: 5

    MAGIA TWÓRCZA: 5

    SPRAWNOŚĆ FIZYCZNA: 5

    CHARYZMA: 25

    WIEDZA OGÓLNA: 5


    ATUTY
    Diagnostyk(II) – +7 do rzutu na diagnozowanie choroby lub innego stanu pacjenta.

    Intrygant (I) – +5 do rzutu kością na kłamstwo (próg sukcesu zależy od drugiej postaci lub wyznaczany jest przez Proroka).


    OSIĄGNIĘCIA FABULARNE




    EKWIPUNEK
    - fiolka Łez Hlin (gwarantuje bonus +2 do rzutów związanych z alchemią)


    AKTUALIZACJE

    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Karta zaakceptowana
    Wystarczy jedno potknięcie, by cały świat wypadł człowiekowi z rąk i zmienił się w nieporządek, chaos, którego nie da rady opanować. Wiesz to jednak doskonale, Loro, z podobnymi dramatami mierzysz się przecież na co dzień i z niebywałą wytrwałością, która towarzyszy Ci od zawsze, starasz się być ogniwem spalającym te roztrzaskane fragmenty cudzych światów. I pewnie doskonale wiesz, że każdy człowiek jest naszym lustrem – poza kolejnymi, silnymi wrażeniami, możesz więc któregoś razu znaleźć w kimś to samo, brakujące ogniwo, którego potrzebujesz i którym jesteś dla innych.


    Prezent

    Każdy pacjent to nowa historia, to nowe wyzwanie, które należy okiełznać, obłaskawić. Żeby w niektórych, tych najcięższych przypadkach było lżej zarówno Tobie, jak i tym, którym starasz się pomóc, w prezencie podaruję Ci fiolkę Łez Hlin. To preparat niezwykle rzadki i kosztowny, stosowany wyłącznie w najpoważniejszych przypadkach. Jest środkiem silnie uspokajającym – wystarczy kropla, by osoba, która ją wypije, nawet na pięć godzin popadła w stan otępienia, dlatego Łzy najlepiej stosować rozrzedzone wodą w formie sprayu. W takiej postaci może posłużyć Ci nawet jako środek do samoobrony, ponieważ doskonale sprawdzi się w starciu z agresywnym przeciwnikiem, który natychmiast się uspokoi. Fiolka tego specyfiku samouzupełnia się co każdy fabularny miesiąc, a posiadanie jej przy sobie gwarantuje Ci stały bonus +2 do rzutów związanych z alchemią.


    Informacje

    Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.