Asger Abildgaard
Gość
Asger Abildgaard Wto 23 Lut - 20:05
GośćGość
Gość
Gość
Asger Abildgaard
3 lata od urodzenia
Tragedia nocy spopieliła niemal wszystkie domy w okolicy. Ogień wtargnął w zakamarki dzielnicy, jak barbarzyński najeźdźca. Nie znał litości. Nie potrzeba było mu otwartych ran. Przestrzeń nasyciła się czerwienią i bez tego. Jego jasne, jaskrawo-krwiste macki gasiły sztuczne światła cywilizacji. W piekielnym rozruchu plądrował bez opamiętania. Dziko i gęsto. Obok wycia syren i twarzy przerażonych. Na przekór żywo zaangażowanym grupom strażackim. Nie tracił na sile.
Po bruku niosły się tylko niewyraźne krzyki dorosłych i gardłowe kwilenie pozostawionego w pułapce dziecka, wymęczonego przez godzinny płacz.
Lament przerażenia nachodził dźwiękiem na wrogi trzask palonego drewna, kiedy inni z równą bezsilnością tracili głowę. Pożar zamykał drogę rozsądkowi. Łapał ofiary między pręta gorących buchów, jak w klatkę paniki. Histerii przy tym nie brakowało. Ludzie biegli na oślep, tłumnie, bezmyślnie. Pruli do przodu, jak bydło. W szaleńczej próbie przetrwania. Zastraszeni gorączką nocy i zezwierzęceni. Pchali łokcie między żebra, oczy i nogi, zadeptywali w strachu własne człowieczeństwo.
A potem ucichło.
Nikt już nic nie mówił, była tylko pustka (po stracie). Choć tego wieczoru nie w moim domu. Nie pamiętam jak to zrobiłem, a oni nie wspominają. Lata później słyszałem jedynie pokątnie z plotek... że to niebywałe, że nie powinienem żyć. Sytuacja była stracona, ogień zbyt silny, by nie skaził blizną skóry. A ja, wbrew wszelkim oczekiwaniom, uszedłem z miejsca katastrofy nietknięty.
Mówią, że od tego czasu płonę. Płonę wewnętrznie.
Płonę, jakbym raz jeszcze próbował zbliżyć się do ognia.
Tym razem na głębokość duszy.
6 lat od urodzenia
Gdy nadchodziła noc, popółnocna cisza, rozerwana gwałtem wpół, przedzierała się w ciemności pomieszczenia. Ześlizgiwała się – po napiętych od emocji ramionach, wzdłuż sztywnych podczas uniesienia członków... Kiedyś w jęku przyjemności. Każdego następnego dnia życie łączyło ich w agresji. W arbitralnym krzyku desperatów.
Dźwięk wichrzycielskich sądów (wyrażanych w kłótni) niemal zawsze zatrzymywał się w przestrzeni między nimi. Jak gęsta, zawiesista maź. Nie do sforsowania. Nie do zbicia. Nie było miejsca na przegraną. Pozostawała tylko próba sił i próba racji. Próba dojścia. Wszędzie, tylko nie do sedna problemu.
(Absurd niestabilności, w jakiej tkwili oboje).
Ryk, trzask, bicie… ignorancja. I powtórka.
Huk, tłuk, lament... obcas na deskach, obcas w nim.
Ruch, krzyk, bluzgi... ręka na stole, ręka na jej twarzy.
Tego dnia pragnienie ciszy było silniejsze ode mnie... tego dnia wszystko się zmieniło. W uśpieniu, jak po sowitej uczcie drapieżników, krzyki wreszcie zamarły.
Ściśnięty niewidzialną pętlą przełyk, zaciskający się na niewypowiedzianych jeszcze oszczerstwach. Milczenie zalęgające w odmętach mieszkania, które raziło nienaturalną wręcz pustką i ciężkością. Rozlewało się i niknęło za progiem Abildgaardów, jak w potopie. A potem nie było już nic więcej. Rozejście się ich obojga w poczuciu samotności.
Śniący, którzy nic nie rozumieli.
Rodzice, których nigdy obok nie było.
Dorośli, dla których życie syna niewiele znaczyło.
8 lat od urodzenia
Jako dziecko myślałem, że jak już kiedyś stanę na nogi (a inni ludzie robili to bezwysiłkowo, nie zapowiadało się na to, że ze mną może być inaczej), na stałe przezwyciężę prawo ciążenia. Że wyprostuję się dumny i godny. Miałem nadzieję, że sukces z utrzymania pionowej postawy osiąga się tylko raz – byle skutecznie. W imię tej samej zasady – „byle skutecznie” – nauczyłem się chodzić po świecie inaczej. Raz w mordę od ojca (byle skutecznie), raz mięsem armatnim od rówieśników (byle skutecznie) pokazało mi, że nogi uginają się za każdym razem.
Ze wstydu i z zawodu. Przez brak wsparcia.
Zobaczyłem wtedy, że wysiłek, jaki wkłada się w powtórne starcie z grawitacją, bywa uciążliwy. Upadek zdarzał się przecież niedługo później. „Przestań. Po prostu... odpuść, powiedz, że wygrali... że kłamałeś”, mówili. Ale potrzeba przetrwania była silniejsza. Wola ducha nie pozwalała mi na akceptację świata w barwach porażki. Z rozciętą wargą, sinym licem, czy obitym ciałem – zapierałem się z miesiąca na miesiąc coraz bardziej. Odwrotnie proporcjonalnie do uporu, malało zaufanie względem innych dzieci. W końcu one nie rozumiały... nie wiedziały, jak płynna jest granica anomalii. Jak łatwo ją mi przekroczyć.
Z narastającą w trzewiach frustracją, trudno było wykrzesać z siebie pozytywne emocje – szczególnie, że ze swoimi racjami, nieprzystającymi do aarhuskiej rzeczywistości. obnosiłem się nazbyt głośno i nazbyt hucznie. Nazbyt bezmyślnie. Czasem siłowo. Skazany na samotną walkę, nie widziałem innego rozwiązania.
Ludzie spoglądali na mnie podejrzliwie. Nie lubili mnie, nie chcieli mnie tu. Nie mówiłem zbyt wiele, nie tłumaczyłem – i tak nie chcieli słuchać. Zresztą, sam jeszcze wtedy dużo o sobie nie wiedziałem. Ale przypadkowe podpalenia, zapalniczka w kieszeni, wiecznie obdarta po bójkach twarz... wystarczyły, by nadać łatkę. Nie wystarczały jednak, by dojrzeć prawdę.
Magia uwikłana w dialog śniących, konsekwentnie ujmowana w kategoriach szaleństwa, obwarowana nieświadomością i pierwotnymi instynktami, objawiała się u mnie w najszczerszej, a przy tym najbardziej niebezpiecznej formie. Zawsze pod postacią ognia, niedościgniona, nieokiełznana. Niestabilna. Siła strachu i dziecięcej goryczy zamknięta w gorącym splocie, którego nie kontrolowałem. To mogły być języki ognia, uciekające z kominka podczas kłótni z rodzicami; w złości rzucone na suchą połać trawy iskry, które przy odpowiednim wietrze większą falą roznosiły się po pasie spierzchniętej gleby; ogień paleniska, nagle wzniecony w trakcie obozowiska. Ostatni z przykładów rozniesiony echem w gazecie. To dlatego szeptali między sobą. Niekiedy nawet kwitowali wprost:
„Uważaj, to piroman, zwariował”.
Owszem, popadałem w szaleństwo za każdym razem, gdy dławiło mnie pragnienie życia.
Życia, do którego tak skutecznie mnie zniechęcali.
A potem przyszedł on – opiekun z galdrowskiego urzędu – i nagle wszystko stało się jasne. To, kim jestem. To, kim miałem się stać.
Przeprowadzka do Midgardu nastąpiła niedługo później. Łatwo przekonać do niej kogoś, kogo nie trzymają rodzinne więzi i ludzkie sentymenty.
16 lat od urodzenia
W tamtym czasie myślałem, że jedną z zalet dzieci z rodzin niemagicznych jest swoboda wymyślania samego siebie. Mogłem robić to otwarcie, i tak mnie nie widzieli – niektórzy z nich byli zbyt mali i zaślepieni przez konserwatywne poglądy, by móc w swym midgaardzkim świecie pomieścić jeszcze mnie. Z drugiej strony we mnie wewnętrzna siła rosła za szybko, by móc ją zignorować. Podświadomie szukałem więc drogi do jej odpowiedniego wyeksponowania. Nie od początku mi to wychodziło. Kiedy oni uchodzili za rozważnych i dobrze wychowanych, mnie przypisywano rolę „zabarwieńca”. Byli biali jak łza – idealni potomkowie magicznej linii – ja pochodzeniem od śniących i zbyt mocnym temperamentem wyrównywałem obraz do szarości.
W rzeczywistości, im lepiej poznawałem życie, tym lepiej rozumiałem, że to, co kiedyś nazywałem upragnioną wolnością, miało niewiele z tym wspólnego. Było raczej koniecznością. Bywały momenty, w których dobre chęci dostosowania się do zasad galdrów nie wystarczały. Świat stawał okoniem, nakazując obronę.
To w takich właśnie chwilach do głosu dochodziły pierwotne instynkty.
— Nie wiem... To już któryś raz, gdy nie widząc wyjścia, posuwa się do walki wręcz — mruczał w niezadowoleniu — Powinien, na Odyna, przyhamować.
Zaglądając z cienia przez szczeble poręczy, nigdy nie widziałem jego twarzy. Co nie umniejszało próbom prześledzenia sytuacji. Musiałem wiedzieć.
Co jakiś czas z półpiętra migotała przy tym postać zaprzyjaźnionej urzędniczki. Nerwowo poruszała się między kątami salonu. Stuk-stuk… stuk… obcas uderzał nieregularnie o drewnianą nawierzchnię, a ona niknęła za ramą drzwi z jednej strony, by w parę sekund później pojawić się z drugiej. Mój opiekun stawał w progu dopiero przy wyjściu.
— To nie jego wina. Jeszcze się nauczy, Agnarze (kobieta, nie wiedząc czemu zawsze mnie broniła).
— Mam nadzieję, Lykke... mam nadzieję...
Jego rozczarowanie było najgorsze. Rozumiejąc już większość uczuć, wiedziałem, że doprowadzenie go do satysfakcji bywa łatwe, acz ulotne wobec moich przewinień. To, czego nie byłem w stanie pojąć, to jego niezadowolenia z mojego zwycięstwa oraz moich własnych doznań tuż po. Każdorazowego ukłucia w sercu, gdy z obitą buzią, siedząc w ukryciu na półpiętrze schodów, wysłuchiwałem ich rozmów. Dopiero później ująłem całość w słowo.
P o r a ż k a . Pięści, wplecione w bitkę midgardzkich młodzieńców nie były słuszną drogą do sukcesu.
20 lat od urodzenia
Był czas, w którym wierzyłem (i powinienem wierzyć) tylko jemu. 12 lat przysposobienia w akademii Odali to dostatecznie długa droga, której nie pokonałbym dzięki radom i opiece nade mną. Ale tamten to był czas, w którym dojrzewałem i stojąc po kolana w lodowatych wodach Jeziora Niks zastanawiałem się… czy jeśli nalew systemowych pragnień i urzędniczych oczekiwań się nie ruszy, lub nie ruszę się w nim ja, nie zastygnę w pozie, w której zamarzł lód? I czy lodowiec tak ukutej przez młodość egzystencji – dyktowanej z góry – nie stanie się okową dla dorosłości?
Mora nocy niosła dużo więcej, niż skostnienie członków. W ciemności rodziły się głęboko zakopane w umyśle, młodzieńcze fantazje. Pełen żądz i mściwości miraż buntownika, zasadzony na chęci pozostania przy sile. Szczelny azyl przed nadgorliwą rzeczywistością, która tak uparcie starała się wpisać mnie w jedną tylko ramę, nadać mi jeden tylko kierunek – dla mnie nigdy niewystarczający. Edukacja magiczna bez obrony w pięściach wydawała się drogą tylko dla wybranych, urodzonych pod kloszem klanowego sztandaru. Ja go nie nosiłem.
Świeżo opatrzona wyobraźnią myśl uknuwała wizję życia opartą na fizycznej dominacji, srogim przeszkoleniu łowcy, dalekim od dotychczasowej rutyny, choć bliskim sercu. W dzień zakończenia edukacji nie chciałem więc tkwić w tym dalej, nie mogłem i dusiłem się w tym pustym systemie,
To był ten moment. Mój moment.
– W porządku – odwróciłem się w kierunku rekrutera – Zabijaj lub będziesz martwy.
21 lat od urodzenia
O tej porze dnia niestabilność, jako stały egzekutor kniei, powoli i cyklicznie ściągała z łona przyrody soki żywotności. Nadchodziła noc. Ciemność zasnuwała płaszczem samotnię matecznika, ukrywała prawdę o zaczajonym w cieniu niebezpieczeństwie.
W trwającej bezsenności tkwiła pułapka. Stado wargów czaiło się za rogiem, a wraz z ich wrogą gromadą posępny świst powietrza – inaczej niż zwykle – opuszczał namokłe połacie ściółki w akompaniamencie złowrogiego wycia. Bestie przez moment przystawały w pozie dyżurującego, gotowe rozerwać każdego, kto skłonny był wejść na ich terytoria. Te sprytne stworzenia czuwały tuż za horyzontem, w granicach tego, co nieokiełznane. Tymczasem gęsto ścielony płaszcz zieleni w mięsistej wilgoci zamykał życie leśnego ostępu. Ściany roślinności chyliły się we wszystkich znanych ludziom astrologicznych kierunkach, a niebo – w pozornym uchwycie drzew – jaśniało w piątej fazie kwadry.
W tym wszystkim my – wataha łowców, przecinająca namokłe grunty matecznika. Z każdym wykonanym ruchem ścieżka śladów rozrastała się i naprzemiennie to ujawniała w przestrzeni, to niknęła na szeleszczących liściach, czy zbierającej wilgoć ściółce. Wraz z przetaczającą się przez las grupą łowców, w powietrzu zastygało coś jeszcze – aura skupienia i ostrożności, zawieszona między burymi płaszczami Gleipniru.
Poruszaliśmy się wolno i bez pośpiechu, mając na oku piękną zdobycz w postaci rosłego, osamotnionego warga. Siłą naszej watahy była cierpliwość i opanowanie, więc nawet wtedy, gdy gdzieś z oddali dobiegał nas niepokojący ryk, czy ciężkie łamanie gałęzi, z pozoru nie reagowaliśmy.
Z pozoru.
Było nas pięciu. Ale prawie jak jeden organizm, działający w ukryciu.
— Jesteśmy rodziną — powtarzaliśmy niejednokrotnie, gotowi oddać za siebie życie.
Czyżby?
29 lat od urodzenia
W nocnym zawieszeniu, jak w pajęczej sieci, przyroda zamierała. Dokładnie w dwóch trzecich głębokości boru, poza posuwistym dźwiękiem wędrującej wody, skroplonej obficie na obszernych liściach, nie słychać było wiele więcej. Ziemia, zroszona przez świeżo miniony opad, przyjmowała ostatnie łzy bez zająknięcia. Daleko w gruncie zasysała deszcze, mięknąc pod ich nieuchronnym dotknięciem. Potem nie było już nic. Wrażenie, jakby świat się kończył. A ja, i moje umasowione myśli, kończyły się wraz z nim.
Obiecałeś, powtarzałem sobie w głowie jak mantra. Ale pustka i melancholia, jako wynikowa obecnego stanu zniesławienia, nawoływała do ukrócenia tego, co i tak przepadło. Ze sztyletem przy podbrzuszu wiedziałem dokładnie, co powinienem zrobić. Kodeks Gleipniru jasno określał ramy wydarzenia.
Cała czwórka czekała na mój ruch.
Śmierć była coraz bliżej. Śmierć na mnie czekała.
Na Fenrira, Magnus, prosisz o zbyt wiele...
(Kląłem w myślach, skłonny do pójścia za honorem).
Płótno skóry, skażone śladem wilczych zębów, nie bolało. To, co rozrywało tkanki od powierzchni skóry aż po serce, to bezsilność. Obrzydzenie. Żałobna stagnacja.
W ciszy o długości płytkiego oddechu nasze spojrzenia się skrzyżowały. Widziałem go, widziałem całą czwórkę. Problem w tym, że w wizji przyszłości nie mogłem dostrzec siebie. Nigdy nie będziesz łowcą, nigdy do tego nie wrócisz, myślałem. W przepraszającym geście gotowy do złamania obietnicy danej mu dzień wcześniej, osunąłem głowę w dół, chcąc dokonać aktu samobójstwa. Pchnięcie ostrza miało nastąpić w chwilę później. Trwałoby nie dłużej niż kilka sekund... gdyby nie jego zaklęcie.
— Nieeee! — krzyknąłem w desperacji, zrywając się z miejsca.
Ostrze upadło na ściółkę.
Na Odyna, Magnus... coś Ty zrobił?!
Nie miałem czasu na wahanie.
Zbiegłem, póki zaklęcia ogłuszające trzymały ich w kajdanach paraliżu. Nie mogłem pozwolić, by pomoc Eggena poszła na marne. Z ciężarem zdrajcy niesionym na ramieniu, umknąłem w las.
33 lata od urodzenia
Proces przemiany wyglądał zawsze podobnie. Skażony klątwą wargów, w bolesnej transformacji doszukiwałem się kary za przeżycie. Frustracja pulsująca w żyłach zapalała się nagle i bezdusznie, pielęgnowana przez lśnienie księżyca, wibrowała pod skórą, wprawiając w pierwszy jęk nieprzyjemności. Ostre zęby wychylały się spod dziąseł, jak cichy zwiadowca, by niedługo później, w nieuchronnym trybie, wpuścić bestię. Nie znosiłem tego. Nie radziłem sobie z tym. Opór, stawiany raz za razem, nie pomagał w przemianie. Jednak poczucie winy za pozostanie w świecie (mimo zbrukania krwi wilczym genem), skutecznie gasiło chęć spożywania Księżycowego Wywaru.
Nie należała mi się żadna ulga.
Wiedziałem, że jeśli odpuszczę, wzgardzę sobą ostatecznie.
Dalej było tylko gorzej.
Wściekłość i wilczy szał osuwały się promieniem bólu po całym organizmie, zaczynając od pierwszych zewnętrznych warstw. Rozdzierały tkanki cienkiej ludzkiej powłoki, wydobywając z ciała pierwsze kępy futra. Następnie, co następowało niemal natychmiast, schodziły rwącą falą w dół, docierając do szkieletu, nim jeszcze padałem w niemocy ku glebie. Na kolanach, czasem w otępiałym rozłożeniu na ziemi, zwijałem się z bólu, z psychicznej udręki i z bezsilności wobec dalszej części nocy. Miażdżone w bestialskim ucisku, kości łamały się jedna po drugiej, chrupiąc złowieszczo. Oczy, za ciemiężną zasłoną cierpienia, nie widziały nic poza rozmytym obrysem sylwetek. Następnie traciłem świadomość.
Przeklinałem dzień, w którym oderwany od stada warg, zaatakował. Skala bólu, jakiego doświadczyłem przy jednym tylko nieszczęsnym ugryzieniu, nie umywała się do bolączki w każdej piątej fazie kwadry.
To była tylko chwila, krótkie powalenie mnie przez przeciwnika i gwałtowna utrata tchu, której towarzyszył ciężar łapy zasadzonej na piersi. Pazur przejechał najpierw przez żebro, a później, w krnąbrnym wycofaniu, zahaczył o policzek. Pozostawił po sobie szeroką bliznę tuż pod lewym okiem. Szrama, szczęśliwie omijająca oko, ale przeciągnięta aż po sam łuk brwiowy, odcinała się brutalnym wspomnieniem w plamionym pogardą umyśle. Cienka linia zabliźnionej walki przypominała o porażce. Gdyby nie brak tlenu w płucach, sięgnąłbym za broń. Gdyby nie ten feralny dzień, wciąż byłbym łowcą. Gdyby nie...
Koniec wymówek. Węzeł zerwałem dopiero w trzy dni później.
Trzeba było dać się zabić, wilczy chłopcze.
Teraźniejszość
Brama wiecznej goryczy otwarta.
Wraz z wrogim rozstaniem z Gleipnirem korytarz czasu przybiera bliżej nieokreśloną długość. Dni, zbite w jedną całość, mieszają się ze sobą. Nie liczę godzin, nie sprawdzam dat. Świadomość straty i waga odrzucenia przypomina o bezcelowości egzystencji. Biorę zlecenie za zleceniem, w nadziei na to, że zagrzebany w ryzyku, kiedyś stanę na katafalku. Nie zapłaczą nade mną. Ściągnięty broczącą krwią ku funeralnemu wizerunkowi śmierci, liczę na uwolnienie. Na razie bezskutecznie.
Oddech absurdu wymyka się spomiędzy zmęczonych życiem ust. Im mniej mam do stracenia, z tym większą siłą uderzam w ofiarę. Nieszczęśliwie dla mnie, wciąż wygrywam. Mimo tego próbuję dla odmiany n i e p r z e ż y ć . Biorę pracę brudną, coraz trudniejszą, zezwierzęconą, od małych zbrodni po ciche morderstwa. Z wątpliwych pobudek, utknąłem gdzieś pomiędzy życiem, a wegetacją. Świat wilczych instynktów rani mnie i zgorsza. Budowany na wiecznym głodzie i agresji staje się osnową wyniszczonego życia. Chciałbym wrócić i nie mogę. Gleipnir wciąż chodzi mi po piętach, a ja... uciekam przed nimi świadomie.
Nie chcę zabijać „swoich”. Choć jest jeden wyjątek.
Magnus... spieprzyłeś to. Winien jesteś mi jedno – życie.
Mistrz Gry
Re: Asger Abildgaard Nie 28 Lut - 13:54
Karta zaakceptowana
Gdyby spojrzeć z boku na to, co dotychczas Ci się przytrafiło, Asgerze, mogłoby się wydawać, że z roku na rok Twoje życie staje się coraz bardziej absurdalne w ten najgorszy, pozbawiony elementu zabawy sposób. A Tobie, na przekór wszystkiemu, nie brakuje cierpliwości, by mierzyć się z tym, co uprzędły dla Ciebie nieprzejednane Norny. Pytanie tylko, na jak długo jeszcze Ci jej starczy – jej i sił, by zmierzyć się z podążającymi za Tobą demonami przeszłości?
Życie w kajdanach lunarnego strażnika Twojej niedoli nie jest łatwe. To nieustanna, comiesięczna męczarnia, która pozostawia na Tobie swój ślad na kilka cennych dni. Dlatego, żebyś zawsze pozostawał w pełnej gotowości, bez względu na fazę księżyca, otrzymujesz ode mnie Naszyjnik Fenrira. To złoty łańcuszek o grubych oczkach, który tylko z pozoru wgląda jak zwykła biżuteria. Jedynie Ty wiesz, że na każdym z oczek wygrawerowano runę berkano, dzięki czemu zawsze, kiedy nosisz naszyjnik przed pełnią oraz zakładasz go już po niej, nie odczuwasz typowych dla wargów objawów osłabienia związanych z przemianą i możesz zawsze cieszyć się pełną sprawnością. Ponadto noszenie łańcuszka gwarantuje stały bonus +2 do magii leczniczej.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Życie w kajdanach lunarnego strażnika Twojej niedoli nie jest łatwe. To nieustanna, comiesięczna męczarnia, która pozostawia na Tobie swój ślad na kilka cennych dni. Dlatego, żebyś zawsze pozostawał w pełnej gotowości, bez względu na fazę księżyca, otrzymujesz ode mnie Naszyjnik Fenrira. To złoty łańcuszek o grubych oczkach, który tylko z pozoru wgląda jak zwykła biżuteria. Jedynie Ty wiesz, że na każdym z oczek wygrawerowano runę berkano, dzięki czemu zawsze, kiedy nosisz naszyjnik przed pełnią oraz zakładasz go już po niej, nie odczuwasz typowych dla wargów objawów osłabienia związanych z przemianą i możesz zawsze cieszyć się pełną sprawnością. Ponadto noszenie łańcuszka gwarantuje stały bonus +2 do magii leczniczej.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!