Arnt Ari Bergdahl
Gość
Arnt Ari Bergdahl Nie 27 Gru - 14:08
GośćGość
Gość
Gość
ARNT ARI BERGDAHL
ROZDZIAŁ I.
BÓL.
Ból potrzebuje czasu na to, żeby dojrzeć do wybuchu, tak jak każdy proces fizjologiczny; czasu, godzin czy minut, w których można sobie dokładnie uświadomić przyczynę tego bólu (...) tak, żeby wszystko było gotowe, pogrzebane, zdezynfekowane na ten moment, kiedy ból uzna, że upłynął już czas i objawi się, i staniemy się z powrotem ludźmi.
Był we mnie od zawsze. Niepohamowany i gwałtowny. Fizyczny… duchowy… metafizyczny. Rozsadzający tępym, niekończącym się swym tchnieniem skronie, przenikający czaszkę i zalegający w każdym, najmniejszym ostrym załamaniu kości. Zamazujący obraz rzeczywistości i wciskający w zupełnie jej odległy wymiar. Wspomnienia mieszają się z teraźniejszością, cudze istnienia nakładają się na siebie wzajemnie, przenikają i odchodzą. Stoję z boku, by w niemal tym samym, następującym po sobie jednak momencie stanąć wśród nich. Widzę swoje odbicie niczym w gabinecie pokrzywionych tafli lustra, sam nie wiedząc już zupełnie, którym z odbić ich jestem. Sparaliżowany umysł wypełnia bezwzględnie miażdżący roztrzask zakłóceń, niczym wciąż nielitościwie przestawiany odbiornik radiowych stacji. Tętno nielitościwie przyspiesza. Struna życia pod ciężarem myśli napręża się coraz bardziej, niczym stalowa nić, rozsuwa coraz mocniej, ciągnięta tępo w otchłań. Zamieram. Podtrzymuje się ściany, żeby nie upaść. Za wszelką cenę próbuję oddychać, odciąć gnające wściekłością nerwy, ale zdaje się, że wyrwano mi z ciała wszystkie najważniejsze organy i istnieje już tylko pulsująca szarpana rana w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu mieściło się serce i płuca, pozwalające na życie. W końcu w następujących po sobie głębokich haustach powietrza jest ten, który przywraca mnie do żywych. Instynktownie ratuje się i zapominam. Boję się nawrotu bezdechu i dzięki temu mogę przeżyć. I nagle struna pryska. I nie ma już nic. Pustka. Cisza. Ruchy na powrót stają się opanowane, gardło już nie pluje krwią i rykiem. Wszystko znowu, na pozór, wygląda normalnie. Ale szaleństwo nie odchodzi.
ROZDZIAŁ II.
CHAOS.
Świat nie jest ani okrutny, ani radosny. Jest po prostu chaosem pędzących na oślep cząsteczek, mieszaniną reagujących ze sobą substancji chemicznych.
Obrazy przeszłości przenikają się wzajemnie, nachodzą na siebie zastępując rzeczywistość, wprowadzając chaos, którego nie jestem w stanie kontrolować, nie wiedząc już nawet sam, czy w istocie należą do mnie, czy do kogoś zupełnie innego. Może teraz nawet sam wcale nie jestem już sobą, zastąpiony bliźniaczą personą zrodzonego na chwilę przede mną Iry. Tacy sami, a jednak od siebie różni. Jestem sobą. Jestem nim. Kimś i nikim, jednocześnie każdym naraz. Od małego z zaciekłą premedytacją wykorzystywaliśmy owe perfekcyjne w całej swej mierze podobieństwo na własną korzyść, bo czyż nie powinniśmy wykorzystywać danych nam przez bogów talentów na równi z całą resztą potęgą genów? Chodziło o celowość. Równocześnie więc uczyliśmy się wszelkich matactw i oszustw, które choć traktowane niezbyt przez innych przychylnie, sprawiały niemałą satysfakcję i jeszcze większe rozzuchwalenie. Bratankowie jarla tak potężnego klanu nie mogli być inni, a nasza do niego przynależność była cichym przyzwoleniem na wszystko. Zresztą świat nie jest tylko biały i czarny, jak ci się zdaje. Nie ma dobra i zła, nie istnieją ludzie skrajnie dobrzy, ani przesiąknięci jedynie złem. Ta granica już dawno się zatarła. Akceptujemy wciąż pozory, wcale nie wgłębiając się w prawdę. Poddajemy się temu wszystkiemu biernie, płynąc niczym zdechłe ryby wraz z porywającym je prądem wydarzeń. Rozdwojeni między czernią i bielą, między ciemnością a jasnością, między mrokiem i nadzieją.
“Ari? Całkowicie popieprzony gość, którego z całą pewnością dotknęła niewidzialna ręka Lokiego. Zamknięty i milczący. Zdystansowany. Jak spojrzysz mu w oczy to niemal zobaczysz, jak w jego łbie przesuwają się wszystkie trybiki, choć tego ci po sobie poznać nie da, to wiedz, że wszystko analizuje, by w końcu dojść do wniosku, że ma przed sobą niewartego jego uwagi śmiecia. W jednej chwili patrzy na ciebie, racząc czymś na wzór ponurego, godnego pożałowania uśmiechu, by w drugiej poderżnąć ci gardło. Nie to, żebym był inny. Ha! Ha!. ... Ale jeśli mowa o psychopatycznych mordercach, to ja właśnie tak ich widzę. Zawsze tak było. On myśli, ja działam.”
Jørn Ira Bergdahl
"Ira? Szczerze mówiąc, zawsze go podziwiałem. Cholernie charyzmatyczny, jednocześnie potrafiący wybitnie dostosować się do towarzystwa, nie zatracając w tym w nawet najmniejszym stopniu samego siebie, zawsze pozostając tym pierwszym i najważniejszym, którego będą podziwiać i darzyć szacunkiem. Potrafił oczarować wszystkich, omamić wewnętrznym urokiem, umiejętnie wyselekcjonowanymi kłamstwami i pochlebstwami, sprzedać ci wszystko, a ty naiwnie uwierzyłbyś w każdą z jego historii, jakkolwiek absurdalnie by nie brzmiała. Jednocześnie wzbudzał zaufanie, będąc doskonałym słuchaczem i służąc wsparciem w każdej dogodnej jemu samemu sytuacji. Wcale mnie nie dziwi, że służył jako łowca Gleipniru, z łatwością dzięki swym talentom nawiązując solidne kontakty w świecie podziemia, sam będąc równie jego częścią."
Arnt Ari Bergdahl
ROZDZIAŁ III.
ALIENACJA.
Ludzie tworzą cię i dopełniają, w równym stopniu jak tworzysz się sam, przy każdym jesteś kimś innym, czasem tak radykalnie od siebie różnym. Nigdy nie chcieliśmy być traktowani przez pryzmat tego drugiego, bo ten ma to do siebie, że załamuje światło. Byliśmy od siebie inni, choć byliśmy jednością, wzajemnym dopełnieniem cech i zdolności, których brakło temu drugiemu. Wsparciem, wzajemną ostoją, dwuosobową, niezachwianą kompanią, której nic nie potrafiło złamać i zniszczyć. A jednak… Decyzję o wysłaniu nas do różnych szkół podjęto za nas odwracając do góry nogami dotychczasowe życie, zmuszając do bezwzględnego posłuszeństwa wobec jarla i naszych ojców, czołgania się przed nimi w pokorze i zrozumieniu wszelkiego narzuconego przez klan ładu, gdzie nie było już najmniejszego miejsca na jakąkolwiek niesubordynację, którą dotychczas tak ochoczo, z pełnym rozmachem popełnialiśmy. W żadnym razie nie przyjmowaliśmy nigdy zbyt łatwo tego, co mówili nam inni, toteż za wszelką cenę pragnąłem wówczas utwierdzić się w przekonaniu, że ich decyzja jest słuszną i przeze mnie akceptowalną, jako że nigdy nie przegrywa ten, kto gra samotnie, sam dla siebie, nie bacząc w żadnym stopniu na kogokolwiek innego poza samym sobą. Będąc niezależnym i gotowym całkowicie na wszystko. Hasłami przewodnimi Akademii Odala były ambicja, dziedzictwo i siła, choć te każdy rozumiał na swój własny sposób, to jakoś nigdy w swej wewnętrznej, niewysłowionej arogancji, którą to do mnie przypisywano, nie dawałem wiary we wszelkie owych wartości przejawy u jej studentów. W Instytucie Kenaz było niemal identycznie. Coś w płacie czołowym mózgu sygnalizowało zachowywanie wobec nich zdrowego dystansu, starannie obserwując wszelkie ich nastawienie i kreśląc niewidzialną granicę między sobą, a nimi zdając się zupełnie nie rozumieć ich języka. Jednocześnie z niewysłowioną mądrością wyłapując ze swego cienia wszelkie ich wady, niedoskonałości i szczeliny, które z niezwykłym zacięciem i podłą, surową premedytacją wykorzystywałem na drodze do ich zniszczenia, nakręcając ich niczym mechaniczne zabawki, by w końcu roztrzaskały się o ścianę, czy podkładając niezbite dowody ich “zaślepienia”. W końcu cień jest niczym więcej, jak tylko cieniem. Sam wybór medycznego mojej osoby ukierunkowania, podyktowany był silną potrzebą uwolnienia się od genetycznego dziedzictwa, które sobie wmawiałem obserwując równie silne bólączki mojej matki, choć celem zdając się niemożliwym zdawał się nadzwyczaj mimo wszystko zachęcającym. To, co widzimy łatwo jest leczyć, zasklepić ranę, połączyć w całość to, co zostało naruszone, ale to, co skryte znacznie głębiej, wewnątrz organów zwykle czai się podstępne, złe, a co najważniejsze- triumfujące. Nie mogłem więc pozwolić na to, by wygrało. Starałem się za wszelką cenę przebijając się przez cały ogrom medycznej wiedzy rozgryźć wszelkie zależności postaci ludzkiego układu. Koniec końców zgłębiając je wszystkie, docierając do zlepku nerwowych komórek i budowy samego mózgu. Pojęcie owej wiedzy funkcjonalności wszelkich narządów i ich zależności oznaczało jakoby w tym wszystkim zdolność ciała, umysłu, całego zresztą organizmu do odzyskania stanu względnej mojej równowagi, którą chcąc czy nie i tak wciąż traciłem, próbując podreperować genetyczne spaczenie niesprawdzonymi do końca alchemicznymi miksturami nabywanymi w niekoniecznie legalny sposób i dostarczanymi mi przez Irę. Wybór specjalizacji podjąłem pod wpływem niczego innego, jak narkotycznego impulsu, zafascynowany wizją zgłębienia dotychczas nabytej już wiedzy w wyjątkowo specyficznej praktyce uskutecznianej w pełni na ludzkim, choć martwym zupełnie ciele. Co więcej, owy wybór zdał się absurdalnie wręcz racjonalnym i właściwym wzbudzając i umacniając we mnie jakieś osobliwe i ekscentryczne, nacechowane wynaturzeniem skłonności. Martwe trzewia niosły przy tym wyjątkowo silną energię, która w nieznany , wyraźnie niekonwencjonalny mi sposób wzmacniała czające się we mnie moce a samotność nocy w prosektorium stwarzała nieograniczone pole do ich rozwoju. Tutaj nie musiałem z nikim rozmawiać, unikać czyjegoś towarzystwa czy udawać pozornego zainteresowania. Wielbiłem owe poczucie bycia samotnym, nie będąc przy tym w jakikolwiek sposób osamotnionym.
ROZDZIAŁ IV.
PSYCHOZA.
Nasza świadomość jest niczym tafla szkła w oknie - marną ochroną przed kłębiącą się na zewnątrz mgłą, która tylko czeka, zawsze i niezmiennie by wedrzeć się do środka i pochłonąć, przesuwając i niszcząc przy tym wszelkie granice tego, co rzeczywiste, a nienaturalne i fałszywe. Siekający z zaciemnionego nocą i bezmiarem dusznych oparów mgły nieba deszcz nawiedza mnie w snach, przywołując koszmary. Zlewa potem a skronie wypełnia nieznośny syk a wraz z nim spojrzenie węża, poprzez którego oczy widzę konającego w kałuży deszczu i krwi, sparaliżowanego nieznaną mocą bliźniaczego brata. Leżę znieruchomiały w swoim łóżku, jednocząc z ostatnim jego tchnieniem. Czuję niemal wyżerające się rany w jego ciele, te przenikają wręcz do mego świata zatrzymując w niejasny sposób, ledwie na moment sercowe naczynie. Mój wrzask więźnie w gardle. Oczy spływają krwawymi łzami. Tracę świadomość i w skutek owej emocjonalnej reakcji zatracam na dobre, kiedy silniejsze moce w moim wnętrzu zaczynają obezwładniać. Nad ranem jego martwe ciało zalega na zimnej tafli stołu prosektorium, stając się niczym innym jak mięsem, rany śladami, a samo nazwisko kolejnym numerem, który winien odejść w niepamięć. Czuję niemal, jakby coś we mnie umarło tego dnia, a cała rozpacz więzi i pęta każdy zmysł nie pozwalając w żaden sposób na to, by się otrząsnąć. Cała istota rozpływa się w nicości, zostawiając po sobie jedynie zjawę pamięci. Pojmuję te ostatnie konsekwencje, asymiluję ową nieuchronność do samego rdzenia swej duszy, jednocześnie czuję, jak coś się we mnie zmienia, jak rośnie we mnie inne ja, wypełnia i przejmuje władzę, odbierając światło. Wszystko widzę niczym przez bladą mgłę, wszystko zamienia się w różne odcienie szarości, niczym rozmazujący się rysunek węglem. Ściany szepczą. Przywołują. Później już nie wyglądają bynajmniej jak te, którymi były jeszcze chwilę temu. Obce, a jednocześnie tak dobrze mi znane. Mieszkanie Iry cuchnie mieszaniną alkoholu, palonego tytoniu i rozkładu. Wszędzie stoją rozrzucone, na wpół otwarte kartony, za które przez lata nikt się nie zabrał, czy magiczne księgi przetykane gdzieniegdzie odpadami dnia codziennego. Cuchnąca szklaneczka, oblepiona po wielokrotnym napełnianiu, osuszona do dna butelka brandy. A mimo to nic się nie porusza. Wszystko jest pozbawione czucia i świadomości na równi ze mną samym. Moja bezwładna głowa leży między tym wszystkim, a ciało bez życia spoczywa na przechylonym fotelu, jedna ręka ściska szyjkę butelki w nieustępliwej żądzy posiadania. Bez słowa skargi pogrążam się w żywioł potępienia nie mogąc pracować i na dobrych kilka miesięcy rezygnując z jakiejkolwiek pracy wraz z prostym stwierdzeniem i orzeczeniem nerwowego załamania. Kolejne miesiące pociąga otchłań żałobnej, bezwarunkowej niepamięci i zupełnego oderwania od rzeczywistości. Niemal zaklęty w ciszy własnego umysłu niejednokrotnie wychodząc ku światłu, budząc się z letargu jaźni w mieszkaniu brata zgłębiam własne, nieprzeniknione moce rozczytując tajemne księgi, które w nim znajduję. Zastanawiam się, czy to przez nie właśnie zakończyło się jego życie, a wszelkie domysły i przypuszczenia cisną się same, prowokując do bliższego z nimi kontaktu, który dopiero po odpowiednim ich zgłębieniu przyniósłby prawdę. Badam wyrysowane na ścianach runy, zgłębiam trzymane w tajemnicy zaklęcia i poddaję medytacjom zespolony w tańcu błądzącego jakoby w na wpół iluzorycznych a na wpół prawdziwych snach, węża na mojej skórze. Jedynym sposobem mądrego działania zdaje mi się wówczas rzucenie w wir niepohamowanego biegu na drodze szaleństwa wypływając ku norweskim fiordom i rybackim zatokom, które przyniosłyby mi nie tylko anonimowość ale swoiste bezpieczeństwo dokonującej się we mnie przemiany. Z dala od wciąż mimo wszystko trzymającego mnie w swoich okowach klanu, który zwykł baczyć na moje życie zbytecznie mocno, w strachu, że coś mi odpierdoli, bo koniec końców zawsze prędzej, czy później tak było. Zbita z bali chata gwarantowała samotność, w której niemal czułem jak moje ciało się uwalnia, otrząsa z rzeczywistości wymiaru świata, który opuszczałem. Zakazana magia zwodzi i kusi bezmiarem niesionych możliwości i doznań, zaślepia podnieceniem i ekstazą poczucia bycia wszechmocnym. Z niezrównaną potęgą genów, niezmąconej niczym wszechwładzy i determinacji zgłębiam więc zakazane księgi, starając się za wszelką cenę dorównać swą mocą bogom, na wpół zjednoczony, na wpół oderwany od nich samych. Zaburzenia oddechu zwalam na karb przemęczenia i niszczejącej w trawiącej mnie rozpaczy samotności, owego braku tej ważnej części mnie samego, którą był Ira - sylwetki. Trawiący mnie ból jest wszędzie, przenika przez zgrubiałe żyły wsączając do mego szpiku. On sam jest doznaniem. Cierpienie skutkiem samego bólu. Jeżeli człowiek potrafi znosić ból, potrafi żyć, nie cierpiąc. Jeżeli nauczy się wytrzymywać ból, wytrzyma wszystko. Jeżeli nauczy się go kontrolować, wyrobi w sobie kontrolę nad samym sobą. Krzyk zamienia się w niemy, ledwie słyszalny skrzek, swym brzmieniem nie mogąc w pełni wypełznąć zza ściśniętych w zbyt silnej woli opamiętania warg. W końcu wszystko zdaje się wracać do normy, choć same spojrzenie oczu zdaje się trochę inne, jak gdyby widziało się zbytecznie wiele. Znowu można jeść i przełykać, choć język jak popiół już nie czuje smaku, twarz nawet nie drgnie, tylko kęs za kęsem, rytmiczny ruch szczęk. Ale bynajmniej nie jest się już tym samym.
Mówi się, że gdy bliźnięta zostają rozdzielone, ich dusze wykradają się, by odnaleźć to drugie. Może dlatego tak silnie odczuwam wciąż jego obecność w sobie samym, wiedząc że tam jest i wypuszczając go w pełnej swej woli ku światłu, jak gdyby owy sposób miał przynieść mi poznanie tych, którzy mi go odebrali jako, że byłem w stanie zrobić ku temu zupełnie wszystko. Śmierć za śmierć. Zbrodnia za zbrodnię. W innym wypadku te wspomnienia będą dźgać i pozostawać, zakopując się w kościach, aby zamieniać się w trupy, które będę wciąż wnosić w przyszłość, stale próbując je odkopać i ponosząc porażkę w odrywaniu ich szkieletów z mojego ciała. Musiałem stać się Odynem. Posiąść dar nadprzyrodzonej, zesłanej mi przez niego nieskończonej mądrości, która pozwoliłaby mi poznać myśli innych, przeszukiwać ich wspomnienia i skrywane tajemnice. Obdzierając z kłamstw i fałszu iluzji, którą by mnie raczyli, by się oczyścić. Przyjmuję na siebie Dar Odyna, pozbawiony jakoby kontroli rzeczywistości zawieszając spaczone zakazaną magią ciało na gałęzi otoczony bezkresem morza, mając żywą nadzieję na spływającą we mnie łaskę, wierząc uparcie w bycie przez bogów wybrańcem, którego otoczyliby swoją opieką i pełnymi miłosierdzia dla jego czynów i zamiarów dłońmi, ale to, że wciąż widzę otaczającą mnie rzeczywistość rzuca mnie w wir obłędu i przerażenia jednocześnie. Świadomości tego, iż owe poczucie mojej wyjątkowości w ich oczach nie zostanie przezeń dostrzeżone i nagrodzone, że wszystko, co zrobiłem pójdzie na marne. Że jestem jedynie wątłym w ich oczach człowieczkiem zwisającym w pełnej idiotyzmu nadziei szaleńca na gałęzi drzewa, który w owy sposób zakończy swoje nieżycie. Dopiero przeraźliwy skrzekot kruków dochodzący gdzieś z głębi jaźni wyrywa mnie z tego ducha stanu, jakoby zachęcając nie tylko do znacznie głębszej wiary, ale wniesienia znacznie bardziej dobitnej ofiarności. Przykładam więc koniec noża do oczodołu i ostrym pchnięciem przecinam śluzę, kolistymi szarpnięciami wyłupując oczodół. Robię to sobie, zatopiony w czerni spojrzenia, spływającej krwi i trawiących żywym ogniem węży tańczących pod ścianą żył, tracąc wraz ze swoim wzrokiem zupełny kontakt z rzeczywistością, gdzie zapadająca na zawsze i czarna niczym smoła noc o sercu bijącym na przekór śmierci zdaje się nie mieć końca, przechodząc w następną i kolejną a wszystkie moje kolejne dni stają się coraz bardziej widmowe i senne. Ogarniające mnie szaleństwo zdaje się w końcu jedynym sposobem na ból, odłączając rzeczywistość i niosąc miłosierdzie.
Mistrz Gry
Re: Arnt Ari Bergdahl Wto 5 Sty - 21:08
Karta zaakceptowana
Przyznam ci rację, Ari – wszyscy balansujemy na pograniczu dobra i zła. Mimo tego, odnoszę wrażenie, że ty akurat wybrałeś dla siebie ścieżkę; ścieżkę, z której już nie ma odwrotu. Zaślepiony i zdruzgotany po stracie bliźniaczego brata, popadasz w coraz to większy wir szaleństwa, które, chociaż zakorzenione w tobie od lat, przybiera bardziej niż dotąd spektakularne formy. Nie wiem, co przyniesie fabuła i nie chcę wiedzieć przed czasem – wolę przekonać się, obserwując, co z nią uczynisz sam.
Jako prezent na początek rozgrywki podaruję ci przeklęty nóż, który przykuł twoją uwagę podczas jednej z wędrówek po uliczkach Przesmyku Lokiego. Z biegiem czasu odkryłeś jego właściwość, polegającą na wypełnianiu się cierpieniem, którego doświadczasz przy napadzie choroby. Za każdym razem, gdy odegrasz fabularnie atak bólączki, zyskujesz jeden ładunek, co powinieneś zgłosić w rozwoju postaci. Nóż może maksymalnie pomieścić 3 ładunki naraz. Zadanie obrażeń naładowanym nożem, spowoduje u przeciwnika silny ból, kilkakrotnie większy, niż mogłoby wskazywać samo skaleczenie – będzie przez II tury otrzymywać karę -3 do każdego rzutu kością. Oprócz tego, przedmiot zapewnia ci stały bonus +1 do magii zakazanej.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinieneś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Jako prezent na początek rozgrywki podaruję ci przeklęty nóż, który przykuł twoją uwagę podczas jednej z wędrówek po uliczkach Przesmyku Lokiego. Z biegiem czasu odkryłeś jego właściwość, polegającą na wypełnianiu się cierpieniem, którego doświadczasz przy napadzie choroby. Za każdym razem, gdy odegrasz fabularnie atak bólączki, zyskujesz jeden ładunek, co powinieneś zgłosić w rozwoju postaci. Nóż może maksymalnie pomieścić 3 ładunki naraz. Zadanie obrażeń naładowanym nożem, spowoduje u przeciwnika silny ból, kilkakrotnie większy, niż mogłoby wskazywać samo skaleczenie – będzie przez II tury otrzymywać karę -3 do każdego rzutu kością. Oprócz tego, przedmiot zapewnia ci stały bonus +1 do magii zakazanej.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinieneś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!