Terje Tordenskiold
Gość
Terje Tordenskiold Wto 22 Gru - 21:37
GośćGość
Gość
Gość
Terje „Szarlatan” Tordenskiold
Jej porcelanowa twarz ułożona w miękkości poduch. Ciężkie powieki opadłe niczym potężne wieko skrzyni skrywającej niezliczone skarby — diamenty, rubiny, szmaragdy, może nawet perły, jednak wszystkie bezwartościowe w obliczu straty, jakiej doznali. Obserwował majestatyczne, poczerniałe żałobnym żalem oraz zroszone słonym szlochem hafty okraszone grubą, srebrzystą nicią zarysowującą kontury. Dziwne, iż właśnie poduszkom poświęcił chwilę. Był bystrym dzieckiem, wiedział co takiego się wydarzyło.
Śmierć przychodziła po każdego, ojciec mu tak powiedział, nawet nań nie spoglądając.
Tonem zimnym, wyzutym ze wszelakich emocji, niczym nieczuły posąg wykuwany w chłodnych marmurach przybliżył go do przykrej, gorzkiej prawdy i chociaż ból przyszedł nieoczekiwany, nie uronił ani jednej łzy. Nie mógł. Nie powinien. Nie został tego nauczony. Surowość ojcowskiego oblicza zabraniała jakichkolwiek słabości na atłasowym nazwisku; musiał być taki, jakim go widział i tak wspomnienie matki zacierało się wraz z upływem czasu. Wreszcie echo nie powracało, umilkły wszystkie jęki, szepty, wrzaski ni to ludzkie, ni zwierzęce, stojące jakby na granicy i nim się zorientował minęły tygodnie, miesiące, wreszcie lata.
Jakby przeciekające przez palce.
Jednak nienawiść rosła — dziecięca niechęć sięgnęła niebotycznych rozmiarów, potwornymi mackami zdusiła wszelkie pokłady niewinności, którą odebrano mu błyskawicznie; rozrastał się buntowniczy zew pobrzmiewający pośród myśli, zaciekłość wściekle drapała pazurami, nienawiść wypierała uległość, jakiej każdy oczekiwał. Jakiej oczekiwał ojciec, a tego syn nie potrafił mu dać.
Nigdy.
Okrutny śmiech przetoczył się pomieszczeniem. Wbijał się we wszystkie myśli niczym igła wściekle pchnięta pod paznokcie. Wszystko w nim było wstrętne, od tytułu pierworodnego syna, przyszłego dziedzica, po wypowiadane głośno myśli, obelgi czy ironie kąsające jak rozwścieczone węże.
Erling Tordenskiold.
Diabelskie nasienie.
Ojcowski pomiot.
Znienawidzona atrapa Karstena.
Właśnie tak myślał o bracie, którym nigdy nie chciał się stać, dlatego na przekór gróźb wypluwanych językiem ojca zdecydował sam — wybrał Kruczą Straż; mimo furii jarzącej się pod taflą chłodnych, jadeitowych tęczówek mężczyzny, którego krew biegła jego żyłami, odważył się postawić. I wygrał.
Przeklęty pierwszy raz.
I co ważniejsze, nieostatni.
Ból rozsadzał czaszkę.
Młodzieńczy, butny, przesadnie ambitny umysł skrywany w ciasnych czterech ścianach; nauki przychodziły powoli, pierwsze tygodnie były najtrudniejsze, poszukiwały głęboko nieludzkiej wytrwałości, jakiej nie uczyły ani księgi, ani ustne podania, ani zawzięte twarze najznamienitszych nauczycieli. Wersety Pradawnych Mądrości jarzyły się złowrogo pod ciężarem jego spojrzenia, ilekroć zdrętwiałymi, zdjętymi nieludzkim bólem wargami recytował niemalże bezgłośnie kolejne słowa. Raz po raz. Dzień po dniu. Tydzień po tygodniu. Miesiąc po miesiącu. Wreszcie przestał liczyć, już tylko szeptał.
Obiecał sobie posiąść Dar.
Obiecał to sobie oraz Kruczym Skrzydłom, które pewnego dnia pragnął przywdziać.
Wiedział, jak cenny był, dlatego nachodziły go wątpliwości, czy w istocie dostąpi zaszczytu samego Odyna, czy godzien był otrzymania jego łaski, niespotykanego przywileju, który pozwalał sięgać w głąb ludzkich myśli, wspomnień; pozwalał przenikać do samej głębi. Sam nie potrafił zliczyć bezsennych nocy wypełnionych pytaniami, tak wiele ich sobie zadawał, mimo okrutnej świadomości, iż odpowiedzi uzyska dopiero — bądź i nie — kiedy bezpowrotnie utraci własne oko, o ile sięgnie go łaskawość niepojętych bytów. Wielokrotnie skomlał niczym szczeniak o przetrąconym grzbiecie, świadomy na tyle, by dostrzegać daleką odległość dzielącą od upragnionego celu; jeszcze częściej podnosił się niezrażony niepowodzeniami i brnął dalej. Pragnąc tego wszystkiego, czego każdy zazdrośnie strzegł.
Myśli.
Wspomnień.
Niewypowiedzianych słów.
Pradawne Mądrości rozbłysły w mroku.
Miesiące mijały.
Mijały lata.
Usta szeptały coraz pewniej, coraz zachłanniej.
Sznur był gruby. Trwały. Wytrzymały.
Wreszcie żywe ustąpiło martwemu.
Eir tego wieczoru lśniła.
Skrzyła w ciemności smutku.
Pod atłasowym płaszczem przykrości obowiązku.
Była dumna we wszystkim, co nosiła — gniew przyozdabiał jej duszę, szaleństwo uwypuklone niechcianym małżeństwem zatańczyło we wspaniale wyniosłym spojrzeniu, na granicy uśmiechu dostrzegał charakterystyczną dla spektakularnych uroczystości kpinę, jaką i sam zakładał; przyozdabiał się nią nieustannie, ilekroć zachłanne spojrzenia kąsały przyszłego dziedzica rodu. Człowieka, którym miał się stać, mimo iż żadną cząstką siebie tego nie pragnął. Człowieka, którego zmuszeni byli we trójkę stworzyć jedną niechlubną decyzją; zimnokrwistym morderstwem popełnionym bez zawahania lata wcześniej, jednak wystarczająco niedaleko, by wspomnienia wracały, przypominały o sobie, wywoływały spomiędzy gęstych, sennych koszmarów prawdziwe obrazy deszczowej nocy.
Dokładnie tak, jak czyniły wtenczas w głowie jego brata.
— Przestań to rozpamiętywać — rzucił oschle, wspierając łokcie o stolik.
— A ty przestań włazić mi do głowy — syknął w odpowiedzi.
— Taką mam pracę — muszę was chronić przed światem oraz wszystkimi niebezpieczeństwami, a poza tym jestem znudzony.
— To wesele naszej siostry.
— I obydwoje znamy jej wymuszony uśmiech, którym właśnie wszystkich pozdrawia. Wesela mnie nudzą, ten blichtr mnie nudzi oraz towarzystwo kłamliwych arystokratów, których myśli są równie nieczyste, co skryte.
— Musisz?
— Psuć humor? Burzyć radosny nastrój? — sarkazm zatańczył na końcu języka. Przytknął kieliszek wypełniony drogim alkoholem do ust, pochłaniając szampan jednym łykiem. — Przynajmniej wiemy, że nowa rodzina nie jest skąpa.
— Powiem coś, czego nie zamierzasz usłyszeć, ale… — Odczytał jego myśl, nim sformułował ją językiem, stąd skrzywił się nieznacznie. — Będziesz idealnym jarlem, prawdziwy Tordenskiold. Pogardzający wszystkim i każdym, jednak masz coś z ojca.
— Nawet nie próbuj, braciszku.
— Psuć humoru? Burzyć radosnego nastroju? — Roześmiał się ironicznie.
— Nie pij zbyt wiele. — Szare spojrzenie pociemniało, chowając głęboko w sobie bezgłośny rozkaz. Taki, którego nikt nie śmiał zlekceważyć. — Jeszcze zaczniesz bredzić; gadanie od rzeczy zawsze ci wychodziło.
Nie musiał na niego spoglądać, by wiedzieć, jak nieznacznie skinął głową. Byli braćmi, owszem, ale i kimś znacznie więcej — byli rodziną, której dłonie plamiła ta sama krew. Rodziną, którą on, Terje Tordenskiold, pewnego dnia będzie musiał chronić za wszelką cenę przed wszystkim, szczególnie przed samymi sobą. Przed błędami, jakie popełnili oraz tymi, które dopiero popełnią.
Midgard zasypiał za oknem.
Ogień, jaki niedawno zalewał ciepłem wydobywającym się z kominka przygaszone ciemnością pomieszczenie, zatracał własne płomienie; bezgłośnie konał, poddawał się chłodnym ramionom nadciągającej nocy; umierał, jak umierać potrafiło jedynie gorące światło, trzaskające drewno, woń palonego świerku.
Wreszcie podpalone żalem wspomnienie. Fotografia wetknięta pomiędzy zatęchłe stronice księgi, do której spojrzeć nie potrafił — nie przez ostatnie miesiące. Głębokie rany wciąż pozostały niezagojonym wąwozem krwawych szlaków.
Whisky przyjemnie wypełniło pustą przestrzeń, jaką pozostawiła. Bezdenną otchłań, w której utonął wraz z pierwszym spojrzeniem, pierwszym słowem, pierwszym gestem, pierwszym pocałunkiem; niosła wojna, gdziekolwiek się pojawiła. Dreszcz przeszywający skórę wraz z delikatnym dotykiem jej smukłych palców. Niepewność wpełzająca nieśmiało między dzielącą ich przestrzeń, pomniejszają przy każdym kroku. Gwałtowne bicie młodzieńczego serca kołatającego w klatce piersiowej, tłukącego o żebra niczym rozwścieczony pies próbujący zerwać ze smyczy. Niekontrolowane pragnienie, jakie wypełniło jego spojrzenie nabierało intensywności, ilekroć tylko zasnuwał tęczówki płachtą powiek; wystarczyło przymknąć oczy, by ujrzeć ją ponownie. Taką jak wtedy — dzień, w którym zniknęła.
Pamiętał doskonale rozdarcie, które dostrzegł.
Widział wielokrotnie wcześniej, ilekroć rozpamiętywała przeszłość, grzebała kolejne tajemnice, uciekała przed własną rozpaczą, jednocześnie zachowując dla siebie każdą prawdą oraz kłamstwo, jakimi wybrukowane było jej życie. Kimkolwiek była i gdziekolwiek zmierzała, on nie potrafił zrezygnować, dlatego pozwalał odchodzić i wracać.
Dzień po dniu.
Tydzień po tygodniu.
Miesiąc po miesiącu.
Czas niespodziewanie przestał podlegać jakimkolwiek definicjom. Wreszcie to zauważył.
Pergamin jedwabnej skóry pozostawiał przyjemną miękkość pod opuszkami palców, którymi wytyczał nowy, nieprzebyty szlak ciągnący się wzdłuż krzywizny pleców, kreśląc nieprzetłumaczalne słowa tuż na granicy jawy oraz snu; tonąc w Niej, gubiąc się, ponownie odnajdując.
Pachniała wolnością, jakiej mu brakowało.
Kradła papierosy, których nigdy nie wypalał.
Obdarowywała pocałunkami, których było zawsze za mało.
Otoczona korowodem przewinień, nieustannie uciekająca w cień; ciemność maskuje wszelkie mankamenty, pozbawia Ją twarzy, okrada ze wszelkich grzechów oraz zdziera imiona, jakie nosi przez wszystkie te lata; każdego dnia będąc kimś innym. Awanturnicą. Handlarzem. Wieszczką. Lichwiarką. Tancerką. Uciekinierką. I nawet jemu nie zdradzała, dokąd tym razem zmierza. Nigdy nie wiedział, kiedy szepcząc To już ostatni raz to rzeczywiście był ostatni raz. Nie wiedział też, czy bardziej kochał, czy pragnął kochać
Może ani jedno, ani drugie. Gubi się. Cofa o jeden krok. Później robi trzy do przodu.
Wreszcie zauważył tę bolesną wyrwę we własnym sercu — pustkę, jakiej nikt wcześniej nie pozostawił. Bezdenna otchłań ziejąca gęstym, duszącym mrokiem wdzierającym się przez nozdrza do barykady myśli.
Zniknęła.
Zabrakło Jej.
We wspomnieniach, jakie są wcześniej i jakie przyjdą później.
Zaciągnął się papierosem, spuścił wzrok.
— Deszczowy i pochmurny — wymamrotał pod nosem. — Dokładnie, jak Midgard.
Objął chłodnym spojrzeniem wymarłe uliczki miasta pogrążonego w nerwowym napięciu. Wskazówki zegara leniwie sunęły przed siebie, odzierając mężczyznę z resztek cierpliwości; Szarlatan uśmiechnął się złowrogo, niedopałek papierosa bezgłośnie konał zduszony brutalnym wgnieceniem w szarą fakturę brukowanego chodnika. Obserwował z dystansu, jak wynędzniała dzielnica tonęła w oparach ciemności.
Malowany szyld Śpiącej Wiwerny zamigotał w oddali.
A może dostrzegł go bardziej oczami wyobraźni.
Zatęsknił — kolejny raz — za utraconym miejscem będącym niegdysiejszym spoiwem z młodością. Z rodzeństwem. Z szaleństwem raz lżejszych, raz cięższych skandali wynoszących nazwisko Tordenskiold ponad wyżyny pozostałych klanów. Potrząsnął głową dla odegnania wspomnień, nie mógł wyjść ze swojej roli, zbyt długo czekał na tę chwilę.
— Podobno potrzebujesz pomocy? — wypluł pytanie w eter.
— Muszę kogoś odszukać — wyszeptał.
— Kogo? — słowo zawisło pomiędzy nimi.
Szarość spojrzenia obrysowała męską twarz skrywanym cieniem kapelusza.
Nie masz pojęcia, komu zaufałeś, usłyszał własne myśli.
Oficer wywiadu o jego twarzy i jego oczach oraz skrajnie różnej historii — był Szarlatanem, człowiekiem pozbawionych imienia, misternym handlarzem dusz jak głosiły opowieści wszystkich tych, których oszukał, wykorzystał czy wreszcie pozbawił życia; był cieniem skradającym się pośród niewypowiedzianych słów, wykradzionych tajemnic, zasłyszanych opowieści plecionych zarówno prawdą, jak i kłamstwami. Szarlatan, usłyszał pośród myśli, przydomek wybrany spośród tysięcy innych. Był znakiem rozpoznawczym; cholernym piętnem wypalonym na skórze oficera, tajniaka, jak przyjęło się o nich mówić. O ludziach, którzy wpełzali między najbardziej gówniane sytuacje oraz najbardziej gówniane charaktery, skąd wszyscy inni spierdalali w podskokach, nie oglądając się za siebie ani razu.
Właśnie tam był on. Terje Tordenskiold.
Namaszczony przez Kruczą Straż.
Przeklęty przez bogów oraz własnego ojca.
Kruk, którego skrzydła nieustannie pożerał ogień, gdziekolwiek nie był i kogokolwiek nie tropił. Zahartowany przez życie oraz ludzi. Znienawidzony przez wszystkich, których zmuszony był oszukać — zapamiętaj moje imię, skurwielu, zwą mnie Szarlatanem, mówił każdemu, nim rozmywał się we mgle niczym akwarele. Rozpływał niczym dym wspomnianego papierosa. Znikał pośród mroków jak cień.
I ponownie się pojawiał, ilekroć usłyszał rozkaz.
Raz jeszcze objął spojrzeniem mężczyznę, spotykając spojrzeniem w połowie drogi. Martwe oko irracjonalnie rozbłysło życiem, kiedy sięgnął głębokich myśli. Cień uśmiechu rozlał się na wargach.
— Kogoś — odpowiedział. Ślad porozumiewawczego uśmiechu przemknął mężczyźnie przez twarz. — I niech tak zostanie.
— Wedle życzenia.
Inge pozostawiła pustkę.
Jak na ironię właśnie Ona — ta, która smakowała paskudnym obowiązkiem, jednocześnie okazała się być luksusem, deficytowym towarem niosącym zarówno ciekawe spojrzenie świata, jak i szczerość wypowiadanych słów, czym zaskarbiła sobie sympatię ze strony przyszłego męża. Ilekroć napotykał jej sylwetkę spojrzeniem dostrzegał coś głębszego, jakby refleksy własnego siebie odbijane drugą osobą; chłonął ją każdym milimetrem własnego ciała ani razu nie widząc w tym niczego pożądliwego, bowiem jeśli cokolwiek go pociągało to bunt, jaki dumnie dzierżyła, mądrość otulająca młodziutki wówczas umysł, dźwięczność głosu wypowiadająca kolejne słowa podszyte intrygującą pewnością siebie. Taką ją zapamiętał i taką miał nosić we wspomnieniach.
Wraz z pustką.
Taką, której nic ani nikt — ku jego własnemu zaskoczeniu — nie zdołał wypełnić. Jakby jakaś cząstka przegniłego wnętrza Terje bezpowrotnie do niej należała; nie odnalazł pocieszenia ani w nowych obowiązkach, ani wystawnych przyjęciach wydawanych pod imieniem ojca, ani w przelotnych znajomościach kończących się szybciej niż zdążyły się zacząć, ani w tych głębszych relacjach, tych znaczących (czego i tak nigdy głośno nie przyznał). Właśnie takich, jak ja, która zalegała mu w piersiach, zasnęła z głową na jego kolanach, okryta atłasową kurtyną pozornego bezpieczeństwa; ułudą, owszem, jednak kłamstwa smakowały tak dobrze, były słodkie oraz rozkoszne dopóki pozostawały kłamstwami, gdzieś za granicą zamkniętych drzwi.
Dłonią pogładził jedwabie jasnych włosów, zanurzając się w miękkości długich, delikatnych pasm drażniących opuszki palców własną eterycznością, śmiertelnością zaledwie ciała, bowiem uczucia zdawały się nieśmiertelne. Żyjące ponad powinnościami, sztywnymi konwenansami, jednak nawet on — a może szczególnie on — wiedział oraz rozumiał błędy, jakich się dopuścili. Rozumiał również cenę, którą pewnego dnia zmuszeni będą zapłacić; przynajmniej on, którego intensywnie wściekłe spojrzenie sięgnęło stosu korespondencji kryjącej jeszcze jeden sekret. Kolejną tajemnicę, jakie zdawały się tkać Kruczą egzystencję grubą, zawiłą, niedającą się przerwać nicią. Gdzieś tam, pod stertą papierów oraz pergaminów, bezgłośnie wrzeszczały demony przeszłości. Tajemnice, od których nigdy nie zdołałby uciec.
Zemsta zabarwiona szkarłatem.
Karykaturalne słowa, jakimi obleczona została osobista vendetta. Odbierzemy Ci wszystko, jak Ty odebrałeś nam, krwawiło żywym ogniem oraz gęstymi, wdowimi łzami, jak nawykł myśleć o dniu, któremu zawdzięczał własne, niewielkie zwycięstwo. Brawurowe, poniekąd. Niedojrzale ryzykowne, wciąż kosztujące kogoś życiem, kiedy jemu wręczano olimpijki laur oraz dopuszczono do niewielkiego grona Wysłanników Forsetiego, gdzie zawsze pragnął się znaleźć.
Za wszelką cenę.
Wystarczyło przymknąć powieki, by cofnąć się oczami wyobraźni do chłodnego, grudniowego wieczoru. Jego informatorzy nigdy się nie mylili, nie pozwalał im się mylić, wyplenił ich kłamstwa oraz zastąpił strachem przed samym sobą — wówczas, w mrocznych czasach istnienia Szarlatana, nikomu nie było do śmiechu, kiedy rosła sylwetka o szarych, metalicznych tęczówkach zastępowała drogę. Każdy wiedział, by się bać, by mówić prawdę, by wydawać własnych przyjaciół, dopóki niedający się pojmać ani zdefiniować cień krążył dyskretnie, zarazem niebezpiecznie po zaułkach, pukał do drzwi bądź wchodził do mieszkań wraz z nimi. Nienauczony delikatności, bowiem nikt jemu jej nie okazywał. Nie po tej brudnej, ciemnej, mrocznej stronie świata.
Pamiętał, jak oficerowie o ponurych spojrzeniach słuchali każdego jego słowa, jak chłonęli wszystkie wiadomości, których zdołał się dowiedzieć, jak wreszcie skończył mówić i zapadła długa, ciężka cisza. Spowijające ich milczenie przerywało jedynie głuche walenie deszczu o przezroczyste tafle okiennic, po drugiej stronie czekało ich znane i nieznane. Wiedział, w których budynkach ukrywały się szczury, wystarczyło je tylko wykurzyć oraz pochwycić, przynajmniej tych, co pozwoliliby się pochwycić; złość zadygotała we wspomnieniach. Nigdy nie zdołałby zapomnieć widoku okaleczonych ciał należących do ofiar tych, których tak uparcie tropił, wietrzył za nimi niczym myśliwski ogar dopóki nie natrafił na pierwsze, długo wyczekiwane po tygodniach zastoju ślady i niemalże zatańczył ze szczęścia, kiedy usłyszał świeży głos.
Mordercy. Potwory. Wyjałowione ze wszelakich uczuć bestie handlujące tym, co nigdy do nich nie należało — żywotami drugich istot; dzieci, kobiet, wreszcie mężczyzn. Lista wszystkich potworności, jakich się dopuszczali zdawała się pozbawiona końca, kiedy on pamiętał imię oraz nazwisko, a na pewno twarz, każdej ofiary odartej z godności życia. I nigdy nie czuł większej satysfakcji niż w chwili, kiedy sam stał się katem.
Ten jeden raz.
Pamięta harmider oraz zamęt, jaki zapanował dookoła, kiedy oficerowie zderzyli się ze ścianą oporu. Woń łatwopalnych materiałów niosąca się dookoła, docierająca do nozdrzy, wżerająca się pod skórę, pomiędzy klarowne myśli. Odgłosy wypowiadanych zaklęć zmieszane z najróżniejszymi przekleństwami, gwałtowność własnych decyzji i pewność każdego kolejnego kroku; to było jego zwycięstwo, wiedział to w momencie, kiedy przed dwoma laty powierzono mu operację, kiedy wyznaczono go do dokonania niemożliwego. I dokonał tego.
Wytropił. Zaszczuł. Wyłapał.
Bądź zabił — w samoobronie, jak tłumaczył własnemu sumieniu.
Wymierzając sprawiedliwość.
Jednak to nie awanse, nie pochwały, nawet nie obszerny artykuł poświęcony Kruczej Straży, a paskudne blizny, dziś nieco wyblakłe, o poszarpanych krawędziach były żywym wspomnieniem tych odległych chwil. Wystarczyło obrysować je wzrokiem, by posmakować goryczy oraz bólu przeszywającego ciało tak gwałtownie, iż niemal wtedy upadł; obserwując samego siebie przez pryzmat lat, zdawało mu się, iż podtrzymała go jedynie siła własnej woli. Nieugiętość, jaką zrodził w sobie będąc jeszcze dzieckiem.
Ta sama, która nie pozwoliła upaść nigdy wcześniej ani nigdy później.
Gwałtownie uchylił powieki.
Natłok wspomnień przygasł, oddalił się, rozmył. Wreszcie ucichł.
Spojrzeniem wpół żywym, wpół martwym powrócił do filigranowej sylwetki pogrążonej w błogim śnie na własnych kolanach, ciepłym kocem okrył delikatne ciało siostry, obserwując ją z troską wymalowaną na twarzy oraz głębią, jaką obdarzał nielicznych. Palcami raz jeszcze pogładził subtelnie jedwabie jasnych włosów, jakby usiłował naprostować jej krzywe sny, będąc właśnie tym, czego tak usilnie potrzebowała.
I czego on sam potrzebował.
Dopóki nie wróci tam, gdzie go potrzebowali — do oddziału, dla którego poświęcił wszystko i wszystkich; i dla którego wiele jeszcze będzie zmuszony poświęcić.
Do tego czasu mógł jedynie delektować się ulotnością wszystkiego, co śmiertelne. Wszystkiego, co jeszcze (przez krótką chwilę) posiadał.
— Musisz się ożenić — głos ojca wdarł się pod kopułę myśli.
— Zamierzasz dalej trwać przy swoim? — gardłowy warkot wyznaczał pewną granicę. — Twoje musisz stoi obok absolutu, wiem, chociaż ze ślubem nie jest mi po drodze, o czym z kolei wiesz ty.
Wypomniał (nie)chlubne narzeczeństwo, jakie wyryło się w pamięci ojca bolesną bruzdę. Potraktował je jako obrazę, własną przegraną potyczkę ze swoim znienawidzonym synem, którego nijak kontrolował. Zbyt późno dotarło doń, iż tracił panowanie nad wszystkimi swoimi dziećmi — poniekąd przegrywał osobistą wojnę. Terje o tym wiedział, dlatego wymykał się tak długo spod ostrych, krytycznych spojrzeń oraz kpiących uśmiechów, na które odpowiadał bardziej jadowitymi uwagami. Niebezpiecznie balansujące na granicy wydziedziczenia, jednak wciąż (co Karsten rozumiał) najstarszy syn był jedynym bezpiecznym, a zarazem rozsądnym rozwiązaniem; wyjściem ze swoistego impasu, w którym rodzina utknęła od chwili śmierci pierworodnego, namaszczonego na to miejsce skurwiela Erlinga.
— Obiecałem ci, że więcej nie poruszę tematu Kruczej Straży. Nie zapominaj, iż ty również złożyłeś tamtego dnia obietnicę; utrata Inge niczego nie zmienia, obydwoje zawarliśmy umowę, Terje.
— Synu nigdy nie przejdzie ci przez gardło, prawda?
— Nie czas na uszczypliwość, do cholery! Myślę o rodzinie, o naszym dziedzictwie, o wszystkim na co pracowaliśmy przez te przeklęte lata, kiedy ty wraz z rodzeństwem nie zrobiliście nic, by mnie wesprzeć!
— Nie jestem twoją marionetką ani żadnym pierdolonym kontraktem, jeśli tak o mnie myślisz! — Grafitowe tęczówki pociemniały. Regały ksiąg drgnęły niebezpiecznie, kiedy wyszeptane pod nosem zaklęcie dało upust złości; Hrinda było ostrzeżeniem. — Niczym nie zasłużyłeś na mój szacunek, więc go nie oczekuj ani nie waż się, kurwa, mówić, co mam robić.
— Terje — głos był niemal błagalny. — Synu…
Przyspieszony oddech zaczynał się uspokajać. Zaciśnięte w pięści dłonie czuły ból paznokci wbijających się coraz głębiej w skórę, jednak przywołał samego siebie do porządku; nie mógł pozwolić się sprowokować. Nie Jemu.
— Zastanów się tylko, jesteś moim dziedzicem i prędzej czy później to wszystko będzie twoje. Będzie do ciebie należeć, nawet jeśli teraz tego nie chcesz, nawet jeśli tym pogardzasz. Kogo, twoim przeklętym zdaniem mam mianować następcą? Kogo?!
Zaległo między nimi przydługie milczenie.
Poczuł ciężar rzeczywistości.
Krucze skrzydła nie pozwoliły wzlecieć.
Dziedzictwo ciągnęło niebezpiecznie w dół.
Gwałtownie uderzył pięścią w stół, objąwszy wzrokiem wnętrze ojcowskiego gabinetu.
— Czego ode mnie oczekujesz?
— Byś trzymał w ryzach swoje rodzeństwo i nie pozwalał im na więcej szkód niżeli pożytku. Na początek powinno wystarczyć, zresztą, jesteś poważany.
— Poważany? Niby jak?
— Nie wierzę, że to mówię, ale Krucza Straż ci się przysłużyła. To wzbudza pozytywne słowa na salonach, jeśli mogę tak to ująć.
— A co później?
— Znajdziesz żonę, prędzej czy później musiało do tego dojść. Dopóki żyję niczym więcej nie musisz się przejmować.
— Więc obyś żył jak najdłuższej, ojcze.
Wypluł ostatnie słowo niemal z odrazą, jednak cień fałszywego uśmiechu wpełznął na usta. Przynajmniej resztki pozorów zachował.
I obyś, ojcze, pewnego dnia zdychał w męczarniach.
Niebo pociemniało.
Chłodne powietrze wypełniło płuca.
Morska sól osiadła na spierzchniętych wargach.
Włosy nasiąkły wonią siarki — pogorzelisko, jakie pozostało, nasyciło jego spojrzenie przeróżnymi odcieniami szarości, a popioły szarpnięte wiatrem zatańczyły żywiołowo we wszystkie kierunki ówczesnego świata, zasypując czubek nieskazitelnie czarnego buta. To zachowywanie pozorów było majstersztykiem i niczym wykuty w marmurowym kamieniu posąg obserwował beznamiętnie pośmiertny krajobraz.
Żadnego uśmiechu.
Ani jednego zawahania.
Głęboka pewność siebie, którą każdy odnajdywał pod śmiertelną powłoką męskiego ciała, emanowała intensywnie przy najdrobniejszym geście, w najcichszym kroku, najpłytszym oddechu czy najkrótszym słowie, jakie zostało wypowiedziane; nieprzeniknione tęczówki barwione słońcem oraz cieniem przeplatały ekstrawaganckie szarości.
Grafit. Srebro. Antracyt.
Jego oko żywe, drugie — dożywotnio — martwe.
Poświęcone, jak wiele więcej przed i jeszcze więcej po.
Wspomnienia zafalowały niespokojnie pod nieskazitelną taflą. Obrazy przeszłości gwałtownie przecinające teraźniejszość, wdzierające się pomiędzy doskonale znane kontury codzienności, której harmonia zadrżała przy samych fundamentach, niespodziewanie rzuciły się ku niemu szturmem, jednak odparcie ataku nastąpiło szybko, brutalnie, bez zająknięcia. Jednym cięciem pozbawił potwory głów, przechadzając się pośród spopielonych szczątków czegoś, co wcześniej — przynajmniej o kilka godzin — mogło uchodzić za schronienie.
Niekoniecznie dom, bardziej przystań, swoistą ostoję.
Twierdzę wybudowaną pośrodku wątpliwości, strachu oraz ciemności zakradającej się bezszelestnie do śmiertelnych serc; zarówno tych magicznych, jak i ludzkich. Pozostały marne ochłapy niedające się przyporządkować ku reszcie układanki, której rozrzucone elementy obserwował ostatnimi tygodniami; zresztą nie tylko on, nie był jedyny.
Wiedział.
Czuł.
Kruk rozumiał oraz dostrzegał, czego nie zauważali inni.
Minęły prawie cztery lata — oficer wywiadu przemianowany w Wysłannika Forsetiego.
Awansowany za dokonania, za poświęcenia wszystkiego i każdego, za żarzącą nienawiść własnego ojca, za niechlubne przewinienia, za pogrzebane głęboko w sobie przewinienia. Za tysiące gestów, słów, kłamstw.
Za wszystko.
Za każdego.
Wreszcie jego spojrzenie pociemniało, zachłannie pożerając wszystko na swej drodze, a dotąd zaciśnięte, spowite milczeniem usta wypuszczają obłoczek pary lekkiego wydechu, niosąc zapowiedź pierwszych słów.
— Wezwij koronera.
Ciemność zasnuwa wzrok.
Płoną krucze skrzydła.
Zwierzęcy skowyt rozprasza milczenie.
Wszystko splata się ze sobą w jedno — przeszłość przenikająca teraźniejszość wdziera się nieproszona pomiędzy wymuszone uśmiechy, zalega na dnie nieprzeniknionego spojrzenia mieniącego się szarościami, wypala bolesne wręcz znamię na każdym, kogo niespodziewanie dotknie kościstymi palcami; chłopiec, którym niegdyś był, został bezpowrotnie stracony. Strącony gdzieś ku bezdennym otchłaniom własnych myśli, czynów oraz złowieszczych pragnień, jakich ludzkiej naturze wszak nie brakuje. Zagubiony pomiędzy szpetnym dzieciństwem a paskudną młodością, niczym włóczęga domagający się od świata tylko jednego. Miłości.
Skrawka tego, czego nie posmakował.
Kąciki ust unoszą się nieznacznie ku górze, mroczne cienie wpełzają pomiędzy uniesione kieliszki, młody mężczyzna wymienia niezachwiane uprzejmości, zaś widmo minionych dekad pozostaje głęboko ukryte; jego uśmiechy skrzętnie chowają nieproszone fantasmagorie, jak zaczął o nich wszystkich myśleć, pierwsze pocałunki, pospieszenie wypalane papierosy, gorycze rozczarowań trudne w przełknięciu, agresywne pięści wymierzające pamiętliwe lekcje; to wszystko i jeszcze więcej. Bystrym spojrzeniem przesunął wzdłuż rozemocjonowanego tłumu, obserwował najdrobniejsze gesty, wytyczał labirynty myśli rozbiegających się we wszystkie kierunki, bezgłośnie zanurzając we własnych pozorach, jakie nauczył się przywdziewać przed wszystkimi. Jedno oko żywe, drugie dożywotnio martwe.
Grymas wykrzywia twarz.
Okruch minionego zalega pod palcami.
Gdzieś pośród niechcianego echa toczonych rozmów, musi wydobyć własny głos. Głęboki, dźwięczny, nieznający jakiegokolwiek sprzeciwu, bowiem egzystowanie pomiędzy jarlami nauczyło go nieokazywania strachu czy chociażby krótkiego zawahania trwającego mniej niż uderzenie serca; każdy łapczywie pragnął porażki drugiego, wypatrywał na horyzoncie pierwszego błędu, runięcia w przepaść pochłaniającej wszystkich zachłyśniętych młodością, życiem pozbawionym (pozornie) konsekwencji.
Ciemność zasnuwa wzrok.
Krucze pióra pożera wygłodniały ogień.
Gorycz popiołów wypełniła usta.
Ciemność wypełzła spomiędzy zaciśniętych powiek.
Zasnuwa wzrok.
Krucze pióra pożera wygłodniały ogień.
Płomienie sięgają wyżej i wyżej, zachłannie zlizują krwiste strumienie blizn, strupów, niewygojonych ran. Czarna historia zbudowana czarnymi słowami; wykuwana ostrym dłutem w marmurowych trzewiach zimnych beznamiętności, prowadzona labiryntem pustych obietnic, zubożałych czynów, zapomnianych reliktów obskurnie mdłej powinności; nazwisko ciążyło niemiłosiernie ciężarem dźwiganego obowiązku, popełnionych zbrodni, wypaczonych zobowiązań jakie był winien im wszystkim. Opuszkami palców bezgłośnie wodził wzdłuż lodowatych liter wżerających się w nagrobek ozdobiony własnym imieniem.
Gorycz popiołów, jakie pozostawiły palone wspomnienia.
Czarna historia.
Czarne było spojrzenie ukochanej siostry więzionej pułapkami własnych przewinień, obserwującej umykającą rzeczywistość spod wachlarza gęstych rzęs, oceniającej ilością wychylonych kieliszków oraz bezgłośnych uśmiechów niesięgających spojrzenia — złudnie przypominającego to, jakie podziwiał każdego dnia w lustrzanej tafli.
Czarne były myśli nawiedzające umysł po kolejnej nieprzespanej nocy, kiedy więzieniem własnych ramion więził kruche szczątki duszy, jaka ostała się w Hjerte, w ucieczce a zarazem zgubie, w alabastrze jedwabistej skóry, przyspieszonych oddechach, melodii wspólnych uniesień, w cieple niewinnych warg odnajdywał jednocześnie początek i koniec.
Czarne były chmury przysłaniające nieboskłon tamtego wieczora, bezgwiezdnej nocy stojącej na posterunku bezprawia, jakiego wspólnie się dopuścili; szkarłatne krople wsiąkały w ubranie, w namokniętą deszczem ziemię, w ich braterskie myśli jakie dzielili wcześniej i później. Pośród rozbieganych cieni odnalazł widmową sylwetkę tego, którego milczenie kupił jedynie więzami krwi. Młodszy Tordenskiold o ciężkim oddechu, ubrudzonych dłoniach, jeszcze brudniejszych myślach. Mętnym, zmęczonym spojrzeniem dostrzegł również sylwetkę Erlinga — przeklętego, pierworodnego syna, którego gardło tak przyjemnie było rozpłatać — tkwiącego w głębokim, ciemnym dole wykopanym umyślnie; prezent podarowany na jego dwudzieste czwarte urodziny. Alabastrowa koszula, teraz wymięta, brudna, ubłocona, była idealną alegorią jego samego.
Czarne były tamtej nocy chmury, jakie oblekły bezkresny krajobraz gęstej puszczy.
Czarne były krucze skrzydła roztaczające protektorat.
Czarna była nienawiść ojca.
Czarne były uśmiechy.
Czarne były mogiły.
Czarne były ich serca.
Mistrz Gry
Re: Terje Tordenskiold Wto 5 Sty - 23:46
Karta zaakceptowana
Kto by pomyślał, Terje, że los się odwróci i przyjdzie zająć ci miejsce brata. Udało ci się zajść całkiem daleko, twoja kariera w Wysłannikach Forsetiego w tak młodym wieku robi wrażenie. Ale jak sobie poradzisz w roli zastępcy? Nie boisz się, że ktoś odkryje kiedyś, ile masz krwi na rękach, a twoje życie legnie w gruzach? Bądź ostrożny, Terje, nigdy nie wiadomo, kiedy prawda wyjdzie na jaw.
Pracujesz w Kruczej Straży, dlatego podaruję ci coś, co przyda ci się w pracy tajniaka. To nic innego jak skórzane buty-niewidki , dzięki którym chociaż na moment możesz ukryć się przed spojrzeniami innych ludzi i skupić się na ich obserwacji. Wystarczy dwa razy mocno tupnąć lewą nogą, by stać się niewidocznym dla otoczenia. Żeby niwelować ich działanie, analogicznie musisz tupnąć też dwa razy prawą nogą. Mają jednak jedną wadę – bardziej spostrzegawczy (próg wynosi 60) mogą cię dostrzec. Dodatkowo dodają ci +2 do czynności związanych ze sprawnością fizyczną.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinieneś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Pracujesz w Kruczej Straży, dlatego podaruję ci coś, co przyda ci się w pracy tajniaka. To nic innego jak skórzane
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinieneś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!