Kida Tordenskiold
Gość
Kida Tordenskiold Pon 21 Gru - 23:22
GośćGość
Gość
Gość
Kida Tordenskiold
you're dripping like a saturated sunrise
Tam, gdzie dziecięce marzenia przysłaniają przykry obowiązek. Gdzie nieśmiały błysk zawieszonych na bladoróżowej ścianie blaszek pieczętujących zwycięstwa umyka pod przytłaczającą migotliwością szlachetnych kamieni spadających na ręce familii; jakże żenująco naiwnym trzeba być, by wierzyć młodzieńczym myślątkom.
Była naiwna.
Głupiutka, głupiutko przekonana o tym, że uda się – w końcu – zaspokoić ambicje. Ambicje, oczekiwania, marzenia za sprawą uśmiechu, pokornego skinięcia głową, ładnym obrazkiem w ładnej sukience, z ładną kokardą wplecioną w białe pasma włosów.
Ładnymi wynikami – choć ładne wydawały się tylko te na tafli lodu, nie na szkolnych wykazach ocen – ładnymi słowami, ładnymi gestami, ładnymi przedmiotami.
Nie mówiła wtedy wiele – nie mówiła za wiele – bo to nie uchodziło za odpowiednie zachowanie w odpowiednim towarzystwie. Nie przeklinała, nie narzekała, nie pytała, bo nie była wprawdzie pewna, czy chce znać odpowiedzi.
Nie lubiła zbytniej uwagi, choć ta poświęcana jej była bezustannie; bezustannie obserwowana, kontrolowana, sprawdzana; mówiła sobie wtedy, że robią to z troski, ale troska prędko zmieniała się w odpowiedzialność, która coraz częściej przypominała boleśnie wżynające się w kruche barki obciążenie.
Obciążenie w oczach ojca, balast wypaczonej troski matki, chłód w oczach rodzeństwa, dzieci – obcych dzieci – które nigdy nie nazywały jej siostrą.
Ale i w tym starała się znajdywać ułudne poczucie szczęścia, chociaż jego namiastkę, bowiem byli przecież wyżej; tradycja wytyczyła ścieżki i naznaczyła potęgę, która zagwarantowała im prestiż, dobrobyt i pozycje.
Chciała stawać się tą, którą pragnęli widzieć.
Chciała, by rodzicielskie dłuto wyrzeźbiło z niej urokliwy okaz; gwiazdkę z nieba, urzekającą atrakcję, która umila myśli i dyktuje skłonienie głów w niemym poważaniu.
Pozorne bezpieczeństwo w krępujących zasadach, nieprzyjaznych konwenansach i mylących przywarach; nie zauważyła momentu, w którym podyktowaną ojcowskim pomysłem powinność przekuła w pasję; w miejsce, które uchroni jak żadne inne.
Azyl w kącie paszczy lwa.
you're spilling like an overflowing sink
Piątka zawsze sprowadza na skraj.
Uderzająca w oddech myśl, że nie ma już odwrotu, nie ma wycofania, nie ma tchórzostwa, jest tylko tu i teraz, radość przetykana kruchą nicią obawy.
Płomień dygoczącego ciała styka się z lodem – i kapituluje; mroźny dotyk oplata stopy, potem łydki i sunie w górę, zakradając się w zakamarki, paraliżując kołaczące myśli i powodując nerwowe skubanie zębami dolnej wargi ust, zaraz potem chybotliwe drżenie dłoni. Rozpoczyna salwę kolejnych gdybań; krótkotrwałą, pospieszną, niestaranną, nieudolną – bowiem za pół uderzenia serca już jej nie będzie, zatriumfuje kolejna cyfra, a słodko-gorzki początek usunie się w cień.
Z szóstką znika obawa.
Znika niepewność, niemądre wątpliwości rozpryskają się w powietrzu, milkną pod naporem opanowującej żyły ekscytacji; pojawia się coś na kształt desperackiej nadziei zamkniętego pośród prętów złotej klatki kanarka, czującego przed sobą samym upojny podmuch wolności.
Wolność opanowuje głowę, ogłupia myśli i sprowadza szaleńczą radość; na kilka krótkich chwil pewność siebie szybuje w górę, osiąga punkt kulminacyjny, eksploduje, zraszając drobinami boleśnie spięte mięśnie.
Zaraz będzie wolna.
Siódemka jest zwieńczeniem. Ostatnim momentem oczekiwania, ostatnią sekundą przed startem, ostatnim złapaniem oddechu i ostatnią decyzją, od której nie ma odwrotu już od dawna. Jest mrowiejącym wyczekiwaniem; dla nich, i dla niej samej; wyciągnięciem ręki, przekroczeniem granicy, krokiem na przód. Momentem, którego koniec zwiastuje koniec wszystkiego innego. Nie ma spojrzeń, nie ma świateł, nie ma ludzi, nie ma oczekiwań. Jest tylko bezkres; w poświęceniu i pasji, w ucieczce od całego świata, ograniczonego jedynie lodową taflą.
Pięć, sześć i siedem, bo na ósemkę nie ma już miejsca; zignorowana, kiedy nadgorliwie zaczyna zbyt szybko, zbyt emocjonalnie, zbyt niecierpliwie. Odliczanie jest tylko formalnością; próbą zracjonalizowania stanu, w którym płomień odżywa pod lodem, by ostatecznie zawrzeć z nim pokój przy pierwszym, skrzypiącym pociągnięciu ostrej płozy po powierzchni lodowiska.
Stanowią jedność.
Zrobi to bezbłędnie – niewystarczająco dobrze, by ojcowski kącik ust drgnął ku górze.
Zrobi to spektakularnie – z na tyle urokliwym uśmiechem, by matka nie dostrzegła krwi oblepiającej wnętrze ślicznych, białych łyżew.
Zrobi to zawodowo – tak, że drgające bólem mięśnie przemienią się w eteryczną lekkość w oczach obserwujących.
Ale będzie wolna.
you're ripped at every edge but you're a masterpiece
Łyżwy były nią, a ona była łyżwami.
Oddała im czas, oddała myśli i oddała ciało; wkrótce poświęciła całe życie, bo tylko one potrafiły zaprowadzić ją w miejsce, w którym oczekiwania nie istniały, zakradający się w pobocze świadomości lęk znikał; znikało wszystko i wszyscy.
Nauczyła się kochać – a może tak naprawdę nigdy nie przestała i nigdy nie wypaczono z niej tej dziecięcej, głupiej naiwności wobec prawdziwości ciepłych uczuć – kochała je całym sercem; kochała piękno, z jakim ciężkość wysiłku przeistaczała się w zwiewną lekkość; kochała melodie, które rozbrzmiewały w mrozie i dyktowały podrygi mięśni; kochała wbijające się w skórę igiełki nieustępliwego chłodu, gdy za długo przykładała dłoń do lodowej tafli; kochała przemykające pod stopami, wyżłobione za sprawą ostrości płóz ścieżki; kochała siniaki, skaleczenia, strupy, rozległe bandaże i małe plastry, otulające stopy, łydki, kolana.
W pewnym momencie pokochała także presję; pokochała rywalizacje, pokochała cichy, nieustępliwy szept przy własnym uchu, który kazał jej być najlepszą za wszelką cenę, pokochała udowadnianie innym, że jeździ lepiej; ułudne poczucie kontroli działało kojąco – chociaż na lodzie mogła poczuć rzeczywisty wpływ na własny los.
Jeżdżenie było jak oddychanie; nie istniała bez niego, a ono nie istniało bez niej.
A jednak przekonała się, że można egzystować – bo na pewno nie żyć – bez oddechu.
Lepka, ciepła krew wpłynęła między zaciśnięte zęby, kiedy rozległ się trzask łamanej kości. Świat stracił kontury, lód pod upadłym ciałem porzucił swoje zimno, świadomość uleciała w eter na ułamki sekund.
Może to tak wyglądał koniec?
Głuchy łoskot, krótkie tąpnięcie, niesione echem westchnienie – wszystko rozpłynęło się w ostatnich nutach gasnącej muzyki.
A potem był już tylko strach.
Bezkresny, głęboki, wilgotny i ciemny; przysłaniał ból, przysłaniał zdumienia i porzucone nadzieje, zmarnowany potencjał i głębokie wzruszenia; wypełniał, żarłocznie pożerał, niczym uzurpator zagarniał dla siebie okruchy zdrowego rozsądku na rzecz na wskroś przeszytego przerażeniem serca.
Nie miała już niczego.
and now you're tearing through the pages and the ink
Niepokój miał kolor kobaltu.
Kobalt był gęsty, duszący, mylący; sprowadzał sprzeczne słowa i brzydkie myśli – grzeszne, bo takie nie mogły pochodzić od bogów, więc winna skazać je na zapomnienie – ale myśli nęciły; kusiły i uśmiechały się czule, by zaraz potem zacisnąć wątłe palce na gardle. Ale uśmiechów było więcej.
Więc im wierzyła, bo przecież były tak ładne.
Wydawali się wolni. Wydawali się szczęśliwi i prawdziwie pochłonięci sprawą, która obdarzyła ich czernią ziejącą z oczodołów; przez chwilę ją to przerażało, wywoływało przebiegający po plecach dreszcz i rozchylenie warg – z czasem nawet coś tak ohydnego stało się na swój sposób ładne.
Gdzieś między strachem a fascynacją straciła rachubę czasu; nie było domu, nie było akademii, nie było przyjaźni i młodzieńczych uniesień, nie było egzaminów, nie było ambicji i nie było obowiązków; nie było łyżew, a bez nich była nic niewarta we własnym, pozornie idealnym świecie.
Nie było przyszłości.
Ale oni tak wzniośle prawili o czymś więcej; o wolności, o zerwanych więzach, o nieograniczonej woli, która była na wyciągnięcie ręki – warunkiem było porzucenie wszystkiego co znane.
Czy zaprzedana dusza naprawdę mogła być niepodległą?
Łyżwy były ostrą bielą, która zginęła pod naporem ciężkiego granatu jako pierwsza.
Szkolne obowiązki, nastoletnie błahostki, dziewczęce miłostki, pragnienia, chichoty i niewinne podrygi serca były pudrowym różem; jak landrynka czy świeżo ukręcone obłoczki waty cukrowej; skapitulowały jako drugie, bo czymże jest błogi róż w obliczu czerniejącego mroku?
Kunszt barokowego pałacyku w Oslo, migotliwe światła, błyszczące kamienie, bogate zdobienia i jeszcze bogatsze oczekiwania; rodzinne tradycje przyjęły barwę prestiżowego fioletu; płynny luksus ametystu i rodowe dziedzictwo popadło w zapomnienie po zetknięciu z lepkim, brudnym atramentem.
On był czekoladowym błędem – czasami śniadym, raz przetykanym rudością, raz miękkim beżem i bezpieczeństwem w brunatnych odmętach; momentami przypominał jej futro rysia przemierzającego zaśnieżone ścieżki w ogrodzie na tyłach rodzinnego zamczyska; wtedy, gdy byli jeszcze dziećmi, i wtedy, gdy jako jedyny chciał wychodzić z nią na zewnątrz.
Miękkością, która koiła, by równie prędko sparzyć irracjonalnością decyzji, pośpiechem gestów, niekontrolowanym tchnieniem i lawiną błędnych myśli.
Brąz radził sobie z kobaltem – może dlatego, że łączyła ich wspólna ciemność – przemykał niezłomnie pomiędzy granatowymi falami, momentami rozświetlał mroczne góry i doliny, innym razem niepostrzeżenie chował się wśród tego co przerażające i obce; przez jakiś czas był azylem. Ciepłem, schronieniem; wypaczoną odmianą szalupy, która nie tylko zapewniała kryjówkę, a sprowadzała kojące otumanienie.
W końcu przygasł, by finalnie zniknąć, jak maleńka, jasna łódeczka w starciu z bezlitosną siłą grafitowego sztormu.
Ucieczka rozbłysła neonem; była drugą, była wymaganym powrotem. I świeciła wściekłą żółcią. Biła po oczach i krzyczała jedno – nie dasz rady; po raz pierwszy w życiu nie chciała udowadniać, że jest inaczej.
Strach przebiegał po paciorkach kręgosłupa, błyszczał w rozszerzonych źrenicach, uzmysławiał bezsilność i słabość
– przecież zawsze byłaś słaba – wzmagał dziwaczną, wstydliwą, niezłomną tęsknotę za tym, co znała. Za tym, co było jej; od momentu narodzin, aż do teraz. Za tym, czym wzgardziła.
Czy marnotrawstwo rodzicielskich łask można było odkupić?
Wrzaskliwe żółtości wybiły się spomiędzy spiętrzonych fal; były tchórzostwem, wstydem, hańbą, podkulonym ogonem; ale jedynym ratunkiem – wróciła, bo nie było innego wyjścia.
Wydawało jej się, że żółć – mdląca, szydercza, ostra jak krawędź szkła – błysnęła w ojcowskim spojrzeniu, gdy zmaterializowała się w progu drzwi.
On nigdy nie przegrywał. I nigdy się nie mylił.
I nigdy nie pozwoli na podobny wybryk.
Nie spodziewała się, że miedź przyjdzie tak prędko.
Nie sądziła, że tak szybko rozbłyśnie złotawo.
Żółć zmieniła się w czyste złoto; płynne, nieskazitelne, szlachetne
– był złotym chłopcem, obserwowanym, znanym, bliskim i dalekim jednocześnie, podziwianym. Kamykiem w bucie i tematem przewodnim nocnych marzeń, które znów zaczynała śnić w świetlistych barwach. Zagadką, bo mimo że wiedziała o nim wiele – jak wygląda paczka papierosów, które pali; jak poruszają się smukłe palce gdy machinalnie przeczesuje złotawe kosmyki włosów; jaki uśmiech zdobi jego podobiznę na szkolnej tablicy, i jak bardzo odmienny jest od tego, który rzadko pojawia się na jego wargach; jaki zapach otula jego koszulę kiedy nachyla się bliżej; jak ciemnieje jego spojrzenie, sprawiając, że z dziwaczną płochliwością musi odwrócić wzrok, ilekroć on to robi – wciąż wiedziała za mało.
Był inny; nieco, troszkę, odrobinę, od tego, którego zapamiętała, nim wyniosła się z własnego świata, by do tego należącego do niego wejść z butami; miała nadzieję, że były to przynajmniej zgrabne szpilki.
Był tak samo piękny, jak pierścionek, który wsunął na jej serdeczny palec. Może nawet bardziej; wierzyła w to coraz mocniej, bo zabawnym faktem – gdy świat składał się tylko z choreografii wyuczonych ruchów ograniczających się do radości, szkolnych korytarzy i lodowiska – to właśnie on nader często był jednym z tych, którego we własnej głowie i we własnych, rozchichotanych słowach, przedstawiała koleżankom jako godnego na przyszłego męża kandydata.
Był złotem.
Miał złote dłonie, złote włosy, złote usta i złote słowa.
Tylko spojrzenie wciąż skute błękitem lodu.
Mistrz Gry
Re: Kida Tordenskiold Sro 23 Gru - 16:29
Karta zaakceptowana
To wcale nie naiwne, wcale nie głupie: wierzyć. Wierzyć w wolność, wierzyć we własną niezależność. Ale, Kido, wolności się nie dostaje – wolność się bierze i z wolności się nie rezygnuje, gdy już uda Ci się ją pochwycić. Wybryk, na który sobie pozwoliłaś, to przecież nie tylko chwilowa zachcianka, ale potrzeba, której powinnaś się trzymać i z której nie powinnaś rezygnować. Pozwolisz sobie na kolejny podobnie śmiały krok?
Twoim prezentem od Mistrza Gry są kolczyki z kruczymi piórami. Wyglądają niezwykle elegancko, zwłaszcza że ich końce pokryte są złotem. Jednak poza klasycznym podkreśleniem Twojego uroku, mogą pomóc Ci niepostrzeżenie wydostać się z wszelkich spotkań – tych większych, jak bankiety, ale też mniejszych, jak nużące spotkania rodzinne – wystarczy bowiem, że potrzesz między palcami jedno z piórek, by otoczyła Cię aura sprawiająca, że dla otaczających Cię osób stajesz się niewidoczna. Nie znikasz jednak, po prostu przestają zauważać Twoją obecność. Noszenie ich gwarantuje Ci +3 punkty do rzutów związanych z magią przemiany.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 500 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Twoim prezentem od Mistrza Gry są kolczyki z kruczymi piórami. Wyglądają niezwykle elegancko, zwłaszcza że ich końce pokryte są złotem. Jednak poza klasycznym podkreśleniem Twojego uroku, mogą pomóc Ci niepostrzeżenie wydostać się z wszelkich spotkań – tych większych, jak bankiety, ale też mniejszych, jak nużące spotkania rodzinne – wystarczy bowiem, że potrzesz między palcami jedno z piórek, by otoczyła Cię aura sprawiająca, że dla otaczających Cię osób stajesz się niewidoczna. Nie znikasz jednak, po prostu przestają zauważać Twoją obecność. Noszenie ich gwarantuje Ci +3 punkty do rzutów związanych z magią przemiany.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 500 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!