Sissel Rosenkrantz
Gość
Sissel Rosenkrantz Pon 21 Gru - 22:29
GośćGość
Gość
Gość
Sissel Birna Rosenkrantz
Kiedyś byłam różą twoją, cierniem jestem dziś
gdy się przyglądasz mi
nie kobietą.
gdy się przyglądasz mi
nie kobietą.
Chaos jest wszystkim, co zna. Posmakowała go pośród stert zapisanych słów, które w żadnym stopniu nie ostudziły nagromadzonych emocji. Od najmłodszych lat, od najsłodszych iskierek w błękitnych ślepiach - zawsze towarzyszył jej chaos. Burza myśli i emocji, niegdyś obierana w nadmiar dziecięcej energii, burzę nastoletnich hormonów. Teraz, pośród słów zabrakło określenia dobitnego, skrzącego tym wszystkim, co pragnęła ukryć. Zaburzenia. Skrzywdzonej, okaleczonej psychiki, miękkiej i delikatnej jak puch podlotka. Dziecięcego lęku, który przerodził się w naturalną obronę przed samobiczowaniem wyrzutów sumienia. Niezrozumienie, gdy była pozostawiona opinii publicznej bez najmniejszego drogowskazu moralnego. Inna niż wszyscy, a przecież identyczna.
W snach pozostawał tylko on. Wyniosły, dumny, obdarzony hołdem gracji, piękna i ulotności. Łabędź pochłaniał pustkę snów, wskazując na przyszłość, której pragnęła w całej naiwności dziecka. Siadając obok ukochanego dziadka zwykła słyszeć, że majestatyczne wspomnienie nocnych mar nie ma naturalnych przeciwników. Jest za to niebywale ekspansywne, nie tylko zachowując dla siebie coraz większe terytorium, ale będąc jednocześnie wyjątkowo agresywnym i silnym okazem.
Ona zdawała się jedynie szarym łabądkiem, którego miękki puch zaróżowionych policzków mógł utulić do snu znerwicowane serce. Była cudownym dzieckiem, marzeniem każdego rodzica. Zdolnym, otwartym na świat, mądrym i grzecznym jednocześnie, w przeciwieństwie do tego, co zwykło się zdarzać, gdy mądre dzieci wyczerpują magazyny nerwów na bezcelowe kłótnie. Szkliste, duże oczęta pokryte błękitem stanowiły osłodę dnia powszedniego. Mówiono, że jest motylem. Tak się przyjęło, że jej blond kosmyki przypominają delikatność motylich skrzydeł, zaś nietuzinkowa barwa błękitu spojrzenia rozbudza zmysły szczególną niewinnością. Mówiono, że jej charakter kreacją przypomina porcelanową rzeźbę. Kruchy, delikatny, lecz wszak idealny. Stanowiła podobieństwo, niemalże kopię ojca, nawet jeśli wraz z dokonywanymi, kolejnymi urodzinami, przestawała być dla nich pocieszną zabawką. Stawała się potworem, choć nawet nie wiedziała jak się nim stać. Potworem, bo mimo całej miłości do członka rodu, przyświecała im myśl jej odmienności, która od najmłodszych lat stanowiła nie tylko obawę o przyszłość jej samej, ale również przyszłość rodziny. Czy, a więc, właśnie tym przewidziano jej przyszłość? Prawdopodobnie. Czy miała jakikolwiek wpływ na bycie niksą, na odziedziczenie kapryśności i nieuchwytności matczynej natury? Ani trochę.
Esben był ekscentryczny, niefrasobliwy, cyniczny i egoistyczny. Lata podróży, naturalna charyzma i zjednywanie sobie ludzi, nadały mu przydomek lwa- króla, przywódcy, pasterza stada. Blond włosy, zawsze zbyt długie, lekko kręcone; stanowiły ozdobę silnie zarysowanej twarzy niczym grzywa, znak rozpoznawczy króla zwierząt. Mówiono, że jego urok onieśmiela; uśmiech stanowi maskę obrzydliwej duszy. Niegdyś był arystokratą porywającym tłumy szelmowskim uśmiechem, później czarną skazą na honorze, spod której pieczy próbowały wysunąć się nietknięte niczym innym, niż jego błędami dusze. Był mężem równie znanej arystokratki; choć finalnie skończył jako wdowiec oddany całkowicie jedynej bogini, która w imię dozgonnej miłości, oddała dłoń w splot małżeński, który ledwo co udźwignął wymagania kapryśnej, rozpuszczonej pani botanik. Gdy alkohol dobierał się do jego warg, zwykł mówić córce, że nienawidzi siódemek. Siedem lat małżeństwa, siódmy lipca, siedem miesięcy po ślubie. Siedem butelek alkoholu po każdej ze strat. Nie był nieprzygotowany do opieki nad dwójką dzieci, które prześcigały się w potrzebie uwagi, podczas gdy duma boleśnie skwierczała pod potępiającymi spojrzeniami. Mimo to Esben dał radę wychować ich oboje.
Gorszy był rezultat.
Bóg mi daje
Brązowe włosy zawsze powiewały idealnie na skarpie niedaleko jeziora. Ona powtarzała wiersz, Rakkel poprawiała słowa w pełni świadoma, że idealnie falujące kosmyki utrudniają estetce skupienie się na uczonym fragmencie literatury. Nastoletnie lata, szkoła i spełniona młodość zakwitającej aktorki, która dzieliła czas pomiędzy prawdziwe przyjaźnie, smutek skrywany wewnątrz uśmiechu i teatr, który stanowił ucieczkę. Zdawała się szczęśliwa, wyglądała na ptaszynę: delikatną, filigranową, porcelanową, ale jednak chłodną. Nieuszkodzoną i tylko kilka osób mogło wiedzieć, że pęknięcie powoli poszerza się w głębię, której nigdy nic nie zapełni. W pustkę, której nigdy nie zdoła przeobrazić w emocje. Pustkę, którą skupiała na wybitnych wynikach w nauce, pragnieniu ukończeniu studiów- była wszystkim tym, co inni zaprzęgali w ołowiane buty ambicji. Zazdrościli. Pragnęli i odrzucali, bo gdy mowa o młodych umysłach, to jednostki chłoną zachowanie stada, odrzucając odmienność, której zdawało się, że sama nie rozumiała. Miała ostoję w bliskości przyjaciół. W szczerym uśmiechu i cieple kołdry, gdy przemoczona do suchej nitki, zziębnięta i zlękniona, trafiła w opiekuńcze ramiona Eitriego. W zawadiackim uśmiechu idealnie łamiącego zasady Haviego, gdy od małego przyjmowała baty za zjedzone podwójnie ciastka, odwdzięczając się niefrasobliwym wystawieniem języka na szkolnym przedstawieniu. We wszystkich osobach, które kierowały się czymkolwiek więcej, niż pierwotnymi instynktami.
Była oazą spokoju, maksymalne skupienie na wynikach, które prowadziły do jasnego celu. Teatru. Teatr pragnął jej głosu. Teatr wchłonął jej wnętrze, wyłuskując nieoszlifowany diament; niebywały talent aktorski, słowiczy głos, urodę godną bogini. Była inżynierem dusz. Pragnęła nim być, kształtować nieistniejących ludzi i tych jak najbardziej realnych, zasiadających w szeregach widowni. To był najważniejszy element, który próbowano przygasić. Zbyt wiele lwic krąży po salonach, by rodzina ciesząca się szacunkiem, pozwoliła wyjść na piedestał kolejnemu drapieżnikowi, owianemu łabędzimi piórami. A przecież była świetną aktorką, udając, że jest naprawdę szczęśliwa z tym, co ma. Na co zasłużyła sobie hierarchią rodziny i grzechami ojca. Nawet jeśli rodzina nie okazywała jej na każdym kroku dezaprobaty, czuła ją aż za bardzo w prozie murów rodowej siedziby. Rośliny wymagają sumienności, której nie potrafiła przerzucić na wilgotną ziemię z ukochanych desek dziecięcego teatru. Naturalnie, z przypadku odkryła spokój w bliskości natury, jakby jej idealny ład i porządek pozwolił zająć należyte, gładzące przywódczą dumę miejsce. Wtedy, pośród ciepłego deszczu nad przyciągającym jeziorem próbowała zrozumieć. Dlaczego nie pozwalają jej rozwinąć skrzydeł i dorosnąć, sprawdzając kim naprawdę, jest blond dziewczę, które zwykło przemykać pośród znanych i nieznaczących niewystarczająco szybko, aby nie skupić zbyt wielu spojrzeń. Dlaczego dali jej szansę, którą zmarnowała?
Bóg mi odbiera
Wyjechała. Pozostawiła za sobą przeszłość, przyszłość. Pozostawiła świstki papierów, dumę ojca w zanadrzu prywatnych niuansów finansowych. Pozwoliła ozdobić palec kryształem, zszargać jednak serce, dumę i reputację. Ledwie kilka miesięcy po ukończeniu edukacji w Akademii Odala o jej rękę poprosił jeden z członków znanej Rosenkrantzom, niemieckiej rodziny. Wysoko postawieni, bogaci, z przepełnionym zauroczeniem kawalerem, który chciałby pomóc zawlec nieudanego podlotka pod dywan. Pod innym nazwiskiem, w innym kraju. Pośród innych sław. Chwilowo stał się jej darczyńcą nieumiarkowanej fascynacji; obsesji sięgającej daleko poza granice zdrowego rozsądku. Pisał wybitne scenariusze; pisał piękne postacie; pisał o niej, pisał przez nią i dla niej. Wpadał w wir weny, szkicując blond włosy w notatniku, zaraz obok maszynopisu. Była jego Różą, taką, jaką sobie wyobraził. Delikatną, młodą, świeżą. Zwiędłą.
Kamery były obce, nie potrafiły tulić jak chrzęst teatralnych desek. Obce dłonie dostosowywały cienki, lekko zakurzony materiał do wykrawanej struktury ciała, finalnie nadając figurze pożądany wyraz niefrasobliwej ochoty. Krzyk przeobraził się w nagłe zamarcie, jedynie krótki pisk kamery świadczył o toczącym się poza granicami myśli sytuacjach. Na rozłożystym łożu leżała ona, niegdyś Sissel, chwilowo Rose. Słodka, niepewna i niewieściało zarumieniona, gdy ostatni nurt światła przysłoniła naga sylwetka znanego aktora, którego perlisty śmiech rozniecił czujność chwilowo uśpionych zmysłów. Szeroka, trochę zbyt szorstka, trochę zbyt tłusta dłoń powiodła do wcięcia w talii, by tam- wiedziona powtarzanym w myślach scenariuszem, spocząć tuż nad krągłością pośladków. Ona czuła obrzydzenie, aktor odgrywał rolę.
Rola odbiła się echem, dorosła kobieta grająca przepełnioną seksualnością lolitę. Środowisko zbyt tknięte zostało poruszeniem tematyki, o jakiej pisano dekady wcześniej. Nie zdołała zapamiętać wszystkich określeń, jakie dobijały się do delikatnych, boleśnie przekrwionych zmysłów. Brukowce zgniotły wizerunek aktorki do jednej roli, która wypaliła na bladym licu łatkę, pozwalającą ograniczonym umysłom na zatracenie się w braku szacunku. Fotoreporterzy rozpisywali się nad idealnie symetryczną twarzą, niemalże każdym słowem wypominając nagradzaną licznymi nagrodami rolę; postać, którą dla nich stanowiła. Już zawsze była Rose. Niewolnicą systemu, którą, wraz z przybraniem cierpienia odgrywanej roli, stała się Sissel. Przez jedną z pierwszych, poważnych ról. Rolę, która miała rozsławić jej talent. Nie miała sił, by zaakceptować taką kolej rzeczy. Być może dlatego nie nadawała się na aktorkę? Była zbyt krucha na świat mediów i łap rozbierających ją do podwalin prywatności.
Rose zniszczyła życie Sissel, wplatając swoje sidła pośród młodziutkie, spragnione wolności ciało. Stała się niewolnicą własnej wolności; niewolnicą opinii niezgodnej z realiami. Zaciśnięto kajdany na wątłych nadgarstkach, zalepiono usta boleśnie przylegającą taśmą, zasłonięto oczy czarną szmatą. Była kukłą opinii. Gdyby miała dać upust furii nagromadzonej niemocą, musiałaby zamordować wszystkim. Gapiów, dziennikarzy, sławetnych artystów nabijających swoją popularność wykrztuszonymi bluźnierstwami. Właśnie dlatego, że pragnęła ich wszystkich zabić, jej twarz widniała na łamach gazet ostatni raz w przeddzień dwudziestych drugich urodzin.
Uniewinniona.
Od czasu do czasu jakbym słyszała nadal
Jak przechodzisz przez mój próg
Miły
Jak przechodzisz przez mój próg
Miły
Inna dłoń, obdarzona pięknymi, długimi palcami spoczęła trochę wyżej. Pod fakturą opuszek palców przechodziły delikatne impulsy kręgosłupa, który z maniakalną pasją przewodził plasującą się w pocałunkach przyjemność. Dłonie - szerokie i wąskie, obdarzone nadającymi rozkosz długimi palcami bądź krótkimi, pokrytymi zbyt dużą warstwą tkanki - dłonie dzieliły się na upragnione i odrzucające. Przynoszące rozkosz, rozluźnienie bądź niesmak.
Asvald miał dłonie na kształt bogów, kreślące ledwie przesunięciami kciuka ścieżki wspomnień, koligacje westchnień i snów. Był tak pięknym człowiekiem, jej ulubionym. Opowiadała mu o dzieciństwie, splątanych w warkoczyk włosach, które zawsze były jej dumą. On słuchał, pochłaniał w woluminach myśli każdą opowiastkę, którą raczył ją w chwili słabości. W niemocy. W braku weny. Był jej płomieniem, benzyną i siarką iskrzącą się w zlepku zapalonych zapałek. Kochał opowieści o półuśmiechach dzielonych z resztą arystokratycznej dziatwy, gdy co po niektórzy skłaniali się kurtuazyjnie pod czujnym okiem rodziców, jednocześnie świadomi, że lada moment dziecięca wyobraźnia i szczenięca nieodpowiedzialność wezmą górę.
Oddawał się bez słów, bez sugestywnych, przepełnionych zwodniczym urokiem spojrzeń. Oddawał się z naturalnej potrzeby, którą śmieli nazywać miłością. Podobnie jak ona, nigdy jej nie zaznał, nie poczuł. Nigdy otwarcie. Nie poczuje, bo ledwie noc później, prężące ciało zastąpiło kolejne ciepło. Doskonale wiedział, że ma narzeczonego, który na domiar plotkarskiej niedoli, odnalazł miejsce u boku innej kobiety. Wyczuwał wściekłość i niemoc, przepływające przez kręgosłup, gdy jedna złamana, niekompletna, choć z natury silna kobieta, musiała stawić czoło całej kompanii przeciwności losu. Uzyskała nauczyciela, uzyskała znajomości i pewność, że motorem napędowym życia może być zgnilizna pragnień. Ból przemiany i przegryzanej wargi. Już zawsze tuż obok niej żył ktoś, kto się nią karmił, gdy ona z przyjemnością napełniała jego zmysły i wspomnienia fragmentami zwodniczej duszy. Chciała więcej, więcej. Więcej, bo w ich świecie nie ma barier. Więcej, bo jego zawsze jest za mało. Więcej, bo pokazał jej, że może mieć wszystko.
Musiał być przekonany o tym, że są zniszczeni; że jej piękno łabędzia to ułuda. Była zgniła, zapuszczając się w znajomości pośród ślepców, aby powrócić do życia z całą, nagromadzoną przez życie wrogością. Podobno tej drogi miała nigdy nie żałować, lecz już zasiadając przy trumnie, płacząc w wyuzdany sposób koleje boleści nad stratą narzeczonego. Już wtedy żałowała, że nie uczyniła tego wcześniej. Pół roku ciężkiej nauki, pół roku zniknięcia i pojedynczych listów wymienianych z najbliższymi. Tylko tyle, a osiągnąć mogła nieograniczenie wiele. By powrócić do znanej doskonale, berlińskiej kamienicy i rozpuścić w niebyt śpiące błogo ciało. Przeczyła systemowi, jakby puzzle składały się z zaokrąglonych końcówek, a ona stanowiła zaostrzenie obrazka. Karmiła się wolnością, swobodą wyzbytych z kajdan dłoni, które zbyt często próbowano jej założyć. Świat bez obostrzeń, bez krzyków i piętnowania. Najczystszy obraz smug wiatru przechodzącego pomiędzy palcami, gdy kolejne słowa opuszczające usta przynosiły przyjemność w tym, by to wreszcie ona była silniejsza; gdy stanowiła zwierzę bez prawdziwych, naturalnych wrogów. Gdy zrozumiała, że ma o wiele więcej broni, niż naturalny potencjał, zaś gesty dłońmi mogą przynieść większe cierpienie, niż otrzymywane przez lata w słowach. Inni mieli ulotne głoski, ona w całej ironii bliskości ciała łabędzia, była bardziej przyziemna. Przynosiła cielesny ból i ofiary mogły się modlić, by wreszcie nastał Ragnarök. Z pewnością byłby mniej okrutny. Uciekała w świat niegdyś zakazanych praktyk, który teraz stanowił uciechę dnia codziennego. Oczy zachodziły czernią - pięknym przeciwieństwem bieli puchu - gdy co rusz, do końca swojego życia, miała stanowić oddanie niezrozumiałych na pozór intencji. Zgorzknienia, pragnienia potęgi i smaku zwycięstwa, gdy coraz więcej potrafiła osiągnąć głośno wypowiadanymi sentencjami. Bolesnymi.
Od czasu do czasu choć wiem, że nie mam prawa
Bo nie jestem twoja już
Bo nie jestem twoja już
Złość nie jest piękna; złość przybiera pomarszczoną skórę, obwisłe fałdy nijak nieskazitelnej twarzy. Przybiera długie, przerażająco długie paznokcie. Przybiera furię. Atak. Zwierzęcość. Siność skóry, przechodzącą w purpurę, gdy powoli czuł, jak brakuje mu tchu. Obrzydliwy zapach palonej skóry i wspomnienie potwora, który ledwie moment wcześniej był naiwną, słodką zabawką.
Gdy Friedrich krzyczał, musiał zdać sobie sprawę, że teraz to on był słodko trawiony przez kolejne zachłanne płomienie. Już nie pożądania. Pozostała tylko zemsta. Jego ciało, roznegliżowane, cholernie piękne, szczególnie teraz, z całą świadomością, że będzie tylko jej- na wieczność, niczym popiół rozsypany pośród fiordów. Nie była już zapełniona furią; jej ciało idealnie wpasowywało się w upatrzony przez niego kanon. Była ostatnią osobą, którą widział przed śmiercią, będzie pierwszą, którą spotka w bezgranicznej drodze po krainie Hel. Zemsta stanowiła osłodę, tłustą larwę dla wygłodniałego ptaka- z całą świadomością, że larwa przepełniona jest trucizną.
Miał czelność sięgnąć po inną kobietę, przecząc, jakoby mógł kochać kogokolwiek innego. Uwłaczał zawiłej dumie nisky, skazując się na wieczne, dotkliwe potępienie. Zemsta, cała okalająca ją czerwień- tylko po to wplątała się w prawdziwą czerń i chłód, bolesną próbę i wieczne potępienie. Finalnie ideologia okazała się stworzona dla ludzi takich jak ona.
Z pomocą ojca udało się udowodnić niewinność, a pięknemu dziewczęciu arystokratyczne obyczaje nakazały zniknięcie ze sceny skandali. Surowe spojrzenie rodzica przebijało głębokim żalem- czy był to ten sam, który czuł dwadzieścia lat wcześniej? Czy czuł ten sam ból, gdy wsiadła na pokład statku do Niemiec, gdzie pomimo poczucia wyższości, na złość zasięgała bliskości śniących? Czy czuł ten sam, gdy nie zgodziła się pozostać na salonach, odchodząc w zapomnienie? Bądź, gdy powróciła na nie, równie kontrowersyjna co kochanek niksy?
A na moim dachu gniazdo znów ożyło
Do domu bociany wróciły
Do domu bociany wróciły
Była wdzięczna za wyciągniętą dłoń. Za przymykanie oka i pozwolenie jej zostać w cieniu; za zaakceptowanie opłacalnego, acz nieprzemyślanego mariażu. Za odsuwanie tłumaczeń, że jeszcze nie czas na ślub, jeszcze nie teraz. Za to, że gdy powróciła z podkulonym ogonem, córka marnotrawna dostała jeszcze jedną szansę, której tym razem nie zmarnowała do cna. Za to, że mogła kryć córkę i rozwijać się dla niej, z całą świadomością, że złaknione sensacji oczy czekają na wielki powrót. Była wdzięczna za to, że pozwolili jej żyć w cieniu, choć kiedyś było to najgorszą marą senną. Za okrycie jej dziecka tajemnicą Poliszynela, która chroniła też ją i pochodzenie jej matki.Nawet za lata spędzone pośród śniących, które ukazały jej nie tylko ich słabości, ale także utwierdzili ją w samoświadomości swojej wyższości.
Priorytety się zmieniają, gdy ledwie po zaręczynach i rozpoczęciu studiów ekonomii na jednym z niemieckich uniwersytetów magicznych, okazała się nie być pojedynczą, samotną jednostką pośród innych drapieżników. Gdy nie starczało doby, gdy ciążyły spojrzenia i tylko współczucie i komplikacje pojawiające się po drodze sprawiły, że mogła liczyć na pomoc. Gdy nie miała nazwiska męża, które jako jedyne zdjęłoby z niej karcące spojrzenie. Ale to była jedyna rzecz, jaka pozostała z ich wolności. Stanowienie odrębnych jednostek.
Teraz, z perspektywy czasu, trzymając na rękach najukochańszą osobę na świecie, wiedziała, że uczyniła słusznie, poznając głębię swojej wytrzymałości. Asvald umiłował podróże, choć nie był wystarczająco gorliwy, by zostawić im serce. Ono zawsze wybijało rytm tuż obok niej. W istocie, która ukróciła wolność i nadała jej większe znaczenie. W istocie, która pozwalała zachłysnąć się słodkim zapachem dziecięcych włosów, bliskością małego serduszka, bijącego tuż pod jej własnym. Gdyż oni naprzemiennie wracali i uciekali. Pragnęli i nienawidzili. Pozostała ona, córka, która połączyła ich na wieczność, nakazując niewolnikom i wyznawcom swobody powracać na stały, zimny grunt oczekiwań. Które, chyba naprawdę, chcieli spełniać, sprowadzając co rusz wyższość szybowania do codziennych uniesień.
Chciała pracować i rozwijać się na scenie zapomnienia dla nich. Stanowić oparcie i ciepło domowego ogniska, choć płomień, jaki potrafiła wzniecić, mógł być jedynie śmiercionośnym. Chciała uchronić ich przed światem, który nie rozumiał, co jest prawdziwym niebezpieczeństwem. W tym całym, pokracznym i często zbyt instynktownym rozumieniu świata, była jednocześnie najtroskliwszym obrazem uczuć. Łabędzie, wszak zwierzęta, są przecież najdelikatniejszymi i najwierniejszymi kochankami; najbardziej troskliwymi i niebywale zaborczymi rodzicami.
Pożądanie i zawiść. Terytorialność i instynkt macierzyński. Pragnienie walki i zabijanie tyle ofiar, ile pragnęło udźwignąć zezwierzęcenie. Chaos był w niej, bo uczucia tlą się nieprzerwanie. Chaos był w niej, bo kiedyś ktoś nieumiejętnie go przygaszał, tym samym powodując jeszcze większe szaleństwo myśli. Chaos był w niej, bo zbyt delikatne są skrzydła motyla lśniące kolorowym pyłem do tego, co zaowocowało pośród rodzinnych ścian. Niemoc, marazm codzienności, strachy własnego umysłu. Nieoszlifowany diament natrafił na równego sobie w codzienności trudów życia. Dlatego teraz, pośród zasznurowanych ust rozsiewa wokół siebie kult szaleństwa; rozbudzonych z powszechności emocji, które w każdym spojrzeniu wprawiają w obłęd. Eteryczność ustępowała miejsca butnej przepaści, pustki umysłu, gdy spojrzenia lądowały na uczłowieczonej istocie pragnień. Zbyt bliskiej naturze, by odrzucanej; zbyt dalekiej ludziom, by czuć się bezpieczną. To bezpieczeństwa chciała dla swojej córki, upatrując ostoję w bliskości zwierząt i rezygnacji z okazywania zdolności magicznych. Dla rodziny tłumaczyła to zatraceniem sił po ciężkim połogu, dla samej siebie przyszłością dziecka.
Mimo to, bywały momenty, gdy bliskości czerni przysłaniała świat codzienny a pokusa zatraconej moralności brała górę, biorąc poprawkę nad rozsądkiem. Wtedy troskliwa matka na powrót staje się potworem, przed którym ostrzegają prawi magicznego świata. Szczególnie niebezpiecznym, bo ukrytym.
Mistrz Gry
Re: Sissel Rosenkrantz Sro 23 Gru - 17:43
Karta zaakceptowana
Nie zawsze miałaś łatwe życie. Byłaś cudownym, choć innym dzieckiem. W czasach młodości mogłaś wspiąć się na sam szczyt kariery i mieć wszystko – w końcu takim osobom jak ty zawsze jest łatwiej. A jednak, coś poszło nie tak. Twoja kariera aktorki legła w gruzach, nie wspominając o tym, że zatraciłaś się w magii zakazanej. Widzę, że ze sobą walczysz – z jednej strony starasz się ukryć swoją naturę przed dzieckiem, a z drugiej – dalej uciekasz w mrok. Jak długo będziesz w stanie się ukrywać, droga Sissi?
Jesteś niezwykle rozpoznawalną osobą w świecie galdrów, dlatego chciałbym podarować ci coś, co choć trochę ułatwi ci życie w Midgardzie. Tobiały płaszcz o magicznych właściwościach, dzięki któremu na co dzień możesz niepostrzeżenie lawirować między ludźmi, zyskując dla siebie nieco prywatności. Co prawda nie czyni cię niewidzialnym, lecz nie przykuwasz wówczas uwagi swoją aurą niksy. Kiedy masz go na sobie, niespodziewanie wzrasta też twoja pewność siebie, w związku z czym otrzymujesz +2 do magii użytkowej.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Jesteś niezwykle rozpoznawalną osobą w świecie galdrów, dlatego chciałbym podarować ci coś, co choć trochę ułatwi ci życie w Midgardzie. To
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!