Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Viena Mänttäri

    Gość
    Anonymous


    Viena Mänttäri
    Miejsce urodzenia
    Kilpisjärvi, Finlandia
    Data urodzenia
    27.05.1973
    Nazwisko matki
    Sirviö
    Status majątkowy
    zamożna
    Stan cywilny
    panna
    Stopień wtajemniczenia
    II stopień
    Zawód
    śpiewaczka
    Totem
    sroka
    Wizerunek
    Vita Mir

    Moje dzieciństwo dzieliło się na dwie pory roku – zgodne z rytmem życia naszych reniferów i z rytmem życia mojej matki. Z początkiem każdego grudnia z nosem przylepionym do okna czekałam aż jej smukła sylwetka wyłoni się spomiędzy drzew, ciągnąc za sobą welon czarnych włosów, które pozwalała mi zaplatać w warkocz każdego wieczoru przed snem; jej bose stopy pozostawiały na drewnianym progu mokre ślady, kiedy ojciec brał ją w swoje niedźwiedzie objęcie, jego głos zawsze szemrał cicho obok jej policzka, ale nigdy wystarczająco głośno, bym słyszała szeptane słowa. Wyobrażałam sobie, że szepce jej do ucha kojące zaklęcia, bo przemarznięta i zmęczona przymykała błyszczące oczy i miękła w jego rękach, zanim w końcu ją wypuszczał i wolno mi było się z nią przywitać (później dopiero odkryłam, z rozgoryczonym rozczarowaniem, jak bliska i jak daleka byłam prawdy). Będąc dzieckiem, kochałam więc zimy – przesiąknięte zapachem lasu i kwiatów wodnych lilii osiadłym trwale na jej skórze, przesiąknięte jej troskliwym głosem pochylającym się nad moimi snami, by snuć mi opowieści o jej drugim życiu pędzonym wśród wodnych sióstr i ich śpiewu, przesiąknięte dotykiem opiekuńczych palców wsuwających mi we włosy spinki z pereł wyłowionych – jak twierdziła – z dna macierzystych wód. Zachowywała się zawsze tak, jak gdyby nigdy wcześniej nas nie opuściła i jak gdyby nie zamierzała nas nigdy więcej opuszczać, a ja zawsze jej wierzyłam, przynajmniej tak długo aż pęczniejące brzuchy zacielonych reniferów przypominały mi o tym, że druga pora roku zbliżała się nieubłaganie – ta, w której stawałam się półsierotą; ta, z której początkiem matka budziła się przed jutrzenką, rozplątywała cierpliwie warkocz, w który wplatałam czerwone wstążki z nabożną pieczołowitością, zostawiała swoje buty ułożone równo pod ścianą i wychodziła boso, by zniknąć między drzewami, choć przez całą noc powtarzała mi szeptem, że nie opuści mnie nigdy. Krowy, o które troszczyła się ze mną przez całą zimę, czekały na rozwiązanie niecierpliwie, wietrząc wiosnę; i zawsze po jej odejściu zdawało mi się, że wyczuwają jej nieobecność i niepokoją się razem ze mną, jak gdyby opuściła je zaufana piastunka, jakby porzuciły je czułe dłonie, które głaskały ich miękkie chrapy i obiecywały bezpieczeństwo, kiedy nadejdą wykoty. Wychodziłam do nich rano, by przytulić zmarznięty policzek do kryzy miękkiej sierści i śpiewać im matczyne pieśni, choć mój język nie znał tych zaklęć, które nuciła im matka – zdawało się, że wyczuwały tę różnicę i nie potrafiły mi zaufać, więc płakałam z frustracji i tęsknoty.
    Zwierzęta miały swój rozum; być może miały też rację. Byłam córką mojej matki przez połowę roku i byłam w końcu córką mojego ojca przez drugą połowę. Byłam córką kobiety pachnącej inaczej niż ludzie, która troszczyła się o nie jak o wszystkie swoje wpółdzikie zwierzęta i córką mężczyzny, który pod koniec każdego listopada, tuż po skończonym okresie rujowym i tuż przed tym, jak samce zaczynały zrzucać ciężkie poroże, rozdzielał stado i prowadził część zwierząt pod ostrze noża. Wykrwawiał je cierpliwie do brudnych wiader, z wprawą garbarza uczonego do tego od dziecka oddzielał ciepłe skóry od ciała, czyścił je z tkanki i rozciągał je na drewnianych ramach, by wyschły. Przed pierwszym grudnia krew zdążyła zupełnie wsiąknąć w ziemię, zanim matka przeszła po niej boso po raz kolejny; przychodziła po śmierci, by koić stado swoim głosem i zapachem, by odzyskiwać ich zaufanie i spokój, by tuczyły się dobrze i cieliły zdrowo – a potem porzucała je znowu wiosną, powierzając je mi: a ja nie umiałam odzyskać ich zaufania, bo pachniałam krwią, w której skąpane były dłonie mojego ojca.
    Druga połowa roku była bez niej nieznośna. Ciepło roztapiało śnieg, w wilgoci lęgły się owady; komary i gzy dzień i noc męczyły stado, mięśnie zwierząt drżały pod grubą skórą, próbując zrzucić z siebie szumne chmary, mój węch przeżarty był ostrym zapachem maści, którą nacierałam się przed każdym wyjściem z domu, by doglądać zwierząt, a przez który rówieśnicy dokuczali mi w Gebo (nie lubili nas – dzieciaków z lapońskich wiosek). Później, kiedy zaczęłam odkrywać, że chłopcy gną się jak kłosy pod moimi prośbami, dokuczały mi tylko dziewczęta. Ciągnęły mnie za włosy, za ubranie, wykluczały mnie z zabaw, nad nimi nie miałam żadnej władzy – i, nieszczęśliwie, ich sympatii pragnęłam najbardziej. Dni często marnotrawiłam w drugim ciele; po matce odziedziczyłam zdolność znikania, przemieniania się w część fińskiej przyrody, chowania się w norach, dziuplach albo kieszeniach pozostawionego przez matkę płaszcza w giętkim ciele gronostaja. Wiosną przychodziły wykoty: krowy cieliły się zawsze w jednym okresie, jakby uzgodniły termin pomiędzy sobą. Wiosną przesiadywałam pośród wysokiej trawy i obserwowałam jak orły krążą nad stadem, łase na młode cielęta. Drobne kości znajdowaliśmy w okolicy, miejscowe szamanki zbierały je i wygotowywały nad paleniskami w namiotach przypominających stare wigwamy. Miałam dwanaście lat, kiedy jedna z krów padła podczas porodu, osieracając dwa słabe cielęta – jedno z nich porwał rosomak, kiedy karmiłam drugie z butelki ciepłą siarą. Nienawidziłam wiosny, nienawidziłam ciepła, słońca i tych wszystkich zwierząt, w których skórach spałam: za to, że mi nie ufały i za to, że nie umiałam ich chronić. Za to, że widziały we mnie mojego ojca i nie słyszały w moim głosie głosu mojej matki. Obiecywałam sobie, że z następną wiosną odejdę razem z nią. Im starsza byłam, tym silniej odczuwałam w sobie cząstkę niej – chciałam ściągnąć buty o poranku i wyjść boso na zroszoną trawę, zniknąć między drzewami. Śniłam o tym często; powstrzymywał mnie strach. Matka nigdy nie pokazała mi tego świata, którego byłam niepełną częścią; tkwił on we mnie więc jedynie instynktowną, nieznośną czasem tęsknotą za czymś, czego nie mogłam znać. Uwierała mnie jak ból zęba.
    Kończyłam dwanaście lat, kiedy ojciec podarował mi na urodziny ciepłą mufkę z rosomaka.

    Co roku, spośród wszystkich wyprawionych i wygrzanych letnim słońcem skór, ojciec wybierał dwie najlepsze – jedną dla mnie i jedną dla mieszkającej w naszej wsi szamanki. Każdej jesieni owijał nią dla niej dary: chował w niej kości pierwszego tegorocznego cielęcia ubitego krótko po narodzinach, alchemiczne ingrediencje wykupione od okolicznych kłusowników i, jeśli miał szczęście, zdeformowane poroże. Mówił mi zawsze, że taka jest tradycja; że mieliśmy szczęście, posiadając w wiosce szamankę i że należy okazywać jej wdzięczność za to, że się nami opiekuje, a ponieważ często widziałam ludzi znoszących dla niej wypełnione wdzięcznością kosze, wierzyłam jego słowom ślepo, choć mój ojciec nigdy nie hołdował żadnym zwyczajom i nie miał w sobie żadnej pobożności. I tylko raz, nie rozumiejąc jeszcze nic – i wierząc naiwnie, że matka porzucała swoje jeziora i wracała do mnie każdej zimy z tęsknoty – zapytałam, dlaczego oplata jej czarnym, długim włosem jedną z drobnych kości. Odpowiedział mi wtedy, że nie może troszczyć się o nią tam, gdzie odchodzi, więc prosi o to duchową piastunkę, a ja więcej nie pytałam i z dziecięcą dumą pomagałam mu zanosić skórę do domu Reydis, w którym zawsze potykałam się o ciemne spojrzenie jej córki.
    To Sivya otworzyła mi oczy – po raz pierwszy wtedy, kiedy wyjawiła mi prawdę o moim ojcu i mojej matce (i wiele razy później). Wtedy też po raz pierwszy jej ciemne spojrzenie wobec mnie złagodniało; dopiero wtedy, kiedy zrozumiała, z zaskoczeniem, że o niczym nie wiedziałam: o tym, dlaczego mój ojciec co roku znosił dary jej matce, o tym, dlaczego w swoją wdzięczność wplatał czarny włos ani o tym, dlaczego matka wracała do mnie każdej zimy wbrew swojej naturze. Tamtego lata, kiedy siedziałyśmy w wysokiej trawie szemrzącej życiem, spoglądając na pasące się stada, poprosiłam ją, żeby pomogła mi złamać urok nałożony przez jej matkę na moją, a ona się zgodziła. I później, kiedy nadeszła wreszcie zima, a matka po raz pierwszy nie wróciła wraz ze śniegiem, Sivya pozwalała mi spać w swoim łóżku i nosić swoje ubrania, podczas gdy ojciec szalał w naszym domu; nawet moi bracia rozpierzchli się po domach przyjaciół, niezdolni stopić jego wściekłej, szaleńczej gorączki. We wsi mówiono, że Manttari postradał zmysły, że chodzi codziennie ze strzelbą do lasu i wraca jeszcze wścieklejszy, że za wioską znaleziono kobietę ze śrutem pod żebrami, co okazało się ostatecznie kłamstwem, nad którym przepłakałam bezsenne noce, by prawda nie przyniosła mi żadnej ulgi.
    Kiedy wróciłam w końcu do domu, pomimo protestów Sivyi i jej matki, ojciec pochwycił mnie tuż za progiem i ścisnął moje ramiona tak mocno, że bałam się, że pękną pod jego palcami jak suche gałązki. Oczy miał tak mętne, że przestraszyłam się, że mnie nie rozpozna; że weźmie mnie za spóźnioną matkę i zaciśnie mi dłonie na gardle, ale on powiedział w końcu tylko ty mi zostałaś i wziął mnie w niedźwiedzie objęcie. Następnego dnia wszystko wróciło do zwykłego porządku, tylko czasem, pod wpływem alkoholu, wpadał jeszcze w złość i rozpędzał groźbami i pięściami moich braci.
    Myślałam, że wróci. Dla mnie, przyznałam, skulona na skórach w nieswojej sypialni. Sivya w ciszy gładziła moją skroń.
    Po odejściu matki tęsknota za nieznanym wezbrała we mnie jak spieniona sztormem woda; przyspieszała mi tętno rozdrażnieniem i frustracją, doprowadzała mnie do łez. Parę razy zapuszczałam się do lasu boso, by ostatecznie zwinąć się we wnęce między korzeniami drzewa i płakać; nie wiedziałam, co robię ani czego chcę. Pragnęłam oddać się temu nurtowi, który ciągnął mnie w knieję i pragnęłam rozpaczliwie wrócić do domu, stawałam się rozdarta, coraz silniej, między głosem matki, który prowadził mnie przez las w snach, a znajomym ciepłem ojcowskiej troskliwej miłości, znajomym ciepłem tego życia, które znałam tak dobrze. Wybrałam więc najpiękniejszą skórę spośród tych, które podarował mi ojciec i zaniosłam je szamance; płakałam, prosząc ją o ukojenie. Pamiętam dym, pamiętam ziołowe maści, pamiętam kwaśny posmak w ustach. Pamiętam, że kiedy wyszłam nad ranem na rześkie powietrze, nie czułam się wcale spokojniejsza, jedynie otumaniona. Pamiętam, że Sivya wyszła za mną, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła w głąb lasu, nad leśne jezioro. Opuszkami kciuków nakryła mi powieki, prowadziła mój nierówny oddech, słyszałam szmer wodnej roślinności, chlupotanie wody rozrzucanej rybią płetwą. To, co czujesz, to błaganie, mówiła o mojej tęsknocie, dlaczego je uciszasz?
    Więc nie uciszałam jej nigdy więcej; zaczęłam jej słuchać.

    Skóry hodowanych przez nas reniferów z czasem stały się relikwią przeszłości rozciągniętą dumnie na ścianach w gabinecie mojego ojca – wciąż lubi opowiadać o swoich początkach ludziom, którzy przychodzą do niego rozmawiać o interesach i sprawach, o których nie wolno mi słuchać ani wiedzieć. Nie wiedziałam więc, jak do tego doszło, że z fińskiego hodowcy reniferów, rzeźnika i handlarza ich skórami i mięsem, stał się człowiekiem, do którego przychodzi się w błyszczących butach, czystych mankietach i z butelką drogiego alkoholu, by uścisnąć mu rękę. Nie wiedziałam, jak to się stało, że moje życie, usłane dotąd sierścią reniferów, wypełniło się miękkim futrem niedźwiedzi polarnych, srebrzystych lisów, brunatnych gronostajów i soboli. Ojciec troszczył się, żebym nigdy nie zmarzła i zawsze milknął, kiedy wchodziłam do pokoju, w którym rozmawiał z moimi braćmi lub z tymi mężczyznami, którzy przychodzili do niego dobijać interesów. Tak jak nie pozwalał mi nigdy być przy tym, jak wykrwawiał i skórował nasze zwierzęta, choć uczył tego moich braci, odkąd tylko nauczyli się trzymać nóż, tak później nie dopuszczał mnie do swoich – męskich, jak to nazywał – spraw. Może sądził, że uda mu się w ten sposób dopilnować, żeby moje dłonie nigdy nie ubrudziły się krwią; a ja nie mówiłam mu, że zwierzęta czują ją ode mnie mimo to. I tak samo nie mówiłam mu, że wiem, że luksusu ściekającego gęsto w nasze dłonie i awansu społecznego, który miał uwolnić nas od tej ziemi pełnej drapieżników i gzów, nie mogłyby nam zapewnić skóry żadnych zwierząt. Że wiem, że większość jego wspólników wywodzi się z arterii Przesmyku, rynku narkotycznego, kłusowniczego i wszystkiego, co opłacalne, niezależnie od etyczności, i że jednego z moich braci poświęcił zakazanej magii przede wszystkim ze względu na korzyści tej decyzji – zupełnie biznesowej. I że wiem, że moi bracia nocami straszą mieszkańców Ymira, by nad ranem zaproponować im ochronę – oczywiście – w dobrej cenie (bezpieczeństwo stało się w ostatnich miesiącach bardzo wartościowe). I że wiem, że kiedy prosi mnie, bym wystąpiła na scenie w lokalu, w którym spotyka się z najważniejszymi wspólnikami, a później dołączyła do ich stolika, to też nie wynika jedynie z ojcowskiej dumy. Obserwuje mnie uważnie z przeciwnej strony i dyskretnie kiwa głową, kiedy oczarowuję właściwych mężczyzn, a kiedy pada temat interesów, odpowiada: proszę, panowie, nie przy kobiecie. Dziś będą tylko kosztować dobry alkohol i dobrze się bawić, nurzać spojrzenia w moim niewinnym uśmiechu; zaprasza ich do swojego gabinetu w innym dniu i wie, że przyjdą na pewno. Jestem jego gwarantem, jego słowikiem w garści, ciemką na haczyku trzymanym nad tarliskiem tłustych szczupaków. Miałam siedemnaście lat, kiedy stałam się przynętą; byłam wtedy jeszcze naiwnie przekonana, że ojciec ma wszystko pod kontrolą. Nie miał.
    Na moje osiemnaste urodziny ojciec podarował mi dywan z niedźwiedziego futra. Czasami, spoglądając w sztuczne oczy wprawione w jego pysk, nie byłam pewna, czy należało do zwierzęcia.

    Jestem dla ojca córką dokładnie taką, jakiej sobie życzy – dla niego naszą przeszłość zostawiam za sobą. Ubieram się w drogie suknie wieczorowe, noszę oślepiającą biżuterię, naśladuję córki z zamożnych rodów, maluję usta czerwoną szminką i nacieram ciało pachnącym olejkiem, układam włosy w grzeczne fale na skroniach, palę tylko wtedy, kiedy mężczyźni oferują mi papierosa, alkohol sączę powoli i oszczędnie, pamiętam, żeby siedzieć prosto i uśmiechać się ładnie, i sprawiać wrażenie, jakbym nie wiedziała za dużo, pozwalam, by tłumaczono mi różnice między dobrym reniferem zaprzęgowym a reniferem na skórę albo jak wygląda dobry nóż garbarski, albo jak odróżnić futro prawdziwe od tych sprowadzanych od śniących. Ojciec upomina mnie spojrzeniem, jeśli zaczynam odpowiadać za dużo. Kiedy wracam do mieszkania, w połowie drogi ściągam ze stóp eleganckie buty na obcasie i wyciągam z kieszeni wygniecioną paczkę papierosów. Za progiem zrzucam z siebie tę obcą, niemoją skórę: aksamity, perfumy i słodkie kłamstwa.
    Wieczory spędzam w Dzielnicy Trzech Skaldów, między artystami, muzykami, malarzami, rzeźbiarzami, poetami – w ich świecie staję się znów kimś innym; jestem pewna siebie, zuchwała i nonszalancka, uwielbiam dłonie muzyków, spojrzenia malarzy, błyskotliwe rozmowy z pisarzami; uwielbiam wielobarwność, szum i rozwiązłość tych ludzi niepraktycznych. Żartujemy, przekomarzamy się, gawędzimy swobodnie o rzeczach, o których nie wypada mówić ze swobodą, w końcu mówię im, że nie boję się niczego, a jeden z malarzy - huldrekall; sprzeciwia mi się często i z zamiłowaniem - odpowiada mi, że kłamię, prowokuje mnie dalej, w końcu patrzymy już tylko na siebie, mój uśmiech staje się usilny. Nie boję się niczego, powtarzam, a on pyta: nie boisz się ciemności? Nie (w ciemności popełniałam najsłodsze odkrycia). I nie boisz się ślepców? Nie (znam wielu z nich blisko). Ani pająków? Saliszaków i ogników? Zmór? Krwi? Nie boję się, odpowiadam, pamiętam jeszcze krew spływającą strumieniami każdego listopada, rdzawy odcień przeżartej nią ziemi.
    Naprawdę nie boisz się krwi? (Spojrzenie mojego brata siedzącego cicho obok wodzi za nami bystro w napięciu).
    Nie. Pamiętam krew na moich rękach, kiedy całymi nocami pilnowałam stada podczas wykotów, zdeformowane cielęta, orły szybujące nad stadem, wycie wilków, białe futro pasterskiego owczarka brunatne od wyschłej juchy rosomaka.
    I gdzie ty widziałaś krew poza spluwaczką u dentysty?
    Widelczyk, który łapię w palce i wbijam w jego dłoń, jest brudny od deseru; bolesny skowyt alarmuje wszystkich zebranych w lokalu, artyści zgromadzeni wokół naszego stolika wybuchają pijanym śmiechem, krew wsącza się w przybrudzony popiołem i rozlanym alkoholem obrus. Następnego wieczoru dostaję od braci drewniane pudełko, w środku znajduję pędzel z bydlęcym włosiem. Nie potrafię malować, więc znajduję mojego malarza w jego pracowni, wręczam mu pędzel i proszę, żeby wykonał mój portret, zanim ściągam z siebie ubranie, a on udaje, że nie rozpoznaje włosia z własnej kiści. Ma ciemny siniec na oku i dłoń wciąż jeszcze przewiązaną bandażem. Nie przepraszam go. Nie pytam, co zrobili mu moi bracia. Nie mówię mu, że się boję. Koszmarów, ambicji moich bliskich, męskich spojrzeń, orłów i pojawiającej się w nietrzeźwości myśli, że ojciec oplata cielęce żebro moim włosem. To wszystko należy do mojej przeszłości, której ten człowiek nie zna. To wszystko należy do czułej dłoni gładzącej mi skroń, kiedy powietrze pachnie szałwią i wetiwerią.
    Gość
    Anonymous


    Karta rozwoju

    Informacje ogólne

    Wzrost
    172
    Waga
    63
    Kolor oczu
    ciemnobrązowe
    Kolor włosów
    czarne
    Znaki szczególne
    usta skłonne do uśmiechu, zuchwałe spojrzenie; ubranie zawsze posiadające elementy wykonane ze zwierzęcych skór i futer; wiśniowa szminka i wiśniowe paznokcie;  
    Genetyka
    niksa (I pokolenie)
    Umiejętność
    -
    Stan zdrowia
    zdrowa


    Statystyki

    Wiedza o śniących
    I
    Reputacja
    10
    Rozpoznawalność
    25
    Stronnictwo
    0
    Alchemia
    5
    Magia użytkowa
    20
    Magia lecznicza
    10
    Magia natury
    20
    Magia runiczna
    5
    Magia zakazana
    0
    Magia przemiany
    15
    Magia twórcza
    5
    Sprawność fizyczna
    5
    Charyzma
    10
    Wiedza ogólna
    5


    Atuty

    Znawca transformacji (I)
    +3 do rzutu kością na dowolne zaklęcie z dziedziny magii przemiany.
    Pan natury (II)
    +5 do rzutu kością na dowolne czynności związane z magią natury.
    Atut (specjalny)
    Śpiew jezior – postać emanuje aurą, przez którą jest uznawana za niezwykle atrakcyjną, wpływając z jej pomocą na mężczyzn. Potrafi ulec przemianie w zwierzę (najczęściej ryby, ptaki, węże lub konie). Otrzymuje +10 do rzutu na charyzmę oraz +3 do rzutu przy dowolnym zaklęciu związanym z magią przemiany.


    Ekwipunek

    Futro z gulona
    Raz na fabularny miesiąc pozwala odbić dowolne zaklęcie z poziomu I w stronę przeciwnika, odbierając mu jednocześnie możliwość obrony i gwarantując powodzenie. Dodatkowo zapewnia stały bonus +2 do sprawności fizycznej.
    Przedmiot
    opis przedmiotu


    Aktualizacje

    Data
    aktualizacja
    Data
    aktualizacja

    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Karta zaakceptowana
    Zastanawiałaś się kiedyś, o czym myślała Twoja matka, kiedy każdego lata opuszczała wioskę, aby powrócić w objęcie północnych jezior? Ich chłód pozostawia na Twojej skórze cienką dropiatość, która przypomina Ci o tym, kim jesteś – czy Golddajávri kiedykolwiek woła do Ciebie tym samym głosem? Czy przypomina rady mężczyzn, którzy próbowali Cię przestrzec? Jeśli usłyszysz śpiew wody znad rozlewiska, nie skupiaj się na nim, słuchaj go tak, jakbyś oglądała, patrząc kątem oka – jeziora są samotne i zawsze szukają towarzystwa.


    Prezent

    Ojciec podarował Ci wiele pięknych futer, najbardziej wartościowym z nich było jednak futro gulona, które otrzymujesz w prezencie od Mistrza Gry na początek rozgrywki. Jest to bardzo rzadki okaz, gulon uchodzi bowiem za istotę legendarną, w minionym stuleciu odnotowaną zaledwie sześciokrotnie, a jego wyjątkowo cenne, grube futro w naturalny sposób odbija większość zaklęć – to, które dał Ci ojciec, pozwala raz na fabularny miesiąc odbić dowolne zaklęcie z poziomu I w stronę przeciwnika, odbierając mu jednocześnie możliwość obrony i gwarantując Ci powodzenie. Dodatkowo, kiedy nosisz je na sobie, zapewnia Ci stały bonus +2 do sprawności fizycznej.


    Podsumowanie

    Punkty doświadczenia na start
    700 PD (karta postaci)
    Osoba sprawdzająca
    Jāzeps Ešenvalds

    Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz pierwsze punkty doświadczenia na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie należy obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową, za co przysługują ci kolejne punkty, po które możesz zgłosić się w aktualizacji rozwoju postaci. Prosimy także o wpisanie się do spisu absolwentów, jak i instytucji i profesji w celu uzupełnienia dodatkowych informacji o postaci. Powodzenia na fabule!




    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.