Målfrid Forsberg née Oldenburg
Gość
Målfrid Forsberg née Oldenburg Sro 20 Wrz - 1:44
GośćGość
Gość
Gość
Målfrid Heriette
Forsberg née Oldenburg
Forsberg née Oldenburg
I spojrzawszy wtem na kobietę, rozniósł pogardliwy głos rozbawienia.
Ważyła sobie decyzje błędne, panosząc pośród myśli przekonanie, że dopóki były jej, były prawidłowe. Od pokoleń, niczym cierń roznoszący się po delikatnej skórze. Hodowana, podlewana pieczołowicie nadmiarem słodkich kłamstw, co by poznać ich smak w zadrze. Cierp, cierp, cierp. Czyniła jego wybór swym wyborem i choć ojcze, wybacz wielmożnie, nie żałowała po dziś dzień tejże potęgi w zjednanych, złaknionych tego samego umysłach. Naznaczona, wyrywa paleniskiem na umyśle, niczym głos bogów.
Nie urodziła się w trakcie burzy, nie nosiła nawet imienia świadczącego o sile i czy boskiej opiece, nie była nawet blisko tych wszystkich, mitycznych wyobrażeń, które niosła za sobą we wstrzemięźliwym oddechu słabego niemowlęcia. Urodziła się i dorastała bowiem w rodzinie, która pielęgnowała, niczym najdorodniejsze klejnoty dziedziczonej, habsburskiej korony. Nosiła się dumnie, skłaniając do myśli, że była idealną panienką - wychowaną, obeznaną w etykiecie i zachowaniu godnym damy, bowiem takich kobiet pragnął świat. Cicha i spokojna obrastała jednak w piórka za sprawą matki, która wyrwana z sideł obsesyjnych konwenansów, wpajała córce siłę i ambicje. Hodowała gadzinę, której jad spływał po brodzie i brudził wybielaną, jedwabną sukienkę. Głowę nosiła wysoko, święcie przekonana, że była lepsza; lepsza, mądrzejsza, sprytniejsza. Pięknem dorównywała zgorzkniałej duszy, ponoć to niosąc w sobie zgniliznę matki, której rozpustność i niefrasobliwość przynosiły rodzinie sowite plony uprzedzeń. Ale Alyssa lśniła niczym najgodniejszy diament, a nosząc pod sercem dziecię zakazanego owocu, nosiła najstarszą i jedyną córkę niedołężnego męża - i gdy on kosztował obecności swoich kolegów, ona uśmiechała się słodko, opowiadając o przyszłości nienarodzonej Mål. Przyszłość tą przepowiedziała i była tego pewna, gdy oglądała pierwsze kroki dziewczęcia pośród znamienitej socjety arystokracji, jej doskonałe zaplecze w zdobywaniu wiedzy, ale i potęgę idącą za nazwiskiem. Dziewczę było rezolutne, obeznane w politycznych niuansach na tyle, na ile winna być zapoznana kobieta dobrego domu - głosiła ze smakiem własne opinie, oponowała przed podejmowaną wobec niej edukacją. Tym samym, od najmłodszych lat edukacji w Laguz, pokazywała się światu jako działaczka wszelkiej maści. Zdawała się mieć wpływ, również na to, gdy poznała mężczyznę, którego wszelkiej maści stworzenie tego świata, zdawało się zesłać na jej świat. Trafił na kolację rodzinną po raz pierwszy, drugi i trzeci. Dłonią przeczesywał gęstą brodę, kiedy opowiadał o pracy w rezerwacje ormów - a ona, ledwie podlotek niedaleko mający sięgnąć dorosłości, wsłuchiwała się w te słowa i karmiła tym, że był tu w sprawach jedynie handlowych. Tak mówił wuj, tak mówił ponoć ojciec, którego interesy wyprowadzały poza granice Danii. Miał nad nią czuwać, tak obiecywał, gdy uczył ją grać na pianinie. Czuwał więc, prowadząc do ołtarza nie kobiece, co dziewczęce, przerażone ciało.
Dwudziestego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, na dwa miesiące po swoich osiemnastych urodzinach, została żoną Alfreda Forsberga.
Miał wtedy 30 lat, ledwie ukończył Kenaz na kierunku weterynarii. Był najstarszym synem jarla, żonatym z inną damą przed Malfrid, ta jednak nie była w stanie podarować mu potomka, a przyłapana na niechlubnych działaniach w komitywie z rodziną, została oddalona od najważniejszego z synów. Wybrali więc młodą, gotową do odchowania u boku starszego mężczyzny — podatną na sugestie, zdolną urodzić serię potomków o dumnych, męskich przedrostkach. Pierwszy obowiązek, mimo zaciskającego się na szyi dławika obleczonego w smycz, spełniła — urodziła Marcusa Forsberga, najstarszego wnuka, oczko w głowie rodziny, która ujrzawszy ślepotę jednego z oczu, przyjęła darowaną przez bogów — bo wszakże nie z łona kobiety — błękitną krew. Od tego momentu życie było piękniejsze, a każdy krok, który gotowa była podjąć, podejmowała dla istoty, którą mimo braku miłości w małżeńskich alkowy, podjęła jako najważniejszy dotąd dar losu. Po dwóch latach od urodzenia, mając dwadzieścia lat, rozpoczęła studia trzeciego stopnia na kierunku inżynierii magicznej. Jako mężatka, ale i młoda matka, miała obowiązki — a obdarowując męża słodkim uśmiechem, kwaśnym posmakiem bliskości i gorzkimi uczuciami, uzyskała aprobatę na dalsze kroki w edukacji. Syn miał wszakże guwernantki i guwernantów, ona sama winna reprezentować światłych i uczonych, a choć teściowa karmiła ją jadowitymi, niewybrednymi ekscesami, to Maal trzymała się obranego celu. Ukończyła pierwszy stopień studiów, zajmując się konstruowaniem wydajniejszych systemów hodowlanych dla magicznych istot, zaskarbiając sobie serce w rodzie, który winna trzymać na smyczy. Nie wiedziała wtedy, że podjęte przez nią kroki były ich grą — ich, oraz jej matki, która w podszeptach wobec córki chciała uczynić przedłużoną potęgę Oldenburgów. Czyniła tak, jak wydawało jej się to za stosowne — uwodziła, manipulowała, podnosiła ton. Mówiła wprost o smaku łez i tuszowała je, gdy szła z uniesioną nachalnie głową. Drugi stopień był jej wyborem — grą przeciwko rodzinie, grą dla jej syna, który w wieku sześciu lat, stracił ojca. Wieści te zagotowały krew społeczeństwa magicznego — orm zaatakował rękę, która go leczyła, a Forsbergom odebrał dziedzica. Pozostała więc ona, uwikłana krwią syna i noszonym nazwiskiem. Pozostało niepotrzebne koło, którego powinni się pozbyć.
Postawiła na rozgłos w sprawie, która tliła jej się najmnocniej przed oczyma. Był naturalnym mówicą, zainteresowana polityką uczestniczyła ambitnie w wiecach fundacji „Równość”, coraz głośniej wypowiadała się na temat niegodnego traktowania zwierząt, zagłębiając się w świat śniących, by zasięgać po nurt godny Animal Liberation Front. Miała głos silny, tym silniejszy, im bardziej przyciskano ją do muru. W tym skryła swoje bezpieczeństwo; ród nie sprzątnie kogoś, kogo zna cała rzesza. Tym samym pozostała w bezpiecznej, obranej pozycji, a zaraz obok zwierząt pojawiły się ruchy dotyczące kobiet, genetyk i arystokracji. Wszystko kroczyło niemalże książko z kiełkującym, niewyodrębnionym jeszcze trzecim nurtem feminizmu.
Została studentką IV stopnia, wybierając za specjalizację zoologię. Podjęła się herpetologii, która już wcześniej przewijała się w jej życiu — torowała drogę swojej krwi, ale także szykowała linię obrony, jaką winna szykować każda wdowa, nawet ta, której ciało skrywało młodzieńczy wigor. Budowała własną sieć kontaktów, karmiła ludzi ułudą własnego bytu, nabierając przekonania, że sama nabiera zgorzknienia jeszcze silniejszego. Trucizny pochodzenia zwierzęcego fascynowały, wtulona główka syna napawała ją niezrównaną dotąd ambicją, a badania o wpływie industrialnych siedlisk śniących na magiczne stworzenia prowadziły do coraz to nowszych, głębszych wyzwań. Ukończyła studia z drobnym opóźnieniem, już w kadrze akademickiej odnajdując pogłos i wsparcie, które kolekcjonowała, nauczona lojalnością wobec tradycji Oldenburgów. Wszystko to, by mówić — po raz pierwszy jako promotorka na wiecu, pół roku później na szeregu otwartych wykładów, jeszcze później wśród lokalnej socjety naukowców. Mówiła, kłamała, manipulowała rzeczywistością — wprowadzała słuchaczy w niewinny trans noszoną w głębi serca charyzmą i aparycją, gotowa zbierać armię przeciwko tym, którzy zechcieliby jej odebrać miejsce. Tam, gdzie nie udało się dostać sobą, podążała szlaki w pełnym łusek ciele, sunąc łagodnie po stojącej nodze, wsuwając się pod nogawkę, siejąc panikę samą swoją obecnością, bo na tym polega bycie silną kobietą w słabym świecie.
Marcus obchodzi niedługo czternaste urodziny, do końca walki pozostało tysiąc czterysta osiemdziesiąt dwa dni.