Nathalie Welhaven
Gość
Nathalie Welhaven Sro 13 Wrz - 12:54
GośćGość
Gość
Gość
Nathalie Welhaven (podobno)
Gdy miałam piętnaście lat, poszłam do kina. Na randkę, oczywiście – on płacił. Inaczej nie kupiłabym sobie biletu. Miałam te długie, długie, czarne włosy i długie, długie, opalone nogi, które bardzo lubił. Zrobiłby dla mnie wszystko, dlatego dał mi wielki kubeł popcornu i kubek prawdziwej, amerykańskiej coca-coli. Chłopak, imię nie jest ważne, był aspirującym intelektualistą, a wiecie, jak to z nimi jest. Chciał się popisać swoim wyrafinowanym, niebanalnym gustem filmowym, zabrał mnie więc na japoński, czarno-biały film z napisami. Kiedy zaczęłam się śmiać, widząc, jak bandyta turla się niby opętany po ziemi, chłopak zapytał mnie, co mnie tak śmieszy. Myślałam, że oglądamy komedię. To był Rashomon. Nie poszliśmy już na drugą randkę.
Niezależnie od tego, czy Rashomon jest zabawny, czy nie, mogłam zgodzić się z przesłaniem tego filmu, przesłaniem, które pojmowałam już od dziecka: prawd jest co najmniej kilka.
Prawda, prawda, prawda. Ludzie mają obsesję na jej punkcie. Chcą wiedzieć, co zdarzyło się naprawdę. Liczy się twoja prawdziwa twarz. Trzeba być szczerym. Kłamstwo zawsze jest złe, w ostateczności: moralnie szare.
Nie przykładam tak wielkiej wagi do tego, gdzie – według innych – przebiega ta granica. Prawda, kłamstwo, jedno i to samo – liczy się to, w co wierzysz. Jedni wierzą w Odyna, drudzy w Zeusa, trzeci w Peruna. Ja powiem, że trawa jest zielona, daltonista, że szara. Możemy kłócić się do świtu o to, czyja racja jest racją najbardziej, ale niczego to nie zmieni. To samo słońce wciąż będzie grzało tę samą trawę, burze wciąż będą nadchodzić, nieważne, co i pod jakim imieniem ciska pioruny, rachunki wciąż będą czekały na opłacenie, żetony będą przepływać przez kasyna, lichwiarze czekać na następną ratę. Jakie to ma znaczenie, co jest prawdą?
Nathalie Welhaven.
Nathalie Welhaven ma moją twarz. Z jej czerwonego, norweskiego paszportu (podstemplowanego i pachnącego nowością – piękna robota, jestem z niego bardzo dumna) patrzą na mnie moje oczy. Ma dwadzieścia dwa lata, imiona jej rodziców: Carl i Frida, panieńskie jej matki: Christoffersen, miejsce urodzenia: Tromsø. Nigdy nie byłam w Tromsø. Podobno mają ładne stoki – może mogłabym się tam nauczyć jazdy na nartach. Wyobrażam sobie, że w Tromsø każdy umie jeździć na nartach. Nie zastanawiam się nad tym, jakie życie mogła mieć ta druga Nathalie Welhaven, ale czasami, gdy przeglądam jej dokumenty, wspomnienie Tromsø i jego śnieżnych zbocz, tak samo realne jak zdjęcie na pocztówce, sprawia, że poświęcam jej parę sekund dłużej. Tylko tyle. Tamta Nathalie Welhaven mnie nie obchodzi. Historia tej twarzy to teraz moja historia i żadna inna się nie liczy.
Wbrew pozorom nigdy nie miałam wybujałej fantazji. Wydaje mi się, że żeby żyć tak, jak ja żyję, wcale nie trzeba wiele wymyślać, a nawet nie wolno. Wyobrazić możesz sobie wszystko – nie oznacza to, że twoje kłamstwa będą bardziej prawdopodobne. Mogłabym wam powiedzieć, że urodziłam się w wyższych sferach; że moi rodzice byli typem ludzi, którzy zimują w Sankt Moritz i spędzają lata w Marbelli; że mój ojciec jest ważną postacią w Radzie. Nie sprawiłoby, że wiedziałabym, którego widelca używa się do którego dania, kiedy schylać głowę i która tkanina pasuje na wiosenny bal, a która na polowanie. Biorę więc opowieści, które słyszę i o których czytam; naśladuję ludzi, których obserwuję.
Jorid Huitfeldt.
Możesz szukać Jorid Huitfeldt, ile chcesz, ale jej nie znajdziesz. Nikt o niej nie słyszał, tak samo jak o miasteczku, z którego pochodzi. Vardø. Mówi się, że to koniec świata: najbardziej wysunięty na wschód punkt Norwegii, lodowaty i nieprzyjazny. Rośnie tam tylko jedno drzewo: licha, niska jarzębina o ciemnych owocach i niewielu liściach. Dla drzew jest tu za zimno i za ciemno, dla drzew jest tu za wietrznie. Zimą jedyna jarzębina w Vardø jest okrywana ciemną agrowłókniną niby całunem. Wyczekuje wiosny, czarny, pokraczny kształt na tle nieskończonej, gładkiej bieli. Ludzie podobnie zawijają się w warstwy wełny i futer – i żyją, nawet przebijając się przez gruby i twardy śnieg. Ale Vardø nie jest dla ludzi. Vardø jest dla morza i bogów. Ludzie mogą tu żyć tylko za karę.
To miasto to w mojej głowie już tylko mgliste wspomnienie – równie dobrze mogłoby być ono cudze, tak jak obca jest mi myśl o Tromsø. Czasami wydaje mi się, że Vardø mi się przyśniło. Skuwający kości mróz, wiatr smagający ciało jak bicz, rozdzierający serce ryk fal, czarne dni, białe noce, białe kutry, czarne morze. Ryby, ryby, od rana do wieczora tylko ryby i nic poza rybami. Poławianie ryb. Sortowanie ryb. Oprawianie ryb. Filetowanie ryb. Gotowanie ryb. Jedzenie ryb. Sprzedawanie ryb. A nad tym wszystkim to samo stalowe niebo. Prawie nie widać tam słońca.
Matka nazwała mnie Jorid. To moje pierwsze imię, ale nie ostatnie. Nie jest dla mnie wyjątkowe ani najważniejsze. Imię jak imię – zbitek głosek, parę sylab, podpis na wekslu. Mogłabym nazywać się Helga, Rita albo Mette, niczego by to nie zmieniło. Życie Jorid jest nudne i nie ma wiele do mówienia. Była niedobrym, gniewnym dzieckiem. Niektóre dzieci już takie się rodzą – złe i zepsute. Tak uważała moja matka. Nie wiem, czy to prawda, że niektórych dzieci nie da się uratować, ale wiem, że jeżeli będziesz okładać gówniarza szczotką wystarczająco długo, każdy w końcu stanie się niedobry i gniewny; dziwne, że tak to jest z ludźmi.
Idiotka.
Było minus dziesięć stopni, kiedy skostniałymi rękami pociągnęłam moją spakowaną walizkę po ciemnej, oblodzonej ścieżce prowadzącej od naszego małego, błękitnego domu do głównej drogi. Od paru tygodni panowała tam fioletowa, polarna noc, a ja marzyłam o tym, żeby nigdy się nie skończyła, żeby ta arktyczna ciemność wreszcie pochłonęła to miasto i całą tę przeklętą wyspę, żeby zapanował tam taki mrok, który usunie Vardøyę z mapy Norwegii. Moje prośby nie zostały wysłuchane, ale ja też nigdy tam nie wróciłam. Nie ma tam czego szukać. Po Jorid zostały mi tylko twarde odciski na dłoniach, północny akcent i – cóż, absurdalna niechęć do ryb. Już zawsze będą smakować jak dziegć.
Nadal Jorid.
Kiedy zostałam sama, miałam szesnaście lat i umiałam dwie rzeczy: oprawiać ryby i rysować. Za mało, żeby się utrzymać, i wystarczająco, żeby wylądować na ulicy. Na bycie bezdomną nigdy nie jesteś za młoda i nie dość wykwalifikowana. Dzięki bogom, co?
Nikt mnie nigdy nie nauczył, jak obchodzić się z pieniędzmi. Nie umiesz rozporządzać tym, czego nie masz – ja nie miałam kasy nigdy. Odkąd pamiętam, życie było pogonią za talarem, choć nie zawsze to ja biegłam. Obserwowałam, jak mój ojciec, śniący i senny, wychodzi z domu do pracy w porcie o czwartej nad ranem i wraca późnym wieczorem, by zjeść kolację, umyć się i położyć do łóżka; zamykałam się w pokoju, gdy rodzice znowu kłócili się o rachunki, o czynsz, o to, że morze za mało nas karmi. Gdy wsiadłam na statek, który miał mnie zabrać z Vardøyi na kontynent, byłam już zdana sama na siebie. Musiałam zacząć biec.
Wtedy życie bardzo szybko stało się także ucieczką przed lichwiarzami.
Powiedzmy, że wpadłam w złe towarzystwo. Nikt nie uczy cię, jak poruszać się na ulicy, z kim się zadawać, komu nie deptać po piętach. Jeden chciał pieniędzy za to, że pozwoli mi się tu kręcić, inny za to, że mnie nie zabije, kiedy następnym razem mnie zobaczy (uczciwa wymiana, co?). Niezależnie od tego, za co ludzie chcieli ode mnie pieniądze, musiałam je mieć. I nie byłam pewna, jak je dostać. Pożyczałam je od moich nowych. dobrych znajomych, z których każdy w końcu ubiegał się o zwrot pożyczki – z odsetkami, rzecz jasna. Tacy byli dla mnie dobrzy.
Na szczęście, w moim przypadku zmiana twarzy była całkowicie darmowa.
Łatwiej było wydłużyć sobie nos, obniżyć brwi i skrócić włosy, niż wykombinować tysiąc trzysta talarów na wczoraj. Zabierasz kasę, trochę kombinujesz z własnym wyglądem, przechodzisz przez najbliższy portal do innego miasta i tyle widzieli i ciebie, i swój hajs.
Nie mogłam jednak uciekać za cudze pieniądze w nieskończoność, paląc mosty i robiąc sobie wrogów. Każdego to w końcu męczy. Każdy człowiek, śniący czy galdr, chce coś wreszcie mieć, coś, co mógłby nazywać swoim. Cokolwiek. Swoje miejsce na ziemi, swój kawałek dachu nad głową, swoich ludzi, z którymi można wypić piwo, swoją pracę.
To co miałam zrobić? Zaczęłam kraść.
Dobra, w teorii kradłam już wcześniej, ale to było przypadkiem, bez planu, bez ładu i składu. Tym razem podeszłam do sprawy zupełnie profesjonalnie. Jeżeli miałam przeżyć, trzeba było przestać polegać na łasce innych i szczęściu. Włamywałam się do mieszkań, zwijałam ludziom portfele z kieszeni, napadałam na sklepy, siłą otwierałam auta. Dużo z tym roboty i sporo ryzyka. To dobre rozwiązanie, jeśli potrzebujesz szybkiego zastrzyku gotówki, ale na dłuższą metę nie opłaca się tak żyć – nie, jeśli nie chcesz spędzić reszty życia w Nordkinn.
Ale tak poznałam Kaleba Ahlströma. Zakochaliśmy się w sobie, kiedy pakowałam jego zegarki do plecaka. Musiał mieć nierówno pod sufitem, skoro to nie odstraszyło go na starcie.
Powiedziałabym, że byłam wtedy Kopciuszkiem, jeśli Kopciuszek miałby zawiasy za kradzież z włamaniem i trzy miesiące za pobicie, a jej książę przygrywał na pianinie, przegrywał w karty i pogrywał z losem. Niezła historia miłosna. Ja wtedy nie mogłam uwierzyć w moje szczęście.
Miał tyle kasy, że nawet nie umiałam sobie tego wyobrazić. Nigdy nie zbliżyłam się do takiego bogactwa. Na to, co dla mnie było skandalicznie drogie, nawet nie mrugnął. Wydawaliśmy sto pięćdziesiąt talarów na śniadanie, czterysta na obiad, pięćset na kolację, na drinki – nikt nie liczył już po czwartym. Kaleb podpisywał kolejne weksle, wyciągał monety, płacił za wynajem mojego mieszkania, kupował mi drogie prezenty. Czułam się jak w bajce. Nawet teraz, gdy wspominam tamto życie, wydaje mi się, że to był dziwny film z budżetem zbyt dużym na jego możliwości. Byłam księżniczką, która czekała na swojego księcia w wieży z windą. Spoglądając na centrum Kopenhagi z mojego osiemnastego piętra, czułam się tak, jakbym była na szczycie świata.
Kiedyś trzeba było zejść na ziemię.
Kłóciliśmy się często i zajadle. Niejeden raz trzasnęłam mu drzwiami przed nosem i niejeden półmisek padł ofiarą naszych awantur. Kiedy masz siedemnaście lat (kłamałam mu, że skończyłam dziewiętnaście), wydaje ci się, że płomienie was ogrzeją, więc bez zastanowienia polewasz was benzyną i rzucasz zapałkę. Jesteś zaskoczona, kiedy ogień zaczyna niszczyć was oboje, a z pasji zostaje tylko popiół.
Kaleb chciał mnie zostawić. Nie powiedział tego, ale to się wie, to się czuje, gdy druga osoba ma już dość użerania się z tobą. Nie byłam żadną księżniczką, tylko wieśniarą z Vardøyi, złodziejką i niezarejestrowaną zmiennokształtną, bez nazwiska, bez edukacji, bez pracy. On miał do czego wracać. Kaleb to tak zwany człowiek z przyszłością. Tak się mówi o takich jak on. Obiecujący młody mężczyzna. Bystry chłopak. On daleko zajdzie. On ma talent. O mnie nikt nigdy tak nie mówił – ja byłam tylko zepsuta, rozpuszczona i zdegenerowana. Kiedy tylko to o sobie słyszysz, w końcu zaczynasz w to wierzyć. Ja chyba nigdy tego nie kwestionowałam.
Mógł wyrzucić mnie z mieszkania i zapomnieć, bogaty chłopczyk balujący za kasę tatusia. Ale ja nie miałam gdzie się podziać. Nie było kariery, która by mnie uratowała ani rodziny, która by mnie przyjęła. Byłam nikim, jeśli nie byłam kochanką Kaleba Ahlströma. Ukrywał mnie tu, w penthousie po drugiej stronie cieśniny Sund, jakby się mnie wstydził. Zawsze pod ręką – krótka podróż z jego rodzinnej rezydencji w Malmö – ale poza zasięgiem oczu jego rodziny i przyjaciół.
On miał przyszłość, ale ja nie. My nie. Nie mogłam jednak wyjść z tego związku z pustymi rękami. Myślę, że to nie byłoby fair, kiedy on miał wszystko, a ja nic.
Wzięłam więc wszystkie prezenty, które mi wręczył – pierścionki, kolczyki, bransoletki, sukienki, bluzki, buty, futra, kawiarki, kryształowe szklanki – i zastawiłam je. Ubrania popakowałam w skórzane walizki, które też od niego dostałam (co za poetycka ironia) i to było na tyle.
Wreszcie dotarłam do weksli in blanco, które zostawił mi na drobne wydatki. Wypłacając pierwszy weksel na pięć tysięcy, doszłam do wniosku, że to wcale nie najgorszy sposób na życie.
Różnie.
Po Kalebie przyszli inni: bogaci, zamożni, biedni, ale wszyscy tak samo łatwowierni. Na parę miesięcy stawałam się dziewczyną ich marzeń. Dosłownie. Tak jak wybiera się auto albo nową fryzurę z katalogu, ja dobierałam sobie nos, usta, oczy, policzki, uszy, nogi, nawet palce i paznokcie. Mogłam być, kim chcieli: brunetką, blondynką, szatynką, rudą, szczupłą, z krągłościami, opaloną, bladą, rumianą. Wystarczyło, że wypisali mi jeden weksel, choćby i na niewielką kwotę – bo potrzebuję leczenia, bo mam długi, bo rury pękły w mieszkaniu, bo brakuje mi paru stów na czynsz, bo nie mam do pierwszego – i marzenie znikało wraz z ich podpisem i pieniędzmi z ich konta. Jeden mały podpisik, to mnie zupełnie urządzało. Podrobienie podpisów nie jest zbyt trudne. Z czasem nauczyłam się fałszować już nie tylko parafki, zawijane J i pokręcone H, ale i całe traty, a stąd już prosta droga do dyplomów, dowodów, paszportów. Skoro siedzisz po nocach i próbujesz dopracować fakturę papieru, by bank nie wyczuł różnicy – czemu nie pójść o krok dalej? Czemu nie nauczyć się, jak podrabiać pieczątki, jak ścinać rogi, jak zabezpieczenia odbijają światło?
Dziękuję sobie, że wpadłam na ten pomysł. To był strzał w, kurwa, dziesiątkę. Znalazłam swoją niszę, można powiedzieć: kiwałam frajerów na kasę i fałszowałam oficjalne dokumenty. Moje życie, pierwszy raz odkąd trzasnęłam drzwiami tamtego niebieskiego domu na krańcu świata, zaczynało nabierać kształtów.
Co do rzeczonych frajerów (ofiar, jeśli tak chcesz ich nazwać, ale oni zapewne nie podziękowaliby ci za tę precyzję): lubiłam ich, nie powiem, że nie. Niczego nie musiałam udawać, bo powariowałabym, gdybym musiała. Ale moje życie zwyczajnie lubiłam bardziej niż któregokolwiek z nich. I skoro już o tym mówimy: nie uważam swojej działalności za oszustwo, więc nie krzyw się tak. Byłam sobą – po prostu nie mówiłam wszystkiego, ale kto mówi? Twarze też były moje. Skoro je nosiłam, to były moje. Nie możesz wściekać się na niebo, bo zmienia kolor w ciągu dnia – tak po prostu jest i tyle. Nikt nie musi wiedzieć, z jakimi oczami się urodziłam albo jak nazwała mnie matka. Co to zmieni?
Dobrze mi szło przez jakiś czas. Podrobione traty przechodziły przez banki, fałszywe dokumenty przechodziły od człowieka do człowieka, a zupełnie prawdziwe pieniądze przechodziły przez moje ręce. Ale jak to w hazardzie, tak i w życiu: jak masz dobrą passę, to przybywa ci za dużo pewności siebie. I ja poczułam się zbyt bezpiecznie w mojej nowej rzeczywistości, a moje szczęście wreszcie się wyczerpało, bo przecież takim jak ja nie może układać się za dobrze. Goniło mnie paru smutnych panów, paru poważnie wkurwionych poważnych ludzi, którym ukradłam poważną kasę, no i oczywiście – psy. Okazuje się, że fałszowanie rządowych dokumentów to nie jest zajęcie, na które władze patrzą przychylnym okiem, i zawsze w końcu się skapną, że ktoś robi ich w chuja. Kto by pomyślał?
Kiedy facet, niezbyt zresztą wyróżniający się z tłumu, krępy i ostrzyżony na jeża, przestrzelił mi kolano w bramie kamienicy – wtedy uznałam, że należy się zmywać.
I tak pojawiłam się na drugim końcu świata, w Przesmyku Lokiego. Tak mówią, że w Przesmyku kończy się świat, ale nigdy nie umiałam się z nimi zgodzić: widziałam już większe dziury. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat, na ulicy byłam już od pięciu, w pierdlu siedziałam rok (za kradzież, przekiblowałam cały dziewięćdziesiąty czwarty – powinęła mi się wtedy noga, nie lubię o tym mówić). Miałam też bardzo nietwarzową, rudą grzywkę, uraz rzepki i jeden plecak, w którym mieściłam cały mój dobytek. Jedna kurtka, para grubych dżinsów, zimowe buty, blok kartek, ołówek. Nie miałam nic do stracenia, jak zawsze. Miałam też niewiele do zyskania – jak zawsze. Taki już los przybłęd takich jak ja, bez przyszłości i bez przeszłości. Jedynym, co moglibyśmy postawić w kasynie, jest nasze życie. Albo dusza, jeśli w nią wierzysz. Ja nie wierzę, a nawet gdybym wierzyła, to ile byłaby ta dusza warta?
Nie tak dużo się zmieniło od tamtego czasu: teraz mam tylko mocniejsze plecy, bo pracuję dla niezłego sukinsyna. Mówię to z czułością osoby, która przeżyła pod jego skrzydłami parę lat, oczywiście, ale nikt nie zaprzeczy, że Ilja Kütt to pierwszorzędny skurwysyn – i bardzo ceni sobie takie bezpańskie kundle jak ja. Dopóki mnie karmi i chroni, nie mam nic przeciw temu. Albo to, albo powrót na ulicę, gdzie narobiłam sobie więcej wrogów niż przyjaciół. Połowa moich znajomych chce mnie widzieć w pierdlu, druga w bezimiennej mogile. Dla mnie wybór jest żaden. Dam głos i ugryzę na komendę Kütta. Praca jak każda inna, nie?
?
Wracamy więc do tego podstawowego pytania. Kim jestem? Oczekujesz prostej odpowiedzi: Jorid Huitsfield, córka rybaka z zapyziałej, arktycznej wsi albo Nathalie Welhaven, kryminalistka z Midgardu. Może ktoś pomiędzy, Helga, Rita albo Mette, ale ktoś.
Jestem nikim. To nie skromność ani tym bardziej żal – ja naprawdę jestem nikim. Pies na usługach Iljiego Kütta. Człowiek bez przeszłości i przyszłości. Cień, który przykleił się do twoich pleców, zawsze o krok za tobą, niewyraźny i niewart uwagi. Dziś przedstawiam się jako Nathalie, ale jutro? Kto wie. Jutro mogę być nawet tobą.
Szukasz odpowiedzi? Niech ci bogowie błogosławią.
Mnie ona wcale nie interesuje.