Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Ilja Kütt

    Gość
    Anonymous


    Leenart Ilja Kütt
    Dane postaciKohtla-Järve, Estonia / 2.11.1966 / Tammjarv
    zamożny / rozwodnik / I stopień wtajemniczenia
    Właściciel lokalu Maailma Lõpp i przedsiębiorca od brudnych interesów / Wilk szary / Edoardo Sebastianelli


    It’s because the planet is a carnivore and just wants to be fed. People want that as well.

    People like to eat other people.

    I spent so many years forgetting I had teeth, too.



    Zabójstwo potrafi stać się czymś zupełnie nieciekawym. Kiedy widziało się to, co przypadło w udziale mnie, wiele okropnych rzeczy okazuje się praktycznym rozwiązaniem, równie fascynującym co namoczenie brudnej patelni. Widzisz, przed każdym złem przebiega taka prosta, cieniutka linia — granica, którą można przekroczyć przypadkiem, gdy za mocno zawieje wiatr. Kiedy się do niej zbliżasz, nie czujesz zbyt wiele, nie dzieje się również nic niezwykłego. Powietrze pachnie tak samo, niebo wciąż jest szare. Mówisz sobie jeszcze jeden krok niczym dziecko, które chce sprawdzić, jak nisko opuścić może dłoń nad płomieniem. Przekraczasz więc linię i nic — nie ma trąb ni krzyków. Zło na pierwszy rzut oka jest takie drobne, podstępnie bezobjawowe. Za jego granicami cały świat wygląda tak, jak wyglądał wcześniej, tylko ty jesteś trochę inny. Mój ociec powtarza, że zło siedzi w człowieku pod trzecim żebrem od dołu.


    K o h t l a - J ä r v e

    W moich wspomnieniach matka zawsze stoi przed naszym blokiem. Wokół niej beton i bezlistne drzewa, stary plac zabaw poskręcany z metalowych stelaży przypominających zwierzęce szkielety. Kiedy podnosiłem głowę, widziałem jej dziewczęcy profil odwrócony w stronę budynku, jej blade oczy wbite w okno na ósmym piętrze ukryte przed światem za brzydką, ciętą z metra firaną w błękitne misie. Każdy z naszych domów przypominał zarośnięte pajęczynami i linoleum pudełko, ten pierwszy jednak był najciaśniejszy i najdotkliwiej przeżarty kurzem Kohtla-Järve. To było paskudne miasto, jedno z miejsc, o których nie czyta się nawet w książkach — wstęgi asfaltu czarne i wąskie jak węgorze, zaraz przy nich klocki socjalistycznych zabudowań, które raz na kilka lat próbowano ozdobić kolorowymi farbami, podkreślając tym samym absolutną beznadzieję zaryglowanego w nich życia. Urodziłem się więc pod szarym niebem, w samym gardle miejsca dławiącego się oparami pobliskich fabryk. W tamtych latach świat nadal był do bólu nijaki, a leżąca na jego peryferiach Estonia cicha i zimna, brzydka tam, gdzie dotknęły jej ludzkie palce; wielu krążących wokół nas śniących wciąż żyło pozostałościami wielkiej wojny, koszmarem wtartym w ich trzewia i hukiem pobliskiego strachu odgrywanym raz po raz w radiowych odbiornikach. Kiedy bylem dzieckiem, widywałem lęk ten z bliska — widywałem sąsiadów zamykających drzwi na kilka zamków i przechodniów podnoszących wzrok ku niebu na dźwięk szumiącego w oddali samolotu. Mówili, że świat jest wolny, a jednak ja do dziś przekonany jestem, że pewne tragedie zostają z nami całe wieki. Żyją w krwi naszych rodziców, mieszkają w kanałach poszarzałych miast, czasem przypominają szczury, a czasem sposób, w jaki moja matka zawsze parzyła herbatę sześć razy z tej samej torebki, bo nigdy nie przełknęła zmory głodu zamieszkałej pod językiem. Musiałem od samego początku wiedzieć, że nie czeka mnie już nic lepszego.

    W moich wspomnieniach matka zawsze twierdzi, że ją zamorduję. Powtarzała to każdemu, kto zechciał słuchać — zmęczonym sąsiadom, sprzedawcom z osiedlowych sklepów i obojętnym lekarzom, którzy z oziębłym milczeniem przepisywali jej hydroksyzynę. Latami wskazywała palcem śpiące w wózku niemowlę, twierdząc, że zostało jej dziesięć zim i że powinna się bronić, więc pewnego styczniowego poranka zostawiła mnie przed klatką w czasie śnieżycy. Czekała tak długo, aż w końcu mój płacz ucichł, a ona w panice rzuciła się w moją stronę i przycisnęła mnie do piersi. Gdy uświadomiła sobie, że nie jest w stanie się mnie pozbyć, zaczęła godzić się ze swoją śmiercią. Dziesięć zim. Uwielbiała pełne liczby. Zaczynała dzień o ósmej i kończyła o osiemnastej. Dziesięć zim. Nie planowała emerytury i nie dbała o swoje zdrowie; paliła papierosy całymi paczkami, więc pożółkła skóra wokół jej ust marszczyła się jak bibuła. Była piękna na swój smutny, matowy sposób — bardzo młoda, drobna i szybka w ruchach jak wróbel. Miała na imię Anete i czasem łapała pająki w szklanki, by móc się im przyglądać. W wielu aspektach była jeszcze dzieckiem,  wieczorami bawiła się sama ze sobą, szepcząc pod nosem stare estońskie bajki, a gdy w jej ręce wpadała jedna z moich tanich, jarmarcznych zabawek, długo obracała ją w palcach i gładziła z zachwytem, wzruszona plamami podstawowych barw. Nawet w tamtych dniach, gdy byłem pewien, że mnie utopi, kochałem ją nad życie, choć moja miłość aż do końca pozostała nieodwzajemniona. Dorastałem więc z tym dziwnym sentymentem, jak z nieuleczalną chorobą i czasem modliłem się, by zostawiła mnie na mrozie raz jeszcze. Śmierć wydawała mi się lepsza niż odrzucenie. Nienawiść matki odbiła się w moich oczach — do dziś mam niewielką ciemną plamę na lewej tęczówce, zaraz obok źrenicy. Tam się zagnieździła. Cały jej ogrom schowany w punkcie pigmentu jak w sercu czarnej dziury.

    Do dziś nie wiem, czy moja matka naprawdę nie obudziła w sobie magii, czy bała się jej tak bardzo, iż w końcu sama ją z siebie wygoniła. Ojciec mawiał kiedyś, że ludzie nam podobni nazywają ją wybrakowaną, on jednak był przekonany, iż gdyby dano by jej odpowiednią szansę, w końcu wykrzesałaby z siebie wąski snop światła. Wierzyłem mu, choć ona płakała, gdy o tym wspominał i prosiła, by przestał. W naszym domu magia nie przypominała niczego świętego — nie była srebrna, a stalowa, surowa jak nogi budowlanych dźwigów i tory kolejowe nieopodal Servaaare. Ojciec stał w samym jej środku, tak wielki, że gdyby chciał, mógłby być bogiem. Maksim w bogów nigdy jednak nie wierzył, bo trudno było odnaleźć ich w naszej codzienności. Nie było boskości w pustych betonowych placach i nieszczelnych oknach, w pożółkłych sufitach naszego mieszkania nakrapianego czarną pleśnią i sklejonego brudnym linoleum z resztą tego ponurego, zadymionego papierosami miasta. Wyjechaliśmy do Tampere, gdy lat miałem siedem — ojciec obiecał nam lepsze życie, ale przecież wszyscy wiedzieliśmy. Wiedziałem ja, wiedziała moja wróbla matka, wiedział ojciec o ciężkich dłoniach. Bez względu na to, czy bogowie istnieli, czy nie — pewne losy są przesądzone od samych ich początków. Byliśmy skazani na nasz własny, mały koszmar.


    T a m p e r e

    Największy z nich schował się pod skórą mojego ojca. Żył tam razem z magią i lękiem przed kolejną wojną — brzydki i zębaty, koszmar choroby o bladej twarzy i przekrwawionych oczach. Maksim często powtarzał mi, że silni mężczyźni żyją ze swoim bólem na ramieniu, że znają go na tyle dobrze, iż są w stanie schować go głęboko i uśmiechać się, gdy atakuje. Ukrywał słabość latami, zaciskając szczękę tak mocno, że zaczęły boleć go kości, a jednak rok po przeprowadzce do Finlandii choroba mojego ojca rozrosła się jak pleśń, z palców przepływając do kręgosłupa, a z kręgosłupa do głowy. Atakowała go coraz częściej. Przychodziła do niego nocami, a potem także za dnia — czasem napady były delikatne, innym razem znajdywałem go leżącego na podłodze ciasnej kuchni, sinego jak topielec, wpatrzonego pustym wzrokiem w przeżarty tytoniem sufit. Bólączka zniszczyła plany lepszego życia, przekreśliła marzenia, które Maksim snuł jeszcze w naszym małym, estońskim domu. Upadek był powolny — medycy załamywali ręce, ból tymczasem przychodził coraz częściej, a wraz z bólem słabość, którą ojciec topił w alkoholu. Nie pamiętam wiele z tamtych lat, zupełnie jakbym własną niepamięcią chronił się przed żalem — czas ten przypomina ciemną wyrwę przy granicy mojego życia. Zimne miasto pełne czerwonej cegły, surowe mięso wiszące na hakach, które widywałem w oknach pobliskiego sklepu, dwupokojowe mieszkanie cuchnące papierosami i wilgocią; dni spędzane w szkole, zapadnięta twarz mojej matki i skóra ojca pełna ran, bandaży i różowych blizn. Czasem nadal śni mi się jego gniew. Pluł, gdy krzyczał, a jego ślina cuchnęła trawionym alkoholem. Bił mnie tak, jak bije się dzieci — bez powodu, jedynie w imię własnej siły. Gdy kończył, płakał i głaskał mnie po głowie. Ty jesteś inny, ty jesteś silniejszy mówił, tuląc do piersi moje roztrzęsione, wybiedzone ciało, a ja już wtedy wiedziałem, że się myli. Moi rodzice wychowali człowieka rozłamanego w pół, człowieka oswojonego z furią i tego rodzaju miłością, która wychodziła spod łóżka tylko czasem, a gdy już to robiła, przypominała atak bólączki. Lata później, gdy byłem już dorosły, lubiłem przysłuchiwać się temu, jak ludzie mówią o tragediach — próbujemy żyć normalnie; jest źle, wszystko boli, ale my próbujemy żyć normalnie. Wszyscy wokół udawali, tylko my nie potrafiliśmy się na to zdobyć. Nawet wtedy, gdy siadaliśmy do wspólnego stołu, kolacja cuchnęła zepsutym mięsem; nawet wtedy, gdy ojciec przynosił nam świąteczne słodycze w Jul, czułem jak mazista czekolada oblepia mi język. Nasze życie było tanie i plastikowe, wyłożone ceratą i linoleum, pełne rdzewiejących rur, z których płynęła mętna, brązowa woda; istnieliśmy w taki sam sposób, w jaki istniały plany Maksima na lepsze, piękniejsze życie — niemal niezauważalnie, przeżarci chorobą i alkoholem o zapachu siarki. Jeżeli Kohtla-Järve była matką naszego koszmaru, Tampere było jego okupantem — stało nad nim twardo i przyciskało podeszwę do jego słabego, skurczonego ciała. A ja tkwiłem gdzieś w jego tkankach, gdzieś pośród krzyków, gdzieś pod niebem oddychającym smolą okolicznych fabryk i wiedziałem, że muszę nauczyć się walczyć.

    Z ciemnowłosego dziecka o wąskiej twarzy małego lisa stałem się nastolatkiem. Bylem wysoki, bystry i wyjątkowo skłonny do okrucieństwa. Matka nazywała mnie kurat, a ja uśmiechałem się do niej z drugiego końca stołu, szeroko i wdzięcznie, zupełnie jakby diabeł, który według niej we mnie siedział, uwielbiał być wywoływany po imieniu. Skończysz jak twój cholerny ojciec — cedziła przez zęby, gdy kolejny raz wzywano ją do niewielkiej szkoły w Tampere. Jej nienawiść nigdy nie zbladła w pełni, przygasła jedynie, a gdy zacząłem dorastać, rozżarzyła się w niej jeszcze większym płomieniem, żarliwa i jaskrawożółta. Czułem jej języki, gdy biła mnie po twarzy. Latami powtarzała, że ją zabiję, ja tymczasem nigdy nawet nie próbowałem się bronić, zamiast tego śmiałem się jedynie, plując krwią na bure kafelki naszej zawszonej łazienki. Byłem jednym z tych diabłów, które zawsze potrafiły znaleźć sobie ofiarę.

    Miałem siedemnaście lat, gdy aresztowano mojego ojca. Matka płakała i klęła, kuląc się w kącie ciemnego korytarza, a ja wypalałem jej papierosy, raz po raz przykładając tląca się końcówkę do nadgarstka. Zarzuty, które usłyszał były w naszym świecie niewybaczalne: zakazana magia, kradzież, morderstwo. Gniew zbierał się na moim języku, cierpnąc i butwiejąc — próbowałem wypić do końca butelkę jego wódki, lecz alkohol nadal miał metaliczny posmak krwi. Nie dbałem o cudze życie, tym bardziej o cudzą własność, lecz nie mogłem znieść świadomości, iż zostaliśmy sami. Maksim w wielu aspektach był ojcem bezużytecznym, chorym i rozpitym, tracącym pracę za pracą, nadal był jednak ojcem, a jego strata pozbawiła mnie jedynego człowieka, który nadal mnie kochał. Ty jesteś silniejszy, powtarzał kiedyś i byłem, byłem — mogłem być. Zatrzymałem żal za zębami i nigdy nie szukałem informacji o człowieku, który umarł z rąk mojego ojca — bałem się, iż mógł na swoją śmierć nie zasługiwać. W pustej butelce po wódce zamknąłem znalezionego za szafą pająka i kilka dni czekałem, aż zdechnie. To było moje pierwsze morderstwo i tak jak wiele innych, które miały nadejść po nim, było konieczne, bym zrozumiał, dlaczego Maksim postanowił nas opuścić.

    Moja młodość przypominała zatrucie pokarmowe. Była gorzka, chuchnęła zepsuciem, a gdy wzbierała na sile, byłem pewien, że umieram. Kładłem głowę na zimnych, łazienkowych kafelkach i powtarzałem, że to już ostatni raz, lecz co rano budziłem się znów, znów i znów — świat odgrywał się nieopodal mnie jak zapętlona złośliwie taśma filmowa. Krzyk mojego rodzeństwa, szorstka twarz mojej matki, szare korytarze szkoły i magia, która wraz z przestępstwem ojca stała się nijaka i bezzębna. Uczono mnie alchemii, podczas gdy gdzieś pod ziemią gnił człowiek, z którego Maksim wycisnął krew jedną inkantacją. Nie chciałem być mordercą (nie chciałem być moim ojcem), przestałem jednak wierzyć w harmonię naszego świata. Nie chciałem być swoim ojcem (nie chciałem być mordercą), nie umiałem jednak wyplewić z głowy myśli, iż ktoś stale mnie oszukiwał. Z perspektywy czasu wydaje mi się, iż nigdy nie byłem stworzony do życia, które powinienem wieść według swoich nauczycieli — w rzeczywistości tylko połowa mnie była galdrem, na domiar złego ta jedna, cholerna, połowa była galdrem obarczonym paskudnym genem Maksima. Coś gotowało się pod moją skórą i wkrótce miało wydostać się na powierzchnię, wylać się przez szparę uchylonych warg, wysączyć przez otwartą ranę na posiniaczonym policzku. Należałem od zawsze do czegoś pomiędzy, do jakiegoś małego, brudnego świata, któremu jeszcze nie nadano nazwy. Kiedy zabiłem po raz drugi, miałem osiemnaście lat.

    Nie zrobiłem tego własnymi rękami, pomogło mi przynajmniej osiem innych. Okrutny wypadek — mówiono, choć gdy słowa milkły, czułem wbite we mnie ukradkiem spojrzenia. Tamten chłopak miał na imię Rami i na pewno nie zasłużył na śmierć, lecz przecież na śmierć nikt tak naprawdę nie zasługuje, nie na tym ona polega — nie jest karą ani nagrodą, jest po prostu, oczywista i nieunikniona jak każdy inny koniec i każdy inny początek. Więc Rami miał pecha, a ja grupę przyjaciół, przy których udawałem śniącego z morderczą precyzją. Nie było to trudne - Anete trzymała się śniacego świata paznokciami, nie pozwalała ojcu przeprowadzić nas do dzielnicy galdrów i karmiła nas sztucznym życiem ludzi pozbawionych magii, wśród cuchnących samochodów i w rytm trzeszczącej beznadziejnie telewizji. Wiedziałem więc jak grać, przywykłem bowiem do tej roli. Moi nowi znajomi mieszkali na osiedlu nieopodal obskurnej rzeźni, w której moja matka znalazła mi dorywczą pracę. Musiałem pracować, bo moje rodzeństwo musiało jeść, a Anete palić swoje papierosy bez filtrów. Po szkole chodziłem więc do mojej cuchnącej roboty, po cuchnącej robocie gubiłem się w ciemnych ulicach miasta i szukałem ludzi, którzy nie wiedzieli, kim naprawdę jestem. Tamta chmara śniących chłopaków przypominała małą watahę bezpańskich psów — wszyscy mieli zaostrzone uśmiechy i poobgryzane paznokcie, pili tanie piwo i pluli na beton swoim niedojrzałym jeszcze gniewem. Lihakauppias nazywali mnie czasami, kiedy wracałem z pracy, śmierdząc przypalanym mięsem; Virolainen chichotali potem złośliwie, bo bez względu na to ile lat spędziłem w Tampere, nigdy nie pozbyłem się akcentu mojego ojca. Po kilku miesiącach byłem już Ilją — Ilją, który znał marki śniących samochodów i słuchał ich krzykliwej muzyki; stałem się jednym z nich i wkrótce poprosiłem ich, żeby utopili Ramiego. Tak czasem bywa.

    Chyba wisiał mi pieniądze, może coś innego. Nie lubię o tym opowiadać, bo to długa i nudna historia, a ludzie i tak zwykli przeceniać wagę powodów i motywów. Sęk w tym, że moi przyjaciele upili go tamtej nocy i zepchnęli z pomostu. Podobno ktoś uderzył go butelką w głowę — nie jestem pewien, przyglądałem się temu z daleka, opierając się o maskę cudzego auta. Zostawiliśmy go tam, a on umarł, bo ludzie w końcu zawsze umierają. W drodze powrotnej ktoś podał mi taniego skręta zalatującego benzyną i suszonym oregano. Wtedy myślałem jeszcze, że prędzej czy później ktoś nas złapie, bo na świecie musiała przecież istnieć jeszcze jakaś sprawiedliwość, jakaś dłoń, która mogłaby wymierzyć mi tamtej nocy karę i przypomnieć, iż nigdy nie chciałem być mordercą (nie chciałem być moim ojcem). Nic takiego jednak się nie stało. Rami nie był wystarczająco istotny, by ktoś zadawał pytania — upił się, uderzył w głowę i utonął. Okazał się głupi, a ja bezkarny. Bądź co bądź byłem kimś większym niż on i wszyscy moi śniący przyjaciele, nawet jeżeli tylko w połowie.

    Chciałbym móc powiedzieć, że doszło do mnie to, kim się stawałem, gdy matka wyrzuciła mnie z domu, lecz tamtą karę do dziś nazywam wyzwoleniem. Wystawiła mnie za drzwi ostatniego dnia szkoły, nie patrząc mi przy tym w oczy i przekręcając klucz w zamku tak gwałtownie, że ciemny korytarz wypełnił się echem metalicznego zgrzytu. To było moje jedyne pożegnanie. Już wystarczy. Byłem jedynie kolejną mordą do wykarmienia i cieniem swojego ojca. Słyszałem płacz mojego młodszego rodzeństwa przeciekający przez ścianę naszego mieszkania — skraplał się i spływał na betonową podłogę, a ja myślałem, że kałuża mogłaby przybrać kształt rozpaczliwej tęsknoty, gdybym tylko był kimś innym. Wtedy, stojąc na zapleśniałej klatce schodowej swojego małego więzienia, byłem jednak nadal tym samym człowiekiem — niechcianym synem, nieobecnym bratem, przetartym płaszczem Maksima, plastikową zabawką wepchnięta w kąt dusznego pokoju i paczką tanich papierosów, które niszczyły płuca mojej matki; byłem chłopcem z rzeźni, młodocianym mordercą, kiepskim uczniem i najlepszym przyjacielem bezpańskich psów o ogolonych głowach; byłem Ilją, którego Anete nazywała kurat, bo bez względu na to, jak głęboko wbijał paznokcie we własną skórę, nie mógł nic poradzić na to, kim miał się stać.

    Więcej było we mnie z uciekiniera niż z wygnańca.

    M i d g a r d

    Naumyślnie nie wspominałem wcześniej o swojej miłości — w idiotycznie naiwny sposób przypominała życzenie, którego nie wolno wypowiadać na głos, urodzinową świeczkę wetkniętą w jeden z tych maślanych tortów, które dostawały dzieci z lepszych domów. Spotkałem ją w szkole i długo wyobrażałem sobie, że przechyla się ponad drewnianą ławką, by odezwać się do mnie po imieniu, że kładzie chłodne dłonie na moich policzkach i pyta się, dlaczego wciąż się jej przyglądam. Moja miłość miała bystry wzrok i ładny głos, którego słuchałem czasem z zamkniętymi oczami. Przylgnęliśmy do siebie w ten obsesyjny, żarłoczny sposób, do którego zdolni są jedynie nastolatkowie — całym sercem i całym ciałem, przekonani w zupełności, że świat, który znamy, jest światem ostatecznym. W tamtych latach nie byłem jeszcze na tyle rozsądny, by zauważyć, że moja obecność w jej życiu mogła być krzywdząca, że przypominałem być może bardziej zarazę niż partnera. A jednak tamtej nocy, gdy matka wyrzuciła mnie z domu, pojawiłem się pod jej oknem z torbą i ramieniem wyciągniętym nad parapetem. Gdy w pośpiechu obiecywałem jej lepsze życie, mój głos przypominał głos Maksima, lecz — jak mi się zdawało — moje plany nie były równie chwiejne, co te, którymi karmił nas ojciec. Ja byłem wszak inny, byłem silniejszy i nie miałem już miejsca, do którego mógłbym wracać.

    Pamiętam pociągi — długie i  ciemne jak puste skorupy gąsienic, wyłożone trzeszczącą boazerią, pełne ludzkich zapachów i ludzkich oddechów; pamiętam swoje kłamstwa — trywialne i beztroskie jak przelotne pozdrowienia, ozdabiane historiami o martwych rodzicach i wielkich planach. Lubiłem wmawiać naiwnym ludziom, że jestem uczciwy, choć przecież nikt w mojej sytuacji nie mógł pozwolić sobie na podobną lekkomyślność, byłem odpowiedzialny za dwa życia i przyszłość, którą obiecałem dla nas zbudować. Kradłem, bo musiałem (ojciec powtarzał przecież, że tylko bogacze kradną dla przyjemności) i pracowałem we wszystkich ciemnych kątach, w których nie pytano mnie o pochodzenie. W tamtych latach nikt mnie jeszcze nie gonił — Tampere zapomniało o Ramim, a ja nie zdążyłem ponownie pobrudzić sobie rąk cudzą krwią — mimo to nie potrafiłem przestać uciekać, ścigany dziwnym przeświadczeniem czyjejś obecności, jakiejś klątwy lub nieszczęścia, które podążało za mną niczym cień. Żadne miejsce nie było bezpieczne, żadne miasto, żaden z pokoi wynajmowanych na samych krańcach burych kamienic — nie mogłem pozbyć się tego, co deptało mi po piętach. Przez dłuższą chwilę zostaliśmy w Bergen, aż pewnego poranka uświadomiłem sobie, że sąsiedzi stale obracali w moją stronę głowy; potem był Sztokholm, w którym najsprawniej szło nam budowanie nowego życia, ale tamta nadzieja w końcu wydała mi się groźna, a moje własne szaleńcze paranoje doprowadziły mnie do bezsenności. Widywałem ciemne postacie w oknach naszego mieszkania — nigdy nie zamykały oczu i często się uśmiechały, szczerząc gęby pełne zębów drobnych i ostrych jak igły. Któregoś wieczora dopadł mnie ból głowy tak przerażający, że przez kilka dni byłem pewien, iż ktoś mnie otruł. Powtarzałem, że nie jesteśmy bezpieczni i przypominałem, że musimy uciekać, choć długie lata nie potrafiłem powiedzieć przed czym — postacie znikały i pojawiały się co kilka miesięcy, wraz z nimi bóle głowy i bezsenny niepokój, który powoli zamieniał świat wokół mnie w szarawą breję pełną podejrzliwych spojrzeń.


    Nie planowałem zostać w Midgardzie na dłużej, o wiele bezpieczniejszy byłem w miastach pełnych śniących, między nimi bowiem czułem się potężniejszy — do tej pory żyłem wśród ludzi podobnych do mojej matki; wśród ludzi, którzy gdyby tylko mieli szansę dowiedzieć się o mojej przewadze, baliby się mnie równie śmiertelnie co ona. Idea tamtego lęku dawała mi przewagę, Nie spodobała mi się więc zastana w mieście równowaga sił oraz kiełkujące we mnie przekonanie, iż tym razem to ja mogłem okazać się ofiarą. Mieszkaliśmy w ciasnej dzielnicy zduszonej przez kurz i pajęczyny, w małej alejce, która wyrastała z wychudzonego cielska Przesmyku Lokiego jak niechciana kończyna. Jeden z mężczyzn, którego poznałem w Szwecji, zatrudnił mnie w barze, który nazywał swoim jedynym dzieckiem, choć lokal przypominał raczej zaplutego bękarta o powybijanych zębach. Speluna zajmowała trzy piętra jednej z kamienic, cuchnęła dymem i potem, a ściany kleiły się od pleśni i krwi z rozbitych nosów, jej właściciel natomiast w każdym aspekcie swojego istnienia przypominał wysuszoną, pustynną jaszczurkę. Miał na imię Anton i nazywał mnie kundlem, chichocząc przy tym ochryple, zupełnie jakby na dnie jego gardła zawsze czaiła się jakaś groźba. Powtarzał bez końca, że muszę nauczyć się bronić, a ja uśmiechałem się krótko, wsuwając dłoń za pasek, by upewnić się, że wciąż czuję przy skórze chłodną rękojeść sprężynowego noża. Nigdy nie zapomniałem całkowicie, kim jest mój ojciec, choć czasem zastanawiałem się, czy nadal żyje. Lata spędzone na ucieczkach z miasta do miasta skutecznie odwróciły moją uwagę od tamtych wspomnień, lecz wraz z przybyciem do Midgardu fragmenty Maksima kolejny raz zaczęły rozbudzać się pod moją skórą — jego zachłanność, jego gniew, jego choroba, którą niczym w jednoczesnym akcie zemsty i miłości podarował mi przy narodzinach. Bóle głowy wracały coraz częściej, wraz z nimi bezsenność i duszące ataki niepokoju. To zabawne jak złośliwe potrafią być nasze geny — moje latami pozwalały mi uciekać i udawać, lecz w końcu i tak mnie dopadły, przyciskając moje ciało do łazienkowej podłogi jak szmacianą lalkę. Nawet gdy ból słabł na długie tygodnie, mój umysł pozostawał zmącony i rozedrgany, pełen gwałtownych napadów szału i podejrzliwego strachu powoli zmieniającego się w gniew. Cierpiałem tak, jak cierpią wszyscy ludzie nieprzyzwyczajeni do współczucia — cicho, samotnie, tykając jak zegarowa bomba.

    Znalazłem się w ich świecie dość nagle - wtedy właśnie zrozumialem, jak trudno jest przeoczyć pierwsze objawy zła. Anton miał znajomego, a znajomy przychodzi do baru codziennie. Nie był jedynym ślepcem, którego wtedy widywałem, byłem do nich w zasadzie przyzwyczajony, choć nigdy nie przywykłem do tego, iż w każdym z nich widziałem swojego ojca. Nim się obejrzałam, część mojego życia znalazła sobie miejsce w jednym z dusznych, zakurzonych mieszkań przy Przesmyku - w dziwnej, popękanej spelunie, której bliżej było do opuszczonej świątyni niż do czyjegoś domu. Spędzałem tam całe noce, upijając się między nimi i odbierając podsuwane mi pod nos eliksiry. Nie pamiętam już czy kiedykolwiek chciałem uciec, pamiętam jednak, że jeden z nich - ten najwyższy, pokryty runicznymi tatuażami, ten którego widywałem najczęściej w tamtej ciemności - zamykał drzwi na klucz nim zdążyłem sięgnąć po klamkę. Wypuszczał mnie wtedy, kiedy uznał to za słuszne. Gdy myślę o tym teraz, przypominam sobie jego postać w każdym detalu - jego jasne oczy i zabliźniony policzek, sposób w jaki mówił (a mówił tak, jak mówią ludzie uzależnieni od własnych słów), pieczęć na wewnętrznej stronie jego dłoni; w tych wspomnieniach słyszę jego głos, niski i pełen żarliwego przekonania; słyszę jak uderza palcami w okładkę grubej, starej księgi i wypowiada moje imię. Jesteś taki podobny do Maksima, Ilja, prawda? Taki podobny, ale ty zawsze byłeś silniejszy. Zakazana magia w sercu swojego istnienia przypominała narkotyki - każda kolejna dawka była niezbędna do przeżycia, a ja byłem jeszcze młody, zbyt młody żeby pojąć co tak naprawdę się ze mną dzieje. Moje życie, do tej pory zimne i zamglone, nabrało jaskrawych barw, niemal krwistych odcieni czerwieni, które ciągnąłem za sobą jak ogon lub ślad butów wytłoczony w śniegu. Ataki choroby tłumiły mój rozsądek, wzmagały natomiast obsesyjną czujność i mordercze przekonanie, że cały świat jest jedynie paszczą pełną zębów gotową pożreć mnie i wszystkich, których kocham. Wymawiałem sobie więc, iż magia którą praktykowałem była jedynie narzędziem, koniecznym złem, które mogłoby uratować mnie od od mojego strachu i mojego gniewu, od mojego bólu, który żył we mnie niczym hałaśliwe wspomnienie Maksima. Byłem przekonany, że tylko ten rodzaj siły byłby w stanie uratować mnie przed byciem ofiarą. Przeżyłem więc przemianę w cudzym mieszkaniu, w tamtym cuchnącym bałaganie, krzycząc i dławiąc się własną krwią wśród otępiałych ślepców - tych samych poszarzałych ludzi o pustych oczach, którzy podsunęli mi pod nos kradzione księgi i powtarzali syczącymi głosami, że pewne rzeczy nam się należą, że potęga jest kwestią przywileju, że w tym cholernym świecie można być tylko ofiarą albo drapieżnikiem, a drapieżnika nie obchodzi, jak wielu zającom poderżnie gardła.


    Tamtej nocy zmieniło się we mnie coś jeszcze - mój ból stał się rzadszy, ale intensywniejszy, mój strach zniknął, lecz podejrzliwość zaczęła doprowadzać mnie do szaleństwa. Gdy kilka miesięcy po przemianie jakiś Kruczy ściągnął mnie z ulicy, nie potrafiłem przestać szarpać się jak wściekły wilk i gryźć, zupełnie jakbym wierzył, iż mój opór cokolwiek ziemi. Nałożyli mi pieczęć, a ja przez kilka godzin nie mogłem oderwać od niej wzroku, ta bowiem stała się ostatecznym dowodem, czymś co już na zawsze miało uniemożliwić mi powrót do poprzedniego życia. Rok później, zaciągnięty przez jednego z moich nauczycieli, przystąpiłem więc do Magisterium i zabiłem Antona. Obie te rzeczy wydarzyły się jednego dnia i choć tej pierwszej czasem żałuję, drugą świętuję co roku zamiast własnych urodzin. Staruszek tracił zmysły, nikogo więc nie zdziwiło, iż pewnej nocy po prostu przestał oddychać. Myślę, że zawsze miałem talent do czystych morderstw, które łatwo przeoczyć - wraz z mijającymi latami popełniłem ich kilkanaście lub kilkadziesiąt, zawsze cudzymi rękami lub w niedopowiedzianej aurze przypadku. Zaginięcia, samobójstwa, nawroty choroby, wyjazdy w dalekie kraje lub odległe i nieokreślone przyczyny naturalne. Tamtego poranka, gdy odkryto ciało Antona, wszyscy współczuli właśnie mi - byłem jego jedynym stałym pracownikiem, prawdopodobnie jedyną osobą, która mogła służyć mu za rodzinę. Co ciekawe, biedak przepisał na mnie lokal. Pośmiertnie, rzecz jasna. W końcu kiedy jeszcze żył, nienawidził mnie jak psa.

    Stałem się przeciwieństwem ofiary, od tego momentu byłem już tylko oprawcą. Musiałem pozostawić za sobą poprzednie życie i stać się kimś innym - stać się człowiekiem, którego należało się bać, przed którym zasmolona hołota z Przesmyku Lokiego uginać powinna posłusznie karki. Znalazłem wygodne miejsce w Magisterium dla siebie i swojej ambicji. Latami odgrywałem rolę szpiega i egzekutora wszędzie tam, gdzie mnie potrzebowano; przekazywałem informacje, które zaprzysięgałem trzymać za zębami, szantażowałem ludzi, którzy zagrażali naszym pięknym ideom (nie we wszystkie wierzyłem, lecz nikt nie musiał o tym wiedzieć) i lubiłem znęcać się nad zdrajcami, choć przecież sam nigdy nie zaskarbiłem sobie w pełni zaufania Magisterium. Mówili, że jestem podstępny i przekupny, że nie umiem w pełni oddać się misji i że mam uśmiech kogoś, do kogo nie należy obracać się plecami, mimo to nadal powierzali mi te same zadania - te same porwania i te same ciche morderstwa, te same teczki informacji wyciąganych czasem siłą, a czasem sprytem. Nie wiem, czego chciałem od Magisterium tak naprawdę - być może zdążyłem przez te wszystkie lata przywiązać się do nich jak dziecko, być może naprawdę wierzyłem w jakąś bezimienną wielkość, która nad nami wisiała. Zawsze dążyłem do potęgi lub do czegoś gorszego. Speluna, z którą zostawił mnie mój drogi Anton, wzbogacona o kasyno, szybko zaczęła wszak przynosić małą fortunę, a tani hotelik na piętrze stał się źródłem mojej nowej broni - zagubionych, ogołoconych przez społeczeństwo ślepców, których mogłem przeciągnąć na własną stronę i wykorzystywać, gdy ataki choroby pozbawiały mnie siły. Z czasem moja działalność stawała się coraz bardziej barwna i coraz mniej legalna, a ja zdołałem wybudować wokół siebie małe imperium. Zarabiałem na cudzych kredytach i nieudanych partiach pokera, miałem pod sobą ludzi, którzy sprzedawali w ciemnych pokojach mojego przybytku kiepskie i uzależniające  eliksiry, pozwalałem barmanom napełniać szklanki paskudnym, rozwodnionym alkoholem, siadom tego, iż bez względu na to, jak parszywie będzie smakował, zdesperowani klienci nie zauważą różnicy; ponad wszystko jednak bogaciłem się na strachu - przynajmniej połowa z historii, które o mnie opowiadają jest przecież prawdziwa.

    Zawsze miałem słabość do śmierci i bezdomnych psów.
    Gość
    Anonymous


    KARTA ROZWOJU

    INFORMACJE OGÓLNE
    WZROST: 192 cm

    WAGA: 89 kg

    KOLOR OCZU: szare

    KOLOR WŁOSÓW: brązowe z pasem siwizny za lewym uchem

    ZNAKI SZCZEGÓLNE: pieczęć Lokiego na wewnętrznej stronie dłoni, złoty kolczyk w lewym uchu, głęboka bruzda blizny biegnąca wzdłuż linii szczęki i wyraźny, twardy akcent

    GENETYKA: -

    UMIEJĘTNOŚĆ: -

    STAN ZDROWIA: bólączka


    STATYSTYKI
    WIEDZA O ŚNIĄCYCH: II

    REPUTACJA: -30

    ROZPOZNAWALNOŚĆ: 25

    STRONNICTWO: 10 (Ś)

    ALCHEMIA:5

    MAGIA UŻYTKOWA: 10

    MAGIA LECZNICZA: 5

    MAGIA NATURY: 5

    MAGIA RUNICZNA: 5

    MAGIA ZAKAZANA: 25

    MAGIA PRZEMIANY: 5

    MAGIA TWÓRCZA:5

    SPRAWNOŚĆ FIZYCZNA:10

    CHARYZMA: 20

    WIEDZA OGÓLNA: 5


    ATUTY
    Zaślepiony (II): +5 do rzutu kością na dowolne zaklęcie z dziedziny magii zakazanej

    Lider (I): +5 do rzutu kością na próby zjednania tłumu, wzbudzania zaufania, przekonywania inną metodą niż kłamstwo (próg sukcesu zależy od drugiej postaci lub wyznaczany jest przez Proroka).



    Ekwipunek
    - srebrna ćma (przytwierdzenie ćmy do stolika lub przyłożenie do ściany pozwala raz w miesiącu podsłuchać, co dzieje się w pomieszczeniu obok pomimo zabezpieczeń w postaci ochronnych zaklęć, dodatkowo gwarantuje stały bonus +3 do magii przemiany)


    AKTUALIZACJE


    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Karta zaakceptowana
    Jesteś człowiekiem sukcesu, Iljo – latami budowałeś swoje drobne królestwo wplecione w zawiłość wąskich, nieprzychylnych alejek Przesmyku Lokiego. Należy przyznać, że umiesz się dostosować, początkowo żyjąc wśród śniących i będąc w stanie skutecznie udawać jednego z nich, później stając się aspirującym i zyskującym na znaczeniu sojusznikiem Magisterium. Nawet, jeśli nie planowałeś pozostać na stałe w Midgardzie, miasto miało wobec ciebie inne plany – pytanie tylko czy aby na swoją korzyść? W końcu krążące na twój temat opowieści potrafią wykrzesać strach, a twoje nazwisko zyskuje rozgłos w półświatku.


    Prezent


    W prezencie na początek rozgrywki chcę podarować ci srebrną ćmę, którą zabrałeś od zamordowanego handlarza działającego na niekorzyść Magisterium. Ta niepozorna figurka z całą pewnością zmieści się w twojej kieszeni. Po przytwierdzeniu ćmy do stolika lub przyłożeniu do ściany, możesz raz w miesiącu podsłuchać, co dzieje się w pomieszczeniu obok pomimo zabezpieczeń w postaci ochronnych zaklęć. Figurka zmienia swoje zabarwienie w zależności od otoczenia, tworząc doskonały kamuflaż, jaki sprawia, że dużo trudniej ją wykryć po pozostawieniu w określonym miejscu. Przedmiot gwarantuje ci oprócz tego bonus +3 punktów do magii przemiany.


    Informacje


    Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinieneś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.