surya kaj damgaard
Gość
surya kaj damgaard Sro 15 Cze - 18:09
GośćGość
Gość
Gość
Surya Kaj Damgaard
Kiedy odeszła, skończył świeżo trzynasty rok życia. Pechowy, jak posępnie uznała babka znad urodzinowego tortu. Nie bał się tych urodzin, każdy poprzedni rok uważając za równie “pechowy” jak ten nadchodzący. Nie bał aż do teraz - kiedy przez grube, hebanowe ramy uchylonych zawsze okien, Śmierć skradała się nieubłaganie, wprost do matczynego łóżka. Zasłony w sypialni rodziców od kilkunastu miesięcy pozostawały gęsto pokryte grubą warstwą kurzu – matka była zbyt słaba, ojciec zbyt zapracowany, siostra zbyt blada, brat zbyt wycofany, a babka zbyt nieobecna, żeby przywrócić im chociażby przyzwoity wygląd. Suryi za to zupełnie to nie obchodziło. Jego matka umierała, a dom zionął pustką, choć pusty przecież wcale nie był.
Niewiele pamiętał z tego dnia – kilka małych szczegółów: ten kurz na firanach, atakującą go samotność i małego pająka, tkającego sobie sieć w kuchennym kącie, tuż obok lodówki. Jedna z nauczycielek w szkole zawsze powtarzała, że ma talent do dostrzegania rzeczy, które innym umykają, ale nie było to prawdą. Po prostu zwracał uwagę na to, co uziemiało go w sytuacji, w której nie wypadało odpływać, nie wypadało zapadać się w sobie.
Dlatego przy śmierci matki ani razu nie zapłakał. Choć pozwalał siostrze obejmować się trzęsącymi ramionami i gładzić po głowie, jakby wciąż miał osiem albo pięć lat, tak naprawdę nie czuł wiele, poza ziejącą zniszczeniem pustką. Łzy nie napływały mu do oczu, twarz nie wykrzywiała się w grymaśnym poczuciu straty, a mimo to obejmował ją i choć wiedział, że marzyła o tym, żeby było na odwrót, to po nim, a nie po niej, ten ból spływał jak po skale. Zdradzały go tylko tęczówki, z których krzyczało skrzywdzenie i gorycz.
Kiedy wszyscy zajęci byli zawodzeniem, odpalił jedną z niezdmuchniętych nigdy świeczek, tkwiących nadal w oklapłym już nieco urodzinowym torcie. Nabrał w usta powietrza, jak gdyby szykował się do zgaszenia płomienia, zamiast tego wsunął jednak, bez ani krzty zawahania, otwartą dłoń wprost w tlący się ogień.
Sprawdzał tylko; jakby w wierze, że utrata matki obudziła w nim tę namiastkę człowieczeństwa, której Norny nigdy nie raczyły mu ofiarować.
Wszystko jednak pozostało okrutnie niezmienne, całe cierpienie musiało stłoczyć się wewnątrz, gdzie niewiele było już miejsca dla samego Suryi – i to właśnie było prawdziwie druzgoczące.
Nigdy nie wolno mu było biegać. Pierwsza zasada, którą był w stanie sobie przypomnieć, a która zdawała się mieć w ich domu zastosowanie od zawsze, choć przecież jego rodzeństwo nigdy nie musiało się do niej stosować, chyba, że patrzył – bo kiedy patrzył, mieli dawać dobry przykład. Wychował go zapach świeżo mielonej kawy, od którego robiło mu się niedobrze i którego nienawidził przez całe swoje życie; a poza tym także babka, której nie znosił z bliżej nieokreślonego powodu (może to przez protekcjonalny ton, z którym zawsze się do niego zwracała, może przez to, że zawsze mlaskała tak głośno przy jedzeniu, a może przez to, że miał z nią zdecydowanie za wiele wspólnego?), brat, którego kiedyś bardzo kochał i – jak chyba każde młodsze rodzeństwo – wzbraniał się uparcie przed przyznaniem tego głośno, no i siostra, która trzęsła się nad nim najczęściej, ale zupełnie inaczej niż robiła to mama (bo kiedyś robiła podobno; kiedyś, czyli wtedy, kiedy nie mógł pamiętać – pachniało jak wyjątkowo wybielone kłamstwo, ale debatowanie z nim wydawało się zawsze bezcelowe).
Troska Chaayi pachniała delikatnością młodych, dziewczęcych rąk i łaskotała policzki grubym, ciemnym warkoczem. Obecność Zacha poprawiała mu najpodlejszy z humorów; potrafili przecież wspólnie być okropni, pomimo dużej różnicy wieku. Niedojrzałość brata stała się dla Suryi jego ulubioną cechą. Dlatego, choć wychował się z daleka od niebezpieczeństw ulicy i tętniących życiem placów zabaw, nie było mu źle – miał przecież tę dwójkę, która z nieświadomym przekonaniem i zaangażowaniem zastępowała mu chorą matkę i zapracowanego ojca.
Mama kochała najbardziej Zacha.
Wbrew słowom ludzi (i słowom Suryi, wypowiadanym w wyrafinowanej złości), przypominał ją najwierniej i choć daleko mu było do repliki tego pachnącego piżmem oryginału, wciąż można go było oprawić w ramkę i powiesić nad jej łóżkiem, w imię jakiegoś konserwującego młodość zaklęcia. Często prowadzili samotne rozmowy, którym przysłuchiwał się z wyuczoną obojętnością – nic ważnego, choć był pewien, że wiecznie coś ukrywają; że rzeczy, o których mówili pozostawały nieważne tylko tak długo, jak wiedzieli, że stoi tuż za ścianą i wytęża słuch.
Babka kochała najbardziej Chaayę.
Może dlatego, że była dziewczynką; może przypominała jej mamę, kiedy była młodsza albo ją samą; czy wdziała w niej spełnienie swoich porzuconych ambicji? Albo obudził się w niej jakiś ognisty duch feminizmu, w imię którego pchała wnuczkę do góry? Albo potrzeba przelania swojej gorącej miłości na inne, młode ramiona? Może wyniszczająca matkę choroba zmusiła ją do symbolicznego porzucenia córki na rzecz Chaayi? Babka często zaplatała jej warkocze, a Surya wierzył, że w ten sposób wysysa z nią jakąś cząstkę energii; to dlatego siostra zawsze była cicha i wycofana. Bał się.
Ojciec nie kochał nikogo. Właściwie, to Surya miał czasem wrażenie, że zapomina o jego istnieniu. Wchodził czasem do kuchni z opróżnionym już kubkiem po tej paskudnej kawie, zatrzymywał się przy lodówce i taksował go spojrzeniem tak rozproszonym, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Może to było jego zwyczajne spojrzenie? Nie wiedział, bo nigdy nie patrzył ojcu prosto w oczy. Nie potrzebował jego uwagi, czuł, że absolutnie niczego nie traci.
Z każdym kolejnym rokiem coraz rozważniej rozdzielał swoją nienawiść i gniew pomiędzy nich wszystkich, łaskawiej traktując jedynie rodzeństwo.
Zawsze istniał dla niego szereg rzeczy bardziej wartościowych i frapujących niż nauka, chyba że obejmowała ona ściśle ukochany przez niego, przyrodniczy zakres. W szkole im. Olafa Kristiansena, gdzie odbył całą przeduniwersytecką edukację, był raczej typem samotnika z rzadką tendencją do wychodzenia do kogoś ze społeczną inicjatywą.
Kiedy miał dziesięć lat, założył się z kolegą z podwórka, że nie skrzywi się nawet, kiedy ten będzie mu łamał rękę. Skończył z kością pogruchotaną w trzech miejscach, ale nie przejął się specjalnie tą sprawą, która – jak wszystkie poprzednie i kolejne – miała odbić się od ścian mieszkania głuchym echem silącego się na stanowczość, matczynego głosu, żeby potem osiąść na miękkim dywanie, który już wielokrotnie miał okazję wchłaniać długie strużki lejącej się z jego nieznającego bólu, chłopięcego ciała krwi.
Innego razu włożył całą dłoń aż po nadgarstek do gara z wrzącym olejem. Po tym wydarzeniu pozostała mu rozległa blizna, jedna z wielu, kolejna do kolekcji; matka długo płakała, a on podziwiał dzieło swojej dziecięcej ciekawości, nad którą medycy załamywali ręce. Fascynowała go ta drobnostka, ten mały szkopuł, który odróżniał go od reszty ludzi (na całym świecie, jak wtedy myślał) – kompletna niewrażliwość na ból.
Później, kiedy podrósł już nieco, zaczął rozumieć, że to nie dar, tylko przekleństwo. Nie oznaka przebudzenia się magii, a zwykły defekt genetyczny. Nie oznaka bycia wyjątkowym, ale w jakimś sensie zepsutym. I ciężko powiedzieć dokładnie kiedy, ale któregoś dnia dotarło to do niego z całą mocą, że zepsuty będzie już zawsze – i z tym zepsuciem w tytule, z tą wylewającą się z ran razem z krwią toksyną, miał zamiar wieść resztę życia.
Po śmierci matki zainteresował się głębiej medycyną. Pozbawiony magicznych zdolności, skazany na dławienie się gniewem i zazdrością wobec wyjątkowych talentów rodzeństwa, poszukiwał uparcie czegoś, w czym on także mógłby być dobry. W tym okresie miewał również problemy z agresją - były dni, w których w jego towarzystwie nie mógł przetrwać żaden wazon czy talerz. Porzucony przez przeżywającego na własny sposób żałobę brata, emocjonalnie coraz bardziej oddalał się od załamującej się siostry i jeżeli w czymkolwiek przypominał ojca, to chyba jedynie w umiejętności stopienia się z tłem, zniknięcia w tłumie, udawania, że na jego barkach nie ciąży żadna odpowiedzialność.
Miał szesnaście lat, gdy Chaaya wyjechała do Azerbejdżanu. Od paru lat interesował się medycyną, upatrując w niej nadziei na przyszłość, którą mogłaby docenić pozostała część rodziny – rozchwiana i osłabiona, oddalona od siebie jak nigdy wcześniej. Odkrył w sobie powołanie nie tylko do ludzkiej anatomii, ale także do biologicznej specyfikacji roślin, ich właściwości oraz zastosowań. Nie przypuszczał, że dane mu będzie kiedyś połączyć ze sobą te dwa kierunki, zafascynowanie florą traktując raczej jak wysnute z godzin nudy hobby. Nigdy nie interesowała go ani zmiennokształtność, ani – tym bardziej – tajniki parzenia kawy, będącej rodzinną żyłką złota, choć wiedział przecież, że wszyscy tego od niego oczekiwali. Wszyscy: to jest wujowie i ciotki, którzy nie widzieli w nim innego potencjału niż przeliczanie i odmierzanie firmowych zysków.
Ohyda. Przez jakiś czas udawał, że faktycznie go to interesuje, lecz prawdą było, że zrobił to tylko po to, żeby potem móc obserwować z zafascynowaniem, jak nad czołem ojca gromadzą się czarne chmury z momentem, w którym oświadczył gwałtowną zmianę zdania.
Udało mu się podjąć dalszą edukację w wybranym kierunku na uniwersytecie w Odense, to miasto wybierając ze względu na bliskość rodziny ojca, który – choć pochłonięty pracą naukową – pozostawił sobie jakąś część matczynej zapobiegliwości i nieufności, w stosunku do jego luźnego i niedojrzałego nadal podejścia do choroby i życia. Studia jednak głęboko go zawiodły.
Treść listu, która nawiedziła go w uczelnianym dormitorium, potrafił przywołać w pamięci do tej pory. Słowa nakreślone starannym, prowadzonym braterską ręką pismem, układały się w zdania, których sensu z początku nie rozumiał, później zaś – po krótkiej chwili zastanowienia – z których zaśmiał się gorzko. Wszyscy mieli przepierdolone – o to chodziło, to właśnie kryło się za tymi idealnie wyważonymi słowami. Wszyscy, z wyjątkiem jego, z wyjątkiem Suryi, którego kariery akademickiej w śniącym świecie nie mógł zawalić byle ojcowski wybryk. Wplątany w magię zakazaną czy nie – od dłuższego czasu ojciec był już przez niego traktowany bardziej jako trzecioplanowa postać w jego życiu.
Mimo wszystko nie był psychopatą. Wyczuwał żal i rozgoryczenie, płynące z przesłanej przez brata kartki papieru. Nie chciał myśleć, jak miała się Chaaya – w ostatnich miesiącach ich kontakt ograniczał się surowo to przesyłanych ze zmienną częstotliwością listów, które szły tak długo, że w chwili odczytywania stawały się już dawno nieaktualne.
Tak naprawdę nikt nie kazał mu wracać do Midgardu. Mógł siedzieć w Odense, mydlić wujostwu oczy, uczyć się tych aspektów medycyny, które zdawały mu się – ku jego rozgoryczeniu – zupełnie nieprzydatne. Nigdy nie odczuwał specjalnego przywiązania do rodziny; a jednak darzył sympatią starsze rodzeństwo.
Choć myśl o porzuceniu studiów na rzecz własnych badań krążyła mu po głowie już długo, wplótł odejście z uniwersytetu w wygodniejszą dla siebie opowieść – nie wracał z własnego widzimisię, ale po to, żeby zająć się pożeraną powoli przez demencję babcią. Oto on, bohater, męczennik, porzucał swoją wymarzoną karierę na rzecz opieki nad rodziną, wejścia w ojcowskie buty i pełnienia pieczy nad biedną, schorowaną staruszką.
Wprowadził się do niej na krótko po ojcowskim skandalu. Jak się okazało, nawet znienawidzona babka mogła się do czegoś przydać – zawiedziony podejściem do ciała i człowieka, które forsowała klasyczna medycyna, postanowił bowiem zgłębić techniki zielarstwa i znachorstwa. Choć brakowało mu magicznych zdolności, czasem zasięgał nauki także u galdrów, którzy parali się tą dziedziną, a następnie wykorzystywał zdobytą wiedzę do przeprowadzania własnych, drobnych eksperymentów, w których medycyna naturalna mieszała się z naukową. Wprawdzie nie odważył się jeszcze oferować nikomu (z odwiedzających go naprawdę okazjonalnie śniących, którzy zasłyszeli gdzieś o nim słowo lub dwa) swoich usług za większą niż symboliczną kwotę pieniężną, powołując się na naukę i dojrzenie ad astra. Stara się nie naciągać przesadnie rodzinnych finansów, pozyskane od krewnych środki przeznaczając na dalsze dokształcanie się w dziedzinie.
Jedynie on i nieszczęsna, schorowana staruszka wiedzieli tak naprawdę, co działo się pomiędzy czterema ścianami ich mieszkania.
Mistrz Gry
Re: surya kaj damgaard Nie 19 Cze - 20:18
Karta zaakceptowana
Brak fizycznego bólu, którego nie możesz doznać, nie czyni cię niewzruszonym, sprawiając, że równie silnie co pozostali możesz odczuwać świat. Jeszcze wiele przed tobą, Surya, jeszcze wiele sam szukasz, wiele musisz zobaczyć, jeszcze wiele chcesz odkryć. Miejmy nadzieję, że w swoich eksperymentach odnajdziesz to, czego nie mogłeś znaleźć w medycynie poznanej podczas okresu studiów. Kto wie, może w niedalekiej przyszłości pozyskasz grono oddanych, wdzięcznych tobie klientów?
W prezencie na początek rozgrywki chcę podarować ci zielarski nóż, który otrzymałeś od pewnego poczciwego znachora. Dzięki własnościom noża możesz dużo sprawniej zbierać niezbędne roślinne ingrediencje. Użycie go pozwoli ci raz w fabularnym miesiącu podwoić liczbę składników z jednego, dokonanego rzutu kością. Pamiętaj, że jeśli wylosujesz brak zdobytych składników, nie otrzymasz też żadnych dodatkowych. Oprócz tego, przedmiot zapewnia ci stały bonus +2 punktów do flory i fauny.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 600 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinieneś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
W prezencie na początek rozgrywki chcę podarować ci zielarski nóż, który otrzymałeś od pewnego poczciwego znachora. Dzięki własnościom noża możesz dużo sprawniej zbierać niezbędne roślinne ingrediencje. Użycie go pozwoli ci raz w fabularnym miesiącu podwoić liczbę składników z jednego, dokonanego rzutu kością. Pamiętaj, że jeśli wylosujesz brak zdobytych składników, nie otrzymasz też żadnych dodatkowych. Oprócz tego, przedmiot zapewnia ci stały bonus +2 punktów do flory i fauny.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 600 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinieneś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!