Midgard
Skandynawia, 2001
Planer postów


    Helgi Egillsson

    Gość
    Anonymous


    Helgi Egillsson
    Dane postaciHáls, Islandia / 12 grudnia 1975 / Jónsdóttir
    biedny / kawaler  / I
    przyszły wieszcz narodu, koszmar z sąsiedztwa / padalec / Quentin Rousse

    … voici le temps
    Où l'on connaîtra l'avenir
    Sans mourir de sa connaissance


    Chciałbym wiedzieć, jak wyglądało niebo w dniu, w którym przyszedłem na świat.
    Meteorolodzy tak często przecież zwykli ostrzegać przed okrutną naturą przyszłości, jedynie na podstawie kształtu chmur i siły przebijania się przez nie słonecznych promieni; to ci sami, którzy huczeli głośno o nadchodzącym znad oceanu huraganie, który miał przez najbliższe tygodnie siać zniszczenie swoim wiatrem albo o wiszącym w mętnym powietrzu widmie suszy, zbijającej z tropu nawet najbardziej przezornych gospodarzy. Jakkolwiek nie wyglądać miałby dzień, w którym się rodziłem, jestem pewien, że znalazł się choć jeden - meteorolog albo wyrocznia (zresztą, ci wszyscy wydawali mi się zawsze sobie podobni) - któremu w momencie mojego przyjścia na świat rozdarła pierś zatrważająca wizja rychłego upadku człowieka, którego nie znał i któremu przeznaczone było umrzeć w zapomnieniu i strachu, paraliżujących kończyny i duszę.
    Moja rodzicielka, jeśli wierzyć opowieściom tych, którzy ją znali, nigdy nie wróżyła sobie matczynej kariery. Jej historia to jedna z wielu łzawych przypadków ulegania cudzym marzeniom (lub żądaniom); chwila nierozważności, która zaowocowała narodzinami istoty wystarczająco upartej i żądnej przetrwania, że nie było jej straszne spędzenie długich dni w trupim odorze i cieniu rozkładających się, matczynych zwłok. Z oczywistych względów nikt się na ten temat nie rozgadywał – szkoda tylko tej biednej dziewczyny, bo była przecież taka młoda, taka miła i zawsze mówiła dzień dobry na ulicy, kto by pomyślał: urodzić i się powiesić, miała przed sobą przecież taką karierę… ale tak jak każda opowieść w wiejskich odmętach, tak i historia mojej matki rozpłynęła się w tle innych wydarzeń, naznaczających codzienne życie w społeczności, zanim jeszcze wymówiłem pierwsze słowa.
    Przez pierwsze lata wychowywała mnie babcia, w małym, rozpadającym się domku na obrzeżach naszej wsi, przy granicy z porośniętym gęstymi, bujnymi drzewami lasem. Była zielarką i lokalną znachorką, gdy byłem mały naznaczała mi czoło ochronnymi runami, w obawie, że klątwa nieczystej śmierci mojej matki będzie prześladować mnie od wczesnego dzieciństwa. Szkoda, że przy okazji zapomniała naznaczyć siebie – zmarła zanim zdążyła odchować mnie na porządnego człowieka. Na szczęście nie odeszła w żaden dramatyczny sposób, ale ze starości, bo była już naprawdę sędziwego wieku; czasem do tej pory dziwi mnie myśl, że miała jeszcze siłę opiekować się mną w pierwszych latach mojego życia. Pomimo oczywistych przyczyn śmierci mojej babki, w wiejskiej społeczności na nowo odżyła dramatyczna historia mojej powieszonej matki – w ten sposób otrzymałem przywarę przeklętego dziecka. Nikt z okolicy, pomimo powszechnego szacunku względem zmarłej babki, nie chciał wziąć mnie pod swój dach, z obawy przed tym, że oprócz ulubionych zabawek, przyniosę do ich domu śmierć.
    Nie pamiętam tamtego okresu, ale podobno intensywnie szukano kogoś, na kogo można było zrzucić brzemię opieki nade mną. Wytropiono (ciężko tutaj byłoby użyć innego słowa) wreszcie daleką rodzinę mojego ojca, który – jak się okazało – zapadł w spowodowaną obłędnią śpiączkę na krótko przed moimi narodzinami. To właśnie wtedy, mając niespełna pięć lat, rozpocząłem mozolny proces wędrowania z obcych do bardziej obcych rąk, niosąc na od zawsze wątłych ramionach ciężar bycia tym przeklętym pogrobowcem. Nigdzie nie zostałem na dłużej. Z biegiem czasu, wychowując się pośród co chwilę innego kuzynostwa, w cierpliwym wyczekiwaniu początku swojej prawdziwie zorganizowanej magicznej edukacji, zdążyłem rozwinąć w sobie gorzkie pokłady gburowatości i złośliwości.
    W Akademii Mannaz trzymałem się z grupą podobnych sobie wyklętych dzieciaków. Nauczyły mnie przekuwać moje świeżo nabyte, kwaśne zdolności w praktyczne, samoobronne strategie – jakże potrzebne w przebyciu tej wyboistej podróży po edukacyjnej ścieżce. Nie wróżyłem sobie naukowej kariery, któryś z licznych „wujów” zarzucił mi kiedyś, że interesują mnie tylko głupoty. Pewnie miał rację. Jedyną prawdziwie fascynującą mnie dziedziną magii okazały się być rytuały, z których nauczanie na tamtym etapie edukacji wprawdzie ograniczało się do nauki posługiwania runami, a jednak nawet tylko tyle wystarczyło, żeby mnie zaintrygować; wydawały mi się odpowiednio enigmatyczne dla kogoś takiego jak ja.
    Uczyłem się więc na tyle dobrze, na ile można było się uczyć, wciąż nie mając żadnego stałego miejsca zamieszkania. W końcu zachowania nauczone w Akademii zaczęły odbijać się na moim zachowaniu w domu – pierwszy raz uciekłem ledwo ukończywszy I stopień wtajemniczenia. Pamiętam chorobliwy mróz, który odmroził mi stopy i to, że porządnie wszystkich wtedy zdenerwowałem. Spodobało mi się.
    Uciekałem tak często, że odnalazłem pewną frajdę w gniewnych łzach ciotek i agresywnych ruchach wujów, ciągnących mnie za sobą za nadgarstek. Na powrót zaczęto przywoływać pamięć o mojej matce, co było okrutne, bo przecież tak naprawdę nie obchodziła nikogo z nich. Z każdej ucieczki zabierałem ze sobą pamiątkę – brudne szkiełko zbitej przez jakiegoś pijaczynę butelki, zagubionego przez kogoś zardzewiałego kolczyka, zatyczkę od szminki, świeżo rozkwitłego kwiatka. Śmieci. Lubiłem te śmieci i wydawały mi się naprawdę pociągające do momentu, kiedy pierwszy raz znalazłem kość jakiegoś zwierzęcia, chyba królika. Nie miałem wcześniej w kolekcji podobnego okazu i uznałem to za znak, że tym razem czas uciec na dobre.
    I uciekłem tak, że  już nigdy mnie nie znaleźli.
    Miałem piętnaście lat i zaczynałem popalać papierosy. Nauka w nowej szkole przestała mnie interesować – pozbawiony grupy problematycznych dzieciaków, do których zdążyłem się przywiązać, nie wyobrażałem sobie powrotu do znienawidzonej rodziny i siedzenia na głupich, bezwartościowych lekcjach. Możecie myśleć, że jestem niewdzięczny, ale myślcie sobie, co chcecie – ja znam najlepiej wszystkie za i przeciw, ale przecież nikt nigdy nie ufa pyskatym dzieciakom. Właściwie to myślę, że kiedy zniknąłem, wszyscy odetchnęli z ulgą. Nie było mnie w najbliższym lesie, który był moją ukochaną kryjówką, nie było we wsi obok ani w najbliższym sklepie. Parę tygodni później nie stawiłem się na szkolnych zajęciach – wiedzieli, że przepadłem i już mnie nie znajdą. Zanim ogłosili, że zaginąłem, zdążyłem znaleźć się już naprawdę daleko; myślę, że zwlekali specjalnie.
    W Norwegii tułałem się sam przez długie dnie, po raz pierwszy pozbawiony dachu nad głową. Przymarzającego na śmierć, znalazł mnie i przygarnął pewien galdr, który sam ledwo wiązał koniec z końcem. To nie wyszło od razu – przez pierwsze dni tylko milczałem, a on karmił mnie i leczył odmrożenia. Mam prawo podejrzewać, że rozważał zgłoszenie mnie do odpowiednich służb, ale wybrałem dobry moment, żeby zacząć gadać. Zbudowałem sobie fałszywą osobowość, historię i imię, a on w zamian oddał mi całą swoją samotność jak na tacy. Nigdy nie wróciłem do szkoły – uczył mnie w domu tego, co uznawał za niezbędne, a na moją prośbę rozszerzył wachlarz swoich nauk o wiedzę z zakresu przeprowadzania rytuałów. Znosił do mieszkania na poddaszu naszej kamienicy całą masę książek, które pochłaniałem z nudów i braku towarzystwa. Wtedy też zacząłem pisać – przekładałem wyrazy w długich, mądrych zdaniach i uzupełniałem je dodatkowymi słowami, żeby zrobić z nich coś własnego. Niespecjalnie wolno mi było szwendać się po wiosce, ale mogłem chodzić na długie spacery po lesie. Podczas nich szukałem zwierzęcych kości, z których sklejałem różne bibeloty.
    Byłem z nim dobre trzy lata. Nie mam pojęcia, dlaczego pozwolił mi zostać tak długo – byłem dla niego równie cyniczny i parszywy, jak dla reszty ludzi. Jeśli mnie kochał, to raczej jak przyjaciela, niż syna, co było równie niepokojące, jak szczere – dlatego odszedłem. Nie był w stanie nauczyć mnie już niczego więcej, nudził mnie brak swobody i senne życie norweskiej wioski. Marzyła mi się wyprowadzka do miasta, gdzie ludzie szybko zapominają o tym, kogo dzień wcześniej spotkali na ulicy, gdzie nie przyciągałbym wcale tak dużo uwagi i – co najważniejsze – gdzie kręciło się więcej takich wyrzutków jak ja, bo chociaż zawsze pałętałem się tuż przy krawędzi społecznego marginesu, pozostawałem przy tym przesadnie społeczny, a długie miesiące rozmawiania tylko i wyłącznie z moim wybawcą i ciemiężycielem pod jedną postacią, nieomal doprowadziły mnie do szaleństwa.
    Dobrowolnie wróciłem na ulice – te w miastach zdominowanych przez śniących ociekały gęsto smołą i chmurami kurzu; w niczym nie przypominały wsi, na której się wychowałem. Przez kolejne lata tułałem się po skandynawskich miastach, natrafiając na te mniej i bardziej magiczne, przesiadując na murkach z miejscową wyklętą młodzieżą, uzależniając się i trzeźwiejąc od różnych, magicznych i nie, narkotyków, imając się różnych zajęć z pogranicza dwóch światów i sprzedając biżuterię ze zwierzęcych kostek (kupców nie było wielu). Cały czas pisałem, choć większość rzeczy, które wychodziły spod mojego pióra, wydawała się oryginalna tylko przez pierwsze kilka chwil. Były okresy, w których zapominałem prawie o swojej magicznej mocy – kiedy byłem długo i dużo naćpany, i kiedy ręce i myśli trzęsły mi się nieznośne na delirce.
    A potem trafiłem do Midgardu.

    - Nie – odparł Ints. – Nie wpełznę w to plugastwo. Ale wiem, co zrobimy. Zawołamy padalca.
    Padalce nie są w rzeczywistości wężami, a jaszczurkami bez nóg. Żmije nie miały ich w poważaniu, bo sądziły, że padalce chcą się tylko do nich upodobnić, podczas gdy nie są nawet odrobinę tak mądre i nie zasługują na miano węża. Używali ich jednak do nieprzystojących wężom zadań, tak jak i teraz.


    Choć z początku nic nie zapowiadało rewolucji, zostałem tam dłużej niż planowałem. Któregoś dnia, włócząc się po jednej z szemranych uliczek, trawiony gorączką i głodem, spotkałem pewną Pchłę w ludzkiej skórze. Na pozór drobna i słaba, zaoferowała mi nocleg w miejscu, gdzie ona także oczekiwała świtu – w parszywym, cuchnącym kanałem królestwie Szczura o zaskakująco ładnej, człowieczej twarzy, ale adekwatnie rynsztokowym charakterze, którego naturę miałem poznać w przyszłości.
    Zostałem z nimi dłużej niż powinienem. Robili hałasu za całą bandę, zapewniali towarzystwo lepsze niż dziesięciu innych, których ktoś postawić chciałby w ich miejsce, rozbijali się po szemranych zaułkach i brudnych knajpach, nadziewali na cudze pięści i wsuwali dłonie w obce kieszenie – a przede wszystkim: wszędzie zabierali mnie ze sobą. Uczyłem się jeszcze zwinniej kłamać, kantować i oszukiwać, wynajdywać coraz to nowe schronienia i kryjówki, znowu czytać, pisać o coraz paskudniejszych rzeczach i wyszeptywać formuły coraz mroczniejszych zaklęć. Nie wypada udawać, że nie wiedziałem, w co się pakuję – wręcz przeciwnie, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę i wręcz sprawiało mi to przyjemność. Korzystając z kontaktów i chodów moich nowych przyjaciół, mogłem uczyć się nie tylko kolejnych tajników magii zakazanej, ale także rytualnej – które szybko zapragnąłem zacząć ze sobą łączyć. Być może to siedziało we mnie zawsze, ale równie dobrze zarazić mnie tym popędem mogły piwne oczy i krzywe tatuaże Szczurzego Króla, do których powracałem zbolałym spojrzeniem podczas niegodziwego procesu przemiany w ślepca. Kolejne dni ciągnących się cierpień zlewały się ze sobą, ciało wyginało pod wpływem dokonujących się w nim, nieodwracalnych procesów, ale przez cały ten czas trudno byłoby znaleźć we mnie choć odrobinę żalu. Taka kolej rzeczy wydawała mi się czymś oczywistym.
    I wtedy dopiero, oddawszy się zupełnie magii zakazanej, stałem się prawdziwie jednym z nich. Pchła została moim osobistym domokrążcą, zresztą włóczyła się też po porcie, wciskając wykonane przeze mnie paciorki podatnym na namowy staruchom. Miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo kilkukrotnie byłem blisko zostania naznaczonym Pieczęcią Lokiego, ale za każdym razem wywijałem się kłopotom. Szczur ostrzegał przed konsekwencjami bliższego zetknięcia się z którymś z przedstawicieli Kruczej Straży i stawał mi się bliższy z każdym dniem, i być może to właśnie okazało się moim straceniem.
    Zaufałem za mocno. Po bezpośrednim starciu z bandą innych szemranych knypków, kiedy leżałem na bruku wykrwawiając się w zatrważającym tempie, to stało się oczywiste. Każdy gest Szczura, który wcześniej wzbudzał moje wątpliwości, nagle widniał w moim postrzeganiu jako zapowiedź jego rychłej zdrady, porzucenia, odwrócenia się ode mnie, kiedy jego imię tkwiło jeszcze zaplątane w moim gardle.
    Umierałem i nawet mnie to cieszyło, choć moje ciało zdawało się stawiać niezrozumiały dla mnie opór. Pragnienie życia ścierało się z rozpaczliwą potrzebą odpuszczenia; czy nie za dużo było już tego opierania się śmierci? Przed oczami nie przewijały się wcale wydarzenia, których byłem świadkiem, nie chciałem myśleć o tym, co było. Gniłem w szemranym zaułku, podobnym wielu tym, przez które przetoczyłem się w minionych dniach. Było pusto, ciemno i wydawać by się mogło, że znikąd nie mogłem czerpać nadziei, ja jednak znalazłem jej źródło. Przyłapałem się na tym, że najintensywniej fantazjowałem o zemście; być może jej wyobrażenie było jedyną rzeczą, która dawała mi siłę.
    Nic dziwnego, że prędko znalazł się Ktoś, kto postanowił na tym skorzystać. A może Coś? Nie lubię myśleć o Nim jak o rzeczy, przez ostatni rok zbliżył się do mnie bardziej niż zrobić by to mógł jakikolwiek kochanek. Przy pierwszym zetknięciu wzmagał moje cierpienie, katując mnie wizjami powieszonej matki, której nie mogłem pamiętać i zimnego ciała babki, które – dla odmiany – wspominałem zanadto dokładnie. Przez cały ten czas, kiedy jesteśmy razem, widziałem jedynie Jego kontur; ciemny zarys zgarbionego ciała, skrytego w wiecznym mroku, tak daleko od światła i dnia, jak tylko było to możliwe. Wizje, które mi zsyłał przybierały na mocy, im bardziej słaby i bliski śmierci się stawałem. Zmieniała się też ich specyfika – z każdą kolejną chwilą mniej przypominały relikt przeszłości, a bardziej kreśliły przed moimi oczami perspektywę zemsty, której pragnąłem tak bardzo; zemsty, przybierającej postać dręczącego bez opamiętania koszmaru.
    Nie od razu zorientowałem się, że przedstawia mi ofertę. Nawet Jego imię potrafi pokaleczyć każdy ludzki język, nie potrafił skomunikować się ze mną w inny sposób, niż poprzez te wizje, od których bolały mnie skronie. Doprowadzony do samej krawędzi, wielokrotnie przebudzający się z trawiących mnie omdleń, bez siły do tego stopnia, że nawet uniesienie powiek w pewnym momencie stanowiło wyzwanie – zgodziłem się. Jedną z niewielu ostałych w zdrętwiałym z bólu ciele kropli krwi podpisałem cyrograf, jedynie połowicznie świadomy konsekwencji mojego postępowania.
    Przeżyłem.
    Gdyby ktoś kazał mi wyjaśnić jak, nie byłbym w stanie. Czułem, że krew powraca z bruku w opróżnione wcześniej żyły, jak złamane kości nastawiają się same, a głębokie rozcięcia, zmiażdżone żebra i rozbita głowa powracają do stanu sprzed tego nieudanego ataku, który nieomal kosztował mnie życie. Wpełzłem w ciemną piwnicę jednego z pobliskich, opuszczonych miejsc i przez kilka dni jeszcze zbierałem siły, prostując świeżo sklejone kości, stąpając między grubymi szczurami. A kiedy odzyskałem pełnię sił, odszedłem – nie tylko z tego szemranego zaułku, ale z Midgardu.
    Wypierałem fakt, że mogłem zrobić to wcześniej, że tak naprawdę przez cały czas z nadzieją wyczekiwałem momentu, aż Szczurzy Król po mnie wróci. Nie wrócił; pragnienie zemsty wzrosło we mnie do niewypowiedzianych rozmiarów.
    Opuściwszy miasto, wędrowałem znowu po okolicznych wsiach. Z zafascynowaniem zgłębiałem tajniki swoich nowych, osobliwych zdolności, z niedowierzaniem przyglądałem się zamroczonym twarzom swoich krótkoterminowych sąsiadów. Na niczemu winnych ludziach ćwiczyłem się w stawaniu się najgorszym ze wszystkich koszmarów; przekraczałem śmiało granice nie tylko ich, ale także swojej psychicznej wytrzymałości. Gimnastykowałem się w swoim okrucieństwie, a kiedy nastroje stawały się ostre jak groty strzał, odchodziłem, żeby nękać kolejnych.
    Krążyłem tak przez ostatnich kilkanaście miesięcy, a teraz, skoro poczułem się gotowy, powróciłem do Midgardu, żeby – pod przykrywką przebaczenia i zapomnienia przeszłości – mścić się na tych, którzy udając rodzinę, stali się najpodlejszymi ze zdrajców.

    Ty mnie rozcinasz, a ja zawsze cię kochałem.
    Gość
    Anonymous


    KARTA ROZWOJU

    INFORMACJE OGÓLNE
    WZROST: 177 cm

    WAGA: 60 kg

    KOLOR OCZU: zielone

    KOLOR WŁOSÓW: brązowe

    ZNAKI SZCZEGÓLNE: rozczochrana czupryna, ogólna bladość, liczne, drobne blizny rozrzucone na całym ciele

    GENETYKA: zmora

    UMIEJĘTNOŚĆ: brak

    STAN ZDROWIA: zdrowy (za wyjątkiem lekkiej paranoi)


    STATYSTYKI
    WIEDZA O ŚNIĄCYCH: II

    REPUTACJA: -25

    ROZPOZNAWALNOŚĆ: 10

    ALCHEMIA: 5

    MAGIA UŻYTKOWA: 5

    MAGIA LECZNICZA: 5

    MAGIA NATURY: 5

    MAGIA RUNICZNA: 20

    MAGIA ZAKAZANA: 15

    MAGIA PRZEMIANY: 5

    MAGIA TWÓRCZA: 5

    SPRAWNOŚĆ FIZYCZNA: 10

    CHARYZMA: 20

    WIEDZA OGÓLNA: 5


    ATUTY
    Intrygant (I) – +5 do rzutu kością na kłamstwo (próg sukcesu zależy od drugiej postaci lub wyznaczany jest przez Proroka).

    Mściciel (II) – +7 do rzutu kością na dowolny rytuał zakazany.

    Plaga koszmarów – postać ma umiejętność manipulacji stanem czuwania innych oraz wizjami, doświadczanymi przez nich w snach. Swoje unikalne talenty zawdzięcza służbie demonowi, z którym łączy ją kontrakt. Otrzymuje +5 do rzutu związanego z magią runiczną oraz +3 do dowolnego rzutu w przypadku używania zaklęcia z dziedziny magii zakazanej.


    Ekwipunek
    - pierścień z pazurem lusse (raz na fabularny miesiąc, po wbiciem pazura w cudze ciało, odbiera przeciwnikowi możliwość rzucania zaklęć na okres II tur; dodatkowo gwarantuje stały bonus +2 do magii użytkowej)
    - Zew Boga (3 sztuki)
    - Czarny Miód (1 sztuka)
    - Pochłaniacz Magii (1 sztuka)
    - Szept Wyroczni (1 sztuka)
    - Złote Jabłko (1 sztuka)
    - Purpurowa Mgła (1 sztuka)


    AKTUALIZACJE
    - zakup dwóch sztuk Zewu Boga (09.04.2022)
    - zakup Czarnego Miodu, Pochłaniacza Magii, Szeptu Wyroczni, Zewu Boga, Złotego Jabłka i Purpurowej Mgły (23.04.2022)

    Konta specjalne
    Mistrz Gry
    Mistrz Gry
    https://midgard.forumpolish.com/https://midgard.forumpolish.com/


    Karta zaakceptowana
    Zdawałoby się, że śmierć już od samego początku upodobała sobie Twoje towarzystwo – a jednak, gdy spojrzałeś jej w oczy, porzucony w ciemnej głębi zaułku, nie chciała przyjąć Cię w swoje ramiona. Nie całkiem. Wcześniej przynosiłeś ludziom zmartwienia i widmo drażniącego pod skórą niepokoju, teraz przynosisz im nocne zmory, gorsze od tych, które kiedykolwiek mogliby doświadczyć, zdani jedynie na możliwości własnego umysłu; będąc koszmarem, całe życie spędza się w cieniu – a Ty dawno przyzwyczaiłeś już przecież oczy do ciemności.


    Prezent

    Wąskie, kręte drogi zapomnianych ulic Midgardu to wyjątkowo niebezpieczne miejsce, nawet dla swych lokatorów – ale Tobie niebezpieczeństwo nigdy nie było przecież obce. Na początek rozgrywki w prezencie od Mistrza Gry otrzymujesz pierścień z pazurem lusse – poza wyjątkowo onieśmielającym wyglądem, biżuteria ukrywa w sobie również magiczne właściwości; raz na fabularny miesiąc, jeśli wbijesz pazur sygnetu w czyjąś skórę, przeciwnik stanie się zupełnie niezdolny do rzucania jakichkolwiek zaklęć na okres II tur. Dodatkowo, kiedy nosisz go na sobie, gwarantuje Ci on stały bonus +2 do magii użytkowej.


    Informacje

    Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!



    Styl wykonali Einar i Björn na podstawie uproszczenia Blank Theme by Geniuspanda. Nagłówek został wykonany przez Björna. Midgard jest kreacją autorską, inspirowaną przede wszystkim mitologią nordycką, trylogią „Krucze Pierścienie” Siri Pettersen i światem magii autorstwa J. K. Rowling. Obowiązuje zakaz kopiowania treści forum.