Beau Laursen
Gość
Beau Laursen Nie 20 Lut - 17:27
GośćGość
Gość
Gość
Beau Laursen
There is a gun in my stomach.
There is a hole in my throat.
There is a reason why every good thing
ends with a forest burning.
Your hand on my throat.
None of that is good anymore.
How could it be?
I am not a little girl anymore.
None of that is good anymore.
How could it be?
I am not a little girl anymore.
I am not even a girl.
I haven’t been a good one
since I was a kid.
Not even then.
⁎⁎⁎
Midgard, 26.07.1999
Obudziłam się dziś cala obolała. Cała: głowa, plecy, język, resztki dumy, końce palców. Kai mówi, że to alkohol, ale w alkoholu jest pustka, a ja czuję za dużo. Wymiotowałem tymi uczuciami od piątej nad ranem i nadal się ich nie pozbyłem; myłem zęby cztery razy, a posmak pozostał, przykleił się do dziąseł. Poprzedniej nocy ktoś zerwał w trakcie tańca naszyjnik z czyjejś szyi i teraz wszędzie leżą porozrzucane drobne perły — turlają się po drewnianym parkiecie, odbijają od porcelanowych kafelek i zatrzymują dopiero w grubym włosiu dywanu. Mam ochotę pozbierać je wszystkie i połknąć, pożreć jedną po drugiej — z garścią pereł na dnie żołądka mogłabym być w końcu prawdziwym Skarbem, dorosnąć do przezwiska, którym nieustannie nazywał mnie mój pierwszy ojciec. Wymiotuję znów, nie biżuterią a koszmarami.
Mieszkanie jest pobojowiskiem, rozkopaną ziemią po krwawej walce cudzych pragnień i mojego rozsądku. Większość gości już zniknęła, ale pojedyncze ciała nadal zdobią obite w welur sofy: plątanina czterech par gładkich ramion i czterech par długich nóg, włosów w kilku odcieniach brązu, połaci skóry mieniącej się różem, oliwką i ochrą spod niechlujnie narzuconych nań koców i wytłaczanych kap. Mnogość kieliszków przypomina lodową rzeźbę, przedziwną instalację artystyczną ze szkła i kryształów, przez której cienkie, nadal gdzieniegdzie wypełnione szampanem elementy prześwieca teraz złote światło letniego poranka. Jedna z butelek przewróciła się nad ranem i leży teraz przy krawędzi kawowego stolika — resztki alkoholu skapują rytmicznie na układaną w jodełkę podłogę. Myślę, że mógłbym podejść i zetrzeć niewielką kałużę mankietem swojej koszuli, ale wtem ktoś się porusza, ciemnowłosa głowa jednego z moich przyjaciół podnosi się znad poduszek kanapy i wbija we mnie zaszklone spojrzenie nadal pijanych oczu. Śpij – mówię. Wszystkiego najlepszego, Beau – słyszę w niedbale wyartykułowanej odpowiedzi. Wczoraj skończyłam dwadzieścia pięć lat. Boję się, że dożyję pierwszej zmarszczki na czole.
A przecież śledzący mnie od narodzin osąd jest wyraźny, w brzmieniu ostry jak rytualny sztylet – życie nigdy nie było mi pisane. Przez ponad dwadzieścia lat oddycham więc z czystej złośliwości, pozwalając sobie na uparte otwieranie oczu tylko po to, by zrobić na przekór światu, patrzeć jak wszyscy ci, którzy nazywają mnie demonem, skazą lub dziwadłem drżą z irytacji i wstrętu przy każdym uderzeniu mojego serca. Kiedy rodzę się w ciasnym, zatęchłym pokoju wiejskiego burdelu, kobieta która przyjmuje poród, mówi mojej matce, że niemowlę można zabić solą. Łatwo i bezboleśnie. Nikt nie zauważy. Śmieję się na myśl o tych słowach – nikt nie zauważyłby, nawet gdyby matka wyrzuciła mnie przez okno lub zjadła na kolację pieczoną w jabłkach i tymianku. Wszystko wskazuje na to, że moje istnienie powinno być ciche i krótkie – bez znaczenia. Nie umiem się z tym pogodzić, więc płaczę głośno i rozpaczliwie, rozdzierając małe płuca w przeraźliwych wrzaskach, kiedy położna wyciera mnie z krwi i osocza skrawkiem starej ścierki. Zgnilizna wżarta w jej włókna zaraża zepsuciem moje narządy jak darowana przy narodzinach choroba. Matka umiera, zanim zdąży zdecydować o mojej śmierci, kilka kobiet z burdelu nachyla się nad ciałem przykrytym poplamionym prześcieradłem, przyglądając się jej ze znudzeniem, jakby patrzyły na potłuczony talerz. Jedynym niewygodnym odłamkiem jestem ja – zdrowa córeczka, mała huldra, której najmłodsza z kobiet daje imię Anja, a potem płacze, kiedy mnie oddają. Niemowlę w wiklinowym koszyku, przetarta klisza z ckliwych książek. Nie chciano mnie w burdelu, nie chciano mnie w sierocińcu – Muchowie musieli być pierwszymi ludźmi, którzy uznali mnie za wartą życia, nawet jeżeli życie pod ich rozkazem nie miało żadnej wartości.
Kiedy mnie adoptują, nie znam jeszcze większości słów i ledwo chodzę. Wieczorami lubię wyobrażać sobie, że rodzice mnie kochają i grzebię cały swój dziecięcy żal pod zbutwiałymi deskami cyrkowej przyczepy, w kącie której kulę się niczym dachowy kot. Ojciec mówi mi, że jestem wyjątkowa, że jestem jego – ma głos, który przypomina syczenie żmii, jadowite i okrutne, łapiące mnie za kark parą ostrych zębów, kiedy nie spełniam oczekiwań. Wychowuję się w zakłamaniu, żywiąc się tym kłamstwem, kiedy brakuje już chleba; jego mdły smak oplata język niczym melasa: Munchowie mnie uratowali, dali mi namiastkę domu, której nigdy nie mógł stanowić sierociniec lub obskurny burdel cuchnący śmiercią mojej matki. Przez wszystkie te lata nie pozwalam sobie na płacz, chociaż rodzicielskie reprymendy kładą się czerwonymi smugami na skórze, a bezgwiezdne noce spędzone za kratami cyrkowych klatek śmierdzą rozkładającym się truchłem. Nie pozwalam sobie na płacz, chociaż jestem jeszcze dzieckiem, kiedy wygłodniałe spojrzenia śledzą ruchy moich nóg i ramion, nadal niezdolnych do uwodzenia, wciąż niezręcznych w gestach. Wyglądasz jak pokraka – warczy ojciec, łapiąc mnie za ciemny warkocz i owijając go sobie wokół nadgarstka tak mocno, że skóra głowy piecze żywym ogniem. Będę bardziej się starać.
Już wtedy bywam sobą; pewnego dnia jakieś dziecko wkleja balonową gumę w grube strąki moich poplątanych włosów, więc matka musi ściąć je tuż nad karkiem. Przyglądam się swojemu odbiciu w zamglonym lustrze garderoby, przełykając ślinę z nadzieją pozbycia się guli podekscytowania zebranej w zaciśniętym gardle. Wykradam moim przyszywanym braciom ubrania, przyglądam się synowi moich adopcyjnych rodziców, śledząc jego ruchy i wyobrażając sobie, że mogę być nim. Minie sporo lat nim dojdzie do mnie, że nigdy w zasadzie nie chciałem być chłopcem, że nie jest mi pisane bycie czymś i kimś więcej niż po prostu Beau. W oczach Munchów jednak moje zachowanie i androgeniczna uroda czynią ze mnie dziwo większe niż jedynie małą huldrę. Zgrzytam więc zębami i zagryzam wnętrza policzków do krwi, wplatając cętkowany lisi ogon między szczeble mojej celi, czekając na tępy wystrzał bólu przeszywający osłabione wnętrzności, wypatrując zalążków nienawiści, które miałyby zatlić się w zwężonych źrenicach moich oczu i na różowym grzbiecie języka; i choć nienawiść przychodzi, witając mnie w progu jak zaginiona siostra, ja nie umiem skierować jej na twarze moich rodziców, zamiast tego pluje nią więc pod nogi reszty powykręcanych, wyszczerbionych dzieci, dziwów tego cyrku odratowanych przez Munchów — przez ich słabość do cudzych pieniędzy, przez chciwe palce ich szorstkich dłoni, w końcu też przez wbijane nam do głowy przekonanie, że na świecie nie ma miejsca, do którego moglibyśmy uciec, nie ma domu, w którym moglibyśmy się ukryć.
Czasem zastanawiam się, czy dorosłych również można zabić solą. Pewnej nocy przekonuję się jednak, że nie — nie można. Można natomiast rozszarpać im gardła, a co dziwniejsze — można krzyczeć z rozpaczy za kimś, kto twoje życie zamienił w torturę.
⁎⁎⁎
[ pierwszy koniec ]
Nie zrozum mnie źle,
Widzisz, kiedy rodzisz się w brudzie, brud wtapia się w ciebie jak tatuaż; kiedy wychowujesz się w pożarze, pożar jest jedynym ciepłem, który utrzymuje cię przy życiu — gdy w końcu zgaśnie, umrzesz z zimna.
⁎⁎⁎
Midgard, 27.07.1999
Dziś nic mnie nie boli poza tym gryzącym przekonaniem, że opisując to wszystko, marnuję czas – nie będzie na świecie człowieka ni potwora, który zechce to przeczytać. Przezornie przywykłam do faktu, iż nikt nie widzi we mnie tej historii, tak jakby cała moja istota składała się tylko z głośnej teraźniejszości, jej świateł i blasków, zapachu jaśminu i ustnika cygaretki między zdobionymi złotem palcami. Mam już więc dwadzieścia pięć lat i wiem doskonale, iż nikt nie wyobraża sobie mnie w starości, nikt tym bardziej nie jest w stanie zrozumieć, iż kiedyś istotnie byłam dzieckiem. Być może mają rację, być może dzieciństwa nie było – umarło przedwcześnie jak sine niemowlę.
W drugim sierocińcu jest gorzej — nie gorzej niż w pierwszym, gorzej po prostu, gorzej niż gdziekolwiek. W drugim sierocińcu bowiem wita mnie łatka dziwadła przyszyta do zimnych, krochmalonych prześcieradeł niczym metka z moim imieniem. Spędzam ten czas chowając się w kątach i ciemnościach, zbierając kolekcje siniaków i wyszczerbionych zębów, wypisując w zeszytach imiona dzieci, których czoła chciałabym roztrzaskać o podłogę - dziewcząt, które pewnej nocy zakradają się do mojego pokoju żeby szkolnymi nożyczkami obciąć mi włosy zaraz przy skórze głowy. Zamiast współczucia dostaję kolejną naganę, opiekunka nazywa mnie trudną i krnąbrną, a potem pyta czemu ktoś miałby mnie chcieć. Prawie przegryzam język na pół, zmuszając się do milczenia i chociaż w desperacji wyciągam ramiona, by złapać choćby smugę światła, moje myśli pozostają ciemne i gęste jak smoła. Nie znam odpowiedzi na jej pytanie; nie znam go do dziś.
Dlaczego mnie chcecie?
Jesteś wyjątkowa, Beau.
Laursenowie podobno nie mogą mieć dzieci, choć na gładkich językach ludzi z towarzystwa rodzi się plotka, że mogą, jak najbardziej, po prostu nie chcą. Lata później, po ich śmierci, gdy głośna, wścibska reporterka zaprasza mnie na kawę by omówić kwestię ich biografii (zachwycająco beznadziejnej książki pełnej kolorowych fotografii zatytuowanej Płomienne Nadzieje) pierwszy raz słyszę historię, którą za moimi plecami powtarzały cudze usta: Per Laursen - człowiek o urodzie baśniowego wojownika i wdzięku Fossegrima - bał się zaniedbania swojej wielkiej, kinowej kariery w imię pieluch; Zara Laursen natomiast - kobieta, której piękno i talent ludzie zwykli nazywać darem od bogów - zaprzysięgała, iż nigdy nie zajdzie w ciąże: nie pozwoli dziecku zniszczyć swojego ciała, źródła sławy i uwielbienia byłej gwiazdy midgardzkiego baletu.
Moi drudzy rodzice żyją w złocie i ogniu, nikogo nie powinien dziwić wiec fakt, że gdy w końcu decydują się na adopcję wybierają mnie - chodzący skandal urodzony na złość światu. Zmieniają moje imię na Beau (Per, norweski galdr, upiera się przy swoim francuskim pochodzeniu, a Zara uważa, że Anja to przydomek kobiety, która pracuje w polu) i dają nowy dom w świecie zupełnie obcym, bezsprzecznie jednak mi przeznaczonym. Zaczynam życie w pięknie, hałasie i blichtrze; w przestronnych pokojach o ścianach obleczonych kwiecistą sztukaterią i pod sufitami, których grzbiety wyginają kryształowe żyrandole. W moim nowym domu nie ma rutyny, nie ma godzin przeznaczonych na sen i godzin przeznaczonych na posiłki; w moim nowym domu jest sztuka, muzyka i perły śmiechu uwieszone na długich szyjach pięknych ludzi, którzy między palcami trzymają kieliszki szampana. Tutaj łatwiej mi wierzyć w to, że ktoś mnie kocha, miłość ta jednak nigdy nie przestaje być kłamstwem
Chociaż w barwnym świecie moich adopcyjnych rodziców brakuje zasad i dyscypliny, Zara i Per, jak na ludzi sceny przystało, osiągają mistrzostwo w sprawnym udawaniu. Każdy ich ruch jest zaplanowany takt po takcie - pełne gracji kroki tancerzy wirujących po parkiecie niczym chmura jedwabi i drogich perfum; ich słowa rzadko bywają szczere, nawet pijane. Gdziekolwiek są, nie potrafią opuścić teatru. Nigdy nie zrozumiem w pełni tego, kim dla nich byłem, dlaczego dali mi mój jasny pokój z widokiem na stare miasto, miejsce w akademii Laguz oraz Lilę - opiekunkę, która co rano bandażuje mój ogon i pomaga mi ukryć go w nogawkach szerokich spodni i pod materiałami modnych sukienek. Wychowują mnie wedle własnej wizji, pielęgnując we mnie perfekcję, którą zwykli widzieć jedynie w swoich własnych twarzach. Twierdzą, ze jestem ich dziedzictwem i nigdy nie wspominają o mojej przeszłości, jakby chcieli pochować ją pod deskami naszej kamienicy podobnie jak niewygodną prawdę o mojej prawdziwej matce. Laursenowie pozwalają mi żyć w swojej bajce, rozpieszczają prezentami i wycieczkami po Europie, w zamian ja muszę grać rolę, którą napisali specjalnie dla mnie: nie zasypiać na dodatkowych lekcjach, udawać, że kocham grać na fortepianie, codziennie ćwiczyć z Zarą w sali lustrzanej i śmiać się z żartów ich głośnych, bogatych znajomych, rubasznych artystów, którzy przyglądają mi się zbyt nachalnie i czasem dotykają moich kolan pod zastawionym odświętnie stołem. Zaciskam powieki, zagryzam wargi i próbuję nie myśleć o mężczyznach z cyrkowego namiotu.
Najgorszy jest Ralf – stary przyjaciel mojego ojca, wyświechtany reżyser o siwiejących skroniach i lepkich dłoniach, których palce przypominają nogi wielkiego pająka. Często przesiaduje w naszym domu, pijąc z Perem whisky i dyskutując o teatrze. Co u twojej córeczki? – pyta za każdym razem, a ja trzęsę się na brzmienie tego słowa. Mam piętnaście lat, kiedy pierwszy raz przychodzi do mojego pokoju, wsuwając się przez szczelinę otwartych drzwi jak koszmarny, wydłużony cień. Przez otwarte okno do sypialni wpada duszne, czerwcowe powietrze pachnące brukiem Midgardu i peoniami z kwiaciarni naprzeciwko; przez nierówny szum jego oddechu przebija się głos dzieci śmiejących się w ogrodzie, ostatnie pięciolinie głównego tańca z Lotu Kruka, mój płacz stłumiony przez gruby puch poduszki. Niewiele pamiętam ponad to – wspomnienie pajęczych dłoni zaplecionych wokół mojej szyi wraca do mnie tylko w pijanych snach, strasząc mnie widmem purpurowych siniaków rozlanych pod skórą jak rozpuszczająca się w żyłach trucizna pędząca powoli w kierunku serca. Kiedy po kilku miesiącach, w przypływie rozpaczy, mówię matce o tamtym wieczorze, ona nie otwiera nawet szerzej oczu, nie wzdryga się i nie blednie - odpala papierosa i pyta czy Ralf widział mój ogon. Nie umiem przytaknąć, ale prawda jasno odbija się w moich oczach. Zara nie odzywa się do mnie przez cały dzień, dopiero przy kolacji przypomina mi, że powinnam jeść pół porcji i ograniczyć cukier. Przyjaciel mojego ojca przestaje go odwiedzać, a ja przez następne dziesięć lat czuję na podniebieniu smak whisky.
⁎⁎⁎
[ drugi koniec ]
Chciałbym powiedzieć, że jestem silniejszy niż tamten dzień; chciałbym powiedzieć, że nie wymiotuję już, słysząc melodię tamtego baletu, że nigdy nie pozwoliłem cudzemu okrucieństwu zdefiniować żadnej części mojego istnienia, żadnej części mojego ciała, którego fragmenty wydają mi się czasem obce, jakbym nie był niczym ponad stworzenie sklejone z cudzych członków i gnijących narządów. Jestem być może słabszy niż kiedykolwiek mi się wydawało, zbyt butny w walce o siebie podczas, gdy mnie nie było nigdy tak naprawdę.
Laursenowie giną w wypadku cztery dni po moich osiemnastych urodzinach. Ich ciał nigdy nie wyłowiono z morza, ale ja wyobrażam sobie, że leżą na jego dnie piękni i nietknięci jak dwie antyczne rzeźby. Bez nich dom przypomina pusty szkielet do niedawna jeszcze zamieszkiwany przez jakąś ciepłą, miękką istotę – głośną, barwną i pełną wielkich słów. W ostatniej chwili rzucam szkołę, odbieram spadek i wyciągam z szafy ojcowskie garnitury. Jeżeli ciągnę za sobą jakąś klątwę, klątwa ta dotyka mnie przez rękawiczkę cudzej śmierci.
⁎⁎⁎
Midgard, 28.07.1999
Obiecałem sobie, że nie wypiję dziś ani kieliszka — nigdy tak naprawdę nie lubiłem się upijać. Zdecydowanie wolę narkotyki, te jednak trudniej zdobyć o drugiej dwadzieścia osiem w poniedziałkową noc. Podobny kaprys wymaga całej sekwencji zadań: narzucić na ramiona płaszcz, zawiązać buty, wyjść w ciemność i szukać ofiar. Ofiary — tak ich nazywam, tych słabych mężczyzn z pieniędzmi przy pasku i podgniłym uśmiechem hieny. Nauczyłem się brać to, na co mam ochotę, wyciągać moje zachcianki z ich kieszeni i gardeł. Czasem mi ich żal
Śmierć moich adopcyjnych rodziców boli o wiele mniej, niż powinna — niekiedy myślę, że jestem socjopatką. Poza pieniędzmi i apartamentem dostaję od nich w spadku kontakty, wraz z nimi hektolitry współczucia i wielkie możliwości. Pławię się w nich, chadzając na przyjęcia, zbierając komplementy, żyjąc życiem kogoś, kto troski topi w szampanie i cudzych ustach. Często boli mnie klatka piersiowa — najpierw zrzucam winą na hulaszczy styl życia, dopiero z czasem uświadamiam sobie, że ból wgryzł się głębiej: jestem samotną sierotą, człowiekiem pozbawionym przyszłości; chowam ogon w nogawkach spodni i płaczę nad swoim odbiciem w lustrze. Pewnego wieczoru widzę siwiejącą głowę Ralfa w teatrze i ściskam kieliszek w palcach tak mocno, że szkło rozcina mi dłoń. Przyglądam się ranie kilka długich minut i czuję na sobie ciekawskie spojrzenia setek par oczu. Krwawiąc, otwieram się przed nimi bardziej niż kiedykolwiek, a oni widzą w końcu, że moja krew nie jest błękitna. Jest brunatna i zawiesista — krew huldry, dziecka z burdelu, dziwadła którego nie wybawiłby nawet odcięty ogon.
Cięta rana otwiera w mojej skórze szansę na nowe życie. Mężczyzna, który pomaga mi ją opatrzeć, okazuje się najlepszym i najgorszym co zdarzyć mi się mogło w tamtych latach: bohater i kat w jednym. Kiedy zaczynam pracę w Besettelse, mam dziewiętnaście lat i niebezpieczną miłość do dramatyzmu zaciśnięta między zębami. Tańcząc w tamtym półmroku i przepychu, czuję się jak postać z opery lub baletu — upijam się atmosferą tajemnicy i uwielbienia co noc, czerpiąc zdrożną przyjemność ze śledzenia twarzy oglądających mnie mężczyzn. Żaden z nich nie może mnie dotknąć, a ja traktuję to jako osobistą zemstę. Nie jestem dziwką — przypominam bez przerwy, powtarzam to właściwie tak często, że zdanie staje się moją wizytówką. Spędzam sześć lat w Besettelse — sześć lat tańca, sześć lat samodzielności — a czas ten przypomina wielobarwną chmurę chaosu, brokat rozsypany pod moimi stopami, miękkie poduszki sof, na których kładę zmęczoną, nietrzeźwą głowę. Scena staje się moim domem, w końcu czuję się wolna — wolność ma słodki smak anyżowych cukierków i umie sprawiać, że język drętwieje jak po cytrynie. Wymieniam najlepsze lata życia na kolejne przyjęcia, peruki i migoczące stroje, na narkotyki, których ciche brzęczenie pod naskórkiem mylę czasem z miłością i szczęściem. Mówią, że jestem gwiazdą, a ja śmieje się perliście na brzmienie tego słowa — bywałam nią też w cyrku Munchów. Nierozsądnie wmawiam sobie, że mogę żyć tak wiecznie. W mojej wyobraźni świat kończy się przecież w granicach moich zaciśniętych dłoni. W liniach palców mieści się rytm tego hałaśliwego życia: mój taniec zdobiony piórami i mocnym makijażem, mój ogon wijący się wokół nóg jak jadowity wąż. Mam oczy, które pożerają łakomie wszystko to, co wyda im się piękne i serce skłonne do wielkich uczuć równie efemerycznych co narkotyczne uniesienia — raz zakochuję się w kobiecie, która mnie nie chce, potem w chłopcu, którego ducha gniotę pod obcasem buta. Popołudniami leżę w swojej sypialni i wyobrażam sobie, że umieram. Wtedy zwykle śmieję się najgłośniej.
⁎⁎⁎
[ trzeci koniec ]
Po sześciu latach moja kariera roztrzaskuje się na policzku mężczyzny, który nie miał prawa mnie dotknąć. Kiedy ochrona wyrzuca mnie za drzwi galerii, niski głos nad moją głową mówi, że nie ma już dla mnie przyszłości, a ja z krzykiem odciśniętym na pobladłych wargach muszę przyznać mu rację. Nigdy nie przepadałem za prawdą, brzydzi mnie więc jej oddech na karku: pieniądze rodziców zaczynają się kończyć, a ja nie znam już niczego poza przepychem i burdelem.
Nie ma dla mnie przyszłości i nie ma dla mnie miejsca — odliczam ostatnie dawki Zewu Boga, sprzedaję rodzinną kolekcję obrazów, dłubię paznokciami w resztkach własnej świetności.
Mistrz Gry
Re: Beau Laursen Czw 14 Kwi - 15:57
Karta zaakceptowana
Beau, wiesz, że to nic takiego, że nie ma dla Ciebie przyszłości? To nic takiego, ponieważ żyjesz tu i teraz — jesteś tym elementem świata, tym fragmentem układanki, który zespala rzeczywistość, który jest punktem zapalnym. To, co robisz; to, kim jesteś sprawia, że nikt nie przejdzie koło Ciebie obojętnie — i to Ty decydujesz, w którą stronę będzie prowadziła droga każdej kolejnej zawieranej przez Ciebie znajomości. Tylko pamiętaj, że każda z dróg, nawet potencjalnie najprostsza, może rzucać Ci pod nogi przeszkody.
Midgard — i żyjący w nim galdrowie — zaskakuje każdego dnia. Żeby jednak Ciebie nigdy (albo chociaż rzadko kiedy) nie spotkały nieprzyjemne niespodzianki, pragnę podarować Ci w drobnym prezencie wisiorek z fiolką z Przeobrażeniem. Jest to wyjątkowo dziwna mikstura — ma barwę cyjanu i jest niezwykle gęsta, ale właściwość, która najbardziej powinna Cię zainteresować to to, że po jej wypiciu Twój huldrzy ogon ulega skurczeniu, dzięki czemu nie musisz się martwić, że ktokolwiek zwróci na niego uwagę. Ważne jest jednak to, że w fiolce w kształcie kryształu znajduje się tylko jedna jej porcja, którą możesz użyć jedynie raz w miesiącu fabularnym. Po wypiciu eliksiru, gdy wypełnisz fiolkę nawet zwykłą wodą, resztki mikstury przeobrażą się na powrót w kolejną porcję. Dodatkowo posiadanie wisiorka gwarantuje Ci stały bonus +2 do magii przemiany.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Midgard — i żyjący w nim galdrowie — zaskakuje każdego dnia. Żeby jednak Ciebie nigdy (albo chociaż rzadko kiedy) nie spotkały nieprzyjemne niespodzianki, pragnę podarować Ci w drobnym prezencie wisiorek z fiolką z Przeobrażeniem. Jest to wyjątkowo dziwna mikstura — ma barwę cyjanu i jest niezwykle gęsta, ale właściwość, która najbardziej powinna Cię zainteresować to to, że po jej wypiciu Twój huldrzy ogon ulega skurczeniu, dzięki czemu nie musisz się martwić, że ktokolwiek zwróci na niego uwagę. Ważne jest jednak to, że w fiolce w kształcie kryształu znajduje się tylko jedna jej porcja, którą możesz użyć jedynie raz w miesiącu fabularnym. Po wypiciu eliksiru, gdy wypełnisz fiolkę nawet zwykłą wodą, resztki mikstury przeobrażą się na powrót w kolejną porcję. Dodatkowo posiadanie wisiorka gwarantuje Ci stały bonus +2 do magii przemiany.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!