Säde Landsverk
Gość
Säde Landsverk Wto 18 Sty - 13:31
GośćGość
Gość
Gość
säde landsverk, zd. mykkänen
kiedyś tyle miałam w głowie
na tak, na nie zawsze odpowiedź
uśmiech nowy, twarz wciąż nową
na każdy głupi gest gotową
na tak, na nie zawsze odpowiedź
uśmiech nowy, twarz wciąż nową
na każdy głupi gest gotową
Nie przepadam za świętami.
Nie podoba mi się narzucony schemat i przyswojona sztuczność, którą przyjęliśmy i obstroiliśmy uśmiechem, żeby przez lata kultywowanych tradycji lepiej nam się kojarzyła. Nie przepadam też za kolejną potrawą lądującą na długim stole; biały bieżnik ciągnie się przez długie metry drewnianego blatu, oddzielając moich rodziców od siebie. Pomiędzy nimi jest cały świat i korowód talerzy wielobarwnych dań. Jestem też ja i moje rodzeństwo, siedzące naprzeciw siebie. Jest też i on.
Tę część akurat lubię. Wykwintna klarowność wszystkich jego ruchów sprawia, że czuję coś na kształt dumy. Lubię go u swojego boku i lubię pokazywać, że mi się to podoba. Moja matka chyba dostrzega tę pozbawioną skromności postawę, bo puszcza w moją stronę oczko, a ja wnikam w tę imitację władczej aury, czerpiąc korzyści z najbardziej pospolitego faktu, że wraz z pojawieniem się pytania „Jak się miewasz?”, posiadam najlepszą z możliwych odpowiedzi.
Nie boję się końcowych egzaminów, choć udaję tremę, bo wtedy sukces ucieszy ich bardziej. Nie boję się też samotności, bo wiem że Maarten odbył już z rodzicami jedną z najważniejszych rozmów życia nastoletniego, pochylając się nad debatą o brylancie noszonym na przesuszonym palcu jego prababki. Serce co prawda mi dudni, ale to nie ze strachu; plan moich najdroższych rodziców był prymitywnym dziełem sztuki, a ja odgrywam swoją rolę skrajnie wybornie.
Pod stołem, pod osłoną ciężkiego obrusu, zaczepiam stopą mojego – jak to lubią mawiać dziewczęta – chłopca. Przyznaję, że jest w tym coś z czystego popisu, ale na marginesie tych słodkich teatraliów, w które jestem uwikłana od wczesnego dzieciństwa, każdy mój ruch jest jak najbardziej na miejscu.
Zaraz potem odkładam na bok swawolność, bo mój ojciec wznosi kryształowy kielich, pada toast – za nas, za przyszłość, za nowy rok, za życie, które stoi przed nami otworem.
Rzeczywistość weryfikuje wiele mrzonek lat dziecięcych.
Pozbawione snu noce nie sprzyjają pielęgnowaniu dawnych przekonań, amorficzne echo tego co było kiedyś, rozmywa się zaskakująco szybko, a utrapieniem stają się własne ambicje.
Myślę o tym za każdym razem, kiedy Tiwaz wita mnie zamglonym porankiem.
To nie tak, że żałuję; nigdy w życiu. To tylko ten dziwny moment, między życiem nastoletnim a dorosłością. Chodzę wyprostowana jak struna, a obcas zostawia za mną ciężki łoskot; w środku jestem mniej poukładana, ale to akurat nie pasuje do mojego obrazka, więc środek chowam głębiej i dzielnie przełykam ślinę. Od tego momentu jestem odważniejsza.
Bo on nie ma w sobie litości.
Nie przejmuje się prośbami, nie słyszy błagań, a wahania nie istnieją. Nie jest ckliwy, nikt nie ma nad nim kontroli. Patrzy z góry, i choć jest to wzrok, do którego – zdawać by się mogło – nawykłam, on patrzy inaczej.
Bije od niego godnością, skrzy przy nim elegancja, określona sylwetka pulsuje siłą.
Złota figura Tyra kąpie się w złotych plamach południowego słońca, zajmując zaszczytne miejsce na blacie mahoniowego sekretarzyka, który stanowi centrum tego pomieszczenia.
Tyr obserwuje, obserwuje nas wszystkich uważnie, choć jego martwa personifikacja sprawia wrażenie względnego bezpieczeństwa, któremu poddajemy się wszyscy; cała klasa naiwnych głupców.
Anne-Liese trzy rzędy w tył, ona też obserwuje.
Gapi się na moje plecy, czuję błękit jej tęczówek wiercący dziury w materiale mojego swetra; ona chce, żeby bolało, ale do mnie dociera tylko przyjemne mrowienie. Zastanawiam się, które demony przywołuje w myślach, pragnąc by pogrążyły mnie w wiecznej ciemności. Na jakie bluźnierstwa wpada jej główka, ile wymyślnych złorzeczeń ciśnie się na jej język; ten niezbyt wyrafinowany, patrząc na rezultaty jej wypowiedzi przy nauczycielskim biurku.
Z czyjejś zazdrości można czerpać siłę; zawiść to zaskakująco sycące paliwo napędowe dla osób takich jak my; młodych, bogatych, zdeterminowanych, z imponującym zapleczem nazywanym potocznie rodziną; przekonanych o własnej wyjątkowości, bo tę wpajano nam od maleńkości. Bez niej nie znaleźlibyśmy się tutaj, nie przesuwalibyśmy naszych pionków na planszy zawyżonych ambicji, którą projektowali nasi rodzice.
Ja dotarłam już do tego punktu, że podważam nawet ich udział w całym tym przedsięwzięciu dotyczącym mojej doskonałej przyszłości – w mojej obecności tutaj, w tej sali, wśród tych ludzi, wokół słów układających się w kolejne paragrafy i artykuły spisane przez naszych wielkich przodków; jestem przekonana, że zasłużyłam na to miejsce. Że je zdobyłam, bo bardzo tego chciałam.
Anne-Liese chyba mi odpuszcza i zaczyna skupiać się na swoich przydługich paznokciach, bo czuję coś na kształt ulgi; hamuję chęć uśmiechu, bo mimo jakiejś wrodzonej złośliwości, doskonale wiem, że tutaj nie opłaca się ostawać przy jakichkolwiek uczuciach. Zamiast tego przenoszę spojrzenie na własną dłoń; wyciągam ją przed siebie, niby ostentacyjnie, ale niespecjalnie zależy mi na czyjejkolwiek uwadze. Złoty okrąg wijący się jak wąż wokół serdecznego palca wygląda dumnie, a ja dumnie zadzieram podbródek kiedy w przestrzeni sali wykładowej pada nazwisko Landsverk.
Profesor chce, żebym odpowiedziała na zadane pytanie; czynię to bez zawahania, choć kiedy kończę frazę, a wzrok wraca do obrączki na palcu, dopada mnie nuta mdłości, którą staram się stłumić wraz z pociągnięciem zapachu własnego ubrania.
Tutaj, tutaj skrupulatnie uczą nas lawirować w tej dziwnej przestrzeni wciąż zachowując bezstronność; przemieszczania się w niebycie pełnym zawiłych korytarzy i pułapek, tylko po to, byśmy kiedyś potrafili sami zakładać sidła. I nazywać je bezstronną sprawiedliwością.
Mój brat mawia, że to czysta bezduszność i że wyzuwają nas z ludzkich emocji. Ja uważam, że i on zwyczajnie mi zazdrości. Podążanie ścieżynką stworzoną przez rodzinne kroki pozbawione jest naprawdę wielu niespodziewanych uciech.
kiedyś tyle miałam w głowie
uciekałam i płakałam
brałam wszystko na poważnie
to, co dzisiaj jest nieważne
uciekałam i płakałam
brałam wszystko na poważnie
to, co dzisiaj jest nieważne
Między palcami przesiewam kosmyki jego włosów i znowu czuję strach.
Są ciemne, miękkie, poskręcane, nieco wilgotne, a on sam cichy i spokojny; był taki przez cały okres ciąży – całe pierdolone dziewięć miesięcy, które spadło znienacka i rozlało się cierpką goryczą niepewności wzdłuż i wszerz mojego ciała. Wyniosłe zasępienie raz po raz ustępuje istnej histerii; pożegnałam się na dobre z czymś, co większość ludzi nazywa wyważonym opanowaniem. Zabrał mi to, albo sama się tego pozbawiłam wraz z nadejściem kryzysu wieku wczesnego.
Paradoks moich własnych wyborów i nieoczekiwana symfonia ich skutków; zamążpójście, zostanie matką i pierwsze załamanie nerwowe na zajęciach politologicznych zaliczyłam stosunkowo zbyt prędko. W mżawce dogorywającego dnia analizuję wszystkie swoje decyzje, które sprowadziły mnie do samotnego wieczora w okowach wielkiego domostwa.
Śpi, a ja się gapię. Gapię i zastanawiam, w tle własnych myśli drga mi nieznośny dzień jutrzejszy, w którym znów zostawię za sobą cień zmęczonego głosu i zniknę, pogrążając się w wirze funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Lampkę wina wypijam chciwie; traktuję te drobne momenty jako celebrację, która mi się należy, choć w długim hauście nie ma choć odrobiny eleganckiej finezji. Może to też już straciłam, albo po prostu przestało mi zależeć.
Nie pozwalam sobie nawet na melancholijne pomruki pełne żalu, bo jeśli czegoś to wszystko mnie nauczyło, to tego, że cisza jest zdecydowanie niedocenianym stanem.
Obok pustego kieliszka piętrzy się stosik książek, po które powinnam sięgnąć, dalej błyska nieco porysowana nadmiernym użytkowaniem papierośnica, obok tli się zapalona świeca roznosząc po pomieszczeniu ciężkie nuty wanilii. Jutro zapalę kolejną, a może dwie, przetestuję mieszankę zapachową pełną nieskomplikowanej urokliwości. Wydaje na nie nieco dużo pieniędzy, ale nie szczędzę na nic w tym domu; artystyczne rupiecie i banalne dodatki spędzają sen z powiek mojemu mężowi. Wtedy tłumaczę mu, że to z myślą o dziecku.
Za oknem zaczyna się ujadanie psa, i klnę się na Odyna, jeśli obudzi mi dziecko, wyjdę i nie wrócę.
W żołądku pęcznieje mi coś na kształt wyrzutów sumienia; nie widać ich po mnie, wypracowanym uśmiechem zwodzę wszystkich na manowce, choć w kąciku warg drga mi niepewność. Ciężkie piżmo dociera do nozdrzy i przez następne ułamki chwili próbuję się nim upić, uspokoić. Zajadłe nienasycenie doświadczanymi obrazami i rozrywkami sprowadza mnie po raz kolejny do głupich wspomnień sprzed kilku godzin przedstawiających syna w ramionach mojej matki, nim drzwi zamknęły się za nami, później ruszyliśmy w drogę do tego miejsca, a teraz pragniemy się z niego wydostać.
Złote kandelabry emanują aurą elitaryzmu, ale to ten rodzaj pogodnego snobizmu, który każdy z nas lubi. Stukam paznokciem o nóżkę pustego kieliszka i odwracam wzrok, bo Maarten znów ginie z mojego horyzontu, co odbija się zaciśnięciem ust w wąską linijkę. Salonowa kurtuazja zmusza mnie do kolejnej maski opanowania, choć wściekłość z nikłą łaskawością dobija się jak oszalała do moich drzwi. W jednej chwili jego nieobecność sprawia, że pragnę stąd zniknąć, zrobić mu krzywdę, upić się – obojętnie w jakiej kolejności.
Bezkresna noc niedługo rozbłyśnie światłem wielobarwnych fajerwerków, mnie jednak odrętwia gwałtowna utrata gruntu pod nogami; samotność zawsze wyzwala we mnie jakiś podświadomy impuls strachu, a białe wino tańczące jeszcze na koniuszku mojego języka, podbija wszystko co dziś czuję.
Myślę o dziecku, które przerzucam w inne miejsca, gdy zawadza moim planom.
Myślę o mężu, który zaciągnął mnie w to miejsce i zniknął pełen swojej urażonej męskości, sprawiając, że mam ochotę rozerwać go na strzępy.
Myślę o jutrzejszym egzaminie i bezsennej nocy, która go poprzedzi i pogłębi cienie pod oczodołami.
Kiedy karminowe usta spotykają się z taflą uzupełnionego winem kieliszka, zastanawiam się gdzie popełniłam błąd. Kiedy mój doskonały plan na życie począł zbaczać z kursu, kiedy miraż rzeczywistości starł się z moim beznadziejnym usposobieniem, kiedy ambicje przerosły dziewczęce marzenia i rozepchały się w mojej codzienności, sprawiając, że nawet teraz, miast przejmować się nieobecnością Maartena, myślę o tym, ile słów z siebie wyrzucę nim obronię ostatni rok.
Rozczarowanie samą sobą, które chcąc nie chcąc w końcu odnotuję, ulatnia się z radosnym śmiechem mojej sąsiadki; później wychodzę z nią na taras, świętować nowy rok, zapomnieć na moment o tym, że balast w postaci rodziny trzyma mnie przy ziemi.
i nie pytaj mnie jak żyć
czy długo będę z ciebie kpić
trawa wciąż jeszcze zielona
moja miłość jest szalona
czy długo będę z ciebie kpić
trawa wciąż jeszcze zielona
moja miłość jest szalona
Zajęcza fascynacja potrafi przeobrazić się w pragmatyczny obowiązek zaskakująco szybko.
Człowiek potrzebuje tylko bodźca, dostatecznego powodu, ostrej zadry, by zetrzeć swój ówczesny błogostan poukładanego życia.
Większość ludzkich potrzeb zamyka się w ramach tego samego schematu, postawionego na pieniądzach, dobrobycie i stabilnej rodzinie – nam, mimo że mieliśmy to wszystko, najwidoczniej to nie wystarczyło. Niezaprzeczalna ironia, bo im coś przychodziło nam z większą łatwością, tym mniej to docenialiśmy. Być może od samego początku byliśmy skazani na porażkę, choć w momentach wiecznych pochwał w stronę naszego związku i kolorowych barw, w jakich kreowała się nasza wspólna przyszłość, można niesłychanie prędko się zatracić i zwyczajnie ogłuchnąć na – również te wrzaskliwe – sygnały ostrzegawcze.
Jesper był tym co nas złączyło i rozdzieliło na wieki – wyrwa na idealnie prostym gruncie, dziura w ziemi, do której finalnie obydwoje wpadliśmy, z całym mnóstwem marginalnych meandrów, narowistych wiraży i pasjonujących zboczeń. Podtrzymywaliśmy siebie nawzajem, wyciągaliśmy rękę z pomocą, zapominając, że akurat tę z ostrymi pazurami. Między jednym pocałunkiem a drugim, potrafiliśmy zmieścić tajfun wyzwisk, następnie morze karzącej ciszy, by po wszystkim zachowywać się tak, jakby nie stało się zupełnie nic.
Byłam ślepa nawet kiedy licha sugestia zmieniła się w prośbę, a prośba w nakaz – aplikacja prawnicza potrafi spędzić sen z powiek tym, którzy nazwisko Landsverk noszą od pokoleń i swoją neutralność polityczną czczą jakby była co najmniej kolejnym bogiem u boku samego Odyna. Pech chciał, że niespecjalnie jestem wierząca.
Moja posępna irytacja była dla Maartena cichym przyzwoleniem i po kilku miesiącach od zakończenia mojej długoletniej edukacji, miast sali sądowej, ostałam się wśród doskonale znanych murów Tiwaz. Wybrałam karierę akademicką, wciąż utrzymując się wśród zagadnień i założeń, które niegdyś sama studiowałam z okrutną zaciętością.
Bogate dzieciaki, które udają dorosłych; niecodzienne wrażenie spoglądania w lustro przeszłości dociera do mnie dopiero z czasem, kiedy moja reputacja z „tej nowej od prawa” zmienia się na dumne „pani profesor”. Nie zajmuje mi to długo, głównie dlatego, że okrutnie nie znoszę marnotrawstwa czasu, o czym dobitnie uświadamiam wszystkich tych, którzy na moich zajęciach znaleźli się przypadkiem. Mimikę ograniczam do wywróceń oczyma i ściągnięć brwi; na więcej pozwalam sobie w składziku na tyłach klasy lub za budynkiem, kiedy za puszystym obłokiem szarego dymu nie widać mnie nadto. Nie pozwalam swoim podopiecznym na zbyt dużo, uważam że rozproszone skupienie działa na niekorzyść umysłu, który powinien nastawić się przede wszystkim na naukę - czy mają mnie za wymagającą, surową czy zwyczajnie złośliwą - niezbyt mnie to obchodzi. Byleby liczyli się z tym, co do nich mówię.
Kobiety na takich stanowiskach nie są częstym widokiem; takim, mam na myśli prawniczym, bo nauczycielek tutaj nie brakuje. Ze względu na moją obecność tutaj, wydaje mi się, że przyszło mi na dobre zaakceptować pewnego rodzaju rozpoznawalność; ironia naszych czasów i Midgardu - bądź kobietą w niekobiecym miejscu jeśli cierpisz na brak uwagi. W Tiwaz i na kampusie niemal wszyscy mówią mi "dzień dobry", śmieszna sprawa, bo połowy właścicieli tychże słów niekoniecznie potrafię rozpoznać.
Monotonny tuman bladej codzienności nie jest dla mnie, choć zgrabnie poukładana rutyna sprawia wrażenie, jakobym miała wszystko pod kontrolą. Początek i koniec dnia, z nadzieniem stworzonym z oschłych poleceń, wymagających uwag i szczebiotliwych słów skierowanych w kierunku Jespera; te, jaką mam nadzieję, są w stanie załatać dziurę lat minionych, której on nawet nie pamięta.
Ckliwość nie jest moją przywarą, choć coraz częściej przyłapuję samą siebie na spoglądaniu w przeszłość; zwykle wtedy, kiedy wzrok spada mi na profil Maartena. Analizuję zagłębienia w jego twarzy, wędruję po większych i mniejszych zmarszczkach i spijam ciszę, która w naszym przypadku nigdy nie jest czymś dobrym.
Rozpaczliwie szukam tam tego, co uwielbiałam jako naiwna nastolatka. Próbuję odkopać to, co urzekło mnie w jego twarzy kiedy ramiona po raz pierwszy objęły naszego syna. Wzdłuż kręgosłupa spływa mi lodowaty węgorz i wiem już, że to co mieliśmy, przepadło.
A może nigdy tego nie było.
W pierwszą noc przypieczętowania końca naszego małżeństwa, upijam się i zasypiam jak dziecko. Następnego dnia biorę wolne, bo mogę.
Robię mnóstwo kolejnych błędów, które tłumaczę tylko i wyłącznie własnym kaprysem, niepohamowaną żądzą wolności, której odmawiałam sobie od niepamiętnych wieków. Jestem nieodpowiedzialna, zuchwała i z całą zabawością przyjmuję chwilowo pozę życiowego nieudacznika, kiedy butelka wina gnieździ się w moim żołądku, a gramofon wygrywa kolejne nuty o głośności, jakiej już dawno nie miałam okazję doświadczyć.
Po kilkunastu latach wyrywam się spod jego uroku i nie ucieleśniam go w nikim innym.
Tak jest mi dobrze.
Mistrz Gry
Re: Säde Landsverk Czw 27 Sty - 7:40
Karta zaakceptowana
Jesteś wolna, Sade, możesz wreszcie robić, co chcesz – nie musisz już nikomu z niczego się tłumaczyć. Coraz częściej popełniasz błędy, w końcu mylić się – to ludzka rzecz. Uważaj jednak, by przypadkiem nie ucierpiała na tym twoja reputacja – jako szanowana pani profesor, która wykłada na Instytucie Tiwaz i daje przykład innym studentom, powinnaś się mieć wciąż na baczności.
W prezencie otrzymujesz ode mnie zdobiony naszyjnik z niewielką fiolką, którą otrzymałaś od jednego z profesorów na samym końcu swojej edukacji, oficjalnie uzyskując IV stopień wtajemniczenia. Mimo że wygląda niepozornie, wpływa na twoją czujność i pozwala ci raz w fabularnym miesiącu przejrzeć dowolne kłamstwo, gdyż ciecz znajdująca się w niewielkiej fiolce niepozornie zmienia swój kolor z czerni na ciemny fiolet. Podczas korzystania z przedmiotu masz sto procent szans na wykrycie oszustwa bez potrzeby rzucania kością. Dodatkowo na co dzień dodaje ci +2 do spostrzegawczości.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
W prezencie otrzymujesz ode mnie zdobiony naszyjnik z niewielką fiolką, którą otrzymałaś od jednego z profesorów na samym końcu swojej edukacji, oficjalnie uzyskując IV stopień wtajemniczenia. Mimo że wygląda niepozornie, wpływa na twoją czujność i pozwala ci raz w fabularnym miesiącu przejrzeć dowolne kłamstwo, gdyż ciecz znajdująca się w niewielkiej fiolce niepozornie zmienia swój kolor z czerni na ciemny fiolet. Podczas korzystania z przedmiotu masz sto procent szans na wykrycie oszustwa bez potrzeby rzucania kością. Dodatkowo na co dzień dodaje ci +2 do spostrzegawczości.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!