Annike Tveter
Gość
Annike Tveter Sob 11 Gru - 0:35
GośćGość
Gość
Gość
ANNIKE TVETER zd. Jäderholm
Cisza. Pustka. Nicość, która pochłania. Każdy oddech jest wyzwaniem. Wszyscy obok stoją, czekając na łzy, dramatyczne gesty i teatralność, na którą ja siły nie mam. Czuję jednak na sobie ich wzrok. Czuję, jak oceniają mnie, tę sytuację i silą się na współczucie. Nie chcę ich współczucia. Chcę zostać sama. Już zostałam sama. Chcę zatopić się w niebycie i zniknąć. Zamiast tego patrzę na niewielkie trumny z ciałami Valtera i Viktora, zastanawiając się, w którym dokładnie momencie moje życie sprawiło, że nie byłam tym dorosłym, którym chciałam być w dzieciństwie.
Moi rodzice, jeśli wierzyć opowieściom, poznali się kiedy matka miała zaledwie osiemnaście lat. Bez reszty straciła głowę dla ojca i bez wahania wzięła z nim ślub pomimo wyraźnego sprzeciwu swojej konserwatywnej rodziny. Lars Jäderholm, bo tak właśnie nazywa się mój tata, jest klasycznym przykładem mężczyzny, dla którego nie powinno tracić się głowy. Był wtedy wdowcem z trójką synów i niebezpiecznym zajęciem: był dowódcą Gleipniru. Był od niej starszy o dwie i pół dekady, nie znosił sprzeciwu oraz liberałów. Nigdy nie bawił się w półśrodki. Wesele? Ogromne. Dzieci? Im więcej, tym lepiej. Biedna Cecilia Nystorm jeszcze nie zdążyła zdecydować, na które studia chce się wybrać, a miała już męża, trzech pasierbów i swoje własne dziecko w drodze. Larsowi to jednak absolutnie nie przeszkadzało, bo miał dokładnie to, czego chciał: pełną rodzinę. Ona była młoda, zakochana i wierzyła, że takie jest jej przeznaczenie. I odnalazła się w nim całkiem nieźle. Poświęciła swoje relacje rodzinne, by zająć się nastoletnimi synami swojego małżonka i wychowywaniem mnie.
Prawdę mówiąc, nie pamiętam mamy. Zginęła z rąk warga, kiedy miałam niecałe pięć lat. Jeśli jednak wierzyć fotografiom i najbliższym, którzy ją znali: byłam jej małą kopią. Ruda, piegowata i trochę pyskata - tak lubili ją określać. Na dobrą sprawę wychowali mnie bracia, którzy zaczęli już wchodzić w dorosłe życie. Wszyscy poszli śladami ojca: byli łowcami. Długo myślałam, że też zostanę łowczynią. Miałam bardzo solidny powód do nienawiści w stronę mieszańców genetycznych, wszak jeden z nich odebrał mi matczyne ciepło. Moje wyniki w nauce wskazywały jednak na zgoła inne predyspozycje. Nikt nigdy nie potrafił mi odmówić umiejętności negocjacyjnych, moje argumenty były zwykle racjonalne, a szeroko pojęte poczucie sprawiedliwości było niebywale głęboko zakorzenione. Już jako nastolatka wiedziałam, że bieganie po lesie i proszenie się o nieszczęście nie jest planem na dorosłość. Plan na dorosłość był ambitny. Chciałam być szychą z Kolegium. Pomysł ten nie zrodził się w mojej głowie, a został mi wpojony przez brata mojej mamy, który pojawiał się w naszym domu raz na kwartał w asyście wyzwisk mojego ojca. Litania niewybrednych inwektyw witała go na ganku, ale z nieznanych mi do dziś przyczyn Lars zawsze wpuszczał swojego szwagra do domu. Nie pozwalał mu zostawać na długo, często kończył spotkanie słowem na literę w sugerującym szybkie udanie się do wyjścia, ale wciąż pozwalał nam się spotykać. Wuj niewątpliwie miał szersze horyzonty i odmienne poglądy od mojego ojca. Jego wizyty były niczym powiew świeżego powietrza, w zatęchłym radykalizmem domu na przedmieściach.
Ukończyłam Akademię Laguz z wyróżnieniem. Nie była to szkoła zgodna z przekonaniami mojego ojca, ale była stosunkowo blisko domu, a ja przynosiłam z niej dobre oceny, więc sumarycznie pan Jäderholm był zadowolony. Zdecydowanie przestał być zadowolony, kiedy ogłosiłam, że idę na studia prawnicze. Prawo magiczne było wyborem dla mnie oczywistym, ale okazuje się, że niekoniecznie oczywistym dla mojej rodziny. Najpierw zaczęłam przekonywać braci. Od najstarszego do najmłodszego. Ich partnerki na tym etapie zrobiły się przydatne. Przecież prawo to dobra rzecz. To nic, że Kolegium to zło. Prawo jest dobre. Prawo pozwala unikać więzienia i kłopotów. Prawo któregoś dnia może uratować komuś, kogo znamy dupę. Nie wiadomo, kto dowie się do władzy, komu stanowcze stanowisko Gleipniru nie przypadnie do gustu. Argument za argumentem, powoli, bez nerwowych ruchów. Nie mogę być łowczynią, jestem za wolna, za mało we mnie koordynacji ręka oko, za dużo myślę, by żyć spokojnie z myślą, że przeze mnie czyjeś serce przestało bić. Byłam zbyt delikatna, by bezpowrotnie odbierać komuś życie, nawet jeśli to warg. Nim zaczął się rok akademicki, ojciec był przekonany do Instytutu Tiwaz.
Kiedy przyszedł czas wyboru ścieżki akolity, wybrałam tą, która wtedy wydawała mi się najbardziej adekwatna. Na studiach wciąż porównywałam się do bardziej inteligentnych kolegów i koleżanek, wciąż starając się mierzyć coraz wyżej i wyżej. Nie brakowało mi jednak skłonności do pesymistycznego postrzegania świata. Miałam się za niezwykle przeciętne stworzenie, a dla takich droga była prosta: egzekutor. Ściąganie długów nie było najbardziej ekscytującą ścieżką kariery, ale za to uczciwą i wymagającą dobrych relacji z Kruczą Strażą, w której pracował wuj. A chciałam mieć dobre relacje z rodziną mojej matki. Chciałam mieć dobre relacje ze światem, bo jako dziecko Gleipniru wychowano mnie wedle myśli, że trzeba się trzymać swoich. Jeśli wargi działały stadnie, to pikuś w porównaniu do tego jak działał Gleipnir. Byliśmy jedną wielką rodziną. Kto nie był z nami, był przeciwko nam. Dlatego mogłam się spotykać z łowcą, mogłam planować życie z łowcą i chociaż codziennie chodziłam do zdradliwego Kolegium to i tak byłam przeznaczona, by żyć dla swoich. I nie przeszkadzało mi to. Swoi o mnie dbali, czułam się kochana i bezpieczna, mogłam do woli żartować swoim mało wysublimowanym poczuciem humoru. Byłam tą dziewczyną, która przyjaźniła się ze wszystkimi. Do czasu.
Nie jestem w stanie wyłuskać z pamięci, na co zachorowałam, że wymagało to interwencji szpitala. Ojciec strasznie się przejął, ale to nie musi być wyznacznikiem powagi problemu. Ojciec zawsze przejmował się mną bardziej, niźli wypadło. Byłam późnym dzieckiem, jedyną kobietą jego życia, po tym jak dane było mu pochować dwie i zdecydowanie można powiedzieć, że oczkiem w głowie. Nie poświęcił mi może zbyt dużo czasu, bo więcej poświęcał swoim ideom i aspiracjom, ale niewątpliwie przejął się moją chorobą. Moim lekarzem prowadzącym został Hans Tveter i nie wiedzieć dlaczego, gdzie i kiedy Lars i Hans nawiązali nić porozumienia. Było to swego rodzaju nowością, bo Lars nie lubił mężczyzn, którzy patrzyli na mnie dłużej, niżby wypadało. Hans patrzył. Był znacznie starszy, z rozwodem na koncie i przerośniętym mózgiem. Jego ewidentną pasją była medycyna, a ludzie z pasjami byli zawsze nader fascynujący. Podobał mi się, ale nie tak jak podobał się mojemu ojcu. Nadmierna aprobata dla tego kandydata sprawiła, że zakochałam się szybciej, niż powinnam. Ślub też odbył się zdecydowanie szybciej, niż powinien.
Dobry seks, słabe jedzenie i obudzone ambicje. Tak nazwałabym pierwsze dwa miesiące małżeństwa, które skończyło się dla mnie dawno, choć na papierze jeszcze wciąż trwało. Hans z pogardą patrzył na otaczający nas świat. Miał opinię na każdy temat i nie bał się jej wygłaszać, a jego opinie nie zawsze pokrywały się z moimi. Chciałam, żeby moje zdanie się liczyło. Chciałam, żeby popatrzył na mnie choć raz jak na równą sobie istotę. Zmieniłam ścieżkę akolity na prosekutorską. Nie chwaliłam się tym pomysłem w domu. Nie chciałam słuchać wykładu pana wszechwiedzącego o upływającym czasie i niezdecydowanych idiotkach. Tym właśnie byłam: niezdecydowaną idiotką, która utknęła w złotej klatce związku z chamem. Zakochanie nie przerodziło się w miłość, przerodziło się w wypalenie. Hans przestał być fascynujący, zaczął być po prostu męczący. Jednak ciężko było powstrzymać chęć do dzielenia się miłością. Nie chciałam go zdradzać, bo nie jestem tym typem osoby. Chciałam mieć dziecko. Swoje własne dziecko, na które przeleję całą swoją miłość. Dziecko, które może przykuje na chwilę uwagę Hansa na mnie, a nie tylko na moje pasierbice. Namówiłam go na dziecko, licząc, że będzie lepiej. Musiało być lepiej, bo gorzej już nie mogło być, a przynajmniej tak kiedyś wierzyłam.
1998 rok przywitałam bez kontaktu ze stopami, nawet kontaktu wzrokowego. Ogromny brzuch, napuchnięte nogi i informacja, że to będą bliźniaki. Sama ze sobą zostałam z tą informacją, bo męża praktycznie nie widywałam, choć mieszkaliśmy razem. On ciągle był na dyżurze. Jego życie było jednym wielkim dyżurem. A ja tak długo jak tylko mogłam, biegałam do Kolegium i udawałam, że wszystko jest cudowne, a moje życie w małżeństwie jest najcudowniejsze na świecie. W marcu urodziłam Valtera i Vigara. Hans wkurwił się jedynie, że to bliźniaki, potem całą resztę miał w dupie.
Wychowanie dzieci i aspiracje zawodowe nieco się wykluczały. Stałam się jednak mistrzem lawirowania między Kolegium, domem mojego ojca i najmłodszego z braci, a domem Tvetera. Wszystko było na czas, dzieci rosły zdrowo, a zbędne kilogramy dość szybko opuszczały moje ciało. Byłam szczęśliwa i spełniona, choć nie miało to nic wspólnego w związku z Hansem. On nie kochał mnie, ja nie kochałam jego. Nauczyliśmy się żyć koło siebie, żeby rozwód nie wpłynął negatywnie na nasze reputacje. Oboje przecież kochaliśmy swoje kariery bardziej niż siebie.
Wszystko wyglądało stabilnie, można nawet pokusić się o stwierdzenie, że dobrze, kiedy mój brat wpadł na genialny pomysł zintegrowania się ze szwagrem. I wtedy wszystko się spierdoliło. Misternie budowana codzienność runęła jak domek z kart, kiedy stałam na ganku naszego domu, a mój mąż właśnie był diagnozowany przez teścia po użarciu przez warga.Mój brat także został pogryziony i już robił to, co każdy szanujący się członek Gleipniru powinien zrobić w chwili pogryzienia przez bestię: żegnał się ze światem gotów popełnić samobójstwo. Nie miałam wystarczająco dużo tlenu, żeby krzyczeć. Mogłam wtedy tylko płakać przytulona do brata, który wychował mnie na wesołą trzpiotkę. Szkoda, że Hans tę wesołą trzpiotkę zdusił w środku.
Tveter był dupkiem. Zawsze nim był i na zawsze nim będzie. Został przy swoim nędznym życiu, a ja wróciłam do rodzinnego domu. Bałam się go. Wychowana w nienawiści do wargów nie umiałam poradzić sobie z myślą, że mogłabym dzielić dom z jednym z nich. Bałam się o dzieci, moich kochanych chłopców. Bałam się, że ten debil zrobi im krzywdę. Od zawsze lubił kwestionować ich ojcostwo, więc pewnie nie miałby problemu, żeby ich zranić. W domu jednak nie było lepiej. Ojciec zaczął pić zrozpaczony utratą syna i żyjącym zięciem. Prawdę mówiąc, też oczekiwałam, że Hans pożegna się z tym światem w sposób honorowy. Oto kolejny dowód na to, że on honoru nie miał. Ja jednak nie byłam już Annike Jäderholm która myśli tylko o sobie. Byłam matką. Niezwykle zaangażowaną i kochającą. Dlatego wyniosłam się z rodzinnego domu tak szybko, jak szybko udało mi się zakupić mieszkanie w centrum Midgardu. Miałam pieniądze, bo Hans był debilem i nie podpisał intercyzy. Był też zbyt zajęty biadoleniem nad sobą, żeby zauważyć, że skrytka w banku zmalała. Dopiero zaczynałam pracę na stanowisku prosekutora, a dzieci podrzucałam do szwagierki. Odejście od Hansa było łatwe. Życie bez niego było bezpieczne i przyjemne. W pracy mogłam być sobą. Zbierałam brudy, budowałam sprawy, a w domu rozmyślałam, nad argumentami przeciwko oponentom karmiąc dzieci i ucząc ich korzystania z nocnika. W robocie bezwzględna suka gotowa wypełnić wszystkie cele Fortu Nordkinn, zaś w zaciszu domostwa kochająca mama ucząca świata swoje potomstwo. Ojciec przestał pić, więc dzieci wróciły pod jego opiekę. Pozwoliłam sobie nawet na wyjście na okazjonalnego drinka raz na jakiś czas, bo uważałam się za singielkę, chociaż mój stan cywilny wciąż wskazywał na posiadanie męża.
Nigdy nie sądziłam, że jeden niewinny drink doprowadzi mnie do miejsca, w którym jestem teraz.
Sama, odziana w czerń, patrząca na trumny moich dzieci. Znalezione martwe w swoich łóżkach 7 grudnia 2000 roku, wedle sekcji zwłok ktoś rzucił na nie klątwę. Tylko kto? Dlaczego? Kiedy? Miliony pytań kręcą się w mojej głowie i mimowolnie układają się w akt oskarżenia. Dowiem się prawdy, choć jeszcze nie wiem, czy jestem już na nią gotowa.
Mokre od łez oczy, lekkie konwulsje ciała, kiedy kolejna fala smutku chce znaleźć wyjście przez moje oczy. Nie mam już nic. Zostałam sama. I już wiem, kiedy moje życie przestało być takie, jakim je sobie wymarzyłam: wtedy kiedy pojawił się w nim pierdolony Hans Tveter.
Mistrz Gry
Re: Annike Tveter Pią 24 Gru - 15:09
Karta zaakceptowana
Nie czekały Cię w życiu łatwe wybory, zawsze potrafiłaś jednak przekonać do siebie ludzi. Słodycz Twoich osiągnięć ścierpła tymczasem szybko pod wpływem dziegciu pechowego związku i rozpaczy, która przyszła w efekcie, wraz z utratą dzieci – nie miałaś łatwego życia, Annike, a przed Tobą stoi wciąż równie niełatwa przyszłość, ja wierzę jednak, że i te przeciwności losu uda Ci się przezwyciężyć; życie zahartowało Cię już przecież wystarczająco.
Nie wybrałaś łatwej ścieżki, z pewnością nie takiej, której oczekiwała od Ciebie rodzina, szybko udowodniłaś wszystkim jednak, że znakomicie odnajdujesz się w obranym przez siebie zawodzie – aby ułatwić Ci pracę, w prezencie na początek rozgrywki otrzymujesz od Mistrza Gry broszkę w kształcie owada, którą dostałaś lata temu w prezencie ślubnym. Biżuteria, wykładana kamieniami szlachetnymi, nie tylko znakomicie komponuje się z Twoim ubiorem, lecz skrywa w sobie również magiczne właściwości. Raz na fabularny miesiąc, broszka pozwala Ci na niepodważalne wychwycenie cudzego kłamstwa – owad odczepia się wówczas od srebrnej szpilki i podlatuje do tego, kto próbuje przed Tobą coś zataić. Dodatkowo, kiedy przypinasz broszkę do ubrania, zapewnia Ci ona stały bonus +2 do spostrzegawczości.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Nie wybrałaś łatwej ścieżki, z pewnością nie takiej, której oczekiwała od Ciebie rodzina, szybko udowodniłaś wszystkim jednak, że znakomicie odnajdujesz się w obranym przez siebie zawodzie – aby ułatwić Ci pracę, w prezencie na początek rozgrywki otrzymujesz od Mistrza Gry broszkę w kształcie owada, którą dostałaś lata temu w prezencie ślubnym. Biżuteria, wykładana kamieniami szlachetnymi, nie tylko znakomicie komponuje się z Twoim ubiorem, lecz skrywa w sobie również magiczne właściwości. Raz na fabularny miesiąc, broszka pozwala Ci na niepodważalne wychwycenie cudzego kłamstwa – owad odczepia się wówczas od srebrnej szpilki i podlatuje do tego, kto próbuje przed Tobą coś zataić. Dodatkowo, kiedy przypinasz broszkę do ubrania, zapewnia Ci ona stały bonus +2 do spostrzegawczości.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!