Severin Rosenkrantz
Gość
Severin Rosenkrantz Czw 9 Gru - 15:24
GośćGość
Gość
Gość
SEVERIN Bøje ROSENKRANTZ
Zamykam oczy; siedzę na podłodze z nogami skrzyżowanymi po turecku, próbuję pochylić się na bok tak mocno, żeby dotknąć policzkiem chłodnej posadzki. Krzywię się, kiedy nie wychodzi, bo za mocno szumi mi w głowie. Mrugam chaotycznie, szukając porządku tam, gdzie nie ma dla niego miejsca, łypię groźnie okiem na przyklejone szarą taśmą do ściany zdjęcie matki; jest piękna na tej fotografii, ma na niej trzy kapelusze i co najmniej pięć bogato zdobionych naszyjników, i suknię z bufiastymi rękawami (taką staromodną, o czym ojciec zwykł informować ją z przekąsem, zupełnie jakby faktycznie było w tym coś złego), a na stopach wysokie, kolorowe obcasy, które zdają się zupełnie nie pasować do reszty jej ubioru, ale były przecież - jak sama przyznawała otwarcie - najdroższym obuwiem, jakie posiadała, głupio więc byłoby pozwolić im kisić się w garderobie.
Moja matka dla mnie zawsze była księżniczką i jak każda księżniczka, posiadała garderobę ogromną odpowiednio do jej wybujałych pomysłów na coraz to bardziej szalone kreacje. Jak każda księżniczka, miała też w swojej bajce surowego ojca, który nie dbał o jej dobro, zmuszając do wyjścia za mąż za niezbyt urodziwego i niepierwszej młodości ekscentryka, którego ekscentryczność jednak objawiała się w zupełnie nieprzyjazny dla niej sposób. Mój ojciec, brzydka ropucha zaklęta bezpowrotnie w księcia, którego jedynym atutem było wysokie urodzenie i gruby portfel, nie miał w sobie za grosz ludzkiego usposobienia - położywszy swoje pokraczne, imitujące człowiecze dłonie na gibkim i młodym ciele księżniczki, poczuł się, jakby zawłaszczył ją całą. Nie bacząc na dziewczęce łzy, wydzierał z jej płomiennie młodej piersi coraz więcej życia, a gdy dowiedział się o dręczącej żonę chorobie, skrzywił tylko usta ze zniesmaczeniem.
Mój ojciec, żabi książę, zamykał się zawsze w swoim gabinecie, umieszczonym gdzieś po przeciwnej od garderoby księżniczki stronie, w ciszy, którą uwielbiał nade wszystko. Mało mówił i ja też, kiedy przyszedłem na świat, nie spieszyłem się do rozmowności. Inny rodzic być może by się przejął, ale nie on - on żył swoją własną bajką, zgoła inną od tej, przez którą chciała z nim przechodzić księżniczka; w której było miejsce na pokraczne i niezdarne istoty, jakimi były dzieci. Nie byłem jedyny, nie byłem pierwszy i z tego powodu zabrakło dla mnie miejsca w żabim, ojcowskim sercu. Gdyby umarł teraz, nie poszedłbym na jego pogrzeb, nawet jeśli wygryzam sobie paznokcie do krwi, gdy widzę, że po raz kolejny mnie nie docenia. Pierdolony chuj.
Księżniczka wiedziała dobrze, że żabi książę nie jest dla niej odpowiedni; wyobrażam sobie, że kiedyś na pewno musiała próbować uciec, ale zimna bryza Bałtyku za każdym razem zaganiała ją z powrotem na teren Różanego Donżonu. Nie wyobrażam sobie za to, żeby żabi książę jakkolwiek przejął się tym potencjalnym zniknięciem; może dopiero pod wpływem surowego osądu żabiego króla, pod którego dostosował całe swoje życie - ale tylko może, bo przecież Inge-Lise Thiessen okazała się być dla całego przedsiębiorstwa florystycznego Rosenkrantzów nabytkiem zupełnie nietrafionym i bezużytecznym. Zamiast pracować w ogrodzie, wolała bawić się w przebieranki i opowiadać synom na dobranoc niestworzone historie, których rzekomo doświadczyła w życiu - a jedna bardziej nieprawdopodobna od drugiej; mój ojciec narzekał, że bolała go od nich głowa (chociaż mnie bardziej głowa bolała od jego trzaskania drzwiami od gabinetu, gdzie zajmował się finansowymi sprawami rodowego biznesu - ale mnie, zwyczajowo, nikt nie pytał o zdanie).
W naszej toksycznie czteroosobowej komórce rodzinnej, stawiany byłem na równi z księżniczką - traciłem punkty na pozycji w linii dziecko-rodzic, ale nadrabiałem je zaraz płcią, bo żabi książę, czego się na pewno nie spodziewacie, był potwornym seksistą, swoje opinie przejmując ewidentnie ze spatriachalizowanego świata zwierząt. Ponuro patrzył na jarlów płci żeńskiej i szczerze, cieszę się, że nie urodziłem się kobietą tylko dlatego, że żabi książę zdeptałby mnie i wgniótł w ziemię, nie zważając zupełnie na nasze pokrewieństwo. Mój brat natomiast, zawsze bardziej rumiany i zdrowszy niż ja, był jedyną osobą, którą ojciec kiedykolwiek do siebie dopuszczał. Do dzisiaj uważam, że za zamkniętymi drzwiami dzielił się z nim tajemną, żabią wiedzą, do której dostępu nie miałem ani ja, ani księżniczka, która w tym samym czasie pozwalała mi przymierzać swoje naszyjniki.
Głupio się myśli teraz o tej zajadłej zazdrości, która trawiła mnie, ilekroć widziałem, jak mój brat zapracowywał sobie na łaskawsze ojcowskie spojrzenie - to było niesprawiedliwe i wiedziałem o tym zarówno jak, jak i księżniczka, która z czasem przekonała żabiego księcia, że odsuwając mnie od dodatkowej edukacji, którą organizował dla starszego z synów, robi krzywdę swojemu wizerunkowi. Od tamtej pory siedziałem zatem po turecku, tak jak teraz, ramię w ramię ze znienawidzonym bratem, który potrafił zrobić wszystko cztery razy lepiej i znał odpowiedź na każde pytanie. Nie zliczę, ile razy spłakałem się jak szmata po tym, jak ojciec zdzielił mnie kilkukrotnie po twarzy grubym tomiskiem, które rozprawiało mądrze o finansach i rachunkowości. Byłem do dupy, nie będę czarować, że nie. Żabi książę wygnał mnie więc do zaklętego ogrodu, gdzie miałem uczyć się innych rzeczy.
Skoro nie umiesz pracować umysłem, będziesz pracować rękoma, huczał mi nad głową, nie kryjąc lekceważenia, jakim darzył pracę z roślinami, dzięki którym spał teraz na pieniądzach.
Kiedy mówię, że nienawidzę mojego ojca - a nienawidzę go gorzko i ostro jednocześnie - nigdy nie chodzi mi o to, jak podły i obojętny potrafił być w stosunku do mnie (za mało dojrzałego, za mało skupionego, za mało chłonącego wiedzę - zawsze za mało; albo za bardzo emocjonalnego, za bardzo rozchwianego, za bardzo zbabiałego i dziecinnego - to zawsze za bardzo). Tak naprawdę znaczenie ma tylko to, z jaką bezwzględnością obserwował codzienne cierpienie księżniczki, która błąkała się majacząc po szerokich korytarzach i wpatrywała się całymi godzinami w odbicie swoich zapadniętych policzków w wiszącym w wejściowych holu, wysokim lustrze, i majaczyła stale o rzeczach tak niestworzonych, że nawet ja - zapatrzony w nią w zachwycie, choć nigdy nie okazywała mi tak wiele uwagi, jak potrzebowałem - zamierałem w niepokoju. Pamiętam, że jednego dnia stała bez ruchu przy parapecie przez kilka godzin, tłumacząc potem, że posłaniec bogów zagroził śmiercią jej dzieci, jeżeli przemieści się chociaż o parę kroków.
Z roku na rok, w miarę jak dorastałem, zażywając nauk od nauczycieli, których ojciec załatwił mi z wizerunkowych konieczności, obserwowałem jak księżniczka gaśnie, zalegając na długie dnie w swoim dużym łożu (od zawsze osobnym od łoża żabiego księcia). Mniej było w niej majaków; mniej było słów w ogóle i z przerażeniem zauważyłem, że coraz bardziej upodabnia się do ropuchy, której pożądał mój ojciec. Obwieszona ciężarem błyskotek przestawała jeść i pić, bała się odsłoniętych okien i nie chciała na mnie patrzeć; kiedy zaczynałem mówić, ona wznosiła głośny pisk, jakby ktoś rozrywał ją na strzępy.
Jak ludzie, którzy nie mogą doprowadzić się do wymiotów, chociaż czują potworne mdłości, leżała, nie mogąc umrzeć, opierając się śmierci tak samo, jak kiedyś opierała się życiu, zastygła w niechęci do procesu zmian. Aż w końcu [...] jakby skamieniała.
Z perspektywy czasu myślę, że byłem zbyt zajęty obserwowaniem jak choroba pożera moją matkę, żeby zauważyć jej symptomy u siebie. Inni widzieli na pewno, ale milczeli uparcie, dopóki trumna z księżniczką przemienioną w żabę nie huknęła o ziemię (z wierzchu skutą mrozem, ale im głębiej sięgało się łopatą, tym gładziej szło wykopywanie grobu).
Dostałem wyrok śmierci przez obłąkanie lub menadę, a najpewniej jedno i drugie, w co mój ojciec nie wątpił ani trochę, choć do śniadania gosposia podawała mi fiolki z odpowiednią miksturą. To przez ten działający cuda miks zainteresowałem się tak naprawdę alchemią i wszystkim, co się z nią wiązało, ale to zainteresowanie mogłem naprawdę wdrożyć w życie dopiero na studiach, kiedy podjąłem się nauki dwóch równoległych kierunków - jednego związanego bezpośrednio z botaniką, żeby móc odgrywać znaczącą rolę w rodzinnym interesie (ale byłem naiwny, wierząc, że ktoś kiedykolwiek powierzy mi jakieś poważne stanowisko!), a drugiego z eliksirowarstwem. Instytut Kenaz jednak nie spełniał do końca moich oczekiwań, ograniczając ramy swojej nauki do spraw jasnych i bezpiecznych, a ja w tamtym czasie odkrywałem w sobie już coraz większe pokłady mroku i ciągoty do tego, co niebezpieczne i niebanalne. Wprawdzie trochę czasu zajęło mi znalezienie odpowiedniego galdra, który za gruby plik starych, rodzinnych pieniędzy wprowadził mnie w tajniki trucicielstwa i podstawy magii zakazanej, ale efekty tych nauk na tamten moment były dla mnie jak najbardziej wystarczające. No dobra, trochę kłamię - moja żądza dalszego zgłębiania zakazanej wiedzy, została uciszona przez mojego ojca.
Żabi książę, pochłonięty sukcesami starszej ze swoich latorośli (jakby były jego własne), po niewczasie zorientował się w krążących w pewnych kręgach plotkach, jakoby jego młodszy syn parał się zakazaną magią. Gównopraw... nieprawda, ale żabi książę nie należał do tych, którzy pozwoliliby sobie cokolwiek na spokojnie wytłumaczyć. Rodzinne pieniądze przyczyniły się do wytępienia plotki, chociaż ja uważam, że ten specyficzny sposób komunikacji nie umiera nigdy na dobre. Jest nieśmiertelny. Żabi książę złości zarządził, że po zakończeniu edukacji będę się kisić w naszej midgarskiej filii florystycznej, udając znawcę botaniki (za którego dotychczas mnie nie uważa, chociaż zdobyłem dyplom) i nie eksperymentując więcej z alchemią (której studiowanie porzuciłem w międzyczasie, w imię głupiego impulsu podporządkowania się ojcowskim rozkazom).
Chyba nie przewidział, że będę bawić się całkiem dobrze, dusząc w sobie nadal chorowitą potrzebę zaimponowania mu. W umyśle zrodziło się już na dobre jasne i przejrzyste pragnienie, żeby pozbyć się braterskiego rywala raz na zawsze; męczyły mnie sny, w których widziałem jego śmierć i za każdym razem, kiedy docierało do mnie w końcu, że to nie jawa, byłem prawdziwie załamany. Nie stroniłem i nadal nie stronię od wszelkich wspomagaczy, alchemią zaś zajmuję cię czysto hobbystycznie. Jednocześnie, nie pogrzebując nadziei na to, że uda mi się umknąć w jakiś sposób żabiej czujności mojego ojca, rozglądam się za odpowiednią sposobnością, żeby nieczyste potrzeby swojego serca wreszcie zaspokoić - czekam cierpliwie.
W końcu największym sprzymierzeńcem Rosenkrantzów jest czas.
Mistrz Gry
Re: Severin Rosenkrantz Sob 11 Gru - 0:23
Karta zaakceptowana
Klanowe nazwisko to duża odpowiedzialność – być może znacznie większa, niż kiedykolwiek pragnąłeś otrzymać, od urodzenia kładąca na Tobie cień ojcowskiego spojrzenia, pełnego niechęci i dezaprobaty. Podążyłeś wprawdzie udeptaną przez poprzedników, rodzinną ścieżką zawodową, zawsze odstawałeś jednak od tego, co pragnięto dostrzec na Twojej twarzy – jesteś cierpliwym człowiekiem o niepokojących skłonnościach, a jednak czas może nie okazać się tak dobrym sprzymierzeńcem, za jakiego chciałbyś go mieć.
Biżuteria zawsze dodawała Ci pewnej ekstrawagancji, a ta należy do jednych z najbardziej wartościowych, jakie masz w swoim posiadaniu – na początek rozgrywki otrzymujesz w prezencie od Mistrza Gry sygnet z kasyterytem , który trafił w Twoje ręce na trzecim roku edukacji w Instytucie. Przedmiot ten nie tylko dodaje Ci krasy, wpasowując się w niemal każdą kreację, lecz przede wszystkim gromadzi w sobie negatywne emocje, od których staje się ciemniejszy i bardziej lśniący – dzięki tym właściwościom raz na fabularny miesiąc możesz wzmocnić swoje umiejętności z dziedziny magii zakazanej, otrzymując bonus +5 do wybranego zaklęcia z tej dziedziny. Kiedy nosisz sygnet na co dzień zapewnia Ci on natomiast stały bonus +2 do wiedzy ogólnej.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Biżuteria zawsze dodawała Ci pewnej ekstrawagancji, a ta należy do jednych z najbardziej wartościowych, jakie masz w swoim posiadaniu – na początek rozgrywki otrzymujesz w prezencie od Mistrza Gry sygnet z kasyterytem , który trafił w Twoje ręce na trzecim roku edukacji w Instytucie. Przedmiot ten nie tylko dodaje Ci krasy, wpasowując się w niemal każdą kreację, lecz przede wszystkim gromadzi w sobie negatywne emocje, od których staje się ciemniejszy i bardziej lśniący – dzięki tym właściwościom raz na fabularny miesiąc możesz wzmocnić swoje umiejętności z dziedziny magii zakazanej, otrzymując bonus +5 do wybranego zaklęcia z tej dziedziny. Kiedy nosisz sygnet na co dzień zapewnia Ci on natomiast stały bonus +2 do wiedzy ogólnej.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!