Mina Heurlin
Gość
Mina Heurlin Pią 3 Gru - 20:50
GośćGość
Gość
Gość
Vilhelmina "Mina" Heurlin
you'll be seein' me in your dreams and
i'll be there when your reality drowns.
i'll be there when your reality drowns.
Ich miłość jest piękna, ich miłość jest płomienna, ich miłość jest sztuczna. Męskie dłonie sięgają po niefortunnie porzuconą na brzegu skórę i wzniecają w powietrzu istnienie niewidzialnych kajdan pętających jej posłuszeństwo; nie ma stamtąd ucieczki, w ludzkiej formie rusza za zauroczonym mężczyzną do porzuconego niegdyś świata, do zimnego mieszkania pozbawionego kobiecego dotyku, a na jej palcu - w miejscu krępujących okowów wymuszonej spolegliwości - prędko pojawia się skromny pierścionek. Zostaje jego żoną. Piastunką domowego ogniska. Poczucie przydatności, docenienia, oba budzą się w podbrzuszu i zalewają ją niespodziewanym ciepłem pozwalającym łagodnie przystosować się do nowej rzeczywistości, nowej roli; uczy się szczęścia, w końcu także zaczyna kochać - a w uszach niknie echo fal uderzających o skarpy klifów, sprzed oczu zatraca się obraz głębin niegdyś zwiedzanych bez przeszkód. Ludzkie dominium staje się dla niej domem. Zaryglowana w kufrze skóra traci znaczenie, choć nie zapomni jej nigdy.
Ich miłość nie więdnie, nawet gdy on umiera. W świecie, który akceptowała tylko ze względu na niego, zostaje nagle sama, sama z dzieckiem budzącym się pod sercem, ostatnim podarunkiem ukochanego mężczyzny; jednak tuż przed porodem odnaleziona w piwnicy tożsamość wybudza ją z transu, wspólnie zbudowane piękno przeistacza w ruinę, której pył z ust pleni jedynie ból i rozdzierający gardło krzyk. Żałosne zawodzenie kobiety rozumiejącej jak niechcianym losem przeklęli ją bogowie, wymuszonym i ciemnym jak głębokie odmęty mórz, w jakich sama przyszła kiedyś na świat.
Dlatego znika, porzuciwszy za sobą wciąż zakrwawione niemowlę. Dziewczynka ma nigdy już nie poznać matczynego ciepła i ojcowskiej pochwały; fatum wiszące nad głowami jej rodziców wpływa również na nią, podjęte przez nich decyzje wiodą ją do sierocińca, wprost w objęcia troskliwych, ale zapracowanych dłoni doglądających dobra tak wielu dzieci, samotnych roślin na przepastnych polach, meduz wyrzuconych na brzeg opuszczonej plaży. Nie jest tu wyjątkowa. Świeżość narodzin gwarantuje jej prędką adopcję, lecz i stamtąd wraca szybko, w roszadzie obecnych w domu latorośli zbyt zazdrosnych o podział uwagi rodziców, oddana dla swojego dobra, przez niemądre kuksańce i podszczypywania, przez otwierane w środku zimowej nocy okna w lukrowanej słodyczą sypialence, przez dosypywanie soli do zagotowanego mleka. Dla swojego dobra, niechciana tu, niechciana tam. A gdy w sierocińcu gasną światła, a odgłosy zabaw przeradzają się w ciche, równomierne pochrapywania, nad jej kołyską czuwa pustułka. Spogląda na zawiniątko z pewnym zatroskaniem, może i obawą, aż wreszcie ptasia głowa fylgii przekręca się do boku, odnajdując ukontentowanie. Jest spokojna. Na morzu trwa sztorm, ale i on pewnego dnia dobiegnie końca. Uspokoi kurs zagubionych w rzeczywistości kutrów rybackich i handlowych statków prących naprzód przez nieposkromione fale. Ile lat Odyseusz musiał poszukiwać swojej Itaki? Wiele, zbyt wiele, wystarczająco jednak, by dotrzeć do domu, a więc ona uczyni to samo. Prędzej czy później.
Potencjalni adopcyjni rodzice kruszą się jak piasek przerzedzany przez palce, kilkulatka przestaje być tak obiecująca jak niemowlę, któremu zagadek świata tłumaczyć jeszcze nie trzeba; jest niesforna, jest kapryśna, rozrabia, konfabuluje, rzadko kiedy otrzymawszy kary za swoje przewiny; emanujący od dziewczynki nimb nieokreślonej, urzekającej aury łagodzi reprymendy. Kruszy wzburzone gniewem serca opiekunek, później też - nauczycieli.
To dzieje się niedługo po uzyskaniu pierwszego stopnia wtajemniczenia na akademii Mannaz, to - przekleństwo, błogosławieństwo, przeznaczenie, to - nadchodzi kiedy stawia pierwsze kroki na wakacyjnej wycieczce na plażę. Buty zapadają się rozkosznie w ciepłym podłożu, wiatr tańczy pośród ciemnych kosmyków zmierzwionych włosów, słońce łaskocze oliwkowe policzki, podczas gdy w duszy odzywa się pierwotne dziedzictwo. Wzywa ją woda. Wydaje jej się, że słyszy foki kąpiące się pośród fal, słyszy ich radosne nawoływanie przyzywające ją do szaleńczego skoku z niedużego molo do przyjemnie orzeźwiającego poczucia przynależności - i przez dłuższą chwilę nikt nie dostrzega, że z dziesiątki pozostała już tylko dziewiątka. Dziewczynka o czekoladowych włosach znika, nieświadoma jeszcze, że nie powróci na brzeg przez kilka długich lat; w kokonie foczej skóry rozwija się nowa forma przyzwyczajona do morskiego królestwa, zdolna oddychać pod tonią nieśmiało odbijającą słoneczne refleksy, natomiast naprzód wiedzie ją coraz to wyraźniejszy śpiew takich jak ona. Selkie. Kontrolę przejmuje naturalny instynkt, wypędza z niej zrozumiały strach i napawa radością na widok stada podobnych jej, magicznych istot, które już oczekują jej nadejścia. Cztery ciotki, uparcie milczące o pozbawionej imienia matce. To one uczą ją nowego życia. To one otwierają przed nią wrota do niesplądrowanych obszarów magii i odległych akwenów, powtarzają baśnie o pragmatycznej zaradności, pokazują, w jaki sposób zdjąć foczą powłokę i wylegiwać się w blasku letnich dni na nagrzanych skałach. Ich urok nęci marynarzy, zwodząc ich z kursów, ale one na ich nieszczęśliwą, krótkotrwałą miłość reagują chichotem, wprawione w sztuce przywdziewania zwierzęcej formy, by czmychnąć przy pojedynczym mrugnięciu. Na skalnych wysepkach rozwiewają nawet meandry zagadek magii leczniczej, z ochotą dzielą się z nią splendorem swojej wiedzy, każdorazowo tak samo rozbawione widokiem płomiennej reakcji zdolnej obracać wodę w parę na dźwięk użytej pełnej formy jej imienia; nie akceptuje go, wiąże jego genezę z ludzką historią, gdzie, prócz dziecięcych zabaw i wzajemnych psikusów, doświadczyła przede wszystkim rozczarowania. Rozczarowania bycia eksponatem w cudzym muzeum, wystawionym na wieczną ocenę egoistycznie poszukujących par. Od świata człowieka odcina się z pełną premedytacją; wybiera za to życie w tych słonych akwenach, zasłuchana w naukach ciotek, zjednoczona z innymi selkie, pląsająca ze zwykłą foczą społecznością, podziwiająca rafy koralowe, a finalnie - mamiąca pierwszego żeglarza. Jest jeszcze bardzo młoda, naga na leniwie wystającym ponad fale kamieniu, jednym łokciem oparta na zrzuconej skórze, ze świeżo oschniętymi puklami miodowych włosów opadającymi na ramiona, przysłaniającymi nieduże piersi; obserwuje jak ten podpływa do niej na raptownie zrzuconej szalupie, wyciąga ku niemu dłoń, a gdy on nachyla się, by skraść pocałunek, zrywa z jego szyi wisior w kształcie wielkiej kałamarnicy i ucieka, w jednym susie przemieniając się w zwierzę - zachwycona, oszołomiona, podekscytowana, gdy w głowie blado budzą się wspomnienia psot urządzanych w sierocińcu. Nie, nie chce o nich pamiętać, nie teraz, gdy życie staje się piękne. Wesołe i słodkie. Do czasu.
Beztrosce nigdy nie jest dane trwać zbyt długo. Jej zbawienne pnącza przyciągają drapieżników, nieszczęśliwie rozkochanych synów morskich wypraw, którzy na pokładzie wysłużonego okrętu przygotowują się do łowów; będziesz moja albo niczyja, ich spojrzenia rażą absolutnym ultimatum, ich krew wrze w letnim słońcu; stały kurs wyznacza drogę ku ich ulubionej skale, tej, na której wygrzewają się zrzuciwszy skóry, oczekujące na błądzących marynarzy, jakim figlarnie można by sprawić miłosnego psikusa. Ale nie tym razem. Teraz to one stają się ofiarą, nieposłuszeństwo wieńczą harpuny wystrzeliwane z okrętu, przedzierające się przez ludzką powłokę - i foczą, tych, którym udało się zbiec pod wzburzoną taflę, próbując ocalić życie. Ona - również ucieka, osłoniona przez inną selkie. Przerażona, niemal sparaliżowana, a jednocześnie tak mocno walcząca o swoje istnienie w przypływie świadomości, że tak łatwo może je stracić z cudzego wyboru; jest ranna, ale ucieka ile sił w płetwach, w foczej opoce rwącej w nierozmyślnie obranym kierunku, pozostawiwszy za sobą karminową wstęgę utraconej rzeczywistości. Losu, który już nie wróci, nie tak. Podobnie jak wiele pozostałych, jej ciotki padły ofiarą niezaspokojonej żądzy tamtego dnia, ich strata boli najbardziej. Nie zdążyła ich uleczyć, obwinia się za to, choć wie, że celność grotów przebijających korpusy natychmiast pozbawiła je tchu - nie cierpiały zbyt długo, tylko to pozwala jej płakać ciszej, w duchu, bo łzy nie płyną dziś ze zwierzęcych oczu, otwartych szeroko, ciemnych jak hebanowa noc oferująca pewną anonimowość, opiekę.
Zdumiewa ją widok brzegu malującego się na horyzoncie, otulają go blade światła lamp ustawionych przy pomoście kilkadziesiąt metrów dalej, ale to w półmroku odnajduje komfort, płaczliwie wypełzając na chłodny piasek, z magiczną skórą przyciśniętą do inaczej nagiej piersi, krwawiąca w plażową, nadmorską otchłań. Bogowie jednak mają ją w swojej opiece, jakkolwiek kuriozalnym mogłoby się to wydawać - bo nie jest tam sama, znajduje ją pobity za długi portowy wyga, oddaje poplamiony krwią płaszcz, za który selkie leczy i jego, i siebie, zdezorientowana obecnością w uniwersum, które miała porzucić na zawsze; ledwo pamięta ten zawoalowany świat, dziwny, surowy i obcy, czuje się w nim jak intruz wrzucony na głębinę wód nieznanych tradycji i obyczajów. Wspomnienia o nich zatarły się w pamięci, gdy tak absolutnie poddała się kanwie istnienia jako selkie, jako foka; teraz staje się rybą wyrzuconą na brzeg, duszącą się w niechcianym krajobrazie, a jednocześnie zbyt przestraszoną, by powrócić w okolice dawnej, ukochanej skały. Zbyt oszołomioną, by próbować przedostać się w łaski innej laguny, innych stad. Pozwala więc uleczonemu staruszkowi zabrać się do dalekiego Midgardu będącego jego bezpieczną ostoją, do mieszkania, ciasnego i niekoniecznie czystego, gdzie oferuje jej kąt, nie tyle zauroczony roztaczaną przez nią aurą, co zwyczajnie wdzięczny za pomoc - bezinteresowność bywa przecież rzadkością.
Swoje domowe królestwo nazywa Kotłem, pozwala jej zostać tak długo, jak będzie tego chciała, jednak nie sięga po foczą skórę, nie próbuje jej od siebie uzależnić, świadom rozdzierającej jego ciało od wewnątrz choroby. Zostało mu zaledwie kilka dni. Kilka dni, w trakcie których nie uczy jej o ludzkiej krainie dostatecznie dużo, pozostawiwszy więcej pytań, niż odpowiedzi, gdy pewnego dnia nie wraca już do Kotła. Guz zwyciężył.
Zagubiona, pozbawiona potwierdzonej dyplomem edukacji na nużących, galdryjskich warunkach, zaczyna sięgać po cudzą własność. Kilka jabłek z akurat niepilnowanego straganu, portfel mężczyzny, na jakiego wpadła na przeludnionej ulicy zupełnym przypadkiem, sweter upchnięty do przepastnej torby, robi to, by przeżyć, wciąż niesforna, niewprawiona w poruszaniu się po midgardzkich mapach. W gruncie rzeczy chyba nawet nie usiłuje w pełni zaaklimatyzować się w tych przedziwnych okolicznościach; nocami rozpamiętuje wodne prądy niosące ją naprzód, mijane ryby skąpane w gamach przeróżnych barw, nawet orki, przed którymi należało prędko uciekać… Tęskni, tęskni w ciszy, podczas gdy w Kotle odnajduje dom kilkuosobowa złodziejska szajka, niepowiązana ze sobą więzami krwi, a mimo to traktująca siebie jak dawno temu utraconą rodzinę. Gotuje im, leczy ich z obtarć, rozcięć, nawet złamanych kości, wykorzystując wszystko, czego nauczyły ją ciotki - i wszystko, co naturalnie zdaje się płynąć w jej żyłach, te nienazwane predyspozycje przysposabiające do zajmowania się domowym ogniskiem.
Pewnego dnia wróci do morza. Na zawsze.
Ale jeszcze nie dziś.