One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993)
Gość
One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Wto 23 Lis - 9:41
GośćGość
Gość
Gość
Opadł bezwładnie na przesyconą wilgocią wieczora trawę. Pod gwieździstym niebem ziemia oddawała chętnie ciepło słonecznego, lipcowego dnia. Echa rozmów i śmiechu cichły, rozmywały się pomiędzy plątaniną krzewów i drzew. Pozostawione w oddali światło majaczyło jedynie niewyraźnie, a on czuł, że wypił już całkiem sporo. Choć w dłoniach wciąż ściskał szyjkę zakorkowanej butelki – bo noc była długa, a on nie zamierzał zbyt szybko pogrążać się we śnie. Leżąc na wznak spoglądał ku obsypanemu migotliwością firmamentowi; jego klatka piersiowa unosiła się wyraźnie pod lnianą, cienką koszulą, a kosmyki przylepiały się do czoła, mokre i zwichrzone, poukładane w chaotyczne rdzaworude fale. Czuł przyjemny wysiłek biegu, choć przecież nikt ich nie gonił, przynajmniej teraz. Nikt nie wiedział, że to oni byli sprawcami nieprzyjemnej przypadłości Tuomasa. Nie żałował, że zmarnował kilka garści sierści i chyba tuzin pancerzy walecznika, nim prawidłowo uwarzył zgubę towarzysza – bełkotliwy wywar, który umieścili w napoju, słodkiej malinowej nalewce, pitej jedynie przez Rautanena. Prawda miała wprawdzie wyjść na jaw, jednak jeszcze nie w tym momencie, gdy rozwierał szeroko usta, ukazując rząd zębów, łyskając ich bielą w srebrnej poświacie nocy; nie teraz, gdy śmiał się głośno, turlając z boku na bok, wciąż niezdolny do zachowania powagi.
Słyszał bieg za sobą, nadstawiając ucha wiedział, że wkrótce pojawi się jego towarzyszka – specjalnie pozostawiona nieco w tyle, z czystej przekory, zaczepności wylewającej się szczodrze w rytm pulsującej w głowie krwi. Był chyba całkiem pijany, choć czuł wyjątkowo wyraźnie i niezwykle ostro widział to, co działo się dookoła. Chłonął każdy aspekt otoczenia, wyczekując, aż kroki zatrzymają się, aż dziewczyna opadnie tuż obok i dołączy do niego, by wciąż odnawiać w pamięci obraz rozsierdzonego, bełkoczącego Tuomasa, miotającego się i krzyczącego coś o „smrodzie Viggo” i „niewyparzonej jadaczce Dorit” (gotowej, by rzucić się nań z pięściami, jeśli tylko nie przestanie jej obrażać).
Pomysł dojrzewał przez wiele tygodni, zapoczątkowany wydarzeniami sprzed niemal roku, gdy Rautanen okazał się niezwykle perfidną szumowiną, zdolną, by kopać leżącego i gardzić każdym, kto choć odrobinę odbiegał od jego standardów „normalności”. Nie musiał zastanawiać się zbyt długo, by podjąć decyzję o ukróceniu tego procederu, gdy w końcu nadarzyła się okazja. Zwykle nieskory do wywoływania zamieszania, miał również swoje granice i potrafił być złośliwy, choć jedynie w skrajnych przypadkach. Skorzystanie z posiadanych umiejętności było oczywiste, a gdy tylko znalazł w Lofn wspólniczkę, był już niemal zupełnie pewien, że plan się powiedzie, a łowca dostanie za swoje. Nie istniało lepsze upokorzenie niż takie, które mogło obserwować przynajmniej dwa tuziny pobratymców, a organizowana zabawa dawała na tyle swobody, by nikt nie wychwycił ewentualnego sabotażu. Poszło gładko, choć mogli liczyć się z konsekwencjami w przyszłości. Teraz jednak nie było to ważne – gdy alkohol przesycał krew, gdy w głowie tętniła jeszcze muzyka i śmiech, a ubrania pachniały subtelnie dymem ogniska.
Przewrócił się na bok, następnie podparł łokciami, by spojrzeć w stronę linii drzew. Nagie zbocze pagórka – łagodne i wyścielone miękką trawą – stanowiło idealne miejsce do dalszego świętowania. Ułożył więc butelkę, by nie rozbiła się i tym razem przeniósł uwagę na łowczynię, już obecną tuż obok i z całą pewnością równie poruszoną zajściem, co on. Zaśmiał się na głos, nie zważając, że echo wpadło pomiędzy konary i gałęzie, a potem przez chwilę rezonowało w powietrzu. Byli daleko, schowani na tyle, by nikt nie dotarł do nich zbyt łatwo.
– Jutro nas pozabija – stwierdził z niepojętą lekkością, jakby mówił o błahostce, czymś, co nie było rzeczywistym zagrożeniem, a jedynie mętnym majakiem. Mógł być jednak pewien, że łowca, jeśli tylko dowie się o wszystkim, choć powątpiewał w jego zdolności dedukcyjne, wykarbuje im skóry, pomimo niewielkiej różnicy stażu. Bardziej optymistyczny scenariusz mógł jednak wskazywać na to, że Rautanen teraz za każdym razem będzie zastanawiał się dwa razy, nim coś wypije lub zje w towarzystwie Molandera bądź Völsung. I Gert miał właściwie nadzieję na to drugie. Rozbawiony przerzucił butelkę z alkoholem pomiędzy dłońmi i sprawnie odbił korek, by w końcu wyciągnąć w geście szczodrości w stronę dziewczyny.
– Chyba nam się należy za tak wybitny występ – stwierdził i zachęcił, by napiła się nieco.
Słyszał bieg za sobą, nadstawiając ucha wiedział, że wkrótce pojawi się jego towarzyszka – specjalnie pozostawiona nieco w tyle, z czystej przekory, zaczepności wylewającej się szczodrze w rytm pulsującej w głowie krwi. Był chyba całkiem pijany, choć czuł wyjątkowo wyraźnie i niezwykle ostro widział to, co działo się dookoła. Chłonął każdy aspekt otoczenia, wyczekując, aż kroki zatrzymają się, aż dziewczyna opadnie tuż obok i dołączy do niego, by wciąż odnawiać w pamięci obraz rozsierdzonego, bełkoczącego Tuomasa, miotającego się i krzyczącego coś o „smrodzie Viggo” i „niewyparzonej jadaczce Dorit” (gotowej, by rzucić się nań z pięściami, jeśli tylko nie przestanie jej obrażać).
Pomysł dojrzewał przez wiele tygodni, zapoczątkowany wydarzeniami sprzed niemal roku, gdy Rautanen okazał się niezwykle perfidną szumowiną, zdolną, by kopać leżącego i gardzić każdym, kto choć odrobinę odbiegał od jego standardów „normalności”. Nie musiał zastanawiać się zbyt długo, by podjąć decyzję o ukróceniu tego procederu, gdy w końcu nadarzyła się okazja. Zwykle nieskory do wywoływania zamieszania, miał również swoje granice i potrafił być złośliwy, choć jedynie w skrajnych przypadkach. Skorzystanie z posiadanych umiejętności było oczywiste, a gdy tylko znalazł w Lofn wspólniczkę, był już niemal zupełnie pewien, że plan się powiedzie, a łowca dostanie za swoje. Nie istniało lepsze upokorzenie niż takie, które mogło obserwować przynajmniej dwa tuziny pobratymców, a organizowana zabawa dawała na tyle swobody, by nikt nie wychwycił ewentualnego sabotażu. Poszło gładko, choć mogli liczyć się z konsekwencjami w przyszłości. Teraz jednak nie było to ważne – gdy alkohol przesycał krew, gdy w głowie tętniła jeszcze muzyka i śmiech, a ubrania pachniały subtelnie dymem ogniska.
Przewrócił się na bok, następnie podparł łokciami, by spojrzeć w stronę linii drzew. Nagie zbocze pagórka – łagodne i wyścielone miękką trawą – stanowiło idealne miejsce do dalszego świętowania. Ułożył więc butelkę, by nie rozbiła się i tym razem przeniósł uwagę na łowczynię, już obecną tuż obok i z całą pewnością równie poruszoną zajściem, co on. Zaśmiał się na głos, nie zważając, że echo wpadło pomiędzy konary i gałęzie, a potem przez chwilę rezonowało w powietrzu. Byli daleko, schowani na tyle, by nikt nie dotarł do nich zbyt łatwo.
– Jutro nas pozabija – stwierdził z niepojętą lekkością, jakby mówił o błahostce, czymś, co nie było rzeczywistym zagrożeniem, a jedynie mętnym majakiem. Mógł być jednak pewien, że łowca, jeśli tylko dowie się o wszystkim, choć powątpiewał w jego zdolności dedukcyjne, wykarbuje im skóry, pomimo niewielkiej różnicy stażu. Bardziej optymistyczny scenariusz mógł jednak wskazywać na to, że Rautanen teraz za każdym razem będzie zastanawiał się dwa razy, nim coś wypije lub zje w towarzystwie Molandera bądź Völsung. I Gert miał właściwie nadzieję na to drugie. Rozbawiony przerzucił butelkę z alkoholem pomiędzy dłońmi i sprawnie odbił korek, by w końcu wyciągnąć w geście szczodrości w stronę dziewczyny.
– Chyba nam się należy za tak wybitny występ – stwierdził i zachęcił, by napiła się nieco.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Wto 23 Lis - 22:19
GośćGość
Gość
Gość
Toumas Rautanen nie należał do grona ulubionych łowców Lofn. Grono to nie było też zbyt szerokie i podatne na zapatrzonych w siebie buców. I choć Toumas miał wielu zwolenników, był popularnym pajacem, którego nawet czasem pochwalono jak nieco niesfornego, ale przydatnego psa, to wciąż pozostawał uprzedzonym skurczybykiem. Tak po prawdzie, by być całkowicie szczerym, to był na tyle oleju w głowie, by nie zadzierać z Lofn otwarcie i wszelkie jego przytyki czy inne nieprzyjemności zawsze były robione z zaskakującym wyczuciem i tak zakamuflowane, by trudno było się w nich czegokolwiek doszukać. Panna Völsung jednak doskonale wiedziała, że Toumas to skończony złamas i pieprzony szowinista, który zwyczajnie boi się nieprzychylnych spojrzeń starszych kolegów Lofn z drużyny, gdyby choćby spróbował otwarcie jej uprzykrzać życie czy odnieść się do niej w nieprzyjemny sposób. I chyba tylko to i jego zasrana, cenna reputacja powstrzymywały go od naplucia jej w twarz. Natomiast sprawa miała się cokolwiek inaczej w przypadku tego dobrotliwego, nieskończenie uroczego i poczciwego olbrzyma, który niemal na każdym kroku miał nieprzyjemności w postaci towarzystwa bądź uwag Rautanena. Rzeczony łowca w jakiś wyjątkowo upierdliwy sposób uwziął się na Molanderze z przyczyn nikomu nieznanych, być może w przebłyskach swego szalonego geniuszu uznał, że przysporzy mu to popularności, bądź dzięki uzewnętrznianiu wewnętrznego zwierzęcia nieco urośnie w oczach innych otrzymując łatkę przebojowego zawadiaki, który ma takie nietypowe poczucie humoru, bo w ten paskudny sposób lubił się tłumaczyć. Jednym się to podobało, na nieszczęście Gerta niestety zbyt wielu, by ktokolwiek poza nim faktycznie kwapił się, by zakończyć ten wstrętny nonsens i poniekąd lincz społeczny zogniskowany na Molanderze. Dopiero, gdy przypadkiem poznali się bliżej z Lofn szybko zorientowała się, że jej nowy kompan jest nieszczęsnym obiektem zainteresowania pewnego buca. Niewiele czasu musiało upłynąć, by rozpoczęła kampanię przekonywania Gerta do swojego genialnego (rzecz jasna w jej własnym mniemaniu!) planu. Choć z natury nie była mściwą walkirią, to jednak wizja utarcia nosa łowcy wydawała się wyjątkowo kusząca, zwłaszcza gdy istniała mała szansa, że dzięki temu ktoś inny nie będzie dłużej dręczony. Była niemal pewna, że chłopak zgodzi się z marszu, ale okazało się, że przekonanie olbrzyma zajmie jej znacznie więcej czasu niż ustawa zakładała. Była jednak cierpliwa i wyrozumiała, co nie przeszkadzało jej sączyć nieco jadu do skorego do słuchania ucha Molandera.
Tylko dzięki jej własnemu uporowi, nadszarpniętym nerwom i nieustępliwemu prześladowcy skończyli w tym miejscu. Pod gołym niebem, na soczystej trawie, pijani, roześmiani i nieprzyzwoicie zadowoleni z samych siebie.
- Chyba przez następny rok nie zapomnę jego miny! – prawie wykrzyczała, gdy wreszcie udało jej się dogonić rudego olbrzyma. Docierając na polanę dostrzegła go wylegującego się już na trawie, samego, bez niej u boku, jakby kompletnie zapomniał kto był jego wspólniczką! - To tak mi dziękujesz za dodanie temu ogromnemu cielsku odwagi? – udała bardzo rozeźloną, obrażoną, bogowie chrońcie, byle nie wściekłą! - Wystarczyło Cię odpowiednio urobić i proszę! Pan i władca, ten który pokonał Toumasa Rautanena! – zagrzmiała złowrogo unosząc dramatycznie ręce do góry i przybierając posągową pozę, jak jedna z walecznych walkirii. - Na Odyna! Rozbestwiłeś się, naprawdę stworzyłam potwora. A teraz potrzebujesz nauczki! – skoczyła jak szczupak – zwinnie, szybko i precyzyjnie lądując na znacznie większym ciele młodzieńca, po którym drobne dłonie błądziły na oślep w poszukiwaniu słabych punktów wywołujących najgorsze z możliwych – łaskotki.
- Niech tylko spróbuje, wcale się go nie boję! – obwieściła walecznie. Lofn być może i była wschodząca gwiazdą Gleipniru, ale jej specjalnością było tropienie. Nie była beznadziejnym przypadkiem, ale w walce przede wszystkim polegała na sprycie, zwinności i wykorzystaniu siły przeciwnika przeciwko niemu. Żadna z niej była wojowniczka tak naprawdę.
Tylko dzięki jej własnemu uporowi, nadszarpniętym nerwom i nieustępliwemu prześladowcy skończyli w tym miejscu. Pod gołym niebem, na soczystej trawie, pijani, roześmiani i nieprzyzwoicie zadowoleni z samych siebie.
- Chyba przez następny rok nie zapomnę jego miny! – prawie wykrzyczała, gdy wreszcie udało jej się dogonić rudego olbrzyma. Docierając na polanę dostrzegła go wylegującego się już na trawie, samego, bez niej u boku, jakby kompletnie zapomniał kto był jego wspólniczką! - To tak mi dziękujesz za dodanie temu ogromnemu cielsku odwagi? – udała bardzo rozeźloną, obrażoną, bogowie chrońcie, byle nie wściekłą! - Wystarczyło Cię odpowiednio urobić i proszę! Pan i władca, ten który pokonał Toumasa Rautanena! – zagrzmiała złowrogo unosząc dramatycznie ręce do góry i przybierając posągową pozę, jak jedna z walecznych walkirii. - Na Odyna! Rozbestwiłeś się, naprawdę stworzyłam potwora. A teraz potrzebujesz nauczki! – skoczyła jak szczupak – zwinnie, szybko i precyzyjnie lądując na znacznie większym ciele młodzieńca, po którym drobne dłonie błądziły na oślep w poszukiwaniu słabych punktów wywołujących najgorsze z możliwych – łaskotki.
- Niech tylko spróbuje, wcale się go nie boję! – obwieściła walecznie. Lofn być może i była wschodząca gwiazdą Gleipniru, ale jej specjalnością było tropienie. Nie była beznadziejnym przypadkiem, ale w walce przede wszystkim polegała na sprycie, zwinności i wykorzystaniu siły przeciwnika przeciwko niemu. Żadna z niej była wojowniczka tak naprawdę.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Pią 26 Lis - 21:49
GośćGość
Gość
Gość
Wzdłuż pleców przemykał mu dreszcz zadowolenia – nigdy nie sądził, że z taką łatwością wykonają swój plan. Słodycz wygranej rozgościła się na podniebieniu, gdy wciąż spoglądał w niebo usiane gwiazdami. Czuł, że dopiero dzisiaj jest w stanie oddychać pełną piersią, że pewien ciężar został zdjęty z jego barków, a frustracja rozmyła się już dawno temu, wraz z krzykami Tuomasa i alkoholem odciskającym się w każdej z myśli. Choć wielokrotnie doświadczał obelg, czy strachliwych spojrzeń, choć zawsze wmawiał sobie, że to nic, obecność głęboko zakorzenionego smutku uwydatniała się niekiedy bardziej, niż chciał. Nie zawsze potrafił pochylić kark i przemilczeć, lub uciec w popłochu, byle tylko ktoś dał mu święty spokój. Czasami nawet beztroski uśmiech, który pojawiał się naturalnie na jego twarzy, nie chciał przywierać do warg, miast tego zaś wyraźnie piekły go kąciki oczu od zalążków tworzących się łez gniewu. Nigdy żadnej nie uronił, lecz ich widmo mościło się nieprzyjemnym wrażeniem w jego świadomości. Nie był słaby, nigdy, życie nauczało, bo nie pokazywać swej wrażliwości. Na szczęście, mało kiedy zaprzątał sobie głowę podobnymi sprawami, uciekając w świat rozmyślań o wiele prostszych, błahych, noszących kolorowy ślad optymizmu i zapewne… głupoty. Bo zwykli nazywać go głupim, doszczętnie pomylonym dzieckiem zaklętym jedynie w ciało człowieka dorosłego. Wzruszał zwykle na te słowa jedynie ramionami i gnał dalej w głąb lasu, zajmując się swymi sprawami. Wolał zbierać tojad, niż przejmować się uzewnętrznieniami Rautanena. Pewnie dlatego nie od razu zgodził się na propozycję Lofyn, jednak gdy w końcu dojrzała w nim frustracja, pęczniejąc niczym dorodna purchawka gotowa, by zaraz wybuchnąć i rozsiać dookoła zarodniki złości, pognał do dziewczyny i zgodził się na wszystko. Dla dobra. Nie tylko siebie, ale i innych podobnych mu adeptów i łowców, bo Tuomas nikogo nie oszczędzał.
Gdy łowczyni pojawiła się tuż obok, on wciąż trwał z dłonią wyciągniętą przed siebie: pewien, że ta zaraz chwyci butelkę i nie będzie szczędzić sobie napoju. Nie spodziewał się zupełnie tego, co miało nastąpić dalej. Pokiwał głową, by się z nią zgodzić, wątpił bowiem, aby i on zapomniał szybko o nietęgiej minie łowcy, zupełnie zdezorientowanego, gdy z jego ust wypływały niekontrolowane, bełkotliwe i obrażające innych zdania.
– Tak, ja te... – nie zdołał dokończyć, gdy Lofn przeszła na zupełnie inny ton wypowiedzi. Zawahał się, a na jego obliczu pojawiło się po chwili szczere zdziwienie, unoszące rude brwi ku górze i rozwierające oczy, w których topiły się dwa krążki zielonobrązowych tęczówek – podobnych do zaśniedziałych talarów. Dopatrywał się w jej słowach pewnej dozy rozbawienia i teatralności, jednak nie potrafił zupełnie machnąć ręką na całe zajście. Wodził więc uważnie po jej sylwetce, chowając nawet nieco trunek – bo najwyraźniej nie zamierzała tak łatwo do niego dołączyć. – Lofn, no co ty... – jęknął, uśmiechając się niewinnie, ale też bardzo niewyraźnie. Z podejrzliwością patrzył na kolejne jej ruchy i jedynie wyczucie czasu, oraz zapewne szczypta szczęścia, uchroniły butelkę z alkoholem przed obróceniem się w drobny mak. Upuścił ją na ziemię, ta przekoziołkowała i przynajmniej połowa zawartości wylała się i wsiąkła w zieloną, soczystą trawę. Mimowolnie sam padł plackiem na ziemię, wybity z równowagi, którą starał się mimo wszystko zachować, podpierając się na łokciach.
– O nie, nie! Bogowie, nie! – Zapowietrzył się, gdy drobne dłonie podążyły po jego skórze szukając słabych punktów. W pierwszej chwili chciał ją złapać za ramiona i przytrzymać w odległości, jednak okazała się zwinniejsza, szybsza i z całą pewnością niezwykle uparta. Głośny śmiech wydostał się z jego ust, gdy opuszki natrafiły na wgłębienie ponad obojczykiem, tuż przy szyi. Ściągnął ramiona ku sobie, kuląc się w odruchowym akcie obrony. – Wierzę! Wierzę! Aaa-ch, ale jak tak dalej pójdzie, to sama będziesz musiała aaaaha-ha z nim walczyć. Umieram, bogowie, ja chyba umieraaaam! – Nie potrafił złapać tchu i nie potrafił też złapać jej, by odwdzięczyć się tym samymi i zacząć ją łaskotać. – Nie maaam, szans. To niee-sprawiedliweee! – Krzyczał w histerii, gdy palce Lofn odnalazły kolejny, jeszcze wrażliwy fragment na brzuchu. Łzy ciekły mu wyraźnie po policzkach i choć na głos błagał, by przestała, w rzeczywistości bawił się niezwykle dobrze, wzbijając suchy kurz ziemi spod pleców i rwąc źdźbła trawy. Uderzył dłonią butelkę i ta ponownie przetoczyła się kawałek dalej. – Uwaga! Nic nam nie zostanie! – Jęknął jakby poważniej, choć dalej śmiał się w głos. W końcu zdołał wcisnąć palce pod ramię łowczyni, oddając się samemu procederowi łaskotania.
– Sama się prosiłaś! – zawyrokował, czując, że łapie powietrze coraz łapczywiej, a na jego twarzy pojawia się rumieniec wysiłku.
Gdy łowczyni pojawiła się tuż obok, on wciąż trwał z dłonią wyciągniętą przed siebie: pewien, że ta zaraz chwyci butelkę i nie będzie szczędzić sobie napoju. Nie spodziewał się zupełnie tego, co miało nastąpić dalej. Pokiwał głową, by się z nią zgodzić, wątpił bowiem, aby i on zapomniał szybko o nietęgiej minie łowcy, zupełnie zdezorientowanego, gdy z jego ust wypływały niekontrolowane, bełkotliwe i obrażające innych zdania.
– Tak, ja te... – nie zdołał dokończyć, gdy Lofn przeszła na zupełnie inny ton wypowiedzi. Zawahał się, a na jego obliczu pojawiło się po chwili szczere zdziwienie, unoszące rude brwi ku górze i rozwierające oczy, w których topiły się dwa krążki zielonobrązowych tęczówek – podobnych do zaśniedziałych talarów. Dopatrywał się w jej słowach pewnej dozy rozbawienia i teatralności, jednak nie potrafił zupełnie machnąć ręką na całe zajście. Wodził więc uważnie po jej sylwetce, chowając nawet nieco trunek – bo najwyraźniej nie zamierzała tak łatwo do niego dołączyć. – Lofn, no co ty... – jęknął, uśmiechając się niewinnie, ale też bardzo niewyraźnie. Z podejrzliwością patrzył na kolejne jej ruchy i jedynie wyczucie czasu, oraz zapewne szczypta szczęścia, uchroniły butelkę z alkoholem przed obróceniem się w drobny mak. Upuścił ją na ziemię, ta przekoziołkowała i przynajmniej połowa zawartości wylała się i wsiąkła w zieloną, soczystą trawę. Mimowolnie sam padł plackiem na ziemię, wybity z równowagi, którą starał się mimo wszystko zachować, podpierając się na łokciach.
– O nie, nie! Bogowie, nie! – Zapowietrzył się, gdy drobne dłonie podążyły po jego skórze szukając słabych punktów. W pierwszej chwili chciał ją złapać za ramiona i przytrzymać w odległości, jednak okazała się zwinniejsza, szybsza i z całą pewnością niezwykle uparta. Głośny śmiech wydostał się z jego ust, gdy opuszki natrafiły na wgłębienie ponad obojczykiem, tuż przy szyi. Ściągnął ramiona ku sobie, kuląc się w odruchowym akcie obrony. – Wierzę! Wierzę! Aaa-ch, ale jak tak dalej pójdzie, to sama będziesz musiała aaaaha-ha z nim walczyć. Umieram, bogowie, ja chyba umieraaaam! – Nie potrafił złapać tchu i nie potrafił też złapać jej, by odwdzięczyć się tym samymi i zacząć ją łaskotać. – Nie maaam, szans. To niee-sprawiedliweee! – Krzyczał w histerii, gdy palce Lofn odnalazły kolejny, jeszcze wrażliwy fragment na brzuchu. Łzy ciekły mu wyraźnie po policzkach i choć na głos błagał, by przestała, w rzeczywistości bawił się niezwykle dobrze, wzbijając suchy kurz ziemi spod pleców i rwąc źdźbła trawy. Uderzył dłonią butelkę i ta ponownie przetoczyła się kawałek dalej. – Uwaga! Nic nam nie zostanie! – Jęknął jakby poważniej, choć dalej śmiał się w głos. W końcu zdołał wcisnąć palce pod ramię łowczyni, oddając się samemu procederowi łaskotania.
– Sama się prosiłaś! – zawyrokował, czując, że łapie powietrze coraz łapczywiej, a na jego twarzy pojawia się rumieniec wysiłku.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Sro 1 Gru - 12:29
GośćGość
Gość
Gość
Miała nadzieję, że Gert w lot złapie teatralność jej wypowiedzi i nie będzie musiała się za bardzo tłumaczyć, ale cały czas zapominała, że był czasami tak bardzo niewinny i dobroduszny. I uwielbiała go za te cechy charakteru, które tak drastycznie odcinały go na tle innych łowców. W kwestii osobowości nieco odchodził od standardów jakie pojawiały się w Gleipnirze, ale przecież w żadnym razie nie ujmowało to jego zdolnościom! Jednak pojawiały się osoby, które mogły wątpić czy sympatyczny olbrzym faktycznie powinien być po tej stronie barykady, czy jednak… Lofn nigdy jednak nikomu nie pozwoliła dokończyć tych barbarzyńskich i niedorzecznych rozmyślań w swojej obecności. Być może miała zaburzony obraz postrzegania Molandera przez uczucia jakie do niego żywiła, ale wolała udawać, że jest po prostu obiektywna, a oni są uprzedzoną bandą skurczybyków.
- No już, już. Żartowałam. – próbowała sprostować gdzieś pomiędzy atakowaniem jego słabych punktów, a dawaniem mu mikro przerwy na złapanie oddechu. Mogła lubić się nad nim odrobinę znęcać, ale nigdy tak naprawdę nie była, a przede wszystkim nie chciała być!, okrutna. - Naprawdę musimy popracować nad twoim wyczuciem ironii i żartów, co? – wykrzywiła usta w zadziornym uśmiechu, bo oto wypatrzyła idealne miejsce do zaatakowania. Wcale nie przesadzała, a reakcja Gerta wydawała się wyjątkowo rozbuchana, z drugiej strony trochę już wypili, gdy jeszcze siedzieli wspólnie zresztą łowców. Alkohol lubił podbijać emocje, to i wielkolud mógł odczuwać jej zaczepki ze zdwojoną siłą, nawet jeżeli specjalnie się do tego nie przykładała!
Miał jednak pecha, bo gdy tylko udało mu się oswobodzić ze zwinnych macek Lofn, dziewczyna ledwie zaśmiała się na jego nieudolne próby dręczenia jej. Nie mógł jednak wiedzieć, że wrażliwe na łaskotki miejsca praktycznie nie istniały, a te które ruszał wywoływały raczej zdawkową ilość śmiechu ledwie wyduszonego z płuc. Łowczyni przeważnie nie podejmował walki, która z góry była spisana na straty, dlatego znając możliwości zarówno swoje, jak i przeciwnika oceniała czy w ogóle jest sens podchodzić, a jeżeli tak to w jaki sposób. Tutaj mogła jedynie zgadywać czy Gert również posiada łaskotki, a jeżeli tak był to jedynie musiała być na tyle zwinna, by szybko jej nie złapał.
- Przykro mi, od początku nie miałeś szans. – wykorzystała moment, w którym mężczyzna prawdopodobnie zaczął się zastanawiać dlaczego jego sposób nie działa. Chwyciła jego dłonie w swoje i odciągnęła na bok, siadając na jego brzuchu i w tej pozycji spoglądając w dół na zaczerwienionego olbrzyma.
- Pierwsza zasada – poznaj swojego przeciwnika, a ja, mój drogi, nie bardzo mam łaskotki. – powiedziała z dziką satysfakcją, jakby pokonała go jakąś tajemna sztuką czy wyjątkowo wymyślną zasadzką. - W taki sposób pokonuje się olbrzymów! – zaśmiała się perliście, odrzucając włosy do tyłu, by jej nie przeszkadzały w spoglądaniu na Molandera. W międzyczasie spojrzała kątem oka na podwędzoną butelkę alkoholu, w której naprawdę za wiele nie zostało. - Wybacz, nie spodziewałam się, że przez moje pomysły stracimy tak wiele. Zawsze możemy wrócić do nich po więcej, a przy okazji sprawdzić jak nasz drogi przyjaciel.
- No już, już. Żartowałam. – próbowała sprostować gdzieś pomiędzy atakowaniem jego słabych punktów, a dawaniem mu mikro przerwy na złapanie oddechu. Mogła lubić się nad nim odrobinę znęcać, ale nigdy tak naprawdę nie była, a przede wszystkim nie chciała być!, okrutna. - Naprawdę musimy popracować nad twoim wyczuciem ironii i żartów, co? – wykrzywiła usta w zadziornym uśmiechu, bo oto wypatrzyła idealne miejsce do zaatakowania. Wcale nie przesadzała, a reakcja Gerta wydawała się wyjątkowo rozbuchana, z drugiej strony trochę już wypili, gdy jeszcze siedzieli wspólnie zresztą łowców. Alkohol lubił podbijać emocje, to i wielkolud mógł odczuwać jej zaczepki ze zdwojoną siłą, nawet jeżeli specjalnie się do tego nie przykładała!
Miał jednak pecha, bo gdy tylko udało mu się oswobodzić ze zwinnych macek Lofn, dziewczyna ledwie zaśmiała się na jego nieudolne próby dręczenia jej. Nie mógł jednak wiedzieć, że wrażliwe na łaskotki miejsca praktycznie nie istniały, a te które ruszał wywoływały raczej zdawkową ilość śmiechu ledwie wyduszonego z płuc. Łowczyni przeważnie nie podejmował walki, która z góry była spisana na straty, dlatego znając możliwości zarówno swoje, jak i przeciwnika oceniała czy w ogóle jest sens podchodzić, a jeżeli tak to w jaki sposób. Tutaj mogła jedynie zgadywać czy Gert również posiada łaskotki, a jeżeli tak był to jedynie musiała być na tyle zwinna, by szybko jej nie złapał.
- Przykro mi, od początku nie miałeś szans. – wykorzystała moment, w którym mężczyzna prawdopodobnie zaczął się zastanawiać dlaczego jego sposób nie działa. Chwyciła jego dłonie w swoje i odciągnęła na bok, siadając na jego brzuchu i w tej pozycji spoglądając w dół na zaczerwienionego olbrzyma.
- Pierwsza zasada – poznaj swojego przeciwnika, a ja, mój drogi, nie bardzo mam łaskotki. – powiedziała z dziką satysfakcją, jakby pokonała go jakąś tajemna sztuką czy wyjątkowo wymyślną zasadzką. - W taki sposób pokonuje się olbrzymów! – zaśmiała się perliście, odrzucając włosy do tyłu, by jej nie przeszkadzały w spoglądaniu na Molandera. W międzyczasie spojrzała kątem oka na podwędzoną butelkę alkoholu, w której naprawdę za wiele nie zostało. - Wybacz, nie spodziewałam się, że przez moje pomysły stracimy tak wiele. Zawsze możemy wrócić do nich po więcej, a przy okazji sprawdzić jak nasz drogi przyjaciel.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Wto 7 Gru - 22:39
GośćGość
Gość
Gość
Gdzieś wewnątrz tlił się w nim płomyk nadziei, że jednak uda mu się wyjść zwycięsko z boju. Szukał miejsc, w których mogłaby mieć łaskotki na oślep i chyba do ostatniej chwili łudził się, że pozna prawdę – tak też się stało, jednak rezultat był zupełnie niezadowalający: Lofn okazała się niezwykle wytrzymała i mało podatna na jakiekolwiek zaczepki. W jej słowach początkowo zupełnie nie doszukiwał się podwójnego dna, pochwyciwszy oburzenie jakie wybrzmiało w jej głosie. Rozczarowanie było w pewnym stopniu uzasadnione, gdyż czasami zdarzało się faktycznie, że Gert nie do końca świadomie padał ofiarą sarkazmu, czy żartów, których prawdziwej natury nie potrafił pojąć. Zamrugał oczami mocno, rzucając spojrzeniem w stronę dziewczyny. Nieco zmieszany własnym brakiem bystrości i lotności.
– Ha, oczywiście, że wiedziałem, że to tylko żarty – odgryzł się, jednak zupełnie bez przekonania. Niestety, kłamstwa były również czymś, do czego nie miał nigdy szczególnego talentu. Matka wielokrotnie powtarzała mu, że można czytać z niego niczym z otwartej księgi. Szczerość wylewała się z jego czynów niezwykle obficie, a jakiekolwiek łgarstwo zawsze z miejsca wychodziło na jaw za sprawą niepewności rodzącej się w głosie oraz czerwieni wypływającej na blade lico. Zacisnął mocniej wargi, dusząc kolejną falę beznadziejnego rozbawienia, którego nie mógł w żaden sposób pohamować. – No, może trochę tylko się wystraszyłem, że jesteś pogniewana – dodał z przekąsem, łapiąc powietrze w ogromne płuca, gdzieś pomiędzy jednym, a drugim spazmem śmiechu. Wiedział, że Lofn ma pełnie racji – być może powinien nieco bardziej przyłożyć się do rozczytywania ludzkich znaków płynących z intonacji i kontekstu wypowiedzi.
Był zupełnie nieświadom, w jakie kłopoty się pakuje, próbując zagrać na nosie łowczyni, postawiając ją w tyle podczas biegu na polanę. Gdyby wiedział o tym, co wydarzy się później, być może podarowałby sobie wyścigi, choć z drugiej strony, pomimo sromotnej klęski, bawił się wyśmienicie i musiał przyznać, że dawno nie odczuwał takiej beztroski, rozpierającej się łokciami wewnątrz jego duszy.
Czując wycieńczenie spowodowane notorycznym brakiem tlenu, nawet szczególnie nie protestował, gdy pochwyciła go za nadgarstki. Przestał wić się niczym piskorz, choć oddychał głęboko. Oczy utkwił w nocnym nieboskłonie usianym gwiazdami, wciąż uśmiechając się pogodnie, z kosmykami włosów rozsypanymi na czole. W pewnym momencie przeniósł całą swoją uwagę na twarz Lofn, siedzącej na jego brzuchu. Pokręcił żywo głową, czując jak źdźbła trawy dotykają małżowin usznych, wprawiając w ponowne poruszenie i chichot. Zapach zmiażdżonych łodyżek drażnił go przyjemnie w nos. Wyciągnął się nieznacznie, rozprostowując kości i wciąż zadziornie wpatrując się w swoją towarzyszkę. Cieszył się, że zaufał jej i pozwolił, by Tuomas w końcu popamiętał. Pewnie zniósłby jeszcze w podobnym stanie rok, czy dwa, choć frustracja powoli przelewała się ponad ściankami opanowania. Sam z całą pewnością nie miałby odwagi dokonać czegoś podobnego, gdyż wiedział, jak zostałoby to odebrane przez innych współbratymców. Mimo wszystko – wciąż pozostawał odmieńcem, na którego spoglądano z rezerwą i chętnie odmawiano mu podstawowych praw.
– Zapamiętam. – Nierówna linia głosu powoli wygładziła się, by ugościć pierwotny spokój. – Będziesz mogła pochwalić się, że przyszpiliłaś Molandera i nieomal go zabiłaś, tylko błagam… nie zdradzaj im, że mam takie okropne łaskotki. – Zrobił potulną minę, rozwierając szeroko oczy, by okręgi rdzawozielonych źrenic błysnęły w świetle księżyca.
Jego głowa odwróciła się w końcu, przywarł policzkiem do podłoża, chłonąc mięsistą woń gleby. Butelka z alkoholem leżała dość daleko, faktycznie pusta niemal w połowie. Stracili sporo trunku, jednak nie złościł się o ten drobny szczegół, gdyż w głowie wciąż szumiało mu to, co zdołał wypić kilkanaście minut wcześniej.
– Z chęcią, choć myślę, że znając długość działania mikstury, nawet za dwie godziny będziemy mogli wciąż obserwować jego wspaniały popis – wyszczerzył się. – Nie przejmuj się, zostańmy, nie chcę wracać i tak chyba wciąż jestem pijany – przyznał bez skrępowania, wciąż nieszczególnie kwapiąc się, by zrzucić Völsung i sięgnąć po zgubę leżącą w trawie. – Za tydzień pełnia – westchnął, spoglądając na tarczę księżyca, rozmiękczone upojeniem lico zdradzało zadumę. – Lofn? Dlaczego te gwiazdy tak szybko wirują? – zagadnął bez ostrzeżenia, gdyż faktycznie, drobne punkciki powoli zaczynały pląsać mu przed oczami. Zdecydowanie zbyt długo kontemplował ich ułożenie.
– Ha, oczywiście, że wiedziałem, że to tylko żarty – odgryzł się, jednak zupełnie bez przekonania. Niestety, kłamstwa były również czymś, do czego nie miał nigdy szczególnego talentu. Matka wielokrotnie powtarzała mu, że można czytać z niego niczym z otwartej księgi. Szczerość wylewała się z jego czynów niezwykle obficie, a jakiekolwiek łgarstwo zawsze z miejsca wychodziło na jaw za sprawą niepewności rodzącej się w głosie oraz czerwieni wypływającej na blade lico. Zacisnął mocniej wargi, dusząc kolejną falę beznadziejnego rozbawienia, którego nie mógł w żaden sposób pohamować. – No, może trochę tylko się wystraszyłem, że jesteś pogniewana – dodał z przekąsem, łapiąc powietrze w ogromne płuca, gdzieś pomiędzy jednym, a drugim spazmem śmiechu. Wiedział, że Lofn ma pełnie racji – być może powinien nieco bardziej przyłożyć się do rozczytywania ludzkich znaków płynących z intonacji i kontekstu wypowiedzi.
Był zupełnie nieświadom, w jakie kłopoty się pakuje, próbując zagrać na nosie łowczyni, postawiając ją w tyle podczas biegu na polanę. Gdyby wiedział o tym, co wydarzy się później, być może podarowałby sobie wyścigi, choć z drugiej strony, pomimo sromotnej klęski, bawił się wyśmienicie i musiał przyznać, że dawno nie odczuwał takiej beztroski, rozpierającej się łokciami wewnątrz jego duszy.
Czując wycieńczenie spowodowane notorycznym brakiem tlenu, nawet szczególnie nie protestował, gdy pochwyciła go za nadgarstki. Przestał wić się niczym piskorz, choć oddychał głęboko. Oczy utkwił w nocnym nieboskłonie usianym gwiazdami, wciąż uśmiechając się pogodnie, z kosmykami włosów rozsypanymi na czole. W pewnym momencie przeniósł całą swoją uwagę na twarz Lofn, siedzącej na jego brzuchu. Pokręcił żywo głową, czując jak źdźbła trawy dotykają małżowin usznych, wprawiając w ponowne poruszenie i chichot. Zapach zmiażdżonych łodyżek drażnił go przyjemnie w nos. Wyciągnął się nieznacznie, rozprostowując kości i wciąż zadziornie wpatrując się w swoją towarzyszkę. Cieszył się, że zaufał jej i pozwolił, by Tuomas w końcu popamiętał. Pewnie zniósłby jeszcze w podobnym stanie rok, czy dwa, choć frustracja powoli przelewała się ponad ściankami opanowania. Sam z całą pewnością nie miałby odwagi dokonać czegoś podobnego, gdyż wiedział, jak zostałoby to odebrane przez innych współbratymców. Mimo wszystko – wciąż pozostawał odmieńcem, na którego spoglądano z rezerwą i chętnie odmawiano mu podstawowych praw.
– Zapamiętam. – Nierówna linia głosu powoli wygładziła się, by ugościć pierwotny spokój. – Będziesz mogła pochwalić się, że przyszpiliłaś Molandera i nieomal go zabiłaś, tylko błagam… nie zdradzaj im, że mam takie okropne łaskotki. – Zrobił potulną minę, rozwierając szeroko oczy, by okręgi rdzawozielonych źrenic błysnęły w świetle księżyca.
Jego głowa odwróciła się w końcu, przywarł policzkiem do podłoża, chłonąc mięsistą woń gleby. Butelka z alkoholem leżała dość daleko, faktycznie pusta niemal w połowie. Stracili sporo trunku, jednak nie złościł się o ten drobny szczegół, gdyż w głowie wciąż szumiało mu to, co zdołał wypić kilkanaście minut wcześniej.
– Z chęcią, choć myślę, że znając długość działania mikstury, nawet za dwie godziny będziemy mogli wciąż obserwować jego wspaniały popis – wyszczerzył się. – Nie przejmuj się, zostańmy, nie chcę wracać i tak chyba wciąż jestem pijany – przyznał bez skrępowania, wciąż nieszczególnie kwapiąc się, by zrzucić Völsung i sięgnąć po zgubę leżącą w trawie. – Za tydzień pełnia – westchnął, spoglądając na tarczę księżyca, rozmiękczone upojeniem lico zdradzało zadumę. – Lofn? Dlaczego te gwiazdy tak szybko wirują? – zagadnął bez ostrzeżenia, gdyż faktycznie, drobne punkciki powoli zaczynały pląsać mu przed oczami. Zdecydowanie zbyt długo kontemplował ich ułożenie.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Sro 5 Sty - 0:24
GośćGość
Gość
Gość
Realne pokonanie łowcy było prawdopodobnie w zasięgu dziewczyny, gdyby faktycznie tego pragnęła. Z drugiej strony, gdyby on chciał, to w jednej chwili mógłby zmienić bieg wydarzeń o osiemdziesiątka stopni, tym samym górując nad nią swoim ciałem. Nie można mu było odmówić siły fizycznej, ale w walce na szczęście nie tylko chodziło o nią i właśnie dlatego miała jakiekolwiek szanse.
- A tam, nie ma się co przechwalać. Nie jestem pierwszą dziewczyną, która Cię przyszpiliła, co? – nachyliła się nad nim jeszcze bardziej, niemal całkowicie przybliżając twarz do rudzielca, tak by ich nosy dzieliły jedynie milimetry. Twarz dziewczyny zdobił zadziorny uśmiech, który doskonale komponował się z błyszczącymi oczami, w których skakały łobuzerskie iskierki. Lofn miała swoje momenty, gdy zachowywała się jak zaczepna kocica i choć wcale nie zamierzała kokietować Gerta, to przy odrobinie płynnej odwagi zachowywała się jeszcze bardziej swobodnie, zwłaszcza w sferze cielesnej. Choć z powodzeniem można byłoby to uznać za subtelne (subtelne jak uderzenie pięścią między oczy) zaproszenie, to w rzeczywistości po prostu była sobą, gdy mogła obnażyć się całkowicie i zachowywać intuicyjnie, bez zastanawiania się nad każdym aspektem. Bądź co bądź, dotyk był jej językiem miłości, a to wcale nie oznaczało, że musiał oscylować wokół seksualności. Wszystko zależało od kontekstu! Teraz… teraz to była tajemnica, którą musiał odkryć Gert. Niby był jak otwarta księga, ale pod tym jednym kątem nigdy nie potrafiła go rozszyfrować i w przeciwieństwie do niej wcale szczególnie nie rozgadywał się na tematy około sercowe. Właściwie nie wiedziała nic poza tym, że był dobrym słuchaczem i aż dziw ją brał jak wyrozumiałym, gdy nie raz i nie dwa mu się żaliła lub narzekała na niezadowalających kochanków.
- Zwycięstwo nad olbrzymem zaiste mogłoby być chwalebne, ale zależy w jakiś okolicznościach. – nie umniejszając Molanderowi i jego umiejętnością, ale bawiący się przy ognisku łowcy nie zdziwili by się, gdyby im to przedstawiono. Większość z nich nieszczególnie widziała jakikolwiek potencjał w chłopaku i woleli go raczej ignorować niż faktycznie przyznać, że mógłby być cokolwiek bardziej przydatny aniżeli do ważenia tych swoich mikstur… jak baba. Bo i to porównanie nie raz było przywoływane i jeżeli w pobliżu znajdowała się Lofn, to szybko poprawiali się, że rzekomo nie ona, bo przecież nie była jak „inne dziewczyny”, ale to wcale nie poprawiało ich sytuacji, a wręcz kopali pod sobą coraz to głębsze i paskudniejsze dołki.
- Oj, zdecydowanie jesteśmy pijani. – wyszczerzyła się radośnie i zaczepnie skubnęła zębami jego nos. - Bo za dużo wypiłeś, głuptasie! Nie patrz. – bez zastanowienie oderwała dłonie od ka pojego i nakryła nimi jego twarz, by zasłonić widok, który mógłby wprawić w mdłości. Ona na szczęście miała całkiem stabilny obraz, który ani się nie ruszał, ani nie powodował dziwnych reakcji, bo regenerujący się po sporym wysiłku olbrzym wciąż leżał bez ruchu stając się dla niej swoistą kotwicą.
Dopiero słowo pełnia, które dotarło do otępiałego od alkoholu umysłu ze sporym opóźnieniem, tknęło tę nieprzyjemną nutę. Spoważniała na chwilę tym samym zastygając w jednej pozie, spoglądając ponad ciałem mężczyzny gdzieś w dal, łapiąc ledwie widoczne konary drzew znikające w otchłani nocy. Pełnia oznaczała pełne ręce roboty, a w tej jednej chwili pragnęła się od tego odciąć, nawet jeżeli bardzo ją lubiła.
- Nie rozmawiajmy o tym. – wyszeptała tę małą prośbę o wiele poważniej aniżeli z początku zamierzała.
- A tam, nie ma się co przechwalać. Nie jestem pierwszą dziewczyną, która Cię przyszpiliła, co? – nachyliła się nad nim jeszcze bardziej, niemal całkowicie przybliżając twarz do rudzielca, tak by ich nosy dzieliły jedynie milimetry. Twarz dziewczyny zdobił zadziorny uśmiech, który doskonale komponował się z błyszczącymi oczami, w których skakały łobuzerskie iskierki. Lofn miała swoje momenty, gdy zachowywała się jak zaczepna kocica i choć wcale nie zamierzała kokietować Gerta, to przy odrobinie płynnej odwagi zachowywała się jeszcze bardziej swobodnie, zwłaszcza w sferze cielesnej. Choć z powodzeniem można byłoby to uznać za subtelne (subtelne jak uderzenie pięścią między oczy) zaproszenie, to w rzeczywistości po prostu była sobą, gdy mogła obnażyć się całkowicie i zachowywać intuicyjnie, bez zastanawiania się nad każdym aspektem. Bądź co bądź, dotyk był jej językiem miłości, a to wcale nie oznaczało, że musiał oscylować wokół seksualności. Wszystko zależało od kontekstu! Teraz… teraz to była tajemnica, którą musiał odkryć Gert. Niby był jak otwarta księga, ale pod tym jednym kątem nigdy nie potrafiła go rozszyfrować i w przeciwieństwie do niej wcale szczególnie nie rozgadywał się na tematy około sercowe. Właściwie nie wiedziała nic poza tym, że był dobrym słuchaczem i aż dziw ją brał jak wyrozumiałym, gdy nie raz i nie dwa mu się żaliła lub narzekała na niezadowalających kochanków.
- Zwycięstwo nad olbrzymem zaiste mogłoby być chwalebne, ale zależy w jakiś okolicznościach. – nie umniejszając Molanderowi i jego umiejętnością, ale bawiący się przy ognisku łowcy nie zdziwili by się, gdyby im to przedstawiono. Większość z nich nieszczególnie widziała jakikolwiek potencjał w chłopaku i woleli go raczej ignorować niż faktycznie przyznać, że mógłby być cokolwiek bardziej przydatny aniżeli do ważenia tych swoich mikstur… jak baba. Bo i to porównanie nie raz było przywoływane i jeżeli w pobliżu znajdowała się Lofn, to szybko poprawiali się, że rzekomo nie ona, bo przecież nie była jak „inne dziewczyny”, ale to wcale nie poprawiało ich sytuacji, a wręcz kopali pod sobą coraz to głębsze i paskudniejsze dołki.
- Oj, zdecydowanie jesteśmy pijani. – wyszczerzyła się radośnie i zaczepnie skubnęła zębami jego nos. - Bo za dużo wypiłeś, głuptasie! Nie patrz. – bez zastanowienie oderwała dłonie od ka pojego i nakryła nimi jego twarz, by zasłonić widok, który mógłby wprawić w mdłości. Ona na szczęście miała całkiem stabilny obraz, który ani się nie ruszał, ani nie powodował dziwnych reakcji, bo regenerujący się po sporym wysiłku olbrzym wciąż leżał bez ruchu stając się dla niej swoistą kotwicą.
Dopiero słowo pełnia, które dotarło do otępiałego od alkoholu umysłu ze sporym opóźnieniem, tknęło tę nieprzyjemną nutę. Spoważniała na chwilę tym samym zastygając w jednej pozie, spoglądając ponad ciałem mężczyzny gdzieś w dal, łapiąc ledwie widoczne konary drzew znikające w otchłani nocy. Pełnia oznaczała pełne ręce roboty, a w tej jednej chwili pragnęła się od tego odciąć, nawet jeżeli bardzo ją lubiła.
- Nie rozmawiajmy o tym. – wyszeptała tę małą prośbę o wiele poważniej aniżeli z początku zamierzała.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Sob 8 Sty - 0:55
GośćGość
Gość
Gość
Duchota zalegająca przy oddającej ciepło ziemi mieszała się z gorącem bijącym od pijanych, szklistych od potu ciał. Mimowolnie sięgnął ku luźnej koszuli, odrywając ją ponownie od mokrej skóry. Zadrżał, gdy delikatny powiew wdarł się w uczynioną przestrzeń i przeszył swą rześkością klatkę piersiową. Źdźbła trawy wplątywały się w jego rude loki, gdy raz po raz przekręcał głowę łapiąc dźwięki docierające gdzieś z oddali. Być może były to ptaki, a być może piosenka niosąca się od porzuconego obozowiska, w którym wciąż trwała zabawa. Był zbyt zamroczony, by sięgnąć prawdy, szmery mieszały się w jego uszach, przechodziły w jednostajną melodię lasu, niecodzienną, zachęcającą, by pozostać, nie wracać tam, gdzie wyraźnie pleniła się cywilizacja, gdzie tlił się podsycany kolejnymi drwami ogień. Czasami czuł, że jego właściwe miejsce jest właśnie tutaj, nie wśród ludzi. Pierwotne instynkty skłaniały do samotnej tułaczki, ucieczki przed oczami pobratymców, a teraz, pierwszy raz od dawna, czuł ten zew wyraźnie. Z premedytacją próbował przekonać Lofn, że wcale nie muszą iść po kolejną butelkę alkoholu, bo prawdopodobnie nie potrafiłby ponownie osadzić się w ciżbie przy ogniu, pośród krzyczących, pijanych łowców. Odwrócił leniwie głowę, by z zupełnym zdziwieniem skonstatować, że jedynie cud uchronił go przed kolizją z nosem przyjaciółki. Mógł uciec płocho, przywracając utracony dystans, jednak zamiast tego, zupełnie wciąż zadziwiony, wbił talary zielonych tęczówek w unoszący się naprzeciwko błękit. Ciepły, wilgotny oddech omiótł jego twarz, potęgując na policzkach wrażenie gorąca, sam rozwarł lekko wargi w wyrazie zdziwienia malującego się pomiędzy kącikami ust, następnie zaśmiał się krótko, gdy spośród szumu ziemi wyłoniły się słowa dziewczyny.
– Rozczaruję cię, większość uciekała – przyznał pochwyciwszy, choć nie w pierwszym momencie, wydźwięk jej słów. Zdawało się jednak, że alkohol spotęgował w nim szczerość, a przecież wylewny był i zupełnie trzeźwy. Nie zwykł jednak opowiadać podobnych historii, gdyż w rzeczywistości nie było ich zbyt wiele, a jego umiejętności z zakresu relacji międzyludzkich były niestety mierne. – Choć była kiedyś taka jedna, całkiem ładna. Faktycznie mnie przyszpiliła, miałem może czternaście lat. Tak, ładna była i chyba ją lubiłem, wielu chłopców ją lubiło. – Opowieść bez skrępowania wypłynęła spomiędzy wciąż lekko rozwartych, zaróżowionych warg. – Nie wiem skąd jej to przyszło wtedy do głowy, chociaż teraz nie mogę winić jej za ciekawość. Ubzdurała sobie, że olbrzym to trofeum, które warto zdobyć, więc w Midsommar przywłaszczyła sobie mój pierwszy pocałunek. Chyba ją to zdziwiło, że w gruncie rzeczy, zwykły ze mnie chłopak, więc żeby mieć czyste sumienie rozpuściła plotkę, że ją zmusiłem do tego pocałunku. Ona odhaczyła na liście olbrzyma i wciąż lubili ją chłopcy, a ja byłem najgorszą zakałą miasteczka. Równowaga zachowana, ot… cała historia z przyszpilaniem. Rozczarowana, co? – zapytał, a po jego twarzy błądził wciąż rozmiękczony alkoholem uśmiech, spoważniał dopiero po czasie, czując zawstydzenie pojawiające się z wyraźnym opóźnieniem, palące go infantylnością zamierzchłych historii i własnej, wyraźnej nieporadności. Zieleń oczu skryła się pod firaną rudych rzęs, chciał zamaskować skrępowanie narastające z każdą sekundą. Zaśmiał się nerwowo i chciał znowu odbiec w zupełnie inny temat. – W każdym razie – westchnął i zrobił pauzę, gdy poczuł na czubku nosa zaczepny gest dziewczyny – Lofn, co... – mruknął zdekoncentrowany, przebijając ją ponownie przenikliwym spojrzeniem, które w rzeczywistości nie było tak posłuszne i nie trzymało się jednego punktu, miast tego biegało po nieboskłonie, omiatając jej twarz z nagłą ostrożnością. Byli pijani, zdecydowanie alkohol miał krążyć w ich organizmach jeszcze przez długi czas, nie musieli podsycać upojenia kolejnymi łykami trunku.
Odcięty od zmysłu wzroku, oderwał w pośpiechu dłonie od podłoża, machnął nimi na oślep, jakby faktycznie był przerażony, dopiero z kolejną próbą, pochwycił ją za nadgarstki, ale dość ostrożnie, z wyczuciem.
– Co robisz, to niesprawiedliwe, teraz nic nie widzę i nie wiem, co się dzieje – zamiast oderwać dłonie od twarzy, trwał tak przez kolejne sekundy, zupełnie zapominając, że ma moc przywrócenia sobie wizji jednym tylko ruchem. Zamarł, gdy milczenie zagościło ponownie na polanie. Cicha prośba była czymś zaskakującym, również spoważniał w momencie, gdy wyczuł jej stężenie. – Dobrze, nie będziemy rozmawiać o tym, nie dzisiaj, nie teraz... – zapewnił łagodnym tonem, zaciskając nieco mocniej palce na jej nadgarstkach i w końcu zdecydował się uwolnić z ciemności. – Na łowy przyjdzie jeszcze czas. – Nie musieli się o to martwić. Teraz już nieco spokojniej otulił ją swoim spojrzeniem.
– Rozczaruję cię, większość uciekała – przyznał pochwyciwszy, choć nie w pierwszym momencie, wydźwięk jej słów. Zdawało się jednak, że alkohol spotęgował w nim szczerość, a przecież wylewny był i zupełnie trzeźwy. Nie zwykł jednak opowiadać podobnych historii, gdyż w rzeczywistości nie było ich zbyt wiele, a jego umiejętności z zakresu relacji międzyludzkich były niestety mierne. – Choć była kiedyś taka jedna, całkiem ładna. Faktycznie mnie przyszpiliła, miałem może czternaście lat. Tak, ładna była i chyba ją lubiłem, wielu chłopców ją lubiło. – Opowieść bez skrępowania wypłynęła spomiędzy wciąż lekko rozwartych, zaróżowionych warg. – Nie wiem skąd jej to przyszło wtedy do głowy, chociaż teraz nie mogę winić jej za ciekawość. Ubzdurała sobie, że olbrzym to trofeum, które warto zdobyć, więc w Midsommar przywłaszczyła sobie mój pierwszy pocałunek. Chyba ją to zdziwiło, że w gruncie rzeczy, zwykły ze mnie chłopak, więc żeby mieć czyste sumienie rozpuściła plotkę, że ją zmusiłem do tego pocałunku. Ona odhaczyła na liście olbrzyma i wciąż lubili ją chłopcy, a ja byłem najgorszą zakałą miasteczka. Równowaga zachowana, ot… cała historia z przyszpilaniem. Rozczarowana, co? – zapytał, a po jego twarzy błądził wciąż rozmiękczony alkoholem uśmiech, spoważniał dopiero po czasie, czując zawstydzenie pojawiające się z wyraźnym opóźnieniem, palące go infantylnością zamierzchłych historii i własnej, wyraźnej nieporadności. Zieleń oczu skryła się pod firaną rudych rzęs, chciał zamaskować skrępowanie narastające z każdą sekundą. Zaśmiał się nerwowo i chciał znowu odbiec w zupełnie inny temat. – W każdym razie – westchnął i zrobił pauzę, gdy poczuł na czubku nosa zaczepny gest dziewczyny – Lofn, co... – mruknął zdekoncentrowany, przebijając ją ponownie przenikliwym spojrzeniem, które w rzeczywistości nie było tak posłuszne i nie trzymało się jednego punktu, miast tego biegało po nieboskłonie, omiatając jej twarz z nagłą ostrożnością. Byli pijani, zdecydowanie alkohol miał krążyć w ich organizmach jeszcze przez długi czas, nie musieli podsycać upojenia kolejnymi łykami trunku.
Odcięty od zmysłu wzroku, oderwał w pośpiechu dłonie od podłoża, machnął nimi na oślep, jakby faktycznie był przerażony, dopiero z kolejną próbą, pochwycił ją za nadgarstki, ale dość ostrożnie, z wyczuciem.
– Co robisz, to niesprawiedliwe, teraz nic nie widzę i nie wiem, co się dzieje – zamiast oderwać dłonie od twarzy, trwał tak przez kolejne sekundy, zupełnie zapominając, że ma moc przywrócenia sobie wizji jednym tylko ruchem. Zamarł, gdy milczenie zagościło ponownie na polanie. Cicha prośba była czymś zaskakującym, również spoważniał w momencie, gdy wyczuł jej stężenie. – Dobrze, nie będziemy rozmawiać o tym, nie dzisiaj, nie teraz... – zapewnił łagodnym tonem, zaciskając nieco mocniej palce na jej nadgarstkach i w końcu zdecydował się uwolnić z ciemności. – Na łowy przyjdzie jeszcze czas. – Nie musieli się o to martwić. Teraz już nieco spokojniej otulił ją swoim spojrzeniem.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Nie 9 Sty - 2:37
GośćGość
Gość
Gość
Dawniej po prostu nie rozumiała niuansów kontaktów międzyludzkich, nie rozumiała dziecięcych zachowań, wykluczeń, dręczenia czy upierania się by kogoś konkretnego gnębić. Z czasem nadal była zagubiona w swoim niezrozumieniu, ale doszło do niego również niezadowolenie i rozgniewanie na tak niesprawiedliwe traktowanie. Miała nadzieję, że być może z czasem, gdy przekroczy próg tej magicznej dorosłości spłynie na nią oświecenie i zostanie namaszczona wiedzą pełnoletnich osobników, które często zdawały się wiedzieć więcej. Niestety tak się nie stało i Lofn z każdym rokiem wiedziała mniej co jeszcze bardziej ją rozjuszyło.
- Bardzo mi przykro, że coś takiego Cię spotkało. – zamilkła urywając wypowiedź… Musiała to przetrawić, ale przede wszystkim stłumić pulsujący gniew. Był jak wrząca lawa wylewająca się między pęknięciami skalnymi, powoli tocząc się po zboczu góry.
- Tak, jestem rozczarowana. – zaczęła powoli poważnym głosem, w którym można było wyczuć stal. - Nie rozumiem jak można tak wykorzystywać innych i być równie okrutnym… Wstrętne, aż mi niedobrze na samą myśl. – Lofn trochę uchodziła za matkę uciśnionych, jak tylko ktoś taki się pojawiał to wyciągała w jego kierunku dłoń. Wprost nie mogła znieść niesprawiedliwości i wszelkich obrzydlistw jakie robiono tym nieszczęśnikom, zwłaszcza gdy niczym nie zawinili. W przypadku olbrzyma było podobnie, właściwie jego jedynym przewinieniem była łagodna natura i ufność.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niektórzy ludzie z tego nie wyrośli i nadal mogliby się w ten sam sposób zachować. Wykorzystać twoje dobre serce dla własnych celów. – zarówno jej spojrzenie, jak i ton głosu złagodniał, gdy ponownie spojrzała na mężczyznę, a daleko przecież nie miała. Wciąż pochylała się nad nim wywierając tę dziwną presję i powodując narastające napięcie.
- Narzekałeś, że wszystko wiruje, to Ci pomogłam. – stwierdziła rozbrajająco lekko się podśmiechując przy tym. - Taka jestem kochana. – pomacała jego oczy, sprawdzając jak tam ich stan, ale tak jak się spodziewała dalej były zakryte. Rzecz jasna, gdyby Gert sobie zamarzył, to w każdej chwili mógłby zabrać jej dłonie. Nakrywała je z nikła siłą, wszakże nie zależało jej na zrobieniu mu krzywdy czy przymuszeniu do ciemności, a zwykłej prezentacji, że gdyby zapragnął odrobiny spokoju dla skołatanego alkoholem umysłu, to mógłby pozostać nieco dłużej w takiej pozycji z Lofn, która skrywała dla niego cały wirujący świat.
- Taak… mamy czas. – uspokoił ją. Niby nic takiego nie zrobił, a jednak momentalnie się rozluźniła. - Dlatego pójdziemy popływać! – łowczyni pamiętała, że niedaleko jest małe jeziorko, akurat idealne dla dwóch upojonych procentami dzbanów. Gert na szczęście był posłuszny i rzadko protestował, nawet gdy miała najbardziej szalone pomysły. Jednak nim zerwała się ze swojego wygodnego siedziska, by poprowadzić ich w stronę wodopoju zdecydowała się na kolejną wariacką rzecz. Zsunęła się nieco niżej, by móc usadowić swoje usta na gorącej skórze olbrzyma. Gdzieś mniej więcej w połowie jego szyi, miejsce idealnie wykalkulowane, by nic nie zasłoniło jej dzieła, czyli na tyle nisko, by rude loki nie weszły w paradę, a także na tyle wysoko by przy tych temperaturach żaden kołnierz nie był za wysoki. Na szczęście na golfy było zdecydowanie za ciepło.
Musnęła wargami wybrany fragment skóry, najpierw delikatnie i z wyczuciem, by następnie pochwycić go i zassać się na nim namiętnie. Zależało jej na soczystym krwiaku, który nie zejdzie zbyt szybko, tak by Gert mógł się jeszcze długo wstydzić na samą myśl o pozostającej malince, a każdy inny łowca poklepywać go z męskim szacunkiem po ramieniu. Jej się ubzdurało, że dzięki temu załapie kilka punktów u reszty, ale mogła się równie dobrze mylić. Lofn miała nieco pokrętną logikę i nie zawsze wychodziło jej to na dobre. Na koniec uszczypnęła spuchnięte miejsce zębami i odsunęła się, by móc spojrzeć triumfalnie w oczy przyjaciela.
- Co by chłopakom oczy zbielały na sam widok. – cmoknęła go krótko w usta i wreszcie zeskoczyła na ziemię momentalnie się prostując.
- Idziemy, no ruchy! – złapała go za rękę i pociągnęła ku sobie, popędzając go cały czas słownie. Jak wreszcie się podniósł, to natychmiast rzuciła się do przodu, by najpierw złapać w locie butelkę z alkoholem, a następnie skierować swoje kroki w stronę ukrytego w małym lasku jeziorka.
- Bardzo mi przykro, że coś takiego Cię spotkało. – zamilkła urywając wypowiedź… Musiała to przetrawić, ale przede wszystkim stłumić pulsujący gniew. Był jak wrząca lawa wylewająca się między pęknięciami skalnymi, powoli tocząc się po zboczu góry.
- Tak, jestem rozczarowana. – zaczęła powoli poważnym głosem, w którym można było wyczuć stal. - Nie rozumiem jak można tak wykorzystywać innych i być równie okrutnym… Wstrętne, aż mi niedobrze na samą myśl. – Lofn trochę uchodziła za matkę uciśnionych, jak tylko ktoś taki się pojawiał to wyciągała w jego kierunku dłoń. Wprost nie mogła znieść niesprawiedliwości i wszelkich obrzydlistw jakie robiono tym nieszczęśnikom, zwłaszcza gdy niczym nie zawinili. W przypadku olbrzyma było podobnie, właściwie jego jedynym przewinieniem była łagodna natura i ufność.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niektórzy ludzie z tego nie wyrośli i nadal mogliby się w ten sam sposób zachować. Wykorzystać twoje dobre serce dla własnych celów. – zarówno jej spojrzenie, jak i ton głosu złagodniał, gdy ponownie spojrzała na mężczyznę, a daleko przecież nie miała. Wciąż pochylała się nad nim wywierając tę dziwną presję i powodując narastające napięcie.
- Narzekałeś, że wszystko wiruje, to Ci pomogłam. – stwierdziła rozbrajająco lekko się podśmiechując przy tym. - Taka jestem kochana. – pomacała jego oczy, sprawdzając jak tam ich stan, ale tak jak się spodziewała dalej były zakryte. Rzecz jasna, gdyby Gert sobie zamarzył, to w każdej chwili mógłby zabrać jej dłonie. Nakrywała je z nikła siłą, wszakże nie zależało jej na zrobieniu mu krzywdy czy przymuszeniu do ciemności, a zwykłej prezentacji, że gdyby zapragnął odrobiny spokoju dla skołatanego alkoholem umysłu, to mógłby pozostać nieco dłużej w takiej pozycji z Lofn, która skrywała dla niego cały wirujący świat.
- Taak… mamy czas. – uspokoił ją. Niby nic takiego nie zrobił, a jednak momentalnie się rozluźniła. - Dlatego pójdziemy popływać! – łowczyni pamiętała, że niedaleko jest małe jeziorko, akurat idealne dla dwóch upojonych procentami dzbanów. Gert na szczęście był posłuszny i rzadko protestował, nawet gdy miała najbardziej szalone pomysły. Jednak nim zerwała się ze swojego wygodnego siedziska, by poprowadzić ich w stronę wodopoju zdecydowała się na kolejną wariacką rzecz. Zsunęła się nieco niżej, by móc usadowić swoje usta na gorącej skórze olbrzyma. Gdzieś mniej więcej w połowie jego szyi, miejsce idealnie wykalkulowane, by nic nie zasłoniło jej dzieła, czyli na tyle nisko, by rude loki nie weszły w paradę, a także na tyle wysoko by przy tych temperaturach żaden kołnierz nie był za wysoki. Na szczęście na golfy było zdecydowanie za ciepło.
Musnęła wargami wybrany fragment skóry, najpierw delikatnie i z wyczuciem, by następnie pochwycić go i zassać się na nim namiętnie. Zależało jej na soczystym krwiaku, który nie zejdzie zbyt szybko, tak by Gert mógł się jeszcze długo wstydzić na samą myśl o pozostającej malince, a każdy inny łowca poklepywać go z męskim szacunkiem po ramieniu. Jej się ubzdurało, że dzięki temu załapie kilka punktów u reszty, ale mogła się równie dobrze mylić. Lofn miała nieco pokrętną logikę i nie zawsze wychodziło jej to na dobre. Na koniec uszczypnęła spuchnięte miejsce zębami i odsunęła się, by móc spojrzeć triumfalnie w oczy przyjaciela.
- Co by chłopakom oczy zbielały na sam widok. – cmoknęła go krótko w usta i wreszcie zeskoczyła na ziemię momentalnie się prostując.
- Idziemy, no ruchy! – złapała go za rękę i pociągnęła ku sobie, popędzając go cały czas słownie. Jak wreszcie się podniósł, to natychmiast rzuciła się do przodu, by najpierw złapać w locie butelkę z alkoholem, a następnie skierować swoje kroki w stronę ukrytego w małym lasku jeziorka.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Nie 9 Sty - 18:37
GośćGość
Gość
Gość
Inni mężczyźni nie przyznaliby się do podobnego wydarzenia, strzegliby skrzętnie tajemnicy poniesionej porażki, jednak Molander pozbawiony był takiego wyczucia, stąd opowieść którą snuł i jedynie cień zawstydzenia pomieszanego z zastanowieniem, czy zdradzenie się z podobną ułomnością nie rozbawi słuchaczki. Zdołał poznać Lofn i wiedział, że dziewczyna nie miała podobnych problemów, lub że nie dzieliła się nimi tak chętnie jak on. Być może wrażenie grzęźnięcia w przeszłości i zażenowania własną nieporadnością towarzyszyłby mu jeszcze przez długi czas, gdyby nie reakcja przyjaciółki: szczera i rozczulająca. Miał poczucie, że troszczy się i przejmuje nim bardziej, niż on sam był w stanie dbać o siebie. Zwykle traktował nieprzyjemne zdarzenia z dystansem, odpychając usilnie smutek, któremu nigdy nie pozwalał się rozwijać. Mechanizm wyparcia działał doskonale, niczym stale naoliwiona i serwisowana maszyna. Pewnie dlatego próbował nawet teraz racjonalizować minione zdarzenie, które tak mocno poruszyło łowczynią. Od zawsze był odmieńcem, dzieckiem, na które każdy chętnie zrzucał winę za wszystkie nieszczęścia. Mimo, że nigdy nie kłamał (a wręcz nie miał do tego wrodzonych predyspozycji, gdyż każde łgarstwo kończyło się dlań purpurą spływającą na oblicze i na uszy) uważany był za krętacza i oszusta, przemocą zmuszającego rówieśników do czynienia rzeczy, na które akurat miał ochotę. Niezwykle łatwo było uwierzyć otoczeniu, że siłą przekonał dziewczynę do drobnego gestu sympatii, gdyż przecież był wyrzutkiem, zapewne nieszczęśliwie zakochanym, a żadna panna przy zdrowych zmysłach, nigdy nie spoufaliłaby się z olbrzymem, brzydkim, rudym i przygłupim. Początkowo było mu z tym źle, próbował nawet się bronić, lecz dał za wygraną, czując, że najwyraźniej tak właśnie musi być, że taki los zgotowali mu bogowie. Chciał machnąć ręką i zaśmiać się beztrosko, ale nie zdołał, gdyż chwila refleksji, którą poczynił, nakazywała mu myśleć, że gdyby w taki sposób zbył jej troskę, uczyniłby coś złego i nietaktownego.
– Miło mi, że się troszczysz o mnie. Ja chyba przywykłem do takich sytuacji, dałem za wygraną – stwierdził łagodnie. Gwiazdy chwiały się nieznacznie na granacie nieba w rytm melancholii goszczącej w jego głosie. – Po prostu nie umiem uczyć się na własnych błędach – skwitował, próbując ponownie przenieść cały ciężar winy na własne barki.
Uspokoił oddech, powoli oswajając się ze światem pogrążonym w zupełnej ciemności. Faktycznie, mdłości ustąpiły na krótki moment, nie miał już wrażenia, że trawa faluje niczym woda, unosząca jego ciało na powierzchni, raz po raz muskając swymi łodygami czułe fragmenty odkrytej skóry.
– Jestem ci bardzo wdzięczny, ale co jak podniesiesz dłonie? Wszystko zacznie się od nowa. – Był bezradny wobec odczuwanych mdłości, choć musiał przyznać, że pomysł przyjaciółki doraźnie zadziałał. – Popływać? Kiedy mam wrażenie, że ja dopiero co osiadłem na suchym lądzie – westchnął zrezygnowany, lecz w gruncie rzeczy propozycja przypadła mu do gustu. – Wszystko przestało wirować i chybotać się jak podczas sztormu – dopełnił wyjaśnieniem enigmatyczną myśl. Polanę od jeziora dzieliło ledwie kilkanaście kroków przeliczonych, rzecz jasna, miarą olbrzyma. Chciał posłusznie unieść się na łokciach, choć wciąż czuł ciepło oddechu na policzkach. Początkowo zareagował czystym, niewinnym zdziwieniem, nie podejrzewając swej towarzyszki o niecne zamiary. Wilgoć znacząca plamą szyję w tkliwym, miękkim miejscu, przyprawiła olbrzyma o spazm, którego nie zdołał opanować, zbyt zaskoczony decyzją młodej łowczyni. Głos ugrzązł mu w drgającej krtani, podrażnionej raptowną pieszczotą; obnażony na nowo świat poraził go blaskiem tysiąca gwiazd, rozsypanych niczym drobna kasza uciekająca z rozerwanego, lnianego worka. Poruszył się nerwowo, przygnieciony do podłoża palącego go żywym ogniem, pozostawiony na gładkiej powierzchni szyi wykwit pulsował, podobnie jak pulsowała mu krew w skroniach, bo choć był zupełnie pijany, to nietypowość sytuacji przytłoczyła go wyraźnie przyprawiając o mieszaninę niezidentyfikowanych emocji. W porywie odwagi, chciał chwycić ją za ramię, lecz zaniechał procederu, słysząc wyjaśnienie tworzące na nowo dystans. Zaśmiał się niewyraźnie, wciskając zielonkawe okręgi tęczówek w pusty przestwór łąki. Palcami musnął czerwieniejący krwiak, nabierając w płuca pokaźny haust powietrza, jeszcze nim złożyła pocałunek na jego ustach i zeskoczyła, by ruszyć ku obiecanej toni jeziora. Dźwignął się skołowany, nie miał ani chwili na kolejną myśl, zmuszony do marszu ku migocącej tafli. Intencjonalnie pozostawał w tyle, pozwalając jej tym razem prowadzić. Weszli w szpaler młodych drzewek, by w końcu zagłębić się pomiędzy starymi, pokrytymi chropowatą korą, pniami. Woda poruszała się i błyszczała niczym płynne srebro. Zatrzymali się przy linii brzegu, tam też wykiełkowała w jego głowie myśl, której uchwycił się kurczowo, chcąc odwdzięczyć się za wszystkie dzisiejsze atrakcje i wyraźny triumf łowczyni. Czuł, że będą później tego żałować, lecz oddał się chwili. Niewiele myśląc, chwycił ją pod kolanami, tym samym podcinając nogi, które utraciły stabilność gruntu. Butelka z alkoholem została porzucona na brzegu.
– Wybacz, ale przez ciebie muszę teraz ochłonąć czym prędzej, ty też z resztą – wyszczerzył się radośnie i zadbał o to, by przypadkiem nie wywinęła się mu niczym piskorz. Nie zdejmując ubrań, zanurzył się w wodzie, jej lodowatość przeszyła go do szpiku kości. Syknął wesoło, lecz brnął dalej, póki nie zanurzył się po pas, a stopy Lofn również nie pogrążyły się w toni. – Nie wierć się, bo cię zaraz wypuszczę i skąpiesz się po szyję – zagroził, lecz w rzeczywistości w jego oczach tańczyły iskry rozbawienia. – A z resztą… trzy, dwa, jeden! – nie usunął rąk, przycisnął mocniej ciało łowczyni, asekurując ciągle i zanurkował pod powierzchnię, uginając nogi oraz wstrzymując oddech na krótką chwilę. Gdy ponownie przebił głową membranę wody, jego włosy przylegały ściśle do skroni i czoła, podobnie jak długie kosmyki ofiary jego wyrachowanej zemsty. – Chyba muszę jeszcze raz – uśmiechnął się szelmowsko, jakby chciał ponowić czynność, ostatecznie jednak pozostał w pierwotnej pozycji. Krople wody obficie ściekały mu po upstrzonej piegami twarzy.
– Miło mi, że się troszczysz o mnie. Ja chyba przywykłem do takich sytuacji, dałem za wygraną – stwierdził łagodnie. Gwiazdy chwiały się nieznacznie na granacie nieba w rytm melancholii goszczącej w jego głosie. – Po prostu nie umiem uczyć się na własnych błędach – skwitował, próbując ponownie przenieść cały ciężar winy na własne barki.
Uspokoił oddech, powoli oswajając się ze światem pogrążonym w zupełnej ciemności. Faktycznie, mdłości ustąpiły na krótki moment, nie miał już wrażenia, że trawa faluje niczym woda, unosząca jego ciało na powierzchni, raz po raz muskając swymi łodygami czułe fragmenty odkrytej skóry.
– Jestem ci bardzo wdzięczny, ale co jak podniesiesz dłonie? Wszystko zacznie się od nowa. – Był bezradny wobec odczuwanych mdłości, choć musiał przyznać, że pomysł przyjaciółki doraźnie zadziałał. – Popływać? Kiedy mam wrażenie, że ja dopiero co osiadłem na suchym lądzie – westchnął zrezygnowany, lecz w gruncie rzeczy propozycja przypadła mu do gustu. – Wszystko przestało wirować i chybotać się jak podczas sztormu – dopełnił wyjaśnieniem enigmatyczną myśl. Polanę od jeziora dzieliło ledwie kilkanaście kroków przeliczonych, rzecz jasna, miarą olbrzyma. Chciał posłusznie unieść się na łokciach, choć wciąż czuł ciepło oddechu na policzkach. Początkowo zareagował czystym, niewinnym zdziwieniem, nie podejrzewając swej towarzyszki o niecne zamiary. Wilgoć znacząca plamą szyję w tkliwym, miękkim miejscu, przyprawiła olbrzyma o spazm, którego nie zdołał opanować, zbyt zaskoczony decyzją młodej łowczyni. Głos ugrzązł mu w drgającej krtani, podrażnionej raptowną pieszczotą; obnażony na nowo świat poraził go blaskiem tysiąca gwiazd, rozsypanych niczym drobna kasza uciekająca z rozerwanego, lnianego worka. Poruszył się nerwowo, przygnieciony do podłoża palącego go żywym ogniem, pozostawiony na gładkiej powierzchni szyi wykwit pulsował, podobnie jak pulsowała mu krew w skroniach, bo choć był zupełnie pijany, to nietypowość sytuacji przytłoczyła go wyraźnie przyprawiając o mieszaninę niezidentyfikowanych emocji. W porywie odwagi, chciał chwycić ją za ramię, lecz zaniechał procederu, słysząc wyjaśnienie tworzące na nowo dystans. Zaśmiał się niewyraźnie, wciskając zielonkawe okręgi tęczówek w pusty przestwór łąki. Palcami musnął czerwieniejący krwiak, nabierając w płuca pokaźny haust powietrza, jeszcze nim złożyła pocałunek na jego ustach i zeskoczyła, by ruszyć ku obiecanej toni jeziora. Dźwignął się skołowany, nie miał ani chwili na kolejną myśl, zmuszony do marszu ku migocącej tafli. Intencjonalnie pozostawał w tyle, pozwalając jej tym razem prowadzić. Weszli w szpaler młodych drzewek, by w końcu zagłębić się pomiędzy starymi, pokrytymi chropowatą korą, pniami. Woda poruszała się i błyszczała niczym płynne srebro. Zatrzymali się przy linii brzegu, tam też wykiełkowała w jego głowie myśl, której uchwycił się kurczowo, chcąc odwdzięczyć się za wszystkie dzisiejsze atrakcje i wyraźny triumf łowczyni. Czuł, że będą później tego żałować, lecz oddał się chwili. Niewiele myśląc, chwycił ją pod kolanami, tym samym podcinając nogi, które utraciły stabilność gruntu. Butelka z alkoholem została porzucona na brzegu.
– Wybacz, ale przez ciebie muszę teraz ochłonąć czym prędzej, ty też z resztą – wyszczerzył się radośnie i zadbał o to, by przypadkiem nie wywinęła się mu niczym piskorz. Nie zdejmując ubrań, zanurzył się w wodzie, jej lodowatość przeszyła go do szpiku kości. Syknął wesoło, lecz brnął dalej, póki nie zanurzył się po pas, a stopy Lofn również nie pogrążyły się w toni. – Nie wierć się, bo cię zaraz wypuszczę i skąpiesz się po szyję – zagroził, lecz w rzeczywistości w jego oczach tańczyły iskry rozbawienia. – A z resztą… trzy, dwa, jeden! – nie usunął rąk, przycisnął mocniej ciało łowczyni, asekurując ciągle i zanurkował pod powierzchnię, uginając nogi oraz wstrzymując oddech na krótką chwilę. Gdy ponownie przebił głową membranę wody, jego włosy przylegały ściśle do skroni i czoła, podobnie jak długie kosmyki ofiary jego wyrachowanej zemsty. – Chyba muszę jeszcze raz – uśmiechnął się szelmowsko, jakby chciał ponowić czynność, ostatecznie jednak pozostał w pierwotnej pozycji. Krople wody obficie ściekały mu po upstrzonej piegami twarzy.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Pon 17 Sty - 12:19
GośćGość
Gość
Gość
Kąpiel w jeziorze miała im przywrócić klarowność umysłu, a przede wszystkim młodej łowczyni, która nieco zboczyła z obranej przez siebie ścieżki. Nim zdążyła cokolwiek zrobić, a tym bardziej bezpiecznie odstawić butelkę na ziemię, została porwana przez okropnego olbrzyma. Alkohol ponownie nieco się wylał wsiąkając bezpowrotnie w glebę. Pozostały jeszcze resztki na samym dnie, ale było to zdecydowanie za mało jak na ich dwójkę, a obydwoje zdecydowali, że chyba nie mają ochoty wracać do reszty łowców. Dlatego Lofn dała za wygraną i pomimo wielkich chęci wyrwania się z żelaznego uścisku pozwoliła się wnieść do wody. Czekała raczej na brutalne wrzucenie na środku jeziorka, ale Gert miał zgoła inny plan. Jej zdaniem o wiele gorszy.
Tarcza nocnego kochanka wyraźnie odbijała się w wzburzonej przez olbrzyma niewielkiej tafli jeziorka. Zdecydowanie nie było to zbyt reprezentacyjne miejsce, a już z pewnością nie było godne majestatu wiszącego na nocnym nieboskłonie księżyca. Łypał na nich nieprzychylnym okiem rzucając swą mleczną łunę, by oblepić ich mokre ciała swym pięknym blaskiem. Chyba tylko ślepiec nie dojrzałby iście romantycznej scenerii. Sami pośrodku głuchej puszczy, zanurzeni w eterycznym jeziorku pod rozgwieżdżonym niebem z księżycem robiącym im za kupidyna. Urokliwość przemoczonych ciał również dodawała rumieńców całej tej niezaplanowanej poetyckiej chwili. Nie taki był plan… chciała się jedynie nieco ostudzić, przyhamować ze swoimi dzikimi zapędami, które zrzucała na karb zbyt dużej ilości alkoholu i buzującej w żyłach adrenaliny, ale teraz, gdy spoglądała z dołu na Gerta, to niczego nie była już pewna. Zawsze był szczególny i jedyny w swoim rodzaju, zawsze miał w sobie tę naturalną dzikość lasu przeplatającą się z uspokajającym łagodnym usposobieniem.
- Gert… ja... – przyglądała się mu jak zagubiona dziewczyna poszukująca drogi pośród ciemnego lasu, jakby był niknącym między drzewami światełkiem nadziei. Nie wiedziała czy rozsądnym było podążanie za nim, czy pozostanie w miejscu, by dać się odnaleźć.
- Wyglądasz pięknie. – w tak zwanym międzyczasie zdążyła wyciągnąć dłoń, by jego twarzy, którą właśnie podziwiała. Molander nie miał typowo przystojnej twarzy, ale dziewczyna nigdy nie przepadała za ślicznymi buźkami. Olbrzym był autentyczny, niedoskonały, intrygujący, a w świetle księżyca wszystkie jego cechy nabierały innego wymiaru. Odgarnęła część przyklejonych włosów na bok, by odsłonić jego twarz, która po części skryta była w cieniu.
Bardzo mocno zapragnęła być znowu pijana, ale płynna odwaga skutecznie opuszczała jej ciało pod naporem innych emocji i zbyt wielu czynników zewnętrznych. Zafundowana przez Gerta zimna kąpiel również dołożyła swoje i Lofn nie była już tak pewna jak wcześniej, o czym mogły świadczyć oblane rumieńcem policzki, a które na szczęście nie były tak widoczne w tych okolicznościach. Łowczyni jednak rzadko cofała się po podjęciu decyzji, dlatego i tym razem, pomimo dłuższej wewnętrznej walki, zdecydowała się na ostateczny ruch. Najwyżej będzie żałować tego do końca swych dni.
Dłoń z policzka zsunęła się na ramię, a druga wspięła się po szerokiej klatce piersiowej na kark mężczyzny, by Lofn mogła się podciągnąć do góry. Ułożenie w jakim była całkiem sprzyjało jej planom i na szczęście Gert jej nieświadomie pomógł układając ją w swoich rękach w zaskakująco wygodny sposób. Ciepłe wargi dziewczyny najpierw dotknęły policzka, ale nie zamierzała się z nim droczyć zbyt długo, jak jeszcze przed chwilą na polanie. Nim mógł jakkolwiek zareagować podniosła się jeszcze wyżej, zajrzała mu głęboko w zielone oczy i pocałowała go. Tym razem nie był to jedynie przelotny buziak w usta, o nie! Lofn nie zamierzała go puścić, chyba że olbrzym zdecydowałby się ją upuścić do wody z niezadowolenia czy szoku.
Tarcza nocnego kochanka wyraźnie odbijała się w wzburzonej przez olbrzyma niewielkiej tafli jeziorka. Zdecydowanie nie było to zbyt reprezentacyjne miejsce, a już z pewnością nie było godne majestatu wiszącego na nocnym nieboskłonie księżyca. Łypał na nich nieprzychylnym okiem rzucając swą mleczną łunę, by oblepić ich mokre ciała swym pięknym blaskiem. Chyba tylko ślepiec nie dojrzałby iście romantycznej scenerii. Sami pośrodku głuchej puszczy, zanurzeni w eterycznym jeziorku pod rozgwieżdżonym niebem z księżycem robiącym im za kupidyna. Urokliwość przemoczonych ciał również dodawała rumieńców całej tej niezaplanowanej poetyckiej chwili. Nie taki był plan… chciała się jedynie nieco ostudzić, przyhamować ze swoimi dzikimi zapędami, które zrzucała na karb zbyt dużej ilości alkoholu i buzującej w żyłach adrenaliny, ale teraz, gdy spoglądała z dołu na Gerta, to niczego nie była już pewna. Zawsze był szczególny i jedyny w swoim rodzaju, zawsze miał w sobie tę naturalną dzikość lasu przeplatającą się z uspokajającym łagodnym usposobieniem.
- Gert… ja... – przyglądała się mu jak zagubiona dziewczyna poszukująca drogi pośród ciemnego lasu, jakby był niknącym między drzewami światełkiem nadziei. Nie wiedziała czy rozsądnym było podążanie za nim, czy pozostanie w miejscu, by dać się odnaleźć.
- Wyglądasz pięknie. – w tak zwanym międzyczasie zdążyła wyciągnąć dłoń, by jego twarzy, którą właśnie podziwiała. Molander nie miał typowo przystojnej twarzy, ale dziewczyna nigdy nie przepadała za ślicznymi buźkami. Olbrzym był autentyczny, niedoskonały, intrygujący, a w świetle księżyca wszystkie jego cechy nabierały innego wymiaru. Odgarnęła część przyklejonych włosów na bok, by odsłonić jego twarz, która po części skryta była w cieniu.
Bardzo mocno zapragnęła być znowu pijana, ale płynna odwaga skutecznie opuszczała jej ciało pod naporem innych emocji i zbyt wielu czynników zewnętrznych. Zafundowana przez Gerta zimna kąpiel również dołożyła swoje i Lofn nie była już tak pewna jak wcześniej, o czym mogły świadczyć oblane rumieńcem policzki, a które na szczęście nie były tak widoczne w tych okolicznościach. Łowczyni jednak rzadko cofała się po podjęciu decyzji, dlatego i tym razem, pomimo dłuższej wewnętrznej walki, zdecydowała się na ostateczny ruch. Najwyżej będzie żałować tego do końca swych dni.
Dłoń z policzka zsunęła się na ramię, a druga wspięła się po szerokiej klatce piersiowej na kark mężczyzny, by Lofn mogła się podciągnąć do góry. Ułożenie w jakim była całkiem sprzyjało jej planom i na szczęście Gert jej nieświadomie pomógł układając ją w swoich rękach w zaskakująco wygodny sposób. Ciepłe wargi dziewczyny najpierw dotknęły policzka, ale nie zamierzała się z nim droczyć zbyt długo, jak jeszcze przed chwilą na polanie. Nim mógł jakkolwiek zareagować podniosła się jeszcze wyżej, zajrzała mu głęboko w zielone oczy i pocałowała go. Tym razem nie był to jedynie przelotny buziak w usta, o nie! Lofn nie zamierzała go puścić, chyba że olbrzym zdecydowałby się ją upuścić do wody z niezadowolenia czy szoku.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Czw 20 Sty - 20:27
GośćGość
Gość
Gość
Jeszcze kilka dni, kilka dni, nim tarcza księżyca ukaże się w swej pełni. Kilka dni i ruszą na łowy, zanurzą się w obowiązku, tak dalekim od delikatności roztoczonej przez ten wieczór, pokażą swe brudne oblicza, pozbawione rysu człowieczeństwa i nauczone, by zabić to, co stanowi zagrożenie. By nie stać się przypadkiem ofiarą, a trwać w roli myśliwego. Na zawsze, po kres dni. Jeszcze nie dziś, ale mimo tego srebrny blask był na tyle silny, by barwić swym chłodnym tonem każdą wilgotną smugę na przemoczonych włosach i skórze, by skrzyć się na poruszonej tafli niewielkiego jeziora pośród gęsto tkanego lasu. Cały wszechświat zaklęty w niewielkiej plamie rzuconej przez malarza na czyste płótno. Lodowata woda opływała zanurzoną w toni sylwetkę, biała koszula straciła swoją miękkość i przywarła szczelnie do szczupłych ramion upstrzonych cętkami rdzawych piegów. Klatka piersiowa olbrzyma poruszała się od wysiłku, gdy wciągał kolejne hausty powietrza; wciąż z niezmiennym rozbawieniem spoglądał na Lofn, zadowolony ze swojego wyczynu, podobnie do małego dziecka robiącego psikusy swym opiekunom. Cień refleksji pojawił się dopiero wtedy, gdy dostrzegł wyraźną zmianę w jej mimice i spojrzeniu. Zacisnął lekko usta, przygryzając fragment dolnej wargi, nie rozumiał jeszcze, dlaczego nagle spoważniała i ani odrobinę nie wierzgała, by wydostać się czym prędzej i odpłacić mu kolejnym żartem za tak nieeleganckie zachowanie.
Mokre kosmyki zwijały się w fale na jej skroniach, policzki łyskały od wilgoci, a oczy, nawet w przyćmionym świetle iskrzyły błękitem, który mógłby przysiąc, że zmieniał się w przejrzystość koloru grudniowego śniegu okalającego szczyty gór. Jej słowa były czymś, czego nigdy się nie spodziewał. Był pewien łączącej ich relacji, bezbłędnie potrafił określić, że są dla siebie niezwykle bliskimi przyjaciółmi, nawet jeśli nie znali się od wielu lat. Cały pobyt wśród łowców utwierdzał go tylko w przekonaniu, że nigdy nie mógłby trafić na doskonalszą towarzyszkę i osobę, z którą potrafił dzielić swoje troski. Wiele razy służył jej dobrym słowem, bądź przestrzenią na to, by mogła swobodnie opowiadać o tym, co zalegało jej na sercu. Nie uciekał przed trudem zwierzeń i przełykał nawet najbardziej cierpkie słowa i choć czasami nie wiedział sam, co zrobiłby w podobnej sytuacji, chciał utwierdzać ją w przekonaniu, że cokolwiek by się nie stało, to nie zmieni nic w sposobie w jaki ją postrzegał. Nigdy nie podejrzewał się o to, że mógłby budzić jakiekolwiek inne odczucia, na których sam przyłapywał się niezwykle często. Wiedział, że tarcza księżyca potrafi być zdradliwa, że noc układa w głowie zwodnicze podszepty podsycane alkoholem dudniącym w żyłach i był w tym wszystkim niezwykle przytomny, choć rozmiękczone stawy, falujące wraz z wodą, mogły świadczyć o czymś zupełnie innym.
Zacisnął palce na mokrych fałdach wierzchniego okrycia Lofn, jakby bał się, że pod naporem wyznania wypuści ją z ramion i skaże na ponowną kąpiel w toni jeziora. Wspomnienie Midsommar przetoczyło się po kręgach, jakby ktoś sturlał po stromiźnie jego pleców ogromny, ostry głaz. Patrzył w oczy, które były zaskakująco autentyczne, choć starał się wyłuskać z nich echa wcześniejszych doświadczeń. Nigdy nie podejrzewał dziewczyny o fałsz, tym bardziej teraz, mając namacalny dowód, coś, po co mógł sięgnąć dłonią, nie pozwoliłby sobie na chwilę zwątpienia w jej intencje. Nie był piękny, choć nagle zapragnął uwierzyć, że to nie jedynie srebrzystość księżyca, która pozwalał nawet najgorszym potworom zyskiwać rys romantyzmu lub nawet pociągającego magnetyzmu. A ona? Ona potrafiła przyciągać bez stosowania pokrętnych sztuczek, sądził, że wszystko przychodzi jej naturalnie, z wrodzonym instynktem, magią wnikającą w kruchość żył i tętnic. Nie był ślepy i rozumiał, choć otaczał ją nabożną czcią i pewnych granic nigdy nie chciał przekraczać. Teraz jednak był wciąż pijany i wciąż zbyt bliski. Pozwolił, by zarzuciła dłoń na jego kark, pozwolił by wspięła się wyżej, sięgając spojrzeniem jeszcze głębiej. Zgrzeszył ufnością i potrzebą bliskości, wyrywającą łapczywie ciepły, wilgotny oddech sączący się spomiędzy rozchylonych kobiecych warg przywierających do jego własnych. Przymknął oczy i przyłożył jedną z dłoni do jej policzka, wyraźnie zziębniętego od lodowatości wody, choć gdzieniegdzie poprzetykanego plamami rozlanego żaru. Nocne niebo wybaczało wiele, a promienie słońca miały być następnego dnia surowym sędzią.
– Jutro rano, tylko ty będziesz piękna – wyszeptał pomiędzy oddechami zupełnie przytomnie i sięgnął sam po kolejny pocałunek, przyciskając ją mocniej do ciała. – Powinniśmy… – Zejść na brzeg? Wracać? Przestać? Ogrzać się? Nie potrafił sprecyzować mieszaniny myśli kotłujących się w głowie. Wiedział, że coś powinni, że musieli, aby jutro móc spojrzeć sobie w oczy bez wstydu. Przesunął kciukiem po obrysie pełnych warg łowczyni, ponownie chwytając mrożący błękit jej spojrzenia.
Mokre kosmyki zwijały się w fale na jej skroniach, policzki łyskały od wilgoci, a oczy, nawet w przyćmionym świetle iskrzyły błękitem, który mógłby przysiąc, że zmieniał się w przejrzystość koloru grudniowego śniegu okalającego szczyty gór. Jej słowa były czymś, czego nigdy się nie spodziewał. Był pewien łączącej ich relacji, bezbłędnie potrafił określić, że są dla siebie niezwykle bliskimi przyjaciółmi, nawet jeśli nie znali się od wielu lat. Cały pobyt wśród łowców utwierdzał go tylko w przekonaniu, że nigdy nie mógłby trafić na doskonalszą towarzyszkę i osobę, z którą potrafił dzielić swoje troski. Wiele razy służył jej dobrym słowem, bądź przestrzenią na to, by mogła swobodnie opowiadać o tym, co zalegało jej na sercu. Nie uciekał przed trudem zwierzeń i przełykał nawet najbardziej cierpkie słowa i choć czasami nie wiedział sam, co zrobiłby w podobnej sytuacji, chciał utwierdzać ją w przekonaniu, że cokolwiek by się nie stało, to nie zmieni nic w sposobie w jaki ją postrzegał. Nigdy nie podejrzewał się o to, że mógłby budzić jakiekolwiek inne odczucia, na których sam przyłapywał się niezwykle często. Wiedział, że tarcza księżyca potrafi być zdradliwa, że noc układa w głowie zwodnicze podszepty podsycane alkoholem dudniącym w żyłach i był w tym wszystkim niezwykle przytomny, choć rozmiękczone stawy, falujące wraz z wodą, mogły świadczyć o czymś zupełnie innym.
Zacisnął palce na mokrych fałdach wierzchniego okrycia Lofn, jakby bał się, że pod naporem wyznania wypuści ją z ramion i skaże na ponowną kąpiel w toni jeziora. Wspomnienie Midsommar przetoczyło się po kręgach, jakby ktoś sturlał po stromiźnie jego pleców ogromny, ostry głaz. Patrzył w oczy, które były zaskakująco autentyczne, choć starał się wyłuskać z nich echa wcześniejszych doświadczeń. Nigdy nie podejrzewał dziewczyny o fałsz, tym bardziej teraz, mając namacalny dowód, coś, po co mógł sięgnąć dłonią, nie pozwoliłby sobie na chwilę zwątpienia w jej intencje. Nie był piękny, choć nagle zapragnął uwierzyć, że to nie jedynie srebrzystość księżyca, która pozwalał nawet najgorszym potworom zyskiwać rys romantyzmu lub nawet pociągającego magnetyzmu. A ona? Ona potrafiła przyciągać bez stosowania pokrętnych sztuczek, sądził, że wszystko przychodzi jej naturalnie, z wrodzonym instynktem, magią wnikającą w kruchość żył i tętnic. Nie był ślepy i rozumiał, choć otaczał ją nabożną czcią i pewnych granic nigdy nie chciał przekraczać. Teraz jednak był wciąż pijany i wciąż zbyt bliski. Pozwolił, by zarzuciła dłoń na jego kark, pozwolił by wspięła się wyżej, sięgając spojrzeniem jeszcze głębiej. Zgrzeszył ufnością i potrzebą bliskości, wyrywającą łapczywie ciepły, wilgotny oddech sączący się spomiędzy rozchylonych kobiecych warg przywierających do jego własnych. Przymknął oczy i przyłożył jedną z dłoni do jej policzka, wyraźnie zziębniętego od lodowatości wody, choć gdzieniegdzie poprzetykanego plamami rozlanego żaru. Nocne niebo wybaczało wiele, a promienie słońca miały być następnego dnia surowym sędzią.
– Jutro rano, tylko ty będziesz piękna – wyszeptał pomiędzy oddechami zupełnie przytomnie i sięgnął sam po kolejny pocałunek, przyciskając ją mocniej do ciała. – Powinniśmy… – Zejść na brzeg? Wracać? Przestać? Ogrzać się? Nie potrafił sprecyzować mieszaniny myśli kotłujących się w głowie. Wiedział, że coś powinni, że musieli, aby jutro móc spojrzeć sobie w oczy bez wstydu. Przesunął kciukiem po obrysie pełnych warg łowczyni, ponownie chwytając mrożący błękit jej spojrzenia.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Nie 30 Sty - 16:12
GośćGość
Gość
Gość
W całym swoim życiu, choć do tej pory stosunkowo krótkim, bała się tylko dwa razy. Pierwszy raz zdarzył się jeszcze w sierocińcu, gdy miała może dwanaście lat i najpierw działała, a dopiero potem myślała. Tak jak teraz było lato, wyjątkowo ciepłe jak na ich klimat. Zbliżał się już wieczór, a jedno z najmłodszych dzieci wciąż nie wróciła. Lofn od zawsze miała dobre przeczucie i gdy tylko zapalała się czerwona lampka z tyłu głowy, to wiedziała, że trzeba działać. Skierowała się do zagajnika, gdzie opiekunowie się nie zapuszczali, stąd był idealnym miejscem na bazę łobuzów. Pech chciał, że gdy rozchyliła gałązki jeden z nich akurat uderzył małego chłopca. Rzadko uciekała się do agresywnej przemocy, prędzej korzystała z pokazu siły jedynie ku przestrodze. Teraz wpadła w furię, gdy nagi, poobijany Sven kulił się z przerażenia i cichutko łkał, a nad nim górował piętnastoletni Jurgen.
Nie miał szans.
Żadnych.
Lofn nie myślała, działała instynktownie, jak zawsze gdy ktoś działał niesprawiedliwie wobec słabszych. Nawet nie zauważyła kiedy chłopiec uciekł, kiedy chwyciła za sporej wielkości kamień ledwie mieszczący się w jej drobnej rączce, kiedy tłukła trzy razy większego od siebie chłopaka i kiedy zaczął płakać i błagać, by przestała. Oprzytomniała dopiero, gdy trzech najstarszych chłopców na polecenie jednej z opiekunek, odciągnęli ją na bok. Potrząsnęli nią energicznie, usiłując do niej dotrzeć, a wtedy zrozumiała i momentalnie oblał ją zimny, przerażający i paskudny strach, że stała się dokładnie taka jak on. I rozpłakała się, nieświadomie odwracając się w objęciach jednego z nich i wtulając w szeroką klatkę piersiową, która w tej chwili wydawała się namiastką bezpieczeństwa. Myśl, że mogłaby być dokładnie taka jak znienawidzeni oprawcy…
Tego dnia był drugi raz, gdy otworzyła swoje serce na strach, gdy czuła się sparaliżowana i nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Bała się, że Gert ją odrzuci, choć to nie było aż tak straszne jak myśl, że wszystko zepsuje i koniec końców ich przyjaźń bezpowrotnie się zakończy. A jedyne co im pozostanie to ukradkowe, niezręczne spojrzenia rzucane sobie podczas mijania się, nawet bez cichego: cześć, dzień dobry.. I choć alkohol był całkiem niezłym kompanem przy podejmowaniu takich decyzji, to wciąż nie ufała mu na tyle, by powiedzieć, to co powinna.
- Nieprawda. – zawsze czuła się niekomfortowo w takich chwilach, gdy Molander wątpił w swoje dobre strony czy umiejętności, przeważnie był bardzo fatalistyczny w stosunku do siebie. Nie raz dała mu w łeb za takie durne gadanie i kiwanie głową na te wszystkie bzdury, które potrafili wygadywać inni łowcy.
- Serce mnie boli, gdy tak mówisz. – pogładziła dłonią jego policzek spoglądając na niego zatroskana, ale z pewną łagodnością. - Jesteś piękny zarówno tutaj... – zsunęła dłoń na jego klatkę piersiową dotykając serca. - ...jak i tutaj. – po czym wróciła nią do jego twarzy, ujmując w swoją drobną dłoń, a na potwierdzenie swoich słów ponownie go pocałowała.
Łowczyni zdecydowała nieco zmienić pozycję, by było jej zarówno wygodniej, jak i by miała lepszy dostęp do Gerta. Trudno się manewrowało, gdy było się powykręcanym jak podczas egzorcyzmów. Wyplątała się z jego objęć, by móc opleść go nogami w talii, jedna z dłoni pozostała na jego karku, a niesforne palce sunęły po chłodnej skórze kreśląc różne wzory. Druga dłoń zsunęła się niżej, gdzieś pomiędzy ich ciała usiłując się wkraść pod bluzkę olbrzyma, by móc dotknąć jego skóry.
- Cieszyć się sobą. – dokończyła za niego ponownie zamykając mu usta z o wiele większą pewnością siebie aniżeli na początku.
Obawa, choć nieco mniejsza, wciąż tliła się na dnie serca. Znała go zbyt dobrze i wiedziała, że nawet jeżeli odwzajemniłby jej uczucia, to i tak trudno byłoby mu z tym przejść do porządku dziennego, a co ważniejsze wprowadzić to do ich codziennego życia.
Nie miał szans.
Żadnych.
Lofn nie myślała, działała instynktownie, jak zawsze gdy ktoś działał niesprawiedliwie wobec słabszych. Nawet nie zauważyła kiedy chłopiec uciekł, kiedy chwyciła za sporej wielkości kamień ledwie mieszczący się w jej drobnej rączce, kiedy tłukła trzy razy większego od siebie chłopaka i kiedy zaczął płakać i błagać, by przestała. Oprzytomniała dopiero, gdy trzech najstarszych chłopców na polecenie jednej z opiekunek, odciągnęli ją na bok. Potrząsnęli nią energicznie, usiłując do niej dotrzeć, a wtedy zrozumiała i momentalnie oblał ją zimny, przerażający i paskudny strach, że stała się dokładnie taka jak on. I rozpłakała się, nieświadomie odwracając się w objęciach jednego z nich i wtulając w szeroką klatkę piersiową, która w tej chwili wydawała się namiastką bezpieczeństwa. Myśl, że mogłaby być dokładnie taka jak znienawidzeni oprawcy…
Tego dnia był drugi raz, gdy otworzyła swoje serce na strach, gdy czuła się sparaliżowana i nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Bała się, że Gert ją odrzuci, choć to nie było aż tak straszne jak myśl, że wszystko zepsuje i koniec końców ich przyjaźń bezpowrotnie się zakończy. A jedyne co im pozostanie to ukradkowe, niezręczne spojrzenia rzucane sobie podczas mijania się, nawet bez cichego: cześć, dzień dobry.. I choć alkohol był całkiem niezłym kompanem przy podejmowaniu takich decyzji, to wciąż nie ufała mu na tyle, by powiedzieć, to co powinna.
- Nieprawda. – zawsze czuła się niekomfortowo w takich chwilach, gdy Molander wątpił w swoje dobre strony czy umiejętności, przeważnie był bardzo fatalistyczny w stosunku do siebie. Nie raz dała mu w łeb za takie durne gadanie i kiwanie głową na te wszystkie bzdury, które potrafili wygadywać inni łowcy.
- Serce mnie boli, gdy tak mówisz. – pogładziła dłonią jego policzek spoglądając na niego zatroskana, ale z pewną łagodnością. - Jesteś piękny zarówno tutaj... – zsunęła dłoń na jego klatkę piersiową dotykając serca. - ...jak i tutaj. – po czym wróciła nią do jego twarzy, ujmując w swoją drobną dłoń, a na potwierdzenie swoich słów ponownie go pocałowała.
Łowczyni zdecydowała nieco zmienić pozycję, by było jej zarówno wygodniej, jak i by miała lepszy dostęp do Gerta. Trudno się manewrowało, gdy było się powykręcanym jak podczas egzorcyzmów. Wyplątała się z jego objęć, by móc opleść go nogami w talii, jedna z dłoni pozostała na jego karku, a niesforne palce sunęły po chłodnej skórze kreśląc różne wzory. Druga dłoń zsunęła się niżej, gdzieś pomiędzy ich ciała usiłując się wkraść pod bluzkę olbrzyma, by móc dotknąć jego skóry.
- Cieszyć się sobą. – dokończyła za niego ponownie zamykając mu usta z o wiele większą pewnością siebie aniżeli na początku.
Obawa, choć nieco mniejsza, wciąż tliła się na dnie serca. Znała go zbyt dobrze i wiedziała, że nawet jeżeli odwzajemniłby jej uczucia, to i tak trudno byłoby mu z tym przejść do porządku dziennego, a co ważniejsze wprowadzić to do ich codziennego życia.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Pon 14 Lut - 0:13
GośćGość
Gość
Gość
Nie potrafił zrobić wiele z doświadczeniami, które kształtowały całe wykrzywione postrzeganie własnej osoby. Wielokrotnie działy się w jego życiu takie rzeczy, które nakazywały sądzić, że i tym razem, gdy słońce wyjrzy nad linię drzew, on dozna goryczy rozczarowania i w najmniejszym stopniu chodziło mu o to, że Lofn byłaby gotowa go odrzucić. Wciąż pozostawał cały świat, który był zawsze chętny do wysnuwania daleko idących osądów. Nie byli odcięci od reszty łowców, wciąż stanowili integralną część grupy, a ta (jak pokazywał sam przykład Tuomasa) na niewiele rzeczy przymykała oko, jeśli ktoś nie cieszył się ich przychylnością. Uśmiechnął się więc jedynie, smutno, przeciągle, odnajdując w oczach Lofn niezmierzone pokłady troski. Nigdy, zwłaszcza w takich sytuacjach, nie byłaby skłonna go oszukiwać i ta pewność roztaczała się w jego sercu słodkim ciepłem.
Próbował niewiele myśleć, bo wiedział, że za każdą kolejną refleksją szła jeszcze większa niepewność i strach, który kiełkował w głębinach duszy, rozrastając się niczym trujący bluszcz wyzierający pnączami już niemal na sam wierzch skurczonego, okrytego dygotem ciała. Zimne dreszcze przesuwały się po jego kręgosłupie, wciskając sztylety w miękkie przestrzenie między kręgami; lodowatość kontrastowała z rozpaloną czerwienią znaczonych wzdłuż skóry smug pijanych emocji, drążących wytrwale kanaliki nerwów wystawionych na dotyk opuszek kobiecych palców. Wyszeptane słowa rozpłynęły się niemal tak szybko, jak zdołał je wypowiedzieć pewien niepewności tego, co miało nastąpić dalej. Wciąż odzywał się w nim zdrowy rozsądek, którego nawet alkohol nie zdołał przytłumić, pomimo, że czuł, iż rozszczepia się na dwoje; jednym było to, co kotłowało się w głowie, drugim była śmiertelna powłoka podatna na działanie według wrodzonych instynktów. Gubił się w gąszczu bodźców docierających do niego ze zdwojoną siłą. I gdzieś wciąż pobrzmiewało wspomnienie Midsommar i tego, co przyniósł poranek. Być może, gdyby była mu mniej droga, sięgnąłby bez skrępowania dłonią, wsuwając szczupłe palce w ciężkie od wody kosmyki, przywierające do krągłości głowy, lecz teraz nie potrafił poruszyć ich dalej, niż poza obrys twarzy łowczyni. Spoglądał na nią przytępioną zielenią, zasnuwającą się co i rusz rudością gęstych rzęs. Pozwolił na pocałunek, następnie na kolejny, obiecując sobie, że zaraz chwyci jej ramiona i odsunie zdecydowanym ruchem. Nigdy wcześniej nie był tak mocno sparaliżowany w sytuacji podejmowania decyzji. Każde wyjście, które rozważał, niosło ze sobą ryzyko, a on bał się panicznie, że nigdy nie wybaczy sobie tej nocy, że nigdy ponownie nie spojrzą sobie w oczy z taką samą pewnością i ufnością.
Poczuł ciężar ciała opierającego się ponad biodrami, gdy wysunęła się zręcznie z obręczy jego ręki i ułożyła wygodniej mącąc spokojną taflę jeziora. Okręgi sunęły ku brzegom, znikały w modrej trawie, której pojedyncze źdźbła nurzały się w wodzie. W rozłożystych koronach drzew szumiał wiatr, którego nie potrafił teraz wychwycić, zbytnio skupiając się na kołatającym sercu i ścisku powoli goszczącym w gardle. Lniana koszula zrolowała się na brzuchu, odchodząc chętnie od wyziębionej skóry. Gdyby nie zależało mu na Lofn, pozwoliłby, aby dłonie wsunęły się głębiej, podążyły wzdłuż mostka i zacisnęły na wybrzuszeniu obojczyków.
– Lofn... – wyszeptał zduszonym głosem, na ułamek chwili przed tym jak usta ponownie przywarły do siebie, a jego palce zmięły materiał koszuli na jej plecach. Wiedział, że powinien coś zrobić, uciec jakimś sposobem, gdyż nie miał w sobie na tyle siły, by podjąć właściwą decyzję. Wargi zsunęły się niżej na linię szczęki, następnie ku szyi i jeszcze odrobinę na linię, gdzie skóra niknęła pod barierą bluzki. Szorstkość materiału podrażniła go i uprzytomniła, że przecież jeszcze chwilę temu obiecywał sobie przestać. Palce zacisnęły się jeszcze mocniej na trzymanym skrawku ubioru. Oderwał usta od skóry. Oparł bezwładnie czoło o ramię Lofn, zaciskając mocno oczy. Nie potrafił zrobić nic więcej, zdjęty ostatnimi resztkami przytomności. Oddech grzązł, czuł jakby ktoś położył mu na żebrach ołowiany odważnik. – Nie powinnaś… jestem, jestem zupełnie pijany, nie powinnaś mówić mi takich rzeczy, gdy jestem pijany, bo… bo… – wypuścił powietrze ze świstem, przyciskając policzek do jej piersi, chwytając rytm serca, które również wyraźnie wzburzone łomotało donośnie. – Za dużo… za dużo będę myślał… jak w Midsommar – przełknął z trudem ślinę. Ostatnim, czego chciał było to, aby Lofn odeszła dochodząc do wniosku, że popełnili największy z możliwych błędów. Sądził, że nie przeżyłby takiej straty. – Wró…wróćmy na brzeg, roz... rozpalę nam ognisko, ogrzejemy się, wy…wytrzeźwiejemy i porozmawiamy… Lofn, porozmawiamy – odważył się, by podnieść na nią spojrzenie, przyciskając mocniej do siebie. Postąpił kilka kroków mimo sobie ku linii brzegu, wiedząc, że dokładnie to powinien uczynić.
Próbował niewiele myśleć, bo wiedział, że za każdą kolejną refleksją szła jeszcze większa niepewność i strach, który kiełkował w głębinach duszy, rozrastając się niczym trujący bluszcz wyzierający pnączami już niemal na sam wierzch skurczonego, okrytego dygotem ciała. Zimne dreszcze przesuwały się po jego kręgosłupie, wciskając sztylety w miękkie przestrzenie między kręgami; lodowatość kontrastowała z rozpaloną czerwienią znaczonych wzdłuż skóry smug pijanych emocji, drążących wytrwale kanaliki nerwów wystawionych na dotyk opuszek kobiecych palców. Wyszeptane słowa rozpłynęły się niemal tak szybko, jak zdołał je wypowiedzieć pewien niepewności tego, co miało nastąpić dalej. Wciąż odzywał się w nim zdrowy rozsądek, którego nawet alkohol nie zdołał przytłumić, pomimo, że czuł, iż rozszczepia się na dwoje; jednym było to, co kotłowało się w głowie, drugim była śmiertelna powłoka podatna na działanie według wrodzonych instynktów. Gubił się w gąszczu bodźców docierających do niego ze zdwojoną siłą. I gdzieś wciąż pobrzmiewało wspomnienie Midsommar i tego, co przyniósł poranek. Być może, gdyby była mu mniej droga, sięgnąłby bez skrępowania dłonią, wsuwając szczupłe palce w ciężkie od wody kosmyki, przywierające do krągłości głowy, lecz teraz nie potrafił poruszyć ich dalej, niż poza obrys twarzy łowczyni. Spoglądał na nią przytępioną zielenią, zasnuwającą się co i rusz rudością gęstych rzęs. Pozwolił na pocałunek, następnie na kolejny, obiecując sobie, że zaraz chwyci jej ramiona i odsunie zdecydowanym ruchem. Nigdy wcześniej nie był tak mocno sparaliżowany w sytuacji podejmowania decyzji. Każde wyjście, które rozważał, niosło ze sobą ryzyko, a on bał się panicznie, że nigdy nie wybaczy sobie tej nocy, że nigdy ponownie nie spojrzą sobie w oczy z taką samą pewnością i ufnością.
Poczuł ciężar ciała opierającego się ponad biodrami, gdy wysunęła się zręcznie z obręczy jego ręki i ułożyła wygodniej mącąc spokojną taflę jeziora. Okręgi sunęły ku brzegom, znikały w modrej trawie, której pojedyncze źdźbła nurzały się w wodzie. W rozłożystych koronach drzew szumiał wiatr, którego nie potrafił teraz wychwycić, zbytnio skupiając się na kołatającym sercu i ścisku powoli goszczącym w gardle. Lniana koszula zrolowała się na brzuchu, odchodząc chętnie od wyziębionej skóry. Gdyby nie zależało mu na Lofn, pozwoliłby, aby dłonie wsunęły się głębiej, podążyły wzdłuż mostka i zacisnęły na wybrzuszeniu obojczyków.
– Lofn... – wyszeptał zduszonym głosem, na ułamek chwili przed tym jak usta ponownie przywarły do siebie, a jego palce zmięły materiał koszuli na jej plecach. Wiedział, że powinien coś zrobić, uciec jakimś sposobem, gdyż nie miał w sobie na tyle siły, by podjąć właściwą decyzję. Wargi zsunęły się niżej na linię szczęki, następnie ku szyi i jeszcze odrobinę na linię, gdzie skóra niknęła pod barierą bluzki. Szorstkość materiału podrażniła go i uprzytomniła, że przecież jeszcze chwilę temu obiecywał sobie przestać. Palce zacisnęły się jeszcze mocniej na trzymanym skrawku ubioru. Oderwał usta od skóry. Oparł bezwładnie czoło o ramię Lofn, zaciskając mocno oczy. Nie potrafił zrobić nic więcej, zdjęty ostatnimi resztkami przytomności. Oddech grzązł, czuł jakby ktoś położył mu na żebrach ołowiany odważnik. – Nie powinnaś… jestem, jestem zupełnie pijany, nie powinnaś mówić mi takich rzeczy, gdy jestem pijany, bo… bo… – wypuścił powietrze ze świstem, przyciskając policzek do jej piersi, chwytając rytm serca, które również wyraźnie wzburzone łomotało donośnie. – Za dużo… za dużo będę myślał… jak w Midsommar – przełknął z trudem ślinę. Ostatnim, czego chciał było to, aby Lofn odeszła dochodząc do wniosku, że popełnili największy z możliwych błędów. Sądził, że nie przeżyłby takiej straty. – Wró…wróćmy na brzeg, roz... rozpalę nam ognisko, ogrzejemy się, wy…wytrzeźwiejemy i porozmawiamy… Lofn, porozmawiamy – odważył się, by podnieść na nią spojrzenie, przyciskając mocniej do siebie. Postąpił kilka kroków mimo sobie ku linii brzegu, wiedząc, że dokładnie to powinien uczynić.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Sro 16 Lut - 17:52
GośćGość
Gość
Gość
- Słońce, gdybym powiedziała Ci w jakiekolwiek innej sytuacji, to tym bardziej nic bym nie osiągnęła. – stwierdziła oczywistą oczywistość, bo tego, że w normalnych okolicznościach bez alkoholu rozwiązującego język i uwalniającego wszelkie hamulce, Gert tym bardziej odrzucił by temat, była całkowicie pewna. Trudno jednak było stwierdzić czy specjalnie uknuła tę sytuację (zważając na jej charakter, było to wysoce wątpliwe), czy po prostu znalazła sposobność, by wreszcie spróbować.
- Teraz może choć odrobinę będziesz ze sobą szczery, a normalnie... – westchnęła ciężko, jakby i jej ktoś położył co najmniej kowadło na piersi. - Normalnie patrzyłbyś tylko i wyłącznie przez pryzmat mojego dobra, kompletnie się usuwając z tego obrazka, nawet gdy dotyczy to nas obojga. – spoglądała ponad jego głową, gdy tak mamrotał wtulony w jej ramię. Nie przeszkadzało jej to, bo i dla niej ta rozmowa nie należała do najłatwiejszych.
- Nie chcę wracać na brzeg. – rzuciła hardo, mocniej wczepiając się w Molandera jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc i sprawić, że olbrzym przestałby się kierować z powrotem na brzeg. Zdawała sobie sprawę, że miała nad nim władzę, że mogłaby powiedzieć te kilka słów, tym samym zatrzymując go w miejscu, zupełnie jakby była ukrytym lalkarzem pociągającym za sznurki. Przerażała ją ta wizja o wiele bardziej niż konfrontacja z niewygodnym tematem.
- A jeżeli na brzegu to dla mnie będzie Midsommar? – bo dlaczego nie mogłoby tak być? Skąd miała mieć pewność, że gdy zejdą z powrotem na ląd, rozpalą ognisko i usiądą do rozmowy, to Gert nie spróbuje się z tego wszystkiego wyplątać.
Zadrżała bardziej ze strachu niż chłodu, którego przy tym poziomie emocji za bardzo nie odczuwała. Nawet jeżeli na jej skórze powoli zaczęła pojawiać się gęsia skórka, a kolor jej ust w lepszym świetle przypominałby dojrzałą śliwkę, to absolutnie ją to nie ruszało. Nie zdawała sobie sprawy jak przejmująco zimne miała ciało, chociaż wciąż dotykała zarówno swojej, jak i Gerta skóry, która wcale nie była cieplejsza.
- No dobrze. Chodźmy, ale pod warunkiem, że nie będziesz niczego negował i pozwolisz nam porozmawiać… otwarcie. – dalej czuła, że każdy mięsień w jej ciele napięty jest jak cięciwa łuku przygotowanego do strzału, a jednak odczuła minimalne rozluźnienie. Może pogodziła się ze swoim losem, że właściwie od samego początku nie miała szans, a ta nieuchronna chwila i tak musiała w końcu nadejść. Poluzowała również uścisk przenosząc ręce swobodnie na jego ramiona, by już zwyczajnie objąć olbrzyma zaszyję, tym samym przytulając się do niego tak o, wcale nie zamierzając opuścić jego przytulnego ciała, czekając aż grzecznie zaniesie ją na brzeg. Jeszcze kilka kroków i będzie musiała go puścić, zsunąć na ziemię, znowu być sama ze swoimi myślami.
- Teraz może choć odrobinę będziesz ze sobą szczery, a normalnie... – westchnęła ciężko, jakby i jej ktoś położył co najmniej kowadło na piersi. - Normalnie patrzyłbyś tylko i wyłącznie przez pryzmat mojego dobra, kompletnie się usuwając z tego obrazka, nawet gdy dotyczy to nas obojga. – spoglądała ponad jego głową, gdy tak mamrotał wtulony w jej ramię. Nie przeszkadzało jej to, bo i dla niej ta rozmowa nie należała do najłatwiejszych.
- Nie chcę wracać na brzeg. – rzuciła hardo, mocniej wczepiając się w Molandera jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc i sprawić, że olbrzym przestałby się kierować z powrotem na brzeg. Zdawała sobie sprawę, że miała nad nim władzę, że mogłaby powiedzieć te kilka słów, tym samym zatrzymując go w miejscu, zupełnie jakby była ukrytym lalkarzem pociągającym za sznurki. Przerażała ją ta wizja o wiele bardziej niż konfrontacja z niewygodnym tematem.
- A jeżeli na brzegu to dla mnie będzie Midsommar? – bo dlaczego nie mogłoby tak być? Skąd miała mieć pewność, że gdy zejdą z powrotem na ląd, rozpalą ognisko i usiądą do rozmowy, to Gert nie spróbuje się z tego wszystkiego wyplątać.
Zadrżała bardziej ze strachu niż chłodu, którego przy tym poziomie emocji za bardzo nie odczuwała. Nawet jeżeli na jej skórze powoli zaczęła pojawiać się gęsia skórka, a kolor jej ust w lepszym świetle przypominałby dojrzałą śliwkę, to absolutnie ją to nie ruszało. Nie zdawała sobie sprawy jak przejmująco zimne miała ciało, chociaż wciąż dotykała zarówno swojej, jak i Gerta skóry, która wcale nie była cieplejsza.
- No dobrze. Chodźmy, ale pod warunkiem, że nie będziesz niczego negował i pozwolisz nam porozmawiać… otwarcie. – dalej czuła, że każdy mięsień w jej ciele napięty jest jak cięciwa łuku przygotowanego do strzału, a jednak odczuła minimalne rozluźnienie. Może pogodziła się ze swoim losem, że właściwie od samego początku nie miała szans, a ta nieuchronna chwila i tak musiała w końcu nadejść. Poluzowała również uścisk przenosząc ręce swobodnie na jego ramiona, by już zwyczajnie objąć olbrzyma zaszyję, tym samym przytulając się do niego tak o, wcale nie zamierzając opuścić jego przytulnego ciała, czekając aż grzecznie zaniesie ją na brzeg. Jeszcze kilka kroków i będzie musiała go puścić, zsunąć na ziemię, znowu być sama ze swoimi myślami.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Pon 4 Kwi - 21:56
GośćGość
Gość
Gość
Słowa ugrzęzły mu w gardle, dławiły za każdym razem, gdy próbował powiedzieć coś jeszcze, zbyt przerażony i pewny, że już z pierwszą wyrzuconą głoską zepsuł wszystko to, co do tej pory pomiędzy nimi było. Nigdy nie odważył się zajść tak daleko, poruszając się na bezpiecznej płaszczyźnie przyjaźni był pewien, że nie stanie przed tak dramatycznym wyborem, decyzją, której mógłby sobie nigdy później nie wybaczyć. Protest przyszedł mu niezwykle ciężko z uwagi na otumanione zmysły i zupełnie nielogiczny osąd. Gdyby nie wypił tyle tego przeklętego alkoholu, dostrzegłby o wiele wcześniej do czego doprowadzą go beztroskie czyny. Zwykle uważał, że podążanie za instynktem było jak najbardziej naturalne i dobre – przecież inne stworzenia rzadko kiedy robiły coś, co mogło im zagrozić, tymczasem człowiek lubił komplikować sobie życie niemalże na każdym kroku. Z goryczą przekonywał się o tym niejednokrotnie, lecz to właśnie teraz żywy ogień przeszywał jego klatkę piersiową, tą samą, która drżała raczej z zimna i powoli stawała się sina od długiego pławienia się w lodowatej wodzie. Zagryzł wargę, niemal do krwi, wpatrując się w jej oczy, doszukując się kolejnych zamiarów; czy będzie miała wyrzuty? Czy już nigdy nie będzie chciała z nim rozmawiać? Tego nie wiedział, niczego już nie był pewien, a przecież kwadrans temu przysiągłby, że każde z nich za drugim wskoczy nawet w najgłębszą przepaść, z której nie byłoby odwrotu.
Nie powiedział jej nic, bo też nie miał wciąż odpowiednich słów dla tego, co siedziało mu w głowie. Jego twarz nie miała ni grama radości, która przecież nie zwykła opuszczać jego lica. Zagryzione wargi, pomimo najszczerszych chęci, drżały mu wyraźnie. Pozwolił, by Lofn oplotła mu kark, pozwalając tym samym na zaprowadzenie się ku linii brzegowej. Wsunął dłoń pod jej kolana, otaczając bezpieczną ostoją ramion. Zdawało mu się, że droga ta trwała wieki. Prawdziwy chłód poczuł dopiero, gdy stał już na trawie, a mokre ubrania dokładnie przylegały do skóry.
— Poczekaj, rozpalę ognisko — w końcu przemówił, choć oszczędnie, bez dodatkowych zapewnień. Ułożył ją na piasku, a sam zabrał się za zbieranie gałązek na niewielki stosik. Zrobił to bardzo sprawnie, bez ociągania, gdyż bał się, że młoda łowczyni zupełnie zamarznie. Dzięki tej prostej czynności odzyskiwał powoli utraconą równowagę, lecz w głowie olbrzyma wciąż panował ogromny mętlik i poczucie winy. Choć przecież nie uczynili nic złego i chociaż na samym początku wcale nie żałował, odnajdując naturalność w czynionych gestach. Układając ostatnie drewienka, przygotował się do zaklęcia. — Afl — wyszeptał i mała iskierka przeskoczyła pomiędzy listkami, podnosząc pomarańczowy płomień. Przykucnięty obserwował jak ogień trawi równy stos, robił to z wyraźnym zamyśleniem, wciąż zupełnie nierozmowny. Chyba nadal czuł strach, przycisnął kciuk do nosa, nieszczególnie chcąc spojrzeć w oczy przyjaciółki, jakby zupełnie zapomniał o tym, że zgodziła się wyjść z jeziora jedynie pod warunkiem faktycznej rozmowy. Przecież sam tego chciał. A może była to jedynie kolejna forma ucieczki z sytuacji, w której nie potrafił się odnaleźć? Wstydliwy rumieniec położył się pasem tuż pod oczami. Dźwignął w końcu zieleń oczu, szybując ponad płomieniami ku kobiecej twarzy, wciąż mokrej, z kosmykami przylegającymi ściśle do policzków, z ustami w niezdrowym odcieniu fioletu; chwyciła go refleksja, że zachowywał się niczym małe dziecko. — Lofn, ja… ja… — wymamrotał, lecz wciąż język nie chciał z nim współpracować. Westchnął smutno, decydując się na zmniejszenie dystansu. Przysunął się do niej, siadając na ziemi, wyciągnął ręce i ułożył je na jej ramionach. — Jesteś zupełnie przemarznięta. Heitr. — Kolejna inkantacja miała na celu ogrzać ją i wysuszyć ubrania. — Teraz powinno być ci lepiej — przyznał i uśmiechnął się niewyraźnie. Zupełnie nie dbał o stan w jakim sam był. Koszula na jego plecach zdołała jedynie nieco przeschnąć, a strąki włosów zahaczały o rzęsy. Wyglądał biednie, niczym zbity kundel, a na domiar złego wciąż kręciło mu się w głowie. Otrzeźwienie było jedynie pozorne, choć złapał pewną klarowność myśli, nadal każdy ruch zdawał mu się dziwnie miękki i odrealniony, a każdy bodziec docierający do ciała przerysowany, dlatego gęsia skórka wspinała się po jego barkach, gdy palcami przesuwał po zupełnie już suchych ubraniach Lofn. — Ciepło ci? Donieść jeszcze drewna? — chciał się upewnić, jednak najwyraźniej wcale nie zamierzał oddalać się od paleniska. Odsunął się nieco, lecz wciąż przylegał bokiem do łowczyni, choć swoją uwagę skupił gdzieś na skrzącym się od gwiazd firmamencie. — Lofn… ja po prostu nie chciałbym zrobić czegoś, co potem zaważy na naszej relacji. Jesteś mi tak bliska. ja… — nie umiał przyznać się na głos, że zwyczajnie targa nim strach. — Bogowie, mam wrażenie, że cokolwiek powiem, to zabrzmi to źle i coś zepsuję — zakrył dłońmi twarz.
Nie powiedział jej nic, bo też nie miał wciąż odpowiednich słów dla tego, co siedziało mu w głowie. Jego twarz nie miała ni grama radości, która przecież nie zwykła opuszczać jego lica. Zagryzione wargi, pomimo najszczerszych chęci, drżały mu wyraźnie. Pozwolił, by Lofn oplotła mu kark, pozwalając tym samym na zaprowadzenie się ku linii brzegowej. Wsunął dłoń pod jej kolana, otaczając bezpieczną ostoją ramion. Zdawało mu się, że droga ta trwała wieki. Prawdziwy chłód poczuł dopiero, gdy stał już na trawie, a mokre ubrania dokładnie przylegały do skóry.
— Poczekaj, rozpalę ognisko — w końcu przemówił, choć oszczędnie, bez dodatkowych zapewnień. Ułożył ją na piasku, a sam zabrał się za zbieranie gałązek na niewielki stosik. Zrobił to bardzo sprawnie, bez ociągania, gdyż bał się, że młoda łowczyni zupełnie zamarznie. Dzięki tej prostej czynności odzyskiwał powoli utraconą równowagę, lecz w głowie olbrzyma wciąż panował ogromny mętlik i poczucie winy. Choć przecież nie uczynili nic złego i chociaż na samym początku wcale nie żałował, odnajdując naturalność w czynionych gestach. Układając ostatnie drewienka, przygotował się do zaklęcia. — Afl — wyszeptał i mała iskierka przeskoczyła pomiędzy listkami, podnosząc pomarańczowy płomień. Przykucnięty obserwował jak ogień trawi równy stos, robił to z wyraźnym zamyśleniem, wciąż zupełnie nierozmowny. Chyba nadal czuł strach, przycisnął kciuk do nosa, nieszczególnie chcąc spojrzeć w oczy przyjaciółki, jakby zupełnie zapomniał o tym, że zgodziła się wyjść z jeziora jedynie pod warunkiem faktycznej rozmowy. Przecież sam tego chciał. A może była to jedynie kolejna forma ucieczki z sytuacji, w której nie potrafił się odnaleźć? Wstydliwy rumieniec położył się pasem tuż pod oczami. Dźwignął w końcu zieleń oczu, szybując ponad płomieniami ku kobiecej twarzy, wciąż mokrej, z kosmykami przylegającymi ściśle do policzków, z ustami w niezdrowym odcieniu fioletu; chwyciła go refleksja, że zachowywał się niczym małe dziecko. — Lofn, ja… ja… — wymamrotał, lecz wciąż język nie chciał z nim współpracować. Westchnął smutno, decydując się na zmniejszenie dystansu. Przysunął się do niej, siadając na ziemi, wyciągnął ręce i ułożył je na jej ramionach. — Jesteś zupełnie przemarznięta. Heitr. — Kolejna inkantacja miała na celu ogrzać ją i wysuszyć ubrania. — Teraz powinno być ci lepiej — przyznał i uśmiechnął się niewyraźnie. Zupełnie nie dbał o stan w jakim sam był. Koszula na jego plecach zdołała jedynie nieco przeschnąć, a strąki włosów zahaczały o rzęsy. Wyglądał biednie, niczym zbity kundel, a na domiar złego wciąż kręciło mu się w głowie. Otrzeźwienie było jedynie pozorne, choć złapał pewną klarowność myśli, nadal każdy ruch zdawał mu się dziwnie miękki i odrealniony, a każdy bodziec docierający do ciała przerysowany, dlatego gęsia skórka wspinała się po jego barkach, gdy palcami przesuwał po zupełnie już suchych ubraniach Lofn. — Ciepło ci? Donieść jeszcze drewna? — chciał się upewnić, jednak najwyraźniej wcale nie zamierzał oddalać się od paleniska. Odsunął się nieco, lecz wciąż przylegał bokiem do łowczyni, choć swoją uwagę skupił gdzieś na skrzącym się od gwiazd firmamencie. — Lofn… ja po prostu nie chciałbym zrobić czegoś, co potem zaważy na naszej relacji. Jesteś mi tak bliska. ja… — nie umiał przyznać się na głos, że zwyczajnie targa nim strach. — Bogowie, mam wrażenie, że cokolwiek powiem, to zabrzmi to źle i coś zepsuję — zakrył dłońmi twarz.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Nie 10 Kwi - 23:58
GośćGość
Gość
Gość
Nic więcej nie powiedziała, zsuwając całun milczenia, który ciążył jej jak kamień u szyi. Pragnęła porozmawiać z przyjacielem najszybciej jak było to możliwe, tak jak robili to zawsze, gdy dopadały ich gorsze chwile, a pewne tematy ich dzieliły. Zawsze jednak potrafili znaleźć wyjście z sytuacji, więc miała szczerą nadzieję, że tym razem równie się uda.
Czuła się kompletnie otumaniona. W duchu cieszyła się, że Gert pozostawał w miarę trzeźwy na umyśle i zajął się nią, gdy ta straciła kontakt z rzeczywistością zamykając się na otaczający ją świat.
Potulnie usiadła na piasku, tam gdzie ją zostawił. Czekała, aż przyniesie chrust, rozpali ognisko, wysuszy jej ubrania… Czekała spoglądając przed siebie obejmując wzrokiem niezidentyfikowany punkt na horyzoncie. Dopiero dotyk, a właściwie ciężar dłoni olbrzyma sprowadził ją na ziemię, gdy jeszcze ślepym spojrzeniem przesuwała po jego twarzy, by odnaleźć tak znajomą i bliską jej zieleń.
- Jest w porządku. – zsunęła z ramion jego dłonie, na tyle delikatnie, by nie poczuł się odrzucony. Było to dość typowe zachowanie dla niej, gdy mężczyzna za bardzo jej matkował usiłując na siłę zaopiekować się niewiele młodszą łowczynią. - Naprawdę. Zaraz się rozgrzeję. – uspokoiła go zapewnieniami, które niekoniecznie były zgodne z prawdą.
Czuła nie tylko przeszywające fizyczne zimno, ale chłód odrzucenia niepostrzeżenie rozlewający się po całym jej organizmie poczynając od zranionej duszy. Nie umiała sobie z tym poradzić, gdy ten poczciwy olbrzym wbijał jej nóż w serce, plamiąc ciało swoimi łzami przerażenia i rozpaczy. Nie potrafiła ogarnąć ich dwójki, dramatu rozgrywającego się nie w jednym, a dwóch sercach.
- Jak zawsze myślisz tylko o innych. – westchnęła ze zrezygnowaniem powoli, bardzo powoli, odmrażając się ze swojego skamieniałego stanu. Nadal czuła ciężkość każdej części swojego ciała, które być może jeszcze niedawno zostało zaklęte w skale uniemożliwiając mu ruch, tak teraz powoli było wydobywane na światło dzienne, wracając z odmętów ciemnej rozpaczy.
- Heitr. – również rzuciła zaklęcie, by wysuszyć tego nieporadnego olbrzyma, który skulony, siedzący obok niej wyglądał jak obraz wojny i rozpaczy. Nie potrafiła przejść obok niego obojętnie czy skupić się na sobie. Gert był całym jej światem, w tym brutalnym i pełnym przemocy środowisku łowców. To on przynosił jej światło, radość i nadzieję na szczęście. Nie mogłaby się na niego gniewać czy kiedykolwiek go zostawić nawet jeżeli ta najcenniejsza osoba tak okrutnie ją odrzuciła.
- Daj mi czas i przestrzeń. – pochyliła się, by objąć rękoma kolana, a brodę oprzeć na ich szczycie. Było coś kojącego w spoglądaniu na tańczące pośród nocy języki ognia. - Muszę wylizać swoje rany. – tak po prostu stwierdziła, jakby właśnie rozmawiali o tym co zjedzą na śniadanie. Sprawa było znacznie poważniejsze, aczkolwiek łowczyni nie potrafiła się tym przejmować bardziej niż ten wyblakły i obojętny sposób. Wiedziała zbyt dobrze, że gdyby pozwoliła sobie na okazanie uczuć, gdyby wróciła do tego co było na jeziorze… pękłaby. To byłby koniec, definitywny. Nie tylko jej, ale i ich relacji. Musiała sama sobie z tym poradzić i absolutnie nie mogła, a przede wszystkim nie chciała angażować w to Gerta. Była to jedna z tych rzecz, którą strzegła zazdrośnie. Bo gdy było coś co ewidentnie ją przerastało, gdy nie potrafiła sobie z tym poradzić, to były dwie możliwości albo udawała się na mordercze treningi i polowania z Karstenem, które przyprawiały ją o wyrzuty sumienia i bolący kręgosłup moralny, albo znajdowała sobie łowcę z innej drużyny, który chwilowo zagłuszyłby wycie jej duszy. Obydwa sposoby były wstydliwymi przypadłościami, o których nie chciała wspominać olbrzymowi, ale wiedziała, że nawet gdy nie mówi mu wprost, to Gleipnir jest małym środowiskiem, w którym plotki rozchodzą się z prędkością światła, więc prędzej czy później dotarły do niego słuchy o tym jak jedna uzdolniona łowczyni puszcza się, gdy ma gorsze chwile. Nie było to coś z czego była dumna.
- Rozumiem, jeżeli taka jest twoja decyzja… Zaakceptuję ją, nawet jeżeli się z nią nie zgadzam. Po prostu pozwól mi zniknąć na jakiś czas. – i odwróć wzrok, udając że nic ni widzisz i nie słyszysz.
Czuła się kompletnie otumaniona. W duchu cieszyła się, że Gert pozostawał w miarę trzeźwy na umyśle i zajął się nią, gdy ta straciła kontakt z rzeczywistością zamykając się na otaczający ją świat.
Potulnie usiadła na piasku, tam gdzie ją zostawił. Czekała, aż przyniesie chrust, rozpali ognisko, wysuszy jej ubrania… Czekała spoglądając przed siebie obejmując wzrokiem niezidentyfikowany punkt na horyzoncie. Dopiero dotyk, a właściwie ciężar dłoni olbrzyma sprowadził ją na ziemię, gdy jeszcze ślepym spojrzeniem przesuwała po jego twarzy, by odnaleźć tak znajomą i bliską jej zieleń.
- Jest w porządku. – zsunęła z ramion jego dłonie, na tyle delikatnie, by nie poczuł się odrzucony. Było to dość typowe zachowanie dla niej, gdy mężczyzna za bardzo jej matkował usiłując na siłę zaopiekować się niewiele młodszą łowczynią. - Naprawdę. Zaraz się rozgrzeję. – uspokoiła go zapewnieniami, które niekoniecznie były zgodne z prawdą.
Czuła nie tylko przeszywające fizyczne zimno, ale chłód odrzucenia niepostrzeżenie rozlewający się po całym jej organizmie poczynając od zranionej duszy. Nie umiała sobie z tym poradzić, gdy ten poczciwy olbrzym wbijał jej nóż w serce, plamiąc ciało swoimi łzami przerażenia i rozpaczy. Nie potrafiła ogarnąć ich dwójki, dramatu rozgrywającego się nie w jednym, a dwóch sercach.
- Jak zawsze myślisz tylko o innych. – westchnęła ze zrezygnowaniem powoli, bardzo powoli, odmrażając się ze swojego skamieniałego stanu. Nadal czuła ciężkość każdej części swojego ciała, które być może jeszcze niedawno zostało zaklęte w skale uniemożliwiając mu ruch, tak teraz powoli było wydobywane na światło dzienne, wracając z odmętów ciemnej rozpaczy.
- Heitr. – również rzuciła zaklęcie, by wysuszyć tego nieporadnego olbrzyma, który skulony, siedzący obok niej wyglądał jak obraz wojny i rozpaczy. Nie potrafiła przejść obok niego obojętnie czy skupić się na sobie. Gert był całym jej światem, w tym brutalnym i pełnym przemocy środowisku łowców. To on przynosił jej światło, radość i nadzieję na szczęście. Nie mogłaby się na niego gniewać czy kiedykolwiek go zostawić nawet jeżeli ta najcenniejsza osoba tak okrutnie ją odrzuciła.
- Daj mi czas i przestrzeń. – pochyliła się, by objąć rękoma kolana, a brodę oprzeć na ich szczycie. Było coś kojącego w spoglądaniu na tańczące pośród nocy języki ognia. - Muszę wylizać swoje rany. – tak po prostu stwierdziła, jakby właśnie rozmawiali o tym co zjedzą na śniadanie. Sprawa było znacznie poważniejsze, aczkolwiek łowczyni nie potrafiła się tym przejmować bardziej niż ten wyblakły i obojętny sposób. Wiedziała zbyt dobrze, że gdyby pozwoliła sobie na okazanie uczuć, gdyby wróciła do tego co było na jeziorze… pękłaby. To byłby koniec, definitywny. Nie tylko jej, ale i ich relacji. Musiała sama sobie z tym poradzić i absolutnie nie mogła, a przede wszystkim nie chciała angażować w to Gerta. Była to jedna z tych rzecz, którą strzegła zazdrośnie. Bo gdy było coś co ewidentnie ją przerastało, gdy nie potrafiła sobie z tym poradzić, to były dwie możliwości albo udawała się na mordercze treningi i polowania z Karstenem, które przyprawiały ją o wyrzuty sumienia i bolący kręgosłup moralny, albo znajdowała sobie łowcę z innej drużyny, który chwilowo zagłuszyłby wycie jej duszy. Obydwa sposoby były wstydliwymi przypadłościami, o których nie chciała wspominać olbrzymowi, ale wiedziała, że nawet gdy nie mówi mu wprost, to Gleipnir jest małym środowiskiem, w którym plotki rozchodzą się z prędkością światła, więc prędzej czy później dotarły do niego słuchy o tym jak jedna uzdolniona łowczyni puszcza się, gdy ma gorsze chwile. Nie było to coś z czego była dumna.
- Rozumiem, jeżeli taka jest twoja decyzja… Zaakceptuję ją, nawet jeżeli się z nią nie zgadzam. Po prostu pozwól mi zniknąć na jakiś czas. – i odwróć wzrok, udając że nic ni widzisz i nie słyszysz.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Pon 11 Kwi - 15:59
GośćGość
Gość
Gość
Gdy odsunęła się, poczuł że wyrasta pomiędzy nimi mur, którego tak bardzo się obawiał. Paniczna ucieczka przed tym, co tliło się na dnie serca, prowadziła do jednoznacznej klęski; powinien być świadomy, że przegrał już na samym początku, a to szamotanie, które jeszcze resztkami sił próbował uskuteczniać, mijało się z celem – jątrzył jedynie utworzoną ranę. Nie mógł już nic uratować, tak właśnie czuł, i być może było to jedynie wyolbrzymienie powodowane przestrachem, lecz w tamtej chwili nie potrafił wyobrazić sobie jutra. Tego, które jeszcze w czasie uczty jawiło się naprawdę dobrze. Czy nie łatwiej było oddać prym instynktom podstępnie owijajacym się dookoła ciała, gdy stali na samym środku lodowatego jeziora? Czuł się przy niej tak swobodnie, odrzucając onieśmielenie zwykle zaszyte w zieleni olbrzymich oczu, pokrytych nalotem dziecięcej niewinności. Nie umiał wytłumaczyć się z tamtej chwili pewności, że razem przecież byłoby im dobrze, zastąpionej obecnie poczuciem bezsilności i zupełnej beznadziei. Do tej pory patrzył na łowczynię z pełnią ufności, sądził, że dokładnie wie, co dzieje się w jej sercu, a tymczasem był tak daleki od prawdy. Jak mogło być jednak inaczej, skoro własnych odczuć nie potrafił celnie określić i grzązł w zamieszaniu zupełnie nietrafnego oceniania i nazywania afektów. Ziąb nocy panoszył się nie tylko po ciele, ale i po umęczonej duszy. On także miał w sobie przejmujący chłód, który łapczywie zagarniał kolejne mięśnie i kawałki odsłoniętej skóry. Nie pomogło zaklęcie Lofn. Koszula, choć sucha, wciąż zdawała się być zmarznięta na kość. Łuk ust gerta wykrzywił się nieznacznie, w bolejącym grymasie. Czuł, że oczy pieką go coraz mocniej, a zdradliwe kamyczki szorują po powierzchni spojówek zmuszając do uronienia łez. Wetknął pięści w oczodoły i syknął z bólu.
— Parszywy ogień, chyba wrzuciłem tam coś, co nie było drewnem, zaczynają mnie piec oczy. Uważaj — niewyrafinowane kłamstwo miało zakryć faktyczny powód rozbicia. Dziewczyna musiała jednak wiedzieć doskonale, że próbuje jedynie wykpić własną słabość, do której wstyd było mu się przyznać. Przecież łowca nie mógł płakać, zwłaszcza w takich momentach, zwłaszcza mieniący się potomkiem olbrzymów. Jak mogłaby chcieć kogoś takiego? Zazgrzytał zębami. Zdawał sobie sprawę, że zrobił coś, co zraniło jej uczucia, a teraz próbował jeszcze w nieudolny sposób naprawić swoją przewinę. — Rozumiem, rozumiem, że nie chcesz mnie widzieć przez to wszystko. Chciałem jednak dobrze, naprawdę, ja cały czas myślę o tobie. Nie chcę cię skrzywdzić, zależy mi na tobie, nie mam nikogo poza tobą — wysilił się jeszcze raz, zaklinając rzeczywistość. Chciał ją objąć, lecz równocześnie wiedział, że to coś, czego nie powinien teraz robić, zwłaszcza, że odsunęła jego ręce. Zaprzepaścił wszystko.
Jeśli taka jest twoja decyzja… Mógł mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie, z pokorą przyjął więc wagę jej słów, ugiął się pod ich ciężarem. Mogła go winić, tak było lepiej, choć nawet teraz nie potrafił oderwać od jej smutnej twarzy oczu, oszukując się, że dokonał słusznego wyboru. Reszta trwającej nocy jawiła mu się jako moment najgorszej, najbardziej przejmującej samotności, a poranek wcale nie miał być ulgą.
— Nie, Lofn. — zaprotestował. — To ja powinienem, to moja wina. Jutro… jutro drużyna Aslaug wyrusza w głąb gór Bardal. Proponowali mi, proponowali, bym się zabrał. Nie będzie ich przez kilka tygodni, wahałem się, ale pójdę z nimi. Nie pozwolę ci na to, byś musiała przeze mnie dodatkowo się uginać. To ja, ja usunę się przed tobą, a potem… nie wiem, Lofn, nie wiem. Zdecydujesz, czy chcesz jeszcze kiedykolwiek mieć ze mną cokolwiek wspólnego. — Mówił to wbrew sobie, bo czuł jakby miał tym samym rozstać się z nią raz na zawsze. — Jeśli chcesz, mogę odejść już teraz. — Łzy wciąż krążyły mu pod powiekami, czuł że rani ją jeszcze bardziej w imię przyjaźni, której tak kurczowo się ułapił i nie potrafił przekształcić w coś zupełnie innego, gdyż taki scenariusz jawił mu się niczym szaleństwo, coś co w jego życiu nigdy nie mogło zaistnieć przez wzgląd na posiadaną naturę i brzydotę emanującą z poranionego istnienia. Podniósł się, kucając teraz przy ogniu, wystarczyłby tylko jeden jej gest, by odszedł, lub został. Stojącą nieopodal butelkę miał ochotę cisnąć w przypadkowy pień drzewa, by roztrzaskała się w wyrazie zupełnej niemocy. — Przepraszam.
— Parszywy ogień, chyba wrzuciłem tam coś, co nie było drewnem, zaczynają mnie piec oczy. Uważaj — niewyrafinowane kłamstwo miało zakryć faktyczny powód rozbicia. Dziewczyna musiała jednak wiedzieć doskonale, że próbuje jedynie wykpić własną słabość, do której wstyd było mu się przyznać. Przecież łowca nie mógł płakać, zwłaszcza w takich momentach, zwłaszcza mieniący się potomkiem olbrzymów. Jak mogłaby chcieć kogoś takiego? Zazgrzytał zębami. Zdawał sobie sprawę, że zrobił coś, co zraniło jej uczucia, a teraz próbował jeszcze w nieudolny sposób naprawić swoją przewinę. — Rozumiem, rozumiem, że nie chcesz mnie widzieć przez to wszystko. Chciałem jednak dobrze, naprawdę, ja cały czas myślę o tobie. Nie chcę cię skrzywdzić, zależy mi na tobie, nie mam nikogo poza tobą — wysilił się jeszcze raz, zaklinając rzeczywistość. Chciał ją objąć, lecz równocześnie wiedział, że to coś, czego nie powinien teraz robić, zwłaszcza, że odsunęła jego ręce. Zaprzepaścił wszystko.
Jeśli taka jest twoja decyzja… Mógł mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie, z pokorą przyjął więc wagę jej słów, ugiął się pod ich ciężarem. Mogła go winić, tak było lepiej, choć nawet teraz nie potrafił oderwać od jej smutnej twarzy oczu, oszukując się, że dokonał słusznego wyboru. Reszta trwającej nocy jawiła mu się jako moment najgorszej, najbardziej przejmującej samotności, a poranek wcale nie miał być ulgą.
— Nie, Lofn. — zaprotestował. — To ja powinienem, to moja wina. Jutro… jutro drużyna Aslaug wyrusza w głąb gór Bardal. Proponowali mi, proponowali, bym się zabrał. Nie będzie ich przez kilka tygodni, wahałem się, ale pójdę z nimi. Nie pozwolę ci na to, byś musiała przeze mnie dodatkowo się uginać. To ja, ja usunę się przed tobą, a potem… nie wiem, Lofn, nie wiem. Zdecydujesz, czy chcesz jeszcze kiedykolwiek mieć ze mną cokolwiek wspólnego. — Mówił to wbrew sobie, bo czuł jakby miał tym samym rozstać się z nią raz na zawsze. — Jeśli chcesz, mogę odejść już teraz. — Łzy wciąż krążyły mu pod powiekami, czuł że rani ją jeszcze bardziej w imię przyjaźni, której tak kurczowo się ułapił i nie potrafił przekształcić w coś zupełnie innego, gdyż taki scenariusz jawił mu się niczym szaleństwo, coś co w jego życiu nigdy nie mogło zaistnieć przez wzgląd na posiadaną naturę i brzydotę emanującą z poranionego istnienia. Podniósł się, kucając teraz przy ogniu, wystarczyłby tylko jeden jej gest, by odszedł, lub został. Stojącą nieopodal butelkę miał ochotę cisnąć w przypadkowy pień drzewa, by roztrzaskała się w wyrazie zupełnej niemocy. — Przepraszam.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Pon 11 Kwi - 17:36
GośćGość
Gość
Gość
Tylko dwie sytuacje mogłyby wyrwać Lofn z marazmu, który powoli jedynie się pogłębiał, oblepiając jej ciało gęstą posoką marności.
Marność, nic tylko marność!
Pierwszą z nich byłoby wyznanie miłości przez Gerta, choć z trudnością uwierzyłaby w tak nieoczekiwany zwrot akcji. Natomiast drugą byłoby… no właśnie to. Poczciwy olbrzym, który wyglądał jak zbity pies. Łowczyni jeszcze jako dziecko nie potrafiła przejść obojętnie obok skrzywdzonego zwierzątka i tak też było, gdy pierwszy raz poznała olbrzyma, jak siedział sam wykluczony ze wspólnego świętowania łowców. I w ten sposób uwiła sobie obok niego bezpieczne gniazdo, by złapać uwagę porzuconego rudzielca, który najpierw spoglądał na nią ukradkiem z wyjątkowo durną miną, by z czasem zaproponować jej bimber własnej roboty.
Teraz nie było inaczej, nie potrafiła siedzieć bezczynnie i tonąć we własnej rozpaczy, gdy Gert jej potrzebował, gdy wyglądał jakby poczucie winy miało pozbawić go życia.
Odkąd pamięta, obydwoje kierowali się zasadą, że dobro tego drugiego jest ważniejsze, a ten dzień, ta sytuacja wcale nie miała być inna. Tylko musiała wstać, zmusić się do ruchu i przemieszczenia w stronę tego ciołka. Ciało odmawiało jej posłuszeństwa, jakby ktoś rzucił na nią urok. Wpatrywała się jedynie w majaczące w oddali szerokie plecy rudzielca zastanawiając się czy powinna go porządnie zdzielić w łeb, czy wepchnąć w ognisko, by się ogarnął.
- Ale z Ciebie głuptas straszny. – przemogła się wreszcie, czując jak najpierw odzyskuje utracony głos. - Niby jesteś starszy, a wcale nie mądrzejszy. – westchnęła trochę cierpiętniczo, a trochę jak zmęczony nauczyciel, który wciąż usiłuje wytłumaczyć swojemu wyjątkowo opornemu uczniowi jakieś zaskakująco banalne zadanie. Czasami miała nieodparte wrażenie, że gdyby nie ona to ten idiota niechybnie by zginął. Olbrzym o mentalności dziesięciolatka.
Poruszyła niemrawo jedną ręką zsuwając ją z nogi na ziemię. Zatopiła palce w piasku przeczesując go palcami, aż natrafiła na mały kamyk. Błysnęła zębami w wyjątkowo paskudnym uśmiechu kogoś, kto knuje coś bardzo niedobrego. Zamachnęła się i rzuciła nim w plecy olbrzyma, trafiając w sam środek tarczy. Wiedziała, że nic mu nie będzie, był jak zwalista góra i byle kamień nie mógłby wyrządzić większej krzywdy niż ta którą obecnie przeżywał.
- To ja tu jestem pokrzywdzona. – zagrzmiała, a jeśli Gert się przysłuchał, to mógłby odnaleźć w jej głosie nutę rozbawienia.
Odmówiła kilka mantr uspokajających, mając nadzieję, że zachowa mniejszy bądź większy spokój przy tym wariacie.
Wdech, wydech.
Dobra.
Podniosła się energicznie do góry i choć nadal żałowała wszystkiego, to podreptała te kilka kroków, by usiąść koło niego. Odnalazła w skłębionym motku kończyn lewą dłoń i przyciągnęła do siebie splatając ze sobą palce.
- Idiota. – tak, to było bardzo mądre i warte wypowiedzenia na głos, ale zrobiło się jej lepiej. - No już, uspokój się. Kocham Cię bez względu na to czy to odwzajemniasz w romantyczny sposób, czy jesteś matołem. A jak nie mogę z tobą być… no trudno. Będzie bolało, ale kiedyś przestanie. A ty jesteś ważniejszy. Kropka.
Marność, nic tylko marność!
Pierwszą z nich byłoby wyznanie miłości przez Gerta, choć z trudnością uwierzyłaby w tak nieoczekiwany zwrot akcji. Natomiast drugą byłoby… no właśnie to. Poczciwy olbrzym, który wyglądał jak zbity pies. Łowczyni jeszcze jako dziecko nie potrafiła przejść obojętnie obok skrzywdzonego zwierzątka i tak też było, gdy pierwszy raz poznała olbrzyma, jak siedział sam wykluczony ze wspólnego świętowania łowców. I w ten sposób uwiła sobie obok niego bezpieczne gniazdo, by złapać uwagę porzuconego rudzielca, który najpierw spoglądał na nią ukradkiem z wyjątkowo durną miną, by z czasem zaproponować jej bimber własnej roboty.
Teraz nie było inaczej, nie potrafiła siedzieć bezczynnie i tonąć we własnej rozpaczy, gdy Gert jej potrzebował, gdy wyglądał jakby poczucie winy miało pozbawić go życia.
Odkąd pamięta, obydwoje kierowali się zasadą, że dobro tego drugiego jest ważniejsze, a ten dzień, ta sytuacja wcale nie miała być inna. Tylko musiała wstać, zmusić się do ruchu i przemieszczenia w stronę tego ciołka. Ciało odmawiało jej posłuszeństwa, jakby ktoś rzucił na nią urok. Wpatrywała się jedynie w majaczące w oddali szerokie plecy rudzielca zastanawiając się czy powinna go porządnie zdzielić w łeb, czy wepchnąć w ognisko, by się ogarnął.
- Ale z Ciebie głuptas straszny. – przemogła się wreszcie, czując jak najpierw odzyskuje utracony głos. - Niby jesteś starszy, a wcale nie mądrzejszy. – westchnęła trochę cierpiętniczo, a trochę jak zmęczony nauczyciel, który wciąż usiłuje wytłumaczyć swojemu wyjątkowo opornemu uczniowi jakieś zaskakująco banalne zadanie. Czasami miała nieodparte wrażenie, że gdyby nie ona to ten idiota niechybnie by zginął. Olbrzym o mentalności dziesięciolatka.
Poruszyła niemrawo jedną ręką zsuwając ją z nogi na ziemię. Zatopiła palce w piasku przeczesując go palcami, aż natrafiła na mały kamyk. Błysnęła zębami w wyjątkowo paskudnym uśmiechu kogoś, kto knuje coś bardzo niedobrego. Zamachnęła się i rzuciła nim w plecy olbrzyma, trafiając w sam środek tarczy. Wiedziała, że nic mu nie będzie, był jak zwalista góra i byle kamień nie mógłby wyrządzić większej krzywdy niż ta którą obecnie przeżywał.
- To ja tu jestem pokrzywdzona. – zagrzmiała, a jeśli Gert się przysłuchał, to mógłby odnaleźć w jej głosie nutę rozbawienia.
Odmówiła kilka mantr uspokajających, mając nadzieję, że zachowa mniejszy bądź większy spokój przy tym wariacie.
Wdech, wydech.
Dobra.
Podniosła się energicznie do góry i choć nadal żałowała wszystkiego, to podreptała te kilka kroków, by usiąść koło niego. Odnalazła w skłębionym motku kończyn lewą dłoń i przyciągnęła do siebie splatając ze sobą palce.
- Idiota. – tak, to było bardzo mądre i warte wypowiedzenia na głos, ale zrobiło się jej lepiej. - No już, uspokój się. Kocham Cię bez względu na to czy to odwzajemniasz w romantyczny sposób, czy jesteś matołem. A jak nie mogę z tobą być… no trudno. Będzie bolało, ale kiedyś przestanie. A ty jesteś ważniejszy. Kropka.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Pon 11 Kwi - 22:09
GośćGość
Gość
Gość
Kwaśny uśmiech zagościł na jego twarzy niespiesznie, z wyraźną niepewnością kontemplował nagłą zmianę w zachowaniu Lofn. Powoli gubił się w intencjach łowczyni. Jeszcze chwilę temu był święcie przekonany, że zaraz odejdzie, lub że wyprosi go z towarzystwa. Chyba taki obrót zdarzeń zaakceptowałby z większą łatwością. Teraz jednak przytrzymały go jej słowa i wciąż nie dźwignął się z miejsca przy palenisku, a gdy poczuł kamyk odbijający się od pleców, odwrócił machinalnie twarz w jej kierunku, skołowany i wciąż w kiepskim nastroju balansującym pomiędzy rozpaczą, a wściekłością żywioną do samego siebie. Nigdy nie twierdził, że jest mądrym osobnikiem, raczej z ogromnym uproszczeniem traktował to, co działo się dookoła niego, a wrodzona dobroduszność na zawsze przykleiła mu w środowisku łatkę przygłupiego chłopaczka z jakiejś zabitej dechami dziury w Szwecji. Do tego dokładali jeszcze żartobliwie, że rozum odziedziczył prawdopodobnie po trollu, nie zaś olbrzymie. Rodziło to niewybredne żarty pod adresem jego matki, lecz tych nie potrafił zdzierżyć i głupie przytyki skończyły się tak szybko, jak tylko jeden z rekrutów zdecydował się wyrzec o jedno słowo za dużo. Nie wypuścił nawet ostatniej głoski parszywej obelgi, gdy leżał jak długi na ziemi z doszczętnie pogruchotanym nosem. Wężyk krwi znaczył jeszcze przez kilka dni plac treningowy i nikt nigdy później nie odważył się kpić z rodzicielki olbrzyma, choć przygłupem nie przestali go nazywać. Lofn wyróżniała się na ich tle od samego początku, nigdy z jej ust nie padło żadne prawdziwie raniące stwierdzenie. Z resztą, tworzona relacja opierała się na dużym marginesie tolerancji. Dlatego teraz, gdy słyszał jak nazywa go idiotą, nie wzdrygnął się nawet, a jego usta opuścił jedynie zrezygnowany świst.
Ściśnięty w maleńką bryłkę czekał na dalszy rozwój zdarzeń. Ponowne zmniejszenie dystansu było pokrzepiające, choć nie spodziewał się, że chwyci go za dłoń. Bardziej prawdopodobne natomiast zdawało mu się siarczyste grzmotnięcie w pusty czerep. Uniósł zieleń oczu, wbijając ją nie bez pewnego trudu w błękitne tęczówki, przejrzyste i świeże, ukochane i wyrozumiałe. Wyznanie dziewczyny przeszyło jego ciało na wskroś. Nie spodziewał się, że od pocałunku i wzbierającej w ciele, podsycanej upojeniem alkoholowym, ekscytacji dotrą właśnie tu – do samego sedna, do rdzenia decyzji podjętych przez Lofn. Wiedział, że darzy go uczuciem, choć zawsze myślał, że było ono czymś na kształt tego, które łączyło go z Gerdą: jedyną powierniczką dziecięcych trosk, bliźniaczej kropli wody. Kiedy niebezpiecznie wkraczało jednak w miejsca zupełnie mu nieznane, zahaczające o poruszenie ciała, czuł jak paraliżuje go brak możliwości podjęcia właściwej decyzji.
Przechylił się i opadł twardo na ziemię z pierwotnego przykucnięcia. Patrzył teraz na jej drobne palce zagarniające te jego – o wiele większe i mocniejsze. Nigdy nie powinien zawieść jej w taki sposób i przysiągł sobie, że nigdy więcej jej nie rozczaruje, choć teraz zrobił to wyjątkowo dotkliwie. Nie potrafił jednak wydusić z siebie słów, które naprawiłyby wszystko to, co uczynił. Zdecydował w końcu, by unieść drugą dłoń, którą podpierał się do tej pory i ułożył z troską na jej twarzy.
— Pewnie jestem idiotą, Lofn. Pewnie, jestem, bo nigdy nie dopuszczałem czegoś takiego do głowy. Przecież wiesz, jak wiele do ciebie czuję, jak cenna dla mnie jesteś. Zabiłbym dla ciebie każdego, kto tylko próbowałby cię skrzywdzić. Jesteś wspaniała, piękna — wymamrotał, czerwieniąc się wyraźnie. Muszę cię chronić, choć tego nie chcesz, i nie rozumiesz. Przede mną, przede wszystkim. Bo życie ze mną byłoby dla ciebie rozczarowujące, jak życie mojej matki i ojca. Uśmiechnął się krzywo. Chciał powiedzieć jej o tych wszystkich obawach siedzących w nim od dziecka, o rozdarciu serca, lecz wiedział, że tylko pogorszy sprawę, że wywoła kolejny powód do dyskusji. Czasami stanowczy ruch, choć bolesny, był najlepszym. Biedny, głupi chłopiec. — Nie chcę tego stracić. Będę zawsze przy tobie, nigdy nie pozwolę, by wydarzyło się coś podobnego, byś cierpiała z mojego powodu — zapewnił ją ze zdecydowaniem w głosie, choć wiedział, że będąc wciąż blisko, sprawi jej ból. — Znowu zmarzłaś — zauważył.
Ściśnięty w maleńką bryłkę czekał na dalszy rozwój zdarzeń. Ponowne zmniejszenie dystansu było pokrzepiające, choć nie spodziewał się, że chwyci go za dłoń. Bardziej prawdopodobne natomiast zdawało mu się siarczyste grzmotnięcie w pusty czerep. Uniósł zieleń oczu, wbijając ją nie bez pewnego trudu w błękitne tęczówki, przejrzyste i świeże, ukochane i wyrozumiałe. Wyznanie dziewczyny przeszyło jego ciało na wskroś. Nie spodziewał się, że od pocałunku i wzbierającej w ciele, podsycanej upojeniem alkoholowym, ekscytacji dotrą właśnie tu – do samego sedna, do rdzenia decyzji podjętych przez Lofn. Wiedział, że darzy go uczuciem, choć zawsze myślał, że było ono czymś na kształt tego, które łączyło go z Gerdą: jedyną powierniczką dziecięcych trosk, bliźniaczej kropli wody. Kiedy niebezpiecznie wkraczało jednak w miejsca zupełnie mu nieznane, zahaczające o poruszenie ciała, czuł jak paraliżuje go brak możliwości podjęcia właściwej decyzji.
Przechylił się i opadł twardo na ziemię z pierwotnego przykucnięcia. Patrzył teraz na jej drobne palce zagarniające te jego – o wiele większe i mocniejsze. Nigdy nie powinien zawieść jej w taki sposób i przysiągł sobie, że nigdy więcej jej nie rozczaruje, choć teraz zrobił to wyjątkowo dotkliwie. Nie potrafił jednak wydusić z siebie słów, które naprawiłyby wszystko to, co uczynił. Zdecydował w końcu, by unieść drugą dłoń, którą podpierał się do tej pory i ułożył z troską na jej twarzy.
— Pewnie jestem idiotą, Lofn. Pewnie, jestem, bo nigdy nie dopuszczałem czegoś takiego do głowy. Przecież wiesz, jak wiele do ciebie czuję, jak cenna dla mnie jesteś. Zabiłbym dla ciebie każdego, kto tylko próbowałby cię skrzywdzić. Jesteś wspaniała, piękna — wymamrotał, czerwieniąc się wyraźnie. Muszę cię chronić, choć tego nie chcesz, i nie rozumiesz. Przede mną, przede wszystkim. Bo życie ze mną byłoby dla ciebie rozczarowujące, jak życie mojej matki i ojca. Uśmiechnął się krzywo. Chciał powiedzieć jej o tych wszystkich obawach siedzących w nim od dziecka, o rozdarciu serca, lecz wiedział, że tylko pogorszy sprawę, że wywoła kolejny powód do dyskusji. Czasami stanowczy ruch, choć bolesny, był najlepszym. Biedny, głupi chłopiec. — Nie chcę tego stracić. Będę zawsze przy tobie, nigdy nie pozwolę, by wydarzyło się coś podobnego, byś cierpiała z mojego powodu — zapewnił ją ze zdecydowaniem w głosie, choć wiedział, że będąc wciąż blisko, sprawi jej ból. — Znowu zmarzłaś — zauważył.
Gość
Re: One more magic potion (L. Völsung & G. Molander, Lipiec 1993) Czw 14 Lip - 21:39
GośćGość
Gość
Gość
- Nah, jest ok. - wzruszyła ramionami, choć faktycznie było jej trochę chłodniej, ale oczywiście nie chciała go kłopotać, zwłaszcza teraz gdy czuła się przy nim tak niezręcznie jak chyba jeszcze nigdy. Nawet na początku znajomości nie było czegoś TAKIEGO. - No dobra... trochę mi zimno, możesz bardziej rozpalić to piekielne palenisko. - westchnęła zrezygnowana, gdy chłód doskwierał nieco bardziej niż zranione ego.
- Już Ci kiedyś mówiłam, że musisz się do mnie przyzwyczaić. Na dobre i na złe. – pewnego razu, gdy również w upojeniu alkoholowym oddalili się od uroczystej biesiady, skrywając się pod rozgwieżdżonym niebem prowadzili równie głębokie rozmowy. I to był pierwszy raz, gdy Gert tak naprawdę otworzył się przed Lofn. Wcześniej działo się to bardzo powoli, delikatnie, kroczek po kroczku, aż w końcu… Chyba się poddał, bo wiedział, że dziewczyna mu zwyczajnie nie odpuści, a może poczuł się na tyle komfortowo i bezpiecznie, że zrzucił odrobinę ciężaru na jej o wiele drobniejsze barki. I przyjęła cały jego bagaż emocjonalny z wdzięcznością. To właśnie wtedy mu zagroziła, i obiecała jednocześnie!, że tak szybko, a już z pewnością nie tak łatwo się jej nie pozbędzie.
- I wiem, że nawet gdybym Cię pogoniła, to pewnie byś się gdzieś tam pałętał przysłowiowo pod nogami, albo co gorsza usiłował chować za drzewami, udając że wcale Cię tam nie ma, byle by sprawdzić czy u mnie wszystko w porządku. – zaśmiała się rozbawiona wizją Molandera chowającego się za jakąś lichą brzozą. Był to zaiste rozczulający widok i zarazem bardzo prawdopodobny, bo nawet jeżeli uhonorowałby jej zdanie, to nadal byłaby mu bliska. Obydwoje znali się zbyt dobrze, doskonale wiedząc co zrobiłoby drugie w danej sytuacji.
- Czeka nas trudny okres, ale damy sobie radę, okej? – podniosła wreszcie spojrzenie na rudzielca, zaglądając w te wielkie, smutne oczy. Nie chciała go oglądać w takim stanie, zresztą to ona powinna być tym biednym porzuconym psem, a nie on! - Nie martw się, nie stracisz mnie. Droga będzie długa i wyboista, ale nie takim sytuacjom stawaliśmy czoła. Jesteśmy dzielnymi łowcami czy nie? – na próżno było porównywać złamane serce do polowania na warga, ale jakoś łatwiej było jej odnieść się do wspólnego zawodu i trudów z nim związanych.
- Jak myślisz, długo go będzie trzymał ten twój specyfik? Mam nadzieję, że co najmniej do rana. – zwinnie zmieniła temat ucinając tę nieszczęsną rozmowę. Na cholerę drążyć temat. Mieli o wiele ciekawsze dyskusje do odbycia, jak choćby dywagowanie na temat ich ulubieńca -Toumasa, któremu odpowiednio zaprawili alkohol, by móc się na nim odegrać. Na szczęście olbrzym szybko podchwycił temat i z odrobiną niezręczności powoli zmierzali w stronę budowania nowej normalności.
Siedzieli nad ogniskiem, aż do samego rana póki nie skończył się zebrany przez Gerta chrust, a chwile dzielące ich od zebrania się i wrócenia do rzeczywistości były wyjątkowo okrutne. Choć jakoś udało się na wreszcie przełamać lodu i koniec końców przestało być drętwo jak na potańcówce emerytów i rencistów. Gdy zgasł ostatni płomień, a drwa wypaliły się na popiół, dwójka łowców podniosła swoje zmęczone ciała, by powrócić do obozu, zabierając ze sobą wcześniej porzuconą gdzieś pomiędzy trawami pustą butelkę po alkoholu.
Koniec.
- Już Ci kiedyś mówiłam, że musisz się do mnie przyzwyczaić. Na dobre i na złe. – pewnego razu, gdy również w upojeniu alkoholowym oddalili się od uroczystej biesiady, skrywając się pod rozgwieżdżonym niebem prowadzili równie głębokie rozmowy. I to był pierwszy raz, gdy Gert tak naprawdę otworzył się przed Lofn. Wcześniej działo się to bardzo powoli, delikatnie, kroczek po kroczku, aż w końcu… Chyba się poddał, bo wiedział, że dziewczyna mu zwyczajnie nie odpuści, a może poczuł się na tyle komfortowo i bezpiecznie, że zrzucił odrobinę ciężaru na jej o wiele drobniejsze barki. I przyjęła cały jego bagaż emocjonalny z wdzięcznością. To właśnie wtedy mu zagroziła, i obiecała jednocześnie!, że tak szybko, a już z pewnością nie tak łatwo się jej nie pozbędzie.
- I wiem, że nawet gdybym Cię pogoniła, to pewnie byś się gdzieś tam pałętał przysłowiowo pod nogami, albo co gorsza usiłował chować za drzewami, udając że wcale Cię tam nie ma, byle by sprawdzić czy u mnie wszystko w porządku. – zaśmiała się rozbawiona wizją Molandera chowającego się za jakąś lichą brzozą. Był to zaiste rozczulający widok i zarazem bardzo prawdopodobny, bo nawet jeżeli uhonorowałby jej zdanie, to nadal byłaby mu bliska. Obydwoje znali się zbyt dobrze, doskonale wiedząc co zrobiłoby drugie w danej sytuacji.
- Czeka nas trudny okres, ale damy sobie radę, okej? – podniosła wreszcie spojrzenie na rudzielca, zaglądając w te wielkie, smutne oczy. Nie chciała go oglądać w takim stanie, zresztą to ona powinna być tym biednym porzuconym psem, a nie on! - Nie martw się, nie stracisz mnie. Droga będzie długa i wyboista, ale nie takim sytuacjom stawaliśmy czoła. Jesteśmy dzielnymi łowcami czy nie? – na próżno było porównywać złamane serce do polowania na warga, ale jakoś łatwiej było jej odnieść się do wspólnego zawodu i trudów z nim związanych.
- Jak myślisz, długo go będzie trzymał ten twój specyfik? Mam nadzieję, że co najmniej do rana. – zwinnie zmieniła temat ucinając tę nieszczęsną rozmowę. Na cholerę drążyć temat. Mieli o wiele ciekawsze dyskusje do odbycia, jak choćby dywagowanie na temat ich ulubieńca -Toumasa, któremu odpowiednio zaprawili alkohol, by móc się na nim odegrać. Na szczęście olbrzym szybko podchwycił temat i z odrobiną niezręczności powoli zmierzali w stronę budowania nowej normalności.
Siedzieli nad ogniskiem, aż do samego rana póki nie skończył się zebrany przez Gerta chrust, a chwile dzielące ich od zebrania się i wrócenia do rzeczywistości były wyjątkowo okrutne. Choć jakoś udało się na wreszcie przełamać lodu i koniec końców przestało być drętwo jak na potańcówce emerytów i rencistów. Gdy zgasł ostatni płomień, a drwa wypaliły się na popiół, dwójka łowców podniosła swoje zmęczone ciała, by powrócić do obozu, zabierając ze sobą wcześniej porzuconą gdzieś pomiędzy trawami pustą butelkę po alkoholu.
Koniec.