Sören Lindblom
Gość
Sören Lindblom Nie 17 Paź - 17:59
GośćGość
Gość
Gość
Sören Lindblom
Nie wiem, kim był mój ojciec.
Wiem,
I wiem, czym jestem ja.
Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Właściwie ciężko stwierdzić, że moje życie poddaje się jakiemuś fragmentowaniu, a przynajmniej takiemu, o którym można przeczytać w mądrych książkach, które czasem mijałem skryte za szybami lokalnych księgarni i antykwariatów, które migały mi niesione w bezpiecznych koszykach mijanych w biegu ludzi, po które sięgałem zaciekawiony na sekundę, by po chwili znudzić się nimi i odłożyć na miejsce.
Książki fascynowały mnie na pewno zawsze. Nigdy nie treścią, treść była zazwyczaj nudna i próżna, a na to jestem wyczulony od pierwszych chwil życia. Lubiłem jednak przyglądać się oprawionym w barwioną na głębokie barwy skórę woluminom, przesuwać jasnymi palcami po złotych i srebrnych literach wybitych w okładkach i wyobrażać sobie, że cały świat jest taki piękny jak kwiaty, które zdobiły grzbiety książek. To je głównie pamiętam z dzieciństwa i trzy egzemplarze pozwolono mi nawet zabrać z domu, gdy wszystko się zaczęło. Do dziś nie wiem, po co one nam były, ale je mieliśmy.
To prawda, co mówią ludzie o huldrach. Że nie mają silnego instynktu macierzystego. Moja matka jeżeli kochała
O mojej matce huldrze tylko czasami mówili, że jest głupia.
Właściwie to mieli rację.
Tylko ta głupota zdołała mnie uratować.
Głupota i jakiś człowiek, który znalazł mnie, rozpłakanego, z cieknącą po rękach krwią, siedzącego gdzieś na skraju leśnej ścieżki. Nie musiał tam przechodzić, mógł być tamtego dnia w zupełnie innym świecie, a ja byłbym kolejnym przykładem, dlaczego huldry nie powinny być matkami. Ktoś mi kiedyś powiedział, że podrzucają swe dzieci komuś w opiekę. Nie wiem, dlaczego nie zrobiła tak ze mną. Spytałem chyba tylko raz, już w nowym domu, do którego wzięli mnie ze szpitala, wcisnęli w szare ubranka, tak niepasujące do mojej prezencji. Byłem przecież tylko dzieckiem, chłopcem o jasnych włosach i skrytym za zasłoną łez intensywnie zielonym spojrzeniu. Z czasem łzy wyschły, lecz uśmiech rzadko kiedy gościł na mych wargach, chyba nigdy nie uważałem, że mam powody do radości.
— Jestem demonem i nawet moja matka chciała się mnie pozbyć — powtarzam znudzonym, ale dziecięco cienkim głosem to, co chciała usłyszeć stojąca nade mną opiekunka. Wtedy jeszcze lisia kita nie porusza się nerwowo, nie do końca rozumiem, dlaczego ja jeden tylko ją mam, jaki jest sens powtarzanych przeze mnie słów. Wiem tylko, że boję się czegoś, co opiekunki nazywają świętością.
A ja nie lubię się bać.
Nie drgnąłem, gdy jeden z chłopców każe mi się podzielić jedzeniem. Wtedy, już kilka lat później, gdy wciąż nie sięgam nogami do podłogi w trakcie siedzenia na krześle, krzyżuję zieleń spojrzenia z szarym błękitem. Nie spuszczam wzroku, ale kita kręci się nieco, ogon smaga szary materiał spodni, wciągając je za kolano. Nie wiem, czy opiekunki to widziały, ale zareagowały natychmiast. Mogłem w spokoju dłubać w jedzeniu dalej, choć nawet nie byłem głodny. Właściwie zawsze jadłem dość mało, ale wtedy wyrobiłem sobie nawyk.
On myśli, że to jego pięści zapewniły mu dalsze dokładki.
Chyba nie pamięta, jak błysnąłem mu zębami w uśmiechu, gdy rozbił mi nos. Krew zabarwiła jeden z przednich zębów, wleciała do jamy ustnej, ale ogon falował dopiero po tym. Falował zawsze, gdy widziałem zaciśniętą szczękę, drobne napięcie mięśni, gdy byłem za daleko, by prędko złapać go za dłoń.
Nie lubię się bać. Nie chciałem bać się jego.
Dzieciństwo kończy się, gdy pojawiają się oni. Zafascynowani lisim ogonem wybierają mnie i kilkoro innych dzieci, ale mój brat zostaje sam (nigdy nie miałem brata, ale on uparł się, byśmy tak na siebie mówili; widzę, że sprawia mu to radość, widzę, że jest spokojny, ponad wszystko nie chcę, by znów się złościł). Widzę, że prosi. Nie chciałbym iść gdzieś bez niego, chyba za bardzo go lubię. Jest silny, czasem potrafi kogoś uderzyć, już dawno nie bił mnie, dzięki niemu czuję się bezpiecznie i nawet te szare ubrania nie gryzą mnie tak bardzo, jak na samym początku.
Później jest tylko gorzej.
Nie widzę go często. A gdy widzę, któremuś z nas dzieje się coś złego. Parzy mnie skóra i krzyczę, a on chyba chce mi pomóc. Nie może. Zamknęli go w klatce, jak zwierzę jakieś, choć to zawsze mi powtarzano, że to ja jestem tym złym i demonem. Tak mówiły opiekunki, ale pani Munch zazwyczaj plotła zgoła inne historie.
Zajmowała mi całą uwagę; uczyła jak chodzić, miłych słów, tych poza "proszę", "dziękuję", "przepraszam". Otwierała oczy na to, jak inni mi się przyglądają, jak mógłbym się uśmiechnąć i nadstawić, jaką minę zrobić, gdy lisia kita niby przypadkiem dotyka tego czy owego, tej czy owej. Wchodziłem w wiek dojrzewania, wchodziłem na wyżyny przyciągania uwagi, wypinałem dumnie pierś w cyrkowym kostiumie, wszystkie uśmiechy były na sprzedaż, wszystkie brane na kredyt, bo obiecała mi, obiecywała wielokrotnie, że gdy spiszę się dobrze, wypuści go z tej klatki. Chociaż pozwoli porozmawiać.
Nigdy nie pozwoliła. Ale poza baniem się, nie lubię się też przesadnie słuchać.
Widzę, gdy zmienia się w furię. Odruchowo dotykam swojego ogona, wydaje mi się, że to szaleństwo może przejść i na mnie, a wtedy oboje — niedźwiedź i lis — urośniemy do mian bestii, którymi nas nazwano. Jego dopiero, mnie już nie. Wiem, że powinienem uciekać. Wiem, że gdy sięgnie mnie, nawet największe skupienie, nawet wszystkie triki, które zdążyłem na nim wypróbować, najgorętsza, najpiękniejsza prośba może nie przynieść rezultatu. A jednak nie mogę się ruszyć, jednak tkwię w tym samym, martwym punkcie.
Nie wierzę, że to on.
Powraca do siebie, a ja jestem przy nim; muszę działać szybko, m u s i m y uciekać. I choć jest ponuro, zimno, to znów jest bezpiecznie. Brat nie jest tym samym dzieckiem, które domagało się dokładek, ja nie jestem sześciolatkiem w podwiniętych spodniach. Nie chcemy wracać do sierocińca, on nie chce myśleć, więc muszę to robić ja. Prędko okazuje się, że nie jest prosto zdobyć narkotyki czy eliksiry. Jest to wykonalne, choć większość ludzi z półświatka jedynie czeka na kogoś, kto jest na tyle zdesperowany, by mógł ulec pokusie.
Najpierw jednej, potem drugiej.
W milczeniu podkładam kolejne zdobycze, czasami sam się nimi częstuję. Ciało na jakiś czas przestaje być moje, ogon faluje w rytm kroków, coraz to szybszych, a te kończą się w mieszkaniu, ktoś łapie w pasie, unosi w górę, potem kilka stuknięć, grube podeszwy o podłogę, miękkość kołdry, cudze usta, ochrypłe śmiechy. Wszystko ma swoją cenę, ale gdzieś na skraju przytomności zawsze jest myśl, że robię to dla niego. Że on uwolnił nas z drugiego z dziecięcych więzień, więc ja muszę o niego zadbać.
Obietnice dostatku sączą mi do uszu, nie słychać zza nich przekonań o pójściu do szkoły, ja zajęty jestem nauką czegoś zupełnie innego. Wysportowane, giętkie ciało w zestawie z aurą (tak to nazwała pewna ciemnowłosa dama paląca długą fajkę) to tylko wstęp do ważniejszego grona. Muszą czuć, że lubię bezpieczeństwo i względną wygodę, ale żebym nie miał wątpliwości, pokazują mi dokładnie, jaką cenę przypłacę za wycofanie. Brjóta fingur, lewa ręka.
Pomimo bólu, który mi zadała, ciągnie mnie do niej, jak pszczołę do miodu, jak ćmę do ognia. Gdzieś na skraju świadomości czai się strach, bo przecież wszyscy galdrowie powtarzają, że to straszne, że nie wolno, a jednak widzę na własne oczy, jak moja protektorka rzuca zakazane zaklęcia bez zająknięcia. Z fascynacją wpatruję się w mlecznobiałe oczy, w czarne węże wciskające się w korytarze żył i tętnic; jest w tym tyle niepokoju, tyle prawdziwej, przedziwnej wręcz m o c y, ale na moment zapominam, że wszystko ma swoją cenę. Pierwszą granicę przekraczam sam. Z głową złożoną na miękkich udach pytam, czy pozwoli mi na dostęp do jej ksiąg. Ma ich kilka, wszystkie przypominają książki oprawione w skórę, które widziałem w zeszłym życiu i jakaś dziwna tęsknota drapie mnie od środka, nie mogę się jej pozbyć. Nie zgadza się od razu. Chce coś powiedzieć, może ostrzec, może wyśmiać — wie, że nie lubię się uczyć, że nie jestem typem naukowca, a tu nagle chcę zasiąść do książek — nie ma czasu. Ciepły oddech, powolne muśnięcie, blada dłoń w czekoladowych lokach, nie stawiaj oporu.
Nie wiem, czy bardziej bałem się samotności, czy tego, że ktoś dopadnie j e g o.
Musiałem mu pokazać, ten ostatni raz, jak bardzo się o niego martwię. Przecież dla niego robiłem to wszystko, dla niego znosiłem Munchów, dla niego te eliksiry, dla niego narkotyki, dla niego krew w ustach, krew na podłodze, dla niego ciemne wstęgi pod jasną skórą i trzask łamanych palców, dla niego, dla niego, dla niego.
On się wścieka, ale złość nie jest gorąca.
Jest lodowata, jak ton opiekunki z sierocińca.
Naprawdę jesteś demonem.
Mógłbym go zabić, w skotłowanej pościeli, z nieuczesanymi, ciemnymi włosami, takiego, jakiego pokochałem go chyba już dawno temu, ale nie mogę się ruszyć.
Wyrwałbym mu paznokcie, przecież widziałem, jak to się robi.
Łańcuchy ściśle oplatające umięśnione ciało.
Czy nie byliśmy tacy sami?
On też chciał być mordercą.
Teraz to we mnie coś się gotuje, wolę trzasnąć drzwiami, wolę wypaść z mieszkania, byle tylko dalej, byle nie widział tego, że właśnie rozbił mi serce na milion kawałków.
Ciało należy do wielu, ale każdy fragment roztrzaskanego serca wbić się miał w dłonie berserka.
Dopiero pokażę, co to znaczy być demonem.
Zdaje mi się, że jestem trochę mądrzejszy od mojej matki. Nie pozwalam na to, by którakolwiek z kobiet, które przyciągam — dla zabawy, rozluźnienia, ćwiczeń, z nudów, przypadkiem i umyślnie — nosiła pod sercem moje dziecko. Jeżeli pragnęły chwili zapomnienia z huldrekallem, nie odmawiam im tego, czego chcą. Wszystko jednak ma swoją cenę, a magia zakazana, której arkana pokazano mi za złudne poczucie protektoratu, jest najlepszym inkasentem.
Nie wiem, ile z nich przelało mi się przez palce.
Czasami słyszę ich głosy, ale zawsze ściszone moim własnym.
Ranię skuteczniej od mojej matki.
Blœða zazwyczaj załatwia sprawę.
Na początku nie biorę pod uwagę jednej istotnej kwestii. Większość moich ofiar ma rodzinę. Rodzinę, która zaczyna zgłaszać zaginięcia.
— Siedzą ci na ogonie, Sören — staram się nie roześmiać, bo żart jest przedni. — W Midgardzie będzie prościej zgubić się w tłumie.
Kobieta z długą fajką również wybiera się do Midgardu. Zostaję więc jej pupilkiem, całe dnie spędzam wśród jej pokojów, a ona przygląda mi się z niespotykanym wcześniej rodzajem fascynacji.
— Nie wstydź się — mówi wreszcie, miękko, kita porusza się lekko, ale dłoń zamiera w bezruchu — Widzę, jak na to patrzysz. Spróbuj na mnie.
Biorę więc pędzel i to, co nazwę farbami. Zostaje moim pierwszym płótnem, ta sama kobieta, która połamała mi przed laty palce, ale zrosły się, szczęśliwie, może to też była jej sprawka. Zaczynam od odtworzenia z pamięci tego, jak wyglądała zeszłego wieczoru i wychodzi mi to chyba dobrze, bo matrona uśmiecha się z ulgą, a potem pamiętam niewiele, cierpkie wino rozlane na języku, drugi język na szyi. To zawsze znaczy dobrze, a następnego dnia sytuacja się powtarza.
— Masz talent, lisku — rezonuje z panią Munch, tym razem falują biodra — A ja wiem, jak go wykorzystać.
Następne lata ćwiczę. Pokrywam swymi malunkami kolejne ludzkie płótna, choć najczęściej pędzle suną po mojej twarzy i ciele. Znów niepotrzebna mi szkoła, bo to matrona pokazuje mi, jak ożywiać to, co tworzę, a jedynym ograniczeniem jest tylko i wyłącznie wyobraźnia. Dba o moje bodźce, dba o umęczony artyzm, dba o uśmiechy, aż wreszcie chce chyba zadbać o puste kieszenie.
Poleca pewnemu przybytkowi.
To idealne miejsce dla takich jak ja.
Wreszcie się psuję.
Jestem jak nadgryzione jabłko, pozostawione samo sobie.
Jabłko nadgryzione magią zakazaną.
Miesiąc mija szybciej, niż mógłbym się tego spodziewać. Z początku jest po prostu niedobrze, a to tylko krok od fatalnie.
Jest obok. Moja protektorka. Matrona. Błagam ją, by mnie zabiła. Pościel i tak jest karmazynowa, nikt nie zauważy, kitę może sobie wziąć na pamiątkę, co mi po niej. Staram się odpłynąć, chcę chyba stracić przytomność, bo ogień płonie mi pod skórą, bo nie mogę oddychać, wszystko jest nie tak, nie tak, nie tak.
— Tego właśnie chciałeś — słyszę jej głos, a może mi się wydaje, może to mara senna, zmęczony umysł podpowiada mi pragnienia, nie chcę być sam, nie potrafię. — Zapomniałeś już, że wszystko ma swoją cenę?
Krzyczę. Chciałbym do niej, chciałbym, by wiedziała, że cierpię, że wiję się w tym łóżku nie ze swojej woli, że najbardziej na świecie pragnę p o m o c y. Nic mi po uśmiechach, nic po podsuwanym winie, jestem głodny, ale wiem, że nic nie przełknę. Słyszę tylko śmiech — drwiący, dźwięczy mi w uszach, wwierca się w umysł, nie chciałem, nie chciałem, nie chciałem.
Nie wiem, skąd ją przyprowadziła. Pamiętam tylko lekkość, niespotykane dotychczas uczucie ulgi, tak bardzo nie pasujące do sytuacji. Ciepła dłoń na nagim ramieniu, moje ręce zakrywające twarz, pierwszy, drugi, trzeci dreszcz. Wszystkie zimne, okropnie zimne, a potem tylko miękki plusk.
Przed łóżkiem leży kobieta. A raczej to, co z niej zostało. Widzę to ledwie przez chwilę, wnętrzności rozlane po podłodze. Spoglądam tylko na dłonie, skóra znów jest jasna, naczynia krwionośne sinoniebieskie.
— Poradziłeś sobie całkiem nieźle.
Jestem artystą. To, co powstaje w sztywnych ramach klasycznych obrazów, rozbudzam do życia na ludziach. Galdrowie to dziwna rasa, skłonna do wszystkich wypaczeń i chętna do zrzucania ich na innych, ale to ja sprawiam, że są prawdziwie piękni. Że warci są swej ceny, może nawet więcej, niż byliby normalnie. Rozumie to właściciel galerii sztuki, który przyjął mnie do pracy za wstawiennictwem mej protektorki. Mam dbać o wizerunek tych, do których dostępu nie mają zwykli odwiedzający. To na nich skupia się moja uwaga, gdy zmieniam ich we wszystko, co wymarzy sobie gość z odpowiednio dużym kapitałem. Od zwykłego zamaskowania niedoskonałości, przez dobór ubioru, przechodzę prędko w świat fantazji — staram się, by każdy element wyglądał jak najbardziej realnie, niezależnie od tego, czy przychodzi mi dorabiać rogi biednej dziewczynie, czy może zmieniać kształt uszu, bo to właśnie on z jakiegoś niezrozumiałego powodu stał się głównym motywatorem wyboru naszych usług. Chyba po raz pierwszy chcę się rozwijać — praca stała się nagle idealną okolicznością, by zmienić rzeczywistość. Siedząca przede mną dziewczyna niedługo zostanie królewną z dalekich krain, niewinną, nietkniętą, z gwiazdami tańczącymi na skórze.
Nie lubię pamiętać tego, co było.
Szram na nadgarstkach. Rozbitego nosa i krwawych zębów. Święconej wody i szarpania za kitę. Lepkich rąk. Połamanych palców. Poderżniętych gardeł i zaklęć wykrwawiających.
Dłoń nie może mi drgnąć, gdy kreślę złote ślady na ciele pięknej blondynki.
— Och, spójrz tylko na siebie. Czyż nie jesteś żywym dziełem sztuki?
Mistrz Gry
Re: Sören Lindblom Nie 24 Paź - 19:28
Karta zaakceptowana
Trudno czasem podjąć właściwą decyzję, kiedy każde rozwiązanie wydaje się zręcznie zastawioną pułapką; kiedy życie pod nogi rzuca same kłody; kiedy wydaje się, że każda wyciągnięta z pomocą dłoń naszpikowana jest gwoźdźmi pogłębiającymi niegojące się rany. Trudno nie ulegać pokusie, kiedy świat mami obietnicami stanięcia na jego szczycie – by chociaż na krótką chwilę stać się jego królem; by zrównać się z bogami głuchymi na raniące duszę i ciało modlitwy. Wiesz, czym jesteś. Ale czy wiesz, kim n a p r a w d ę się stałeś?
Niewiele jest osób takich, jak Ty, które wiedzą, jak istotny jest wygląd. Jeszcze mniej osób zdaje sobie sprawę z tego, jakim komfortem jest możliwość niezauważonego przemykania między ludzką rzeką – dlatego żebyś miał możliwość wyboru, w prezencie pragnę podarować Ci bogato zdobioną, wysadzaną malutkimi fragmentami tygrysiego oka broszkę w kształcie kota. Kiedy ją nosisz, możesz bez wzbudzania czyjegokolwiek zainteresowania poruszać się po nawet najbardziej ryzykownych dla ślepców okolicach miasta – aura huldrekalla jest wówczas zupełnie wyciszona. Dodatkowo raz na fabularny miesiąc, mając broszkę przy sobie, możesz losowo zmienić swoje rysy twarzy, by całkowicie zniknąć w tłumie. Broszka gwarantuje Ci stały bonus +2 do magii użytkowej.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Niewiele jest osób takich, jak Ty, które wiedzą, jak istotny jest wygląd. Jeszcze mniej osób zdaje sobie sprawę z tego, jakim komfortem jest możliwość niezauważonego przemykania między ludzką rzeką – dlatego żebyś miał możliwość wyboru, w prezencie pragnę podarować Ci bogato zdobioną, wysadzaną malutkimi fragmentami tygrysiego oka broszkę w kształcie kota. Kiedy ją nosisz, możesz bez wzbudzania czyjegokolwiek zainteresowania poruszać się po nawet najbardziej ryzykownych dla ślepców okolicach miasta – aura huldrekalla jest wówczas zupełnie wyciszona. Dodatkowo raz na fabularny miesiąc, mając broszkę przy sobie, możesz losowo zmienić swoje rysy twarzy, by całkowicie zniknąć w tłumie. Broszka gwarantuje Ci stały bonus +2 do magii użytkowej.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!