Tove Rosenkrantz
Gość
Tove Rosenkrantz Czw 7 Paź - 18:00
GośćGość
Gość
Gość
Tove Rosenkrantz
Uśmiechała się – jej typowy uśmiech, ukośnie uniesione kąciki ust, nieznacznie obniżone brwi, zwyczajny grymas powściągliwego zadowolenia, ten sam, co zawsze, sprawiający, że lico rozjaśniało się wyraźnie, a czerń spojrzenia przez chwilę nie wydawała się tak przenikliwa. Ludzie spoglądali na nią osobliwie, niechętnie, z zakłopotaniem, „wyglądasz… chorowicie, kiedy się uśmiechasz, to jest”, powiadali, a uśmiech bladł, przeobrażając się w paroksyzm nerwowego rozdrażnienia. Sięgała dłonią do sukni matki, chwytając za miękki, satynowy materiał, który wyślizgiwał jej się spomiędzy palców, ale Violet nie zwracała na nią uwagi, nieruchomo wpatrzona w przestrzeń, ze wzrokiem mętnym i nieobecnym. Lata później, kiedy tkwiła już w karcerze oddziału psychiatrycznego, Tove lubiła wspominać ją właśnie w ten sposób – nie jako kobietę zaprzedaną swym delirycznym objawieniom, nie z przerzedzonymi włosami zwisającymi srebrnymi wstęgami po wychudzonym karku, nie z rzężącym skowytem wydzierającym się ze ściśniętego szaleństwem gardła, nie z umysłem pogrążonym w mrocznych sferach poznania, ale jako istotę duchową, łagodną i eteryczną, wtajemniczoną w obcy świat cieni, pogrążoną w innej, piękniejszej rzeczywistości, pozostającą w ciągłym kontakcie z niewidzialnym ekosystemem zakamarków, mysich dziur i zmurszałych przestrzeni pod skrzypiącymi deskami podłogi; wówczas, dotknięta znajomą pieszczotą lęku, zdawała sobie sprawę, że być może wcale tak bardzo się od siebie nie różniły.
Ona też dostrzegała więcej, wsłuchiwała się w słowa, które dudniły złowrogim echem pod kopułą czaszki – dociskała palcami skronie, gdy lamenty stawały się zbyt głośne, szarpała paznokciami po skórze w rozpaczliwej próbie pozbycia się cudzych tembrów, skomleń i jęków, w stuporze przerażenia poszukując źródła toczącej ją kakofonii, świat poza katakumbami jej umysłu był jednak cichy i milczący. Ojciec był zbyt surowy, by przejąć się jej problemami, brat zbyt głęboko pogrążony we własnych urojeniach, by móc skłonić się do empatii; jego gniew wynikał z zazdrości, jak sądziła, Elias nigdy zresztą jej nie zaskakiwał – kapryśny i żarliwy, chwiejny w swych drażliwych, infantylnych emocjach, upokarzający ją raz za razem, byle samemu stanąć na piedestale. Nie zmienił się przez lata, jego głos uparcie wybrzmiewał w jej umyśle riffem nieznośnej, psychodelicznej piosenki, szykanami odśpiewywanymi chłopięcym dyszkantem jak na zaciętej kasecie, ona tymczasem nie potrafiła w powstrzymać gwałtowności swych drapieżnych afektów, demonicznych napadów histerii, od których w zatrzaskiwanych szufladach grzechotały sztućce, drzwi trzeszczały żałośnie, a przedmioty zbiegały w pośpiechu przed dłońmi, które musiały za coś chwycić. Krzyczała i popychała go, dopóki któregoś razu nie uderzył głową w kant kredensu; była pewna, że będzie ją nawiedzał również po śmierci.
Ogłady nabierała z trudem, jakby ta nieustannie przeciekała jej między palcami; naznaczona piętnem matczynych genów nieustannie starała się przekazać coś niewytłumaczalnego, opowiedzieć o czymś, co czuła w kościach i czego można było doświadczyć tylko w tych kościach. Skrycie zaciskała pięści, ilekroć ukradkiem przyglądała się złotowłosym dziewczynom, które, czyste i piękne, przemierzały szerokie sienie Akademii Odala, strzepując z kołnierza wyprasowanej koszuli drobiny popiołu wypalanych po kryjomu cygaretek, a ich melodyjny głos niósł się perlistym kurantem pośród kolumn starego dziedzińca. Małodusznie zazdrościła im tej niewinności, nimbu roztaczającego nad ich głowami swą pozłotę, jak wokół ofiarnego jagnięcia; podobne pragnienia nie miały jednak siły wyskrobać z jej duszy rdzy korodującego nadpsucia – rodziły tylko zazdrość, gniewną i destrukcyjną.
W dorosłość weszła poniekąd niechętnie, wpierw ostrożnie, by potem coraz łapczywiej sięgać dłońmi ku zawiłościom magii runicznej, dotąd przekonana, że nosiła swoje przeznaczenie jak pętle na szyi, teraz świadoma daru, jaki otrzymała. Nigdy nie zdołała wprawdzie w pełni oswoić się ze stygmatem, jakim ją naznaczono, a duchy – ich zawodzące, nieprzyjemne głosy i świetliste postacie, których obecność ścinała żniwa jej psychiki jak sierpem – nieustannie budziły w niej niepokój; nawet kiedy płynnie posługiwała się zawiłym alfabetem nordyckich run, w obliczu kontaktu z zaświatami ramiona miała zawsze spięte, wzrok beznamiętny i nieruchomy. Uparcie wspinała się po szczeblach edukacji w Instytucie Kenaz, studiując przestarzałe cymelia i księgi naukowe, pielęgnując młode pędy, wtłaczając tchnienie magii w wiotkie, zielone łodygi i piękne twarze ich barwnych, promienistych kwiatów, których zapach wypełniał swą intensywnością wnętrze ciasnej szklarni. Nie była najlepszą towarzyszką rozmów, złośliwa i nieprzyjemna, pozwalała drugiemu człowiekowi – czy też raczej zrzucała na niego ten obowiązek – ciągnąć rozmowę, podczas gdy sama błądziła myślami w innym świecie. Stała się chłodna i opanowana, recytowała zawiłe liryki w języku starożytnych run, gubiąc się przy tym w otaczających ją odcieniach zieleni: kolor blaszkowatych liści o osobliwych właściwościach, kolor mszycy pasożytujących wśród gąszczu pędów, kolor włochatych gąsienic sunących powoli na otwartej dłoni, kolor węża, wijącego się drapieżnie za szklaną szybą terrarium. Pomagała w rodzinnym biznesie, lecz nawet ten z czasem przestał jej wystarczać – nużyło ją zapuszczanie się w wystrugane uprzejmością rozmowy, nużyło składanie wizyt, nużyły radości i cierpienia krewnych, nużyło życie, które wiodła; mierziła ją naskórkowa naiwność mieszkańców miasta, przytłaczała osobowość apodyktycznego brata. Miała pracę naukową, własną szklarnię, pęki rozwijających się róż, ale to wszystko już jej nie interesowało; pragnęła roślin niezbadanych, nieodkrytych, nieopisanych, aż chciałoby się powiedzieć – nieistniejących.
Naginając wolę ojca, wiele podróżowała – po skalistych zębach Kaukazu i historycznej Galilei, by po roku badań nad tamtejszą florą na dłużej osiąść nad Morzem Kaspijskim, wśród szczerbatych wyżyn, z dala od ludzi, którzy, choć traktowali ją z uznaniem, nie potrafili zbyt długo patrzeć jej w oczy, jakby obawiali się czegoś, co tkwiło głęboko w jej wnętrzu. Przemierzała terytoria niczyje, zamieszkane przez plebejuszy i malwersantów, spotworniałych w swych marzeniach, odczuwających dramatyczną tęsknotę za związkiem ze sobą i ze światem; przestrzeń dla duchów. Nieustannie pragnęła więcej – sięgała dłońmi ku rytuałom, przed którymi dotąd ją ostrzegano, odnalazła ludzi pragnących wykorzystać potencjał jej zdolności, z pożółkłych kart prastarych ksiąg, pozyskanych po znajomości w jednym z zapomnianych przez panteon antykwariatów, odczytywała poezję magii, w obliczu której wzdłuż linii kręgosłupa zsuwał się dreszcz nasyconego niecierpliwością entuzjazmu, obawy błyszczącej w jej oczach jak łuna księżyca odbijająca się w ciemnej tafli oceanu; pozwoliła, by pochwycono ją za dłoń i pokazano więcej. Obce, zakazane – a więc piękne i intrygujące, rozniecające nadzieje, że pogłoski, które krążyły po świecie były prawdziwe; skoro mogła porozumiewać się z pensjonariuszami zaświatów, dlaczego nie mogli objawić jej się sami bogowie? Odyn przemawiający ludzkim głosem, Kvasir rozświetlający ścieżkę naukowego triumfu, Hell wiodąca ją za rękę do krainy cieni? Stawała się zuchwała i pełna animuszu, podtrzymywała kontakt dłużej, sięgała po zaklęcia z butną odwagą, pielęgnowała wiedzę otrzymaną w pandorowej puszcze od swych szemranych przyjaciół, tonąca w studni wszechświata, jego zimnej obojętności na żałosny spektakl ludzkich marionetek. Obrazy nocnego, rozgwieżdżonego nieba i jego tajemnic planetarnych miały pozostać w jej umyśle na zawsze, wykute jak w grobowym kamieniu – wszak czymże było życie, nie przeżyte na ostrzu?
Wycieńczona, miewała momenty stagnacji, a wówczas fortyfikacje jej umysłu słabły, wpuszczając do środka drżące brzmienie cudzych głosów, obecność, której nie potrafiła wyprzeć, więc gościła zjawy u siebie jak w nieszczelnym naczyniu, zaokrąglonej misie, która w końcu musiała zakołysać się i przepełnić, paraliżując dotychczasową buńczuczność w bezużytecznym stuporze, nawracając stanami przypominającymi objawy menady, choć ta, wedle zgodnej opinii konsylium, została szybko wykluczona. Powróciła (na tarczy?) do Midgardu – córa marnotrawna, nie powitana hucznie przez nikogo, tak samo jak wcześniej obca, tak samo samotna i niezrozumiana; zdrapała z siebie pleśń zakazanej magii, zamykając ją w medalionie przeszłości, przysięgając, że nigdy do niej nie powróci, porzuciła płonne nadzieje na odkrycia, które przez tyle lat pozostawiały ją z pustymi rękami, znów zajęła się nauką – tą przyziemną, ograniczoną do ciepłoty szklarni, zawieszoną nad grubymi tomiskami, pielęgnującą rośliny pnące się posłusznie wokół kibici szczupłych, drewnianych tyczek, karmiącą traszki i żaby, wystawiające swe obłe głowy spomiędzy bujnej roślinności. W tajemnicy przed światem odwiedzała matkę – niechętnie, z obawą, dostrzegając na własnej twarzy pierwsze oznaki podobnego obłędu, szaleństwa, przed którym tak długo się wzbraniała, zawsze zbyt wyniosła, zbyt samodzielna, by iść ślepo w ślady rodziców. Siódmy z kolei psychiatra zakładał leniwie jedną nogę na drugą, wyraźnie niezadowolony – nawet teraz, kiedy próbowała na nowo wznieść mury swej niezależności i zapuścić korzenie w świecie żywych, coś toczyło ją od środka, wiło skrupulatnie swe gniazdo, podczas gdy ona pragnęła tylko, by nareszcie się rozwiało, unicestwiło, obróciło w perzynę, przestało istnieć, przestało igrać, przestało straszyć w snach i na jawie. „Próbowała pani medytacji?”, głupie pytanie, na które wzdychała cicho, przypominając sobie w myślach matczyne słowa: srebro jest srebrem, nawet jeśli sczerniało. Złożenie ust do szczerego uśmiechu nie powinno wymagać nienaturalnego napięcia mięśni twarzy.
Mistrz Gry
Re: Tove Rosenkrantz Sob 13 Lis - 7:30
Karta zaakceptowana
Wciąż jesteś tą małą dziewczyną, tą małą Tove, która chowa się przed światem – teraz jednak chowasz się przed swoimi pragnieniami i marzeniami, grzebiąc je, niemal się ich wyrzekając. A przecież wciąż jeszcze tyle masz do osiągnięcia, tak wiele do poznania, jeszcze więcej do odkrycia. Nie staraj się walczyć z własną naturą, bo rzadko kiedy komukolwiek wychodzi to na dobre.
Zwiedziłaś wiele zakątków świata, wiele widziałaś i wiele otrzymałaś od losu. Ode mnie natomiast dostaniesz dymną żabę. To magiczne stworzenie, na które natknęłaś się przypadkiem tuż przed powrotem do Midgardu i nie wahałaś się jej przygarnąć. Jest okazem niezwykłym, nawet na magiczne standardy – jej ciało pokryte jest śluzem, który, gdy stworzenie czuje się zagrożone, zaczyna wydzielać drażniący dym. Raz w miesiącu fabularnym możesz pobrać od niej odrobinę śluzu – okazuje się bowiem, że jest doskonałym substytutem każdego, dowolnego składnika eliksirów. Dodatkowo samo posiadanie żaby daje Ci stały bonus +2 do alchemii.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Zwiedziłaś wiele zakątków świata, wiele widziałaś i wiele otrzymałaś od losu. Ode mnie natomiast dostaniesz dymną żabę. To magiczne stworzenie, na które natknęłaś się przypadkiem tuż przed powrotem do Midgardu i nie wahałaś się jej przygarnąć. Jest okazem niezwykłym, nawet na magiczne standardy – jej ciało pokryte jest śluzem, który, gdy stworzenie czuje się zagrożone, zaczyna wydzielać drażniący dym. Raz w miesiącu fabularnym możesz pobrać od niej odrobinę śluzu – okazuje się bowiem, że jest doskonałym substytutem każdego, dowolnego składnika eliksirów. Dodatkowo samo posiadanie żaby daje Ci stały bonus +2 do alchemii.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!