Hans Tveter
Gość
Hans Tveter Nie 12 Wrz - 14:57
GośćGość
Gość
Gość
HANS TVETER
„Człowiek nie stwarza sobie celów
Narzuca mu je czas, w którym się urodził”
Któregoś razu na drodze życiowej zaczepiła mnie dziennikarka. Pozornie paląca papierosa przed budynkiem szpitala, próbowała udawać przechodnia lub może kogoś z zażywającego odpoczynku personelu. Swoimi nieszczerymi na wskroś słówkami ściągnęła uwagę na swoją niską i przysadzistą sylwetkę. Jednak nie chciała mnie wcale prosić o poradę w zrzuceniu kilku zbędnych kilogramów, czego spodziewałbym się prędzej patrząc po jej koślawych i serdelkowatych paluchach trzymających cienkiego, wiśniowego fajka.
Podobno pisała pracę dyplomową w kierunku dziennikarstwa medycznego, cokolwiek to znaczy. Z początku dziennikarstwo to wydało mi się raczej rozpracowywaniem procesu wchodzenia w tyłek każdemu z nas, zaharowujących się od świtu do nocy lekarzy, byle by tylko rozpowiedzieć na wszelkie strony nasze grzeszki i podważyć nasze kompetencje. Znałem wielu dziennikarzy i z ręką na sercu – nigdy nie wyszedłem dobrze na tych znajomościach. Te żmije wpijają się w miękką skórę dłoni, którą w porywie drobnej naiwności (zwanej zaufaniem) raczy się im podać.
Ta tutaj była jednak innym typem - jebaną katarynką nakręcaną chyba przez perpetuum mobile.
Nie użyłem tych słów w rozmowie, ba, na ten moment wszystko jeszcze toczyło się w mojej głowie, a jedyną odzywającą się osobą była ta gruba blondynka. Póki co bacznie obserwowałem dziewczynę, w trakcie „rozmowy” zauważając już nawet że posiada zgryz przekrzywiony nieco w prawo – było to jednak moje chore medyczne zboczenie.
No nic! Miałem dużo czasu na przeprowadzenie zewnętrznej analizy stanu jej zdrowia, bowiem jak wszyscy chyba wiemy – dziennikarze uwielbiali gadać. Szczególnie ci, którzy do powiedzenia mieli najmniej.
Rzucała ona znanymi nazwiskami ze świata medycyny genetycznej, trochę to aż dziwi – wspominała moich profesorów, ba – nawet mojego świętej już pamięci promotora. Sięgnęła po nazwiska zagranicznych lekarzy takich jak fiński Koskinen czy norweski Jespersen (swoją drogą, przekręciła nazwisko do Jespresena, może z rozpędu, w końcu mieliła językiem jak szalona). Chciała widocznie zaimponować mi swoją wiedzą, jednak kiedy wymieniła nazwisko moje i mojej rodziny, przy tym nie dając mimicznie żadnego znaku że mnie rozpoznała, w duchu śmiać mi się już chciało. Na zewnątrz wypuściłem tylko niewinny uśmieszek, który moim współpracownikom kojarzył się już pewnie „nieszczerze”. Zanim ta jednak wygadała się na dobre, podniosłem dłoń i dałem jasny znak do zaprzestania paplaniny.
Nieskuteczny znak, jak to pamiętam, bo dziewczyna ta przyspieszyła jedynie swoją gadkę, gubiąc niekiedy sylaby, byle tylko zmieścić ich jak najwięcej w jak najkrótszym czasie i nie pozostać wysłuchana do końca. Łeb bolał mnie od takiego zachowania, przypominało mi w końcu pierdolenie zarówno byłej jak i obecnej żony, co za tym szło, wpieniłem się. Coś we mnie pękło, kolejno wskoczyło na miejsce, poruszyło nerwami, potem mięśniami i wyrwało mi z gardła krótkie:
- Zamknij się – powiedziałem to bez zawahania, stosunkowo cicho i przechylając się od razu ku milczącej wreszcie dziewczynie.
- Co? – biedna zgubiła wątek, a jej blada od nadmiaru gadaniny twarz, zaczęła pokrywać się rumieńcem pochodzącym z rozszerzonych od żenady naczynek. Usta wykrzywiła w konsternacji, a wzrokiem, niczym uszkodzonym szybowcem, pikowała w dół, zaraz na czubki moich, a potem już tylko swoich butów.
- Zamknij się, bo gówniana z ciebie dziennikarka. Tak, dobrze słyszysz – kontynuowałem, czując że znajduję się pod coraz mniejszym wpływem jej głośnej aury. – To miała być rozmowa czy monolog? Bo jeżeli to drugie, to przekwalifikuj się może na jakiegoś kretyna wykładowcę? Albo jebaną ścianę, bo nic do ciebie nie trafia. A tak w ogóle, to tutaj nie wolno palić, więc najlepiej wypierdalaj.
Nie wiem czy miałem gorszy humor, raczej nie. Kiedy jednak powiedziałem co moje, poczułem szybciej rozchodzącą się po ciele krew. Kiedyś kiedy byłem młody, wszyscy mówili o mnie jako o stworzeniu anemicznym – z wiekiem czułem, że cały ten kwas, całe te lata milczenia, grzecznej nauki i emocjonalnego chłodu odbiły się na mnie w ten sposób. Czy odbiły się szkodliwie? Nie wiem, sam czułem się dobrze. Nie każdy jednak podzielał moje zdanie.
Pewnie ta biedna dziewuszka w koncu nie czuła się lepiej, ale pies ją ganiał. Najważniejsze, że ruszyła swój tyłek i jeszcze nim odeszła za daleko, obróciła się i pokazała mi środkowy palec w oczywistym geście przyjaźni.
Wysłałbym jej buziaka, ale nie byłem przecież aż tak złośliwy. Czasami myślę wciąż o tym czy wzięła moje rady do serca i przekwalifikowała się, zanim było za późno. Możliwe, w końcu artykułu na mój temat do tej pory nie napisała.
- - -
Nie ułożyło się nam. W sensie mi i mojej pierwszej żonie.
Może to i lepiej – teraz chociaż kiedy mijamy się na korytarzu ta już opuszcza wzrok i nie szuka kontaktu. W końcu gdybyśmy wciąż byli razem, musiałbym znosić widok jej twarzy w warunkach domowych – byłaby pierwszą osobą którą zobaczę rankiem i ostatnią osoba którą zobaczę nocą, szczęśliwie zakładając, że będzie wolała spędzić ją we własnym łóżku, a nie w gabinecie dyżurek. Tak, dobrze widzicie – moja małżonka to jedna z tych najdłużej pracujących akuszerek, bogowie wiedzą przy ilu porodach w Midgardzie miała zaszczyt uczestniczyć. Podobno w jej obecności przychodzili na świat przyszli Jarlowie, ale i również zwykłe moczymordy, których uzależnienie wykończy nader wcześnie.
Podobno miała w sobie tyle wrażliwości by zauważyć moją „udręczona duszę”. Z biegiem czasu wiem, że zamiast bycia wrażliwą na uczucia innych, była po prostu jasnowidzem czy pieprzoną wyrocznią innego typu – osobą czytającą przyszłość z ludzkich twarzy, w końcu dopiero po wielu latach wspólnego pożycia stałem się udręczony. Jej obecnością, jej złośliwymi słówkami i ciągle wbijanymi szpilami, a już absolutnie jej felernymi genami, które przekazała dwójce naszych dzieci. Wiem, że wszystko to była nie moja wina, jestem cholernym genetykiem, przecież potrafiłbym ocenić występowanie tej choroby u moich przodków.
Moja małżonka natomiast powiedziała mi o przypadkach występujących w jej rodzinie dopiero wtedy, kiedy pierwszą z córek na własnych ramionach wnosiłem na oddział. Druga w nich była już wtedy na świecie, słodko nieświadoma, że słabowitość dopadnie i ją. I że nawet ociec spędzający pół swojego dorosłego życia nad przypadkami takimi jak ona, będzie wył z bezradności, próbując tylko szukać kolejnych sposobów na wyswobodzenia córek z silnych ramion choroby, nawet świadomy braku możliwości uleczenia.
I tak - wyłem, krzyczałem, rwałem sobie włosy z głowy, ba – nawet uniosłem rękę na moją żonę. Teraz wiem, że zrobiłem źle. W końcu wszystko to na nic, a futryna drzwi od mojego domowego gabinetu wciąż pozostaje zdradliwie wgnieciona. I chociaż robotnicy wymalowali ją bejcą na tyle solidnie, by ta aberracja na jej strukturze była jedyną fizyczną pozostałością po porywie emocji jakiego się wtedy dopuściłem, wspomnienie krwi spływającej po jej skroni i trzęsącego się ciała wraca do mnie w każdej chwili, gdy emocje biorą górę nad rozumem.
Nie powiedziała nikomu o tym incydencie, w końcu zakazałem. Ba, była na tyle rozważna by nie użyć go nawet na rozprawie rozwodowej, zresztą – zatroszczyłem się o to, by nie czuła się pokrzywdzona. Wciąż to ja sprawuję opiekę nad dziewczynkami, które ona skazała na cierpienie swoim chorym rodowodem. W tym wszystkim nie chodziło jednak o pieniądze, oj nie – gdyby chciała, oddałbym jej nawet mieszkanie po dziadkach. Najważniejsze, że sąd orzekł rozwód z jej kłamliwej i zatajającej winy, tym samym podważając prawdziwość jakichkolwiek plotek o mojej „agresji”, które mogłaby sypnąć w świat gdyby tylko przypomniała sobie moje humorki.
I niech bogowie mają ją w opiece – byleby nagle nie przypomniała.
Tak, ją. Ja jakoś sobie poradzę.
- - -
Jestem głupi, bo związałem się z kobietą po raz kolejny. Albo nie głupi, raczej chory, bo tym razem nie była moją współpracownicą, a pacjentką. Młodszą i ładniejszą, aż sam dziwię się co mogła wtedy zobaczyć w takiej paskudzie jak ja. Blady od wiecznego siedzenia w czterech ścianach wcale nie próbowałem nikogo uwodzić, zresztą – rozwodnik nigdy nie był najlepszym towarem w dzielnicy – nosił za sobą bowiem balast w postaci dwóch rosnących i sprawiających problemy córek.
Może więc to moje naukowe pierdolenie albo ten wielki nos zwrócił jej uwagę... Nieważne. Nieważne, bo teraz wiem, że wszystko to nie było dziełem przypadku. Bogowie po prostu po raz kolejny postanowili wystawić mnie na próbę.
Nie powinienem jej w ogóle leczyć. Tak, patrząc na sytuacje chłodno i po czasie – nie powinienem jej był wtedy w ogóle leczyć. Powinienem pierwszego dnia postawić diagnozę, trzasnąć drzwiami i wyjść z sali. Nie po to w końcu zakuwałem tyle długich wieczorów i wykonywałem tyle mozolnych badań by potem zajmować się każdą, nawet najbardziej prozaiczną chorobą.
Niektórzy biorą mnie za dobrego specjalistę od słabowitości, właściwie – nie chwaląc się, sam uważam się za całkiem nieźle obeznanego z tematem medyka. Kiedy jednak ktoś przychodził do mnie i sugerował mi niekompetencję i ignorowanie jasnych objawów, o których pewnie nasłuchał się od siedzących na korytarzu, wiecznie wynajdujących sobie inne choroby staruszek… Po raz kolejny odczuwałem gromadzącą się we mnie irytację.
Nie jestem z natury agresywny, ale miałem wtedy naturalną ochotę po prostu potrząsnąć mężczyzną, a następnie wyrzucić go za drzwi, by w spokoju zająć się jego córką. Córką, która poza jakby naturalną skłonnością do wicherii czy uczuleń uderzających typowo sferę oddechową – niewiele wspólnego miała z przypuszczaną dolegliwością. Z większości chorób wychodziła bez powikłań. I nie zrozumcie mnie źle, jako ojciec dwójki chorych dziewczynek wiedziałem już wtedy jak bardzo dba się o swoje dzieci, bez względu na niekiedy irracjonalność swoich działań. Wbrew oporom ojca zaleciłem hartowanie ciała i lepszą dietę.
Widocznie tym przypodobałem się temu staremu złamasowi, bo po jakimś czasie jego córka była już moją dziewczyną, a we dwójkę szybko wybiliśmy jej z głowy rezygnowanie z "mięsa biednych stworzeń".
- - -
Ojciec mojej nowo upieczonej małżonki był łowcą Gleipniru. Zresztą – wciąż nim jest, próbując chyba dojść gdzieś wyżej po szczeblach swojej kariery. Mało tego – dwójka braci jej poszła w jego ślady.
Pamiętam, że na ślubie pojawiło się kilka sztuk mężczyzn pochodzących z tego środowiska – nawet ci z pozoru obcy traktowali wtedy moją małżonkę niczym siostrę. Ja na ten moment nie potrafiłem czuć nawet grama zazdrości, z biegiem czasu zauważając nawet, że właściwie nigdy jej nie kochałem. Chyba po prostu chciałem mieć blisko siebie kogokolwiek, kto nie pochodziłby ze sterylnego świata medycznego.
Tylko dlaczego kurwa musiałem wybrać sobie kogoś stamtąd.
Już na weselu jacyś łowcy dawnej daty postanowili potłuc się z moimi kolegami genetykami za salą – w końcu jedni woleli niekiedy zabijać tam, gdzie drudzy chcieli leczyć. Drobny konflikt interesów przerodził się w mordobicie, na którym oczywiście żaden medyk nie mógł wyjść dobrze.
No nie wiem, kto by pomyślał że łowcy Gleipniru umieją się bić?
Na pewno nie zapity do granic możliwości łeb jednego z kolegów po fachu, który za domem, na podwórku naszej rodzinnej rezydencji urządził sobie arenę. Nim zdążyliśmy zauważyć zniknięcie i usłyszeć zagłuszane przez muzykę krzyki – gapiów. Grunt zdążył już nasiąknąć odrobiną krwi, by potem splamić się jeszcze łzami mojej zdruzgotanej żony. Tak czy inaczej, bez względu na zawieszoną w powietrzu skazę wojny - samo przyjęcie zakończyło się typowym dla naszej rodziny zamieceniem sprawy pod dywan. Nikt nie mógł w końcu wiedzieć, że to dlatego kolejnego dnia na oddziale znalazło się kilku nowych pacjentów z uszkodzeniami głowy, rąk i żeber. I dlaczego wszyscy byli ubrani na tyle elegancko.
Chcąc nie chcąc jednak zostałem nieco wepchnięty w środowisko łowców. Manipulowany skutecznie przez swoją młodą małżonkę nastawiałem kości poobijanym członkom Gleipniru, szczególnie jej dwóm braciom, którzy chociaż oczywiście – mogli korzystać z usług swoich własnych medyków, woleli przyłazić nam do domu byle zaburzyć mir domowy, napełnić cztery ściany smrodem swoich spoconych ciał czy wypić i zjeść za pieniądze mojej rodziny.
Nigdy nie byłem człowiekiem łatwo akceptującym takie zachowania, właściwie – ktoś nazwał mnie kiedyś upartym idiotą. Kłóciłem się z żoną o jej braci, kłóciłem się o jej ojca, kłóciłem też o to, że w dalszym ciągu najważniejsze były dla mnie córki z poprzedniego związku. Nigdy nie potrafiła tego zrozumieć, pieprzona gówniara. Były momenty gdy chciałem strzelić ją w łeb.
Te momenty znikały jednak niezwykle szybko, bo skubana umiała mnie jednak ugłaskać i zmanipulować tak, bym po dwóch latach związku znalazł w naszym domu miejsce dla kolejnych dzieci. I uwaga, uwaga! Drodzy państwo, po raz kolejny trafiłem na genetyczny unikat – podobno jej matka posiadała bliźniaczkę. Dwujajową, dlatego nie zauważyłem tego wcześniej. Szkoda właściwie, że dowiedziałem się o tym dopiero w momencie, gdy moja młoda żonka wypluła na świat dwójkę moich dzieci. Moich. Kolejnych. Dwa.
Na raz.
Dzieciaki... Gdy byłem młody myślałem może o jednym, a najlepiej o żadnym. Teraz skończyłem z czwórką. Dodatkowo poród przyjęła moja była żona, wysłana tutaj pod moją nieobecność. Podobno gdy wychodziła napluła mi na parkiet, to jednak do niej nie podobne - wiedziała w końcu, że gdybym się dowiedział, nie dałbym jej żyć.
Sam oczywiście nie przybyłem by oglądać ten cud narodzin, byłem zbyt zajęty pełnieniem dyżuru na wydziale. Właściwie, nawet nie przejąłem się tym, że moja żona właśnie zaczęła rodzić.
Tak, z pewnością nigdy jej nie kochałem. Wtedy poczułem to już na wskroś.
- - -
Moi rodzice chyba powinni cieszyć się, że mają jeszcze innych synów.
Czy mówiłem kiedyś, że moja małżonka wywodziła się ze spartaczonej rodziny? To pozwólcie że opowiem wam jeszcze kiedy w tym wszystkim przelała się czara goryczy. Pewnie zastanawiacie się dlaczego zamiast wieczornych herbatek pijam czasami księżycowy wywar – jak może domyślacie się, w żadnym wypadku nie robię tego dla frajdy czy w ramach eksperymentów prowadzonych na samym sobie.
Chociaż to od prowadzenia eksperymentów właściwie się zaczęło. Od dzikiej chęci poznania czegoś z bliska. Na żywo. Nie z opisów, książek, prac naukowych sprzed stu lat. Teraz wstydzę się swojej dziecięcej ekscytacji, którą to odczuwałem w momencie gdy na pełnym rauszu zaproponowałem moim szwagrom udanie się z nimi na przedmieścia. Od tego czasu wiem jednak, że nigdy nie wezmę alkoholu do ust, za to chętnie wleję go w gardło tym, których chciałbym sprowadzić na panewce.
Ja nad tym kurwa nie panuję i najpewniej nigdy nie zapanuję. Uginam się pod nadmiarem bodźców jakie podsuwa mi otoczenie i własne ciało.
Badałem to latami – poświęcałem setki czy nawet tysiące godzin na zbadanie dokładnie tej przypadłości. Leczyłem wielu takich jak ja – takich raz pogodzonych ze swoim losem jak i takich którzy szlochali niczym dzieci nad swoją niedolą. Poczucie tego jednak na własnej skórze, w postaci wciąż powracającego wspomnienia szczęk zaciskających się na moim przedramieniu… To horror. Poczucie ostracyzmu i upadek na dno długo hodowanej reputacji znakomitego medyka. Reputacji która przetrzymała przemoc domową, wieczne pyskówki, mobbing i rozwód, a która teraz, przez moją cholerną zachłanność, gryzła piach.
Brat mojej małżonki, ten najmłodszy, jeszcze najmniej nawykły do pracy łowcy tego wieczoru „nie pracował”. Oczywiście, że nie pracował, właściwie po wszystkim stwierdzam, że ten nie powinien pracować nigdy. Kiedy rozmawialiśmy, a ja otworzyłem się przed nim i postanowiłem wyznać, że jako genetyk bardzo zazdroszczę im możliwości zobaczenia przemienionych, nienapojonych wywarem wargów w naturalnym środowisku, ten uśmiechnął się szeroko i zmrużył pijane oczka. Nie wiem dlaczego sam zaproponował wyjście i popatrzenie na to wszystko z daleka.
Z daleka. Wiedziałem w końcu jak zachowywać się w obliczu ich podobnych, minęło już ponad dwadzieścia lat od kiedy zacząłem się o tym uczyć. Wiedziałem też, że wargowie rzadko wchodzą w drogę ludziom.
Chłód nocy, którym nasiąkałem w blasku wielkiej tarczy księżycowej, lekko ostudził moje rozpalone irracjonalna chęcią ciało. To wszystko nie zdołało jednak ostudzić mojego szwagra z którym razem stanęliśmy wtedy na ambonie dla myśliwych. Podsunąłem mu zapalniczkę pod nos, pozwalając by zapalił sobie jak człowiek. Razem zatopiliśmy się w dymie i w dźwiękach nadchodzących z chaszczy. Ja jak zwykle ubrany niczym panicz na włościach – ledwo byłem w stanie zejść po drabinie gdy tylko szwagier dał mi znać o zbliżającym się obiekcie zainteresowania. Pamiętam, że wtedy rozdarły mi się spodnie. Na tyłku, takie tam - małe nieszczęścia. Ale to nie ostatni fatałaszek który tego wieczoru zmienił swój zacny krój.
Podobno stworzenie miało nas nie zaatakować. Utwierdzałem się w tym zgubnym przekonaniu gdy on sam, brat mojej żony, przytakiwał i obiecywał, że nic złego się nie stanie. Że będę mógł zobaczyć to wszystko z bliska. Poznać jak na własnej skórze.
Pierdolony miał tupet, faktycznie w końcu poznaliśmy to na własnej skórze. Pieprzony skurwiel, to wszystko jego wina. Gdybym miał w sobie chociaż trochę agresji, sam strzeliłbym mu w łeb gdy tylko doszedłbym do stanu błogiej świadomości. Ale byłem w końcu poukładany, dżentelmeni nie robią takich rzeczy.
Dżentelmeni nie pija też nigdy na umór, o on był najebany. Nie powinienem był mu wtedy wierzyć. Powinienem stać na górze i patrzeć jak pokazuje mi "brak pieniactwa" tych stworzeń. Żałowałem, że w ogóle dałem się na to wszystko namówić.
Zresztą – potem obydwoje tego pożałowaliśmy. Nie pamiętam dokładnie jak tego doszło, że ledwo doczołgaliśmy się na taras mojego domu. Mój ojciec wybiegł na deski i złapał mnie za fraki. Mnie, najwyższego z całego naszego rodzeństwa, dodatkowo będącego już po czterdziestce. Potem do wszystkiego dołączyła moja żona, oderwawszy się na jakiś czas od opieki nad synami. Mój ojciec medyk zawyrokował, że głównie oberwałem pazurami, chyba dzięki szczęściu. Ale jakie to było szczęście? Sama wiedza, rzecz jasna. W końcu mój świętej pamięci szwagier tak dobrze tłumaczył mi jak zachowywać się w kontakcie z dzikim zwierzem. Oczywiście, że zatopili w nas swoje zębiska, chociaż to poczułem dopiero gdy adrenalina i wódka uleciały mi z ciała. Wciąż kuleję trochę na jedną nogę, po tym jak czułe szczęki wpiły mi się w łydkę.
Ojciec mojej żony kazał popełnić samobójstwo gdy tylko dowiedział się o incydencje. Głównie nakazywał to robić swojemu synowi, jednak przy wszystkim patrzył dziwnie również na mnie. Dodatkowo moja młoda małżonka próbowała przekonać mnie do racji jej starego.
No chyba ich pojebało. A ją w szczególności. Teraz już wiedziałem, że muszę wywalić ją na zbity pysk. Ją i te dzieci co do których ojcostwa nie mogę być nawet w stu procentach pewien. Żadne z nich nie ma tak felernego nosa jak ja. A zresztą…
Rozprawa rozwodowa za kilka miesięcy, a ja niczym śliwka w kompot – wpadłem.
Wpadłem i zacząłem się topić. Nawet pomimo rozpuszczonych na swój temat plotek o tym, że moje „zarażenie” to jedynie wypadek przy pracy w trakcie próby dokładniejszego zbadania sytuacji wargów, moją reputacją mogłem sobie obecnie co najwyżej podetrzeć włochaty, wilczy tyłek. Może wszystko co w tej sytuacji mówili o mnie wydawało się szlachetne – posłane do rangi największego poświęcenia nauce...
Ale to pewnie do czasu.
Do czasu gdy tym razem bardziej wygadana i mniej zlękniona małżonka postanowi wypomnieć mi moje pijackie wyprawy w las z jej bratem, pewnie tylko dlatego, że całkowicie zakazałem jej i jej rodzinie pojawiania się w naszym domostwie. Zrobi to na rozprawie, już ja to wiem.
Ale niech spróbuje. Wtedy sam może nawet ją użrę?
Wszystko to oczywiście dla dobra nauki. Nigdy z tak bliska nie oglądałem niczyjej pierwszej przemiany.
No, może poza moją własną.
Mistrz Gry
Re: Hans Tveter Wto 14 Wrz - 22:27
Karta zaakceptowana
Można by powiedzieć, że miałeś w życiu pecha – dwa nieudane małżeństwa, dzieci naznaczone piętnem genetycznej choroby, towarzystwo, w które wpadłeś przypadkiem i które wilczymi zębami pozostawiły na tobie ślad już na stałe. Ale jesteś przecież człowiekiem roztropnym, gotowym poświęcić się dla dobra nauki, masz na karku niejedną dekadę i wiesz, jakimi prawami rządzi się rzeczywistość. Wierzę, że pomimo blizn przeszłości, uda Ci się jeszcze osiągnąć upragnione szczęście.
Praca w szpitalu niewątpliwie wymaga od Ciebie ogromnych pokładów siły i wytrwałości, na początek rozgrywki w prezencie od Mistrza Gry otrzymujesz zatem eliksir Eir, którego nazwa wywodzi się od samej bogini zdrowia i medycyny. Jego ingrediencje są bardzo rzadkie, a sam wywar niezwykle drogi, fiolka starcza jednak na bardzo długo. Jest to wyjątkowo przydatny specyfik, którego podanie leczy dowolne rany, niezależnie od ich powagi, musisz jednak pamiętać, że jego wyjątkowa moc usuwa jedynie powierzchowne urazy, nie leczy chorób ani nie niweluje ich przyczyny. Możesz stosować go również na sobie, eliksir nadaje się jednak do użycia tylko raz na fabularny miesiąc. Będąc w jego posiadaniu, otrzymujesz również stały bonus +2 pkt do wiedzy ogólnej.
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!
Prezent
Praca w szpitalu niewątpliwie wymaga od Ciebie ogromnych pokładów siły i wytrwałości, na początek rozgrywki w prezencie od Mistrza Gry otrzymujesz zatem eliksir Eir, którego nazwa wywodzi się od samej bogini zdrowia i medycyny. Jego ingrediencje są bardzo rzadkie, a sam wywar niezwykle drogi, fiolka starcza jednak na bardzo długo. Jest to wyjątkowo przydatny specyfik, którego podanie leczy dowolne rany, niezależnie od ich powagi, musisz jednak pamiętać, że jego wyjątkowa moc usuwa jedynie powierzchowne urazy, nie leczy chorób ani nie niweluje ich przyczyny. Możesz stosować go również na sobie, eliksir nadaje się jednak do użycia tylko raz na fabularny miesiąc. Będąc w jego posiadaniu, otrzymujesz również stały bonus +2 pkt do wiedzy ogólnej.
Informacje
Serdecznie witamy w Midgardzie! Twoja karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz 700 PD na start do dowolnego rozdysponowania. W następnym etapie powinnaś obowiązkowo założyć kronikę i skrzynkę pocztową. Powodzenia na fabule!