Villem Rosenthal
Gość
Villem Rosenthal Pon 30 Sie - 14:32
GośćGość
Gość
Gość
Villem Rosenthal
Matka, Fjore Naes, od zawsze miała rysy chochlika, duże oczy, wąskie usta, ząbki jak cukierki. Ojciec natomiast, Wilhelm Rosenthal, Amerykanin z wąsem pod nosem i wiecznie pąsowymi policzkami, wielbił ją całą, od stópek po czubek głowy, od jej wierzeń po wszelkie idiotyzmy, które paplała przy rodzinnych zjazdach. Zdawało mu się, że kobiece ciałko ciosane było przez ichniejszych bogów, przez tych wszystkich odynów i wszelkie freje. Blada za dnia i różana w nocy niosła ze sobą słony zapach Norwegii i Midgardu. Wprawdzie zaprzedała duszę diabłu, gdy za Ślepca wyszła, gdy na ślubnym kobiercu jej elfie stópki koło tych jego krasnoludzkich stanęły. Ale że oboje siebie piekłu zaprzedali, on magii nadużywając w sposób mało legalny, ona serce jemu oddając, nic dziwnego, że między jednym a drugim orgazmem uwili sobie czarci pomiot, syna o ciemnych włosach, mocnym spojrzeniu i kłach jakby przydługich, nieludzkich. Nazwali go Villem.
Podobny do ojca jak etiuda filmowa do książkowego pierwowzoru. Niby taki sam, bo i oczy srogie, zapadłe w sobie, źrenice ciemne jak brwi, ale mimo to usta mniej pełne, węższe, rezygnujące z ekstrawertycznych uśmiechów. Już od dzieciaka w bójkach, z dłońmi ku szczękach rówieśników, z galdrowską magią od małego, od pierwszego tąpnięcia chłopięcą nóżką. Oczy to ma czasami takie jakby jednocześnie piekło i niebo widział, jakby Ragnarök stąpił na niego wcześniej, i boją się rodzice, że dzieciak rzeczywiście zwiastuje wiele złego, ale po chwili to wszystko wraca do normy i prócz chłopięcych bójek, jedynie marudzenie pozostaje.
W tym całym rodzinnym armagedonie Villem kończy dwa pierwszy etapy edukacji, szybko i bez większych problemów, bo te mają nadejść tuż po. Nie ma wielu znajomych, jest przecież dzieckiem, zbuntowanym jak każde, wkurwiającym indywidualistą. Za ojcem w magię i tradycję nie wierzy, szarlatan jeden, matka dłonie załamuje, nad chłopcem pastwi się z mitologią i o Odynie przypomina, na Odyna klnie a później o łaskę dla syna prosi. A ten nic, jak mówić do ściany, do tego ironicznego uśmiechu, do dłoni splecionych na klatce. I Villem gardzi innymi dzieciakami, które tak łatwo wlewają w siebie tradycję, a on przecież wie, od ojca Amerykanina, że ludzie gdzieś są inni, normalniejsi; że poza Norwegią to są i Stany Zjednoczone, i świat bardziej ludzki, cielesny, przerażająco realny.
Na studia więc nie idzie. Odmawia z szarmancko zarzuconą nogą na nogę, ze znudzonym spojrzeniem wklejonym w strony kolejnej historycznej książki. Nie przyzna się, że już wtedy oczy płatają mu figle, że litery skaczą z miejsca na miejsce, nowe zdania i słowa układają, a on gubi się w tych historiach, wyczytuje inne, straszniejsze. Czasami pojawiają się tamże plamy, czarne i głębokie, spływające na dłonie a później całe ciało, by jednym głębszym wdechem Villem pochłonął je całe. Z winem zaczynają smakować lepiej, przyjaźniej.
W Bostonie pojawia się w wieku lat dwudziestu dwóch, żegna Midgard z przyjemnością ukrytą w nastoletnim buncie. Postanawia, że od dzisiaj będzie normalnym człowiekiem bez magii w dłoniach. I chciałby zaprzeczyć, że jej się przyuczał, choć czasami wypływa ona jak zapomniane kłamstwo. W momencie, w którym opuszkiem palca dotknie porcelany ta pęka z trzaskiem, upada na ziemię i kurwa no, bez paniki. Czarne plamy już plamami nie są a istotą żyjącą, cieniem przemykającym z pokoju do pokoju, wieczorami. Mówią te zjawy rzeczy niestworzone, w fusach się ukrywają, a gdy przestaje pić kawy i herbaty, to w papierosowym popiele.
W Massachusetts życie jest szybsze, intensywniejsze, mniej osiadłe w schorowanych religiach. Puby witają go tanim piwem, z czasem mocniejszymi szotami. Ludzie są łatwiejsi, ich usta szybciej się rozwiązują, ciała też. Nic dziwnego, że z czasem jedno posiada na własność. Ma na imię Emily, jest głupiutka, ma rude włosy, piegi tylko na ramionach i żółte od fajek zęby. Czyta poezję i sama próbuje coś pisać, więc w jego ramionach, w białej koszuli ubrudzonej winem tuli ją do snu, by ta w szeptach mówiła mu idiotyczne rymy. Ale on już wie, w popiele wyczytał, że kobieta umrze za trzy lata, ciągnięta w dół przez dragi, że piegi jej z ramion opadną i ona sama się w nie zamieni, gdy runie w tanią, zbitą przez jej ojca trumnę. Rodzina odetchnie i on odetchnie, bo przecież jej nie cierpi, jej głupiego gadania i głupich tomików, nawet siada dziwnie i w dziwnych śpi pozycjach. Wie to wszystko i tuli tę zwyczajność jak prawdziwy dar; tak, by o Midgardzie i spadku rodzinnym zapomnieć.