Gęste listowie spowijało dach szklarnii, a pnące się ku górze gałęzie drzew sprawiały wrażenie jakby próbowały przebić się przez szklaną powierzchnię i odnaleźć drogę ku wolności z tej ograniczonej przestrzeni stworzonego sztucznie ekosystemu. Słońce ledwo wygrywało z nim tę bitwę, przebijając się częściowo do środka — pod pewnym kątem, spoglądając na grę światła, wydawało się, że promienie zyskują niemal fizyczny charakter, odcinając się wyraźnie w delikatnym zacienieniu wywołanym roślinnością. Chociaż wszystkie warunki, w jakich przyszło tutaj dojrzewać kwiatom były symulowane z drobną pomocą magii, to wciąż była to namiastka dzikiej natury przeniesionej do miejsca, gdzie człowiek mógł spróbować nad nią zapanować, bo dopiero tutaj było to możliwe.
Mildri nawet w tym ułożonym do celów naukowych ogrodzie stanowiącym wielką wystawę najciekawszych gatunków magicznych roślin, czuła z nimi naturalną więź pogłębiającą się i dodającą jej siły. Dotykanie wilgotnej ziemi przy przesadzaniu grządek, doglądanie liści i płatków, by upewnić się, że nie trawi ich żadna z chorób. Praca nigdy nie stanowiła problemu, nawet ta w której trzeba było się pobrudzić. Studentka od początku chętnie pomagała w pracach pozostałym botanikom. Niegdyś to starsi koledzy oddelegowywali ich do pracy, by przesadzać ostrożnie miętulipany lub zająć się sadzonkami tojadu. Dzisiaj to Rovelstad była studentką ostatniego roku, ale nie zamierzała odgrywać roli jedynie nadzorcy przypatrującemu się pracy innych i kiwającym głową z uznaniem. Znalazła zadanie dla siebie, gdy upewniła się, że nikt nie postanowił zniszczyć wysiłku wielu par rąk w stworzeniu tego miejsca takim jakie było. Kiedy młodsi studenci znikali po wykonaniu tego, co zostało im przydzielone, Mildri zajmowała się nasionami metamorfiory, uprzednio przygotowując glebę w połowie siłą własnych ramion, później pomagając sobie magią przy oczyszczaniu. Zdołała jedynie usypać w rowkach rządki maleńkich ziaren, gdy prostując się i ocierając kropelki potu, jakie zabłąkały się na jej czole, zobaczyła podążającą w jej kierunku znajomą sylwetkę. Najpierw jakby zaschło jej w gardle, zmuszając do głośnego odchrząknięcia. Szybko przywołała się do porządku, nie chcąc wypaść źle przed szanowaną figurą.
— Pani profesor Hallström! — dygnęła lekko w jej stronę, dłonie składając na podołku. Spoglądając w dół zdała sobie sprawę z tego jak wygląda. Ziemia na jej roboczych spodniach i fartuszku odznaczała się ciemnymi smugami na jasnym materiale oraz kilkoma grudkami, które jeszcze utrzymywały się na gładkiej powierzchni. Zamiast pomóc sobie prostym i skutecznym zaklęciem, zaczęła rozcierać plamę jeszcze mocniej przez pocieranie próbując usunąć czarne punkciki. Te zanim opadły pozostawiły po sobie jeszcze większy bałagan, a zawstydzona Rovelstad spąsowiała zupełnie. Nie dlatego, że wstydziła się pracy, jaką wykonywała. Porównując swój niechlujny wygląd, chociaż uzasadniony i to słuszną sprawą — jest coś słuszniejszego niż nauka? — do nienagannej jak zawsze Bylgji czuła się jeszcze niżej niż zazwyczaj i nie lubiła tego uczucia. Gdy zdecydowała się na spojrzenie kobiecie prosto w twarz z uprzejmym uśmiechem, spróbowała zignorować to jak niewyjściowo się prezentowała. — Czy kogoś pani szuka w tym miejscu? Może mogę pomóc? — spytała z zainteresowaniem, nieświadoma celu wykładowczyni, która zdecydowała się na złożenie wizyty w uniwersyteckiej szklarni. Nie była to pora przeprowadzania zajęć. Ścieżkami spacerowali studenci zainteresowani otoczeniem się samiutką zielenią, nie tylko ci przyszli botanicy.
Na zewnątrz lato było ciepłe i niewygodnie słoneczne, za kamiennymi murami instytutu jednak powietrze nadal było chłodne, pełne znajomego zapachu kurzu i starego papieru. Bezpieczna atmosfera uniwersytetu nie łagodziła migreny, pomagała jednak ukoić kilka nadszarpanych nerwów, zaklepując je pracą i spokojnym szumem akademickich głosów. Bylgja przemierzała korytarz z wyuczonym wdziękiem i uniesionym podbródkiem, omijając spojrzeniem pojedyncze, mijające ją twarze. Jeden z młodych doktorantów skinął ku niej głową, po czym szybko, niemal lękliwie, opuścił wzrok, nerwowo przeglądając przekładane w dłoniach notatki. Lubiła te okruchy szacunku, ten stres rozmazany na twarzy pojedynczym rumieńcem; lubiła je, bo widziała doskonale, jak ciężko na nie pracowała, bo ta jedna rzecz — ten cichy, pełen uznania strach — zwyczajnie jej się należała. Doktorant wróci na jej zajęcia i będzie ją prosił, by pomogła mu z tezą, a ona poprzekreśla ją czerwonym atramentem, bo choć chłopak jest bystry, a praca nie jest najgorsza, przeciętność nigdy nie powinna znaleźć sobie miejsca w murach instytutu. Gdy zaczynała pracę, wyobrażała sobie, iż odnajdzie w tym tłumie zarozumiałych dzieciaków kogoś wyjątkowego — Już wtedy wiedziała, iż spośród wszystkich tych nudnych, byle jakich chłopców wyłowi kilka kobiet, które mogłyby kontynuować jej przyszłe badania. Gdy już je dostrzegła, starała się trzymać je blisko, przyglądać im się i otaczać milczącą opieką, swego rodzaju patronatem. Niestety Mildri Rovelstad była wyjątkowo trudna do patronowania.
— Panno Rovelstad — odezwała się, przekraczając próg szklarni. Dziewczyna wyglądała na zajętą, niezwykle wręcz skupioną. Twarz miała jasną i przejętą, rękawy ubrudzone ziemią, a Bylgja poczuła niemal ukłucie wyrzutów sumienia, gdy zmusiła ją do oderwania się od jej zajęcia. Niemal, bo była przecież nadal zirytowana. — Panno Rovelstad — powtórzyła, tym razem nieco bardziej dobitnie, twardziej, jakby próbowała upomnieć niegrzeczne dziecko. — Zdaje się, że byłyśmy umówione trzydzieści minut temu w moim gabinecie. Informowałam pannę o tym dokładnie dwa miesiące temu. — Przechyliła lekko głowę, patrząc prosto w oczy dziewczyny. Gdyby była jakimkolwiek innym studentem, być może doktorantem z korytarza, Bylgja nie fatygowałaby się nawet, by machnąć na nią ręką, tym bardziej upominać się o jej obecność. Tym razem jednak było inaczej. — Czyżby coś przeszkodziło pannie w podróży? Być może jeden z naszych lokalnych trolli? — głos zaostrzył się delikatną złośliwością, a brwi uniosły się w zwątpieniu. Na kilka chwil przeniosła spojrzenie na resztki jej pracy — ziemię ziarna, przyjemny zapach natury. — Doskonale panna wie, że nie znoszę niepunktualności i zapominalstwa.